…No, I cannot have you, I cannot have you
without drowning.”
Michael Vaughan
17 lat | Nowy Jork prawdziwym
domem | kara u ojca w Gracetown | malutkie, nawiedzone miasteczko | mieszczuch
| tatuaże, skóra, ciężkie buty, dziwne uczesanie | przedziwny dla lokalnej
społeczności | pewny siebie | imprezowicz | kontaktowy | kilka przewinień na
karku |
Życie w Gracetown nie należało do łatwych, szczególnie dla kogoś takiego jak Avis. Charakteryzująca je prowincjonalność, zacofanie, z którym nawet nie próbował walczyć, szereg nakazów i zakazów, a także przesadna religijność tamtejszych mieszkańców, paradoksalnie nie były tym, co przeszkadzałoby mu najbardziej. Problem tkwił przede wszystkim w dwójce – swoją drogą cieszących się powszechnym zaufaniem i szacunkiem – osób, nazywanych przez chłopaka rodzicami. Domyślał się, że zarówno ojciec, jak i matka, nie mieli dobrego wpływu na jego dorastanie, nawet jeśli na pierwszy rzut oka uchodzili za wzór godny naśladowania. Nie miał możliwości zakończenia tej toksycznej relacji – bez zawahania zaklasyfikowałby ją do tej właśnie kategorii – mimo szkodliwego działania otaczając się starszymi Brennerami przez niemal całe doby. Doskwierał mu deficyt swobody i prywatności, lecz o niej mógł co najwyżej pomarzyć; stała kontrola, obejmująca praktycznie każdy aspekt jego życia, panujące w rodzinnym domu zasady oraz dziwne obyczaje, stały się wyznacznikiem jego codzienności, której nie mógł – i być może nie chciał – zmieniać. Przyzwyczaił się, z pokorą znosząc przeciwności nie zawsze przychylnego losu, starając się przyjmować to, co od niego otrzymuje z wdzięcznością. Wychowywany w tradycyjnym, przesiąkniętym duchowością domu, nie znał innego życia; szedł drogą wytyczoną przez rządzących nim rodziców, nie myśląc o tym, by przeciwstawić się im choć raz. Nie kierował nim wyłącznie strach, chociaż nigdy nie ukrywał, że konserwatywny ojciec-burmistrz i jego praktyki nie wzbudzały w nim lęku; Avis z natury był podatny na cudze wpływy, woląc dla świętego spokoju podporządkować się silniejszym od siebie jednostkom. Pozwalał im decydować o sobie, swojej przyszłości, teraźniejszości i całej reszcie, niezdolny do wzięcia spraw we własne ręce; momentami bierność ta zaczynała go denerwować, jednak w ostateczności nie robił nic, aby zapewnić sobie odrobinę komfortu. Zwłaszcza psychicznego. Zdecydowanie brakowało mu odwagi, determinacji i motywacji, której w Gracetown miał prawa zyskać.
OdpowiedzUsuńNigdy nie był typowym nastolatkiem – szczerze wątpił, by w tej małej mieścinie znajdował się chociaż jeden normalny młody człowiek, posiadający przynajmniej kilka cech tożsamych dla tego bez dwóch zdań trudnego wieku. Z konieczności i braku alternatywy ograniczał się do raptem paru aktywności, bez których jego dzień nie zostałby zaliczony się do kompletnych, wypełnionych od a do z. Harmonogram nie był skomplikowany: pobudka o świcie, szkoła, późniejsza nauka w domu, obowiązkowe wybranie się do kościoła późnym wieczorem. Sporadycznie znajdował jednak czas, który poświęcał na swoje własne przyjemności, aczkolwiek na palcach jednej ręki policzyłby dni, w trakcie których zrobiłby coś, co faktycznie lubił.
Rzadko chodził na wieczorne msze sam; zazwyczaj towarzyszyli mu rodzice, tradycyjnie zajmujący miejsce w pierwszym rzędzie. Tym razem zmuszony został udać się tam zupełnie sam, w konsekwencji tracąc poczucie czasu; drogę powrotną przebył biegiem wiedząc, że nie może pozwolić sobie na choćby pięć minut spóźnienia. Poprzez pośpiech i ogólne zamieszanie nie zauważył idącego w jego kierunku chłopaka; nie przyglądał się. Wyrzucił z siebie niedbałe przeprosiny, póki co nie zawracając sobie głowy tym, że przez nieuwagę o mały włos nie staranował człowieka.
Wpadł do domu dysząc ciężko, już od progu napotykając na wściekłe spojrzenie czekającego na niego mężczyzny. Spodziewał się tego, ale i tak za każdym razem odczuwał krótkotrwały szok; kara za przejaw niesubordynacji – nawet tak błahy jak nieduże spóźnienie – z reguły była niezmienna; dostał w twarz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, po raz kolejny na własnej skórze przekonując się, na czym w istocie polegała władza burmistrza Brennera.
