4 sierpnia 2000

I’ll find a four leaf clover where you never saw a flower

Gdy skończył dziesięć lat, rodzice pozwolili mu siadać przy stole dla dorosłych na rodzinnych spotkaniach i zaczęli podsuwać mu pod nos szklanki pełne rozcieńczonego wodą wina swojej własnej produkcji. Latem ojciec wsadzał go na przyczepę traktora i pozwalał biegać po rozciągających się aż za horyzont polach winogron, zbierać dojrzałe owoce i jeść je dopóki nie zrobiło mu się niedobrze i nie wrócił do domu cały klejący i fioletowy od ich soku.
Jego życie nigdy nie było trudne. Od dawna wie, co chce robić w przyszłości – to samo, co tata. Gdy pierwszy raz wziął udział w zbiorach, nawet nie musiał się schylać, aby obciąć kiść winogron z krzaka. Teraz już trochę wyrósł, ale wciąż pracuje. Pracuje, ponieważ chce, ponieważ potrafi i bawią go poważne, wykończone miny niektórych pracowników ojca, którzy ciągle narzekają na gorąco. On uwielbia gorąco. Uwielbia oddychać ciężkim, lepkim powietrzem, w którym latem zawsze unosi się nuta słodyczy dojrzewających winogron oraz gruszek, pod którymi to uginają się gałęzie drzew. Ale przede wszystkim uwielbia satysfakcję, jaką odczuwa się po dniu ciężkiej pracy.

1 komentarz:

  1. Hans nigdy nie był tym facetem, który nakręcałby się z powodu wyjazdu i wiążącej się z nim wizji zarobku; ba, w gruncie rzeczy gdyby nie jego przyjaciele (ci, których jeszcze z jakiegoś powodu miał i którzy mieli ochotę z własnej, zupełnie nieprzymuszonej woli utrzymywać z nim kontakt inny niż tylko i wyłącznie przez facebooka), pewnie nigdy by się na to winobranie nie wybrał. Było mu dobrze w swoim ciasnym, zagraconym sztalugami i pachnącym farbą olejną mieszkaniu na obrzeżach Wiednia, i serio, naprawdę nie potrzebował żadnych dodatkowych pieniędzy, te, które dostawał w ramach comiesięcznej wypłaty z niewielkiego wydawnictwa, dla którego przygotowywał ilustracje do książek dla dzieci (a czasem, jeśli akurat mu się poszczęściło, nawet okładkę czy dwie!), w zaupełności mu wystarczały. A jednak był właśnie we Francji, w samym środku wsi, zbierając winogrona w prażącym słońcu.
    Sama... farma była całkiem przyjemna; duże gospodarstwo składające się z może czterech budynków - domu właścicieli, budynku, w którym mieszkali pracownicy, i dwóch innych, których przeznaczenia Hans nie znał, ale domyślał się, że służą albo do przechowywania, albo produkcji towaru - otoczone polami winogron, z pojedynczą drogą prowadzącą do posesji. Piękny, choć być może nie do końca stereotypowo francuski krajobraz, jeszcze piękniejsza pogoda i ciężka praca - takie połączenie błyskawicznie sprawiało, że człowiek zaczynał doceniać drobne rzeczy, takie jak możliwość wzięcia przyjemnie chłodnego prysznica (po odstaniu swojego w kolejce do wspólnej łazienki rzecz jasna) i zjedzenia sowitego posiłku przy wspólnym stole, porządnie okraszonego winem. Być może nawet tutejszym.
    I być może, ale tylko być może, to właśnie to wino trochę wiązało mu język; zabawny paradoks, przeszło mu przez myśl, kiedy nalewał sobie trzeci kieliszek (trzeci? a może to był już czwarty, naprawdę nie był pewien, ale chyba średnio zależało mu na tym, by w tej właśnie chwili dochodzić prawdy w temacie ilości wypitego wina), skoro alkohol zazwyczaj ma to do siebie, że języki rozwiązuje. I rzeczywiście, wyglądało na to, że innym języki zdążyły się już rozwiązać, bo wesołe rozmowy o wszystkim i o niczym zalewały jadalnię; ludzie śmiali się, mówili jeden przez drugiego, popijali i mówili dalej.
    Hans był artystą, przynajmniej za takiego się uważał, i jako artysta wolał pozostawać raczej na uboczu niż przepychać się na środek sceny i próbować łokciami wywalczyć sobie uwagę wszystkich zgromadzonych. To nie tak, że w towarzystwie nie miał zupełnie nic do powiedzenia - wręcz przeciwnie, miał i to całkiem sporo - po prostu z reguły pozwalał sobie na luksus mówienia poprzez sztukę. Poza tym, obserwowanie ludzi, przyglądanie się ich reakcjom, nieświadomym przyzwyczajeniom, wyuczonym gestom, i słuchanie tego, co płynie z ich ust, było znacznie ciekawsze niż mówienie samemu.
    Lucien był bardzo ciekawy. Uroczy, pełen energii i zapału, zupełnie jakby chciał się przed kimś popisać, wykazać, udowodnić, że potrafi i wie jak, nie ważne, o co dokładnie by nie chodziło. I, jak się szybko okazało, całkiem dobrze znał niemiecki - na tyle dobrze, że może dało się z nim poprowadzić przyjemną, niezobowiązującą rozmowę. Która byłaby naprawdę przyjemną odmianą, przyjętą z wdzięcznością, po całym dniu na polu, a potem godzinie (pewnie już bliżej dwóch) słuchania ożywionej dyskusji przyjaciół na temat zaplanowanego po winobraniu wypadu do Paryża.
    Odpowiedział więc miłym uśmiechem. Odchylił się z powrotem na oparcie swojego krzesła.
    – Z Wiednia – odstawił do połowy pełen kieliszek na stół i przeciągnął się leniwie, prostując zastałe od siedzenia kości. Strzyknęło mu w stawach. Potem rzucił zaciekawione spojrzenie siedzącemu naprzeciw młodemu Francuzowi. – A podobno we Francji nie lubicie języków obcych. Macie wielu pracowników z Austrii, czy jesteśmy wyjątkowi?

    OdpowiedzUsuń