Do szkoły poszedł z zdobiącym jego prawy policzek fioletowym siniakiem, nie łudząc się, że jakimś sposobem uda mu się go ukryć. Zresztą, to nie był pierwszy raz. Jak dotąd nikt nie śmiał podejrzewać poważanego w mieście urzędnika o takie zachowania; sam Avis także nie zamierzał się skarżyć, nauczony brania odpowiedzialności za czyny, postępowania i łamanie ustalonych zasad.
Usuń— Avisie, mamy w szkole nowego ucznia. Byłbyś tak miły i oprowadził go? — uniósł wzrok, natrafiając na twarz dyrektora miejscowego liceum. Nie zdziwił się; jako jeden z najlepszych uczniów, nagminnie proszony był o tego rodzaju drobne przysługi, które spełniał bez słowa protestu. Kiwnął więc głową, by po podniesieniu się z miejsca ruszyć prosto pod wskazaną salę; już otwierał usta, zmuszając się do wygłoszenia formułki, którą powtarzał w myślach przez ostatnie dwie minuty, uzmysławiając sobie, że skądś go zna. Nie miał tylko pojęcia skąd.
— Cześć, miałem pokazać ci szkołę. Dyrektor o to prosił — wyrecytował na jednym wydechu, wbijając spojrzenie w przeciwległą ścianę.
Przez chwilę przyglądał się mu w milczeniu, z wyraźnym zawahaniem wyciągając w jego kierunku rękę. Po uściśnięciu dłoni znajomo wyglądającego chłopaka, zdobył się na wybąknięcie pod nosem własnego imienia, mając nadzieję, że nie zostanie poproszony o powtórzenie go. Odkąd tylko pamiętał, nie przepadał za przedstawianiem się nowo poznanym osobom, co wynikało przede wszystkim — choć nie tylko — z posiadania znienawidzonego imienia, dodatkowo wyróżniającego go z tłumu pozostałych, normalniejszych uczniów.
OdpowiedzUsuńNigdy nie widział potrzeby w oprowadzaniu nowych po szkole, jednak zawsze godził się na to bez cienia protestu, nawet nie myśląc o tym, by narazić się dyrektorowi, wychowawcy czy co gorsza rodzicom. Znał tutejsze grono pedagogiczne aż nazbyt dobrze, dzięki czemu wiedział czego może się po nich spodziewać; dociekliwość burmistrza również nie była mu obca, a to wystarczyło by wykonał każde zadanie bez żadnego ale.
— Właściwie to tutaj nie ma co zwiedzać — z reguły nie dzielił się własnymi opiniami na dane tematy, woląc zamilknąć niż powiedzieć o jedno słowo za dużo. W tej sytuacji nie musił wiele mówić; na pierwszy rzuta oka było bowiem widać, że placówka, do której przyszło im uczęszczać, nie może pochwalić się niczym szczególnym. Niewielka sala gimnastyczna, skromna biblioteka, boisko i brudne szatnie zdecydowanie nie nadawały się na cel ich krótkiej wycieczki, nic innego — nawet gdyby chciał — nie mógł mu pokazać. Niecodzienny wygląd chłopaka sugerował, że przybył do nich z innego świata; Aris przypuszczał, że w związku z tym widział dziesiątki ciekawszych rzeczy, a już na pewno ciekawszych od zlokalizowanej w małym miasteczku szkoły średniej. Nie zaskoczy go niczym, w związku z czym już na samym wstępie — tak na wszelki wypadek — zabezpieczył się stwierdzeniem, że zwiedzanie budynku to nienajlepszy pomysł.
— Jeśli dostałeś już plan zajęć to mogę pokazać ci gdzie jest która sala. Szafek niestety tutaj nie mamy — dodał, przekonany że w jego poprzedniej szkole były one czymś oczywistym. Czymś, bez czego żaden uczeń nie potrafiłby się obejść. — Skąd przyjechałeś? — zazwyczaj nie mówił tak dużo jak tego dnia. Był jednak ciekaw, dostrzegając w nim coś nowego, niespotykanego. Zwłaszcza w tak konserwatywnym miejscu jakim bez dwóch zdań było Gracetown. Nie sądził, by jeszcze kiedykolwiek mieli okazję porozmawiać; Aris na ogół — świadomie lub nie — odpychał od siebie ludzi, którzy z niewiadomych przyczyn zadowalali się dręczeniem go na setki wymyślnych sposobów. Nie liczył na to, że z Michaelem będzie inaczej; oprowadzi go, samemu wracając do własnych mniej lub bardziej ważnych spraw.
— Tutaj jest sala biologiczna, tam chemiczna, a tam dalej... — urwał w pół zdania, zauważywszy grupkę wyjątkowo męczących trzecioklasistów. — Ich lepiej unikaj — ściszył głos do konspiracyjnego szeptu, prosząc w myślach, by ta zmierzająca ku końcowi wycieczka przebiegła pomyślnie, bez nieoczekiwanych, napotykanych po drodze przeszkód w postaci znienawidzonych, zatruwających życie szkolnych oprawców. — Może lepiej idźmy już dalej.