SEUTHES / NICEROS*
34 LATA • TRAK Z PLEMIONA ODRYSÓW WZIĘTY W NIEWOLĘ
Tragedia nocy spopieliła niemal wszystkie domy w okolicy. Ogień wtargnął na obrzeża miasta, o ironio, jak barbarzyński najeźdźca. Nie znał litości. Nie potrzeba było mu otwartych ran. Przestrzeń nasyciła się czerwienią i bez tego. Jego jasne jaskrawo-krwiste macki zgasiły energię północnej gromady. Ale mu wciąż było mało. Plądrował bez opamiętania, dziko i gęsto. Obok szczęku broni i tłumów walczących mężczyzn. Nie tracił na sile. Głośne komendy rzymskiej formacji i okrzyki wojenne wymęczonych obroną rodaków nachodziły dźwiękiem na wrogi trzask palonego drewna. Pożar zamykał drogę rozsądkowi, łapał ofiary między pręta gorących buchów, jak w klatkę paniki. Kobiety, rozbiegane niczym stado zbłąkanych owiec, pozostawiały za sobą cienki lament rozpaczy, wzmożony biciem przerażonych serc. Wśród nich jasny, znajomy warkocz. Pierwszy, za którego śladem podążyłem. Nie było miejsca na wahanie, głowę rozsierdzał głęboko osadzony w sercu gniew. Ten charakterystyczny rodzaj niezdrowego podniecenia, który pcha do działania. Którego nie sposób zatrzymać. Ostrze świstało z każdym poruszeniem miecza, tnąc po drodze miękkie, mięsiste tkanki. Nie ważne, czy ze skutkiem śmierci, nie ważne, póki ona nie była bezpieczna. Gardłowe wołanie w jej kierunku. Poruszenie lekkiego materiału przy nerwowym obrocie. Zamarcie. Strach w młodzieńczych oczach. Widziałem to, dokładnie temu starałem się zapobiec. Gdy obce ręce oblepiły ją od tyłu, podwijając materiał cienkiej sukienki, nie potrafiłem wstrzymać narastającej w trzewiach frustracji. Przez chwilę zapomniałem, gdzie jestem. Że obok też są inni. Że wrogów jest więcej. Płaskiego pociągnięcia mieczem tuż pod żebrem nawet nie poczułem. Kiedy więc solidna struga krwi pociekła bokiem, dla mnie liczyła się jedna tylko linia, linia wzroku, a na niej jej rozdygotane ciało. Ruszyłem bez większego pomyślunku, wbijając koniec żelastwa w obleśne rzymskie truchło. Ktoś krzyknął. Ktoś machnął pochodnią. Ktoś uderzył. A potem ucichło. Straciłem przytomność. Nikt już nic nie mówił, był tylko ból. Mnie dotknął z siłą dwojga — za sprawą obrażeń i straty. Nie pamiętam jak, a oni nie wspominają. Mówią tylko, że od tego czasu płonę, płonę wewnętrznie, płonę jakbym raz jeszcze próbował zbliżyć się do ognia. Tym razem na pomstę wroga.
*imię nadane mu przez Rzymian
*imię nadane mu przez Rzymian
QUINTUS TYBERIUS
28 LAT • LEGIONISTA • POD DOWÓDZTWEM SERVIUSA
Choć wiele rzeczy przysparza Nam problemów i nie raz mamy ochotę zakopać się głęboko pod ziemię, by tylko przerwać tę feralną katorgę życia, niektórzy z Nas — czując narastającą irytację, wynikającą z bezskutecznej próby odwleczenia tego co najgorsze dla Nas — stoją nadal prosto. W pionie tylko dla samej zasady. Utrzymani w duchu walki z samym sobą... a może z każdym poza sobą? Niemniej jednak nieprzerwanie wstrzymujący oddech, by tylko nie wybuchnąć. Nie wykrzyczeć tego, co leży głęboko w Nas i naszej zakurzonej, przeżartej przez zawiść i egoizm duszyczce. Prawie dumnie i prawie elegancko. Prawie prawdziwie. Bo kiedy uzewnętrzniamy to, co Nam jeszcze pozostało, a przynajmniej kiedy myślimy, że właśnie to Nam pozostało — duma eksponowana zbyt natrętnie i zbyt teatralnie — zapominamy czym jest prawdziwy honor. Szczytna cecha pożądana przez społeczeństwo.
Samym łakomstwem, chęcią zdobycia godności, się nie najesz. Być może dlatego głodni i niepocieszeni gonimy za złudnym szczęściem. Chcąc być lepszym, bogatszym, sławniejszym od towarzysza męki. Udowadniamy, który z Nas jest lepszy w rzeczywistości kłócąc się nie o szacunek, a o jego brak. Co więcej — mało kto wie, jak z tym skończyć. Niewielu przedkłada honor nad tytuły. Jeszcze mniej jest tych, którzy wiedzą i rozumieją, że taki respekt nic nie znaczy. Oparty na kłamstwie i nieustannej grze miażdży uznanie dla samego siebie. Trudno mówić o samoakceptacji, gdy wypiera się prawdziwe „ja”. Znacznie łatwiej, kiedy wiesz gdzie i po co kroczysz.
Ku wojnie. W imię cezara. Na wezwanie zwierzchnika.
Samym łakomstwem, chęcią zdobycia godności, się nie najesz. Być może dlatego głodni i niepocieszeni gonimy za złudnym szczęściem. Chcąc być lepszym, bogatszym, sławniejszym od towarzysza męki. Udowadniamy, który z Nas jest lepszy w rzeczywistości kłócąc się nie o szacunek, a o jego brak. Co więcej — mało kto wie, jak z tym skończyć. Niewielu przedkłada honor nad tytuły. Jeszcze mniej jest tych, którzy wiedzą i rozumieją, że taki respekt nic nie znaczy. Oparty na kłamstwie i nieustannej grze miażdży uznanie dla samego siebie. Trudno mówić o samoakceptacji, gdy wypiera się prawdziwe „ja”. Znacznie łatwiej, kiedy wiesz gdzie i po co kroczysz.
Ku wojnie. W imię cezara. Na wezwanie zwierzchnika.
Wątek z Głos bez rozsądku
Kiedy paru niewolników ściąga rannego gladiatora z areny, czuję rozczarowanie. Ukrywam je, zachowuję nieprzenikniony, niemal obojętny wyraz twarzy, bo, jeszcze bardziej niż po innych walkach, chcę uniknąć pytań. Znowu wypełniłem przeklęty schemat. Przyszedłem licząc na… zaciskam wargi, na emocje. Na coś znacznie więcej, niż tę chwilę dziwacznego, pociągającego podniecenia, które teraz, gdy uszło, wydaje mi się wręcz ohydne. Z każdym podniesieniem się wrzawy wokół, z każdym zerknięciem na tych ludzi, rośnie moje obrzydzenie do samego siebie. Uświadamiam sobie, że z zewnątrz jestem dokładnie taki, jak motłoch, którym tak gardzę. Dokładnie tak jak oni patrzyłem na widowisko, nie pierwszy raz. Wewnątrz jestem jeszcze gorszy, bo oni – jestem tego pewien – naprawdę się przejmują. Nawet jeśli tylko przez chwilę, nawet jeśli ich uczucia są warte mniej więcej tyle, co resztka deszczu spływająca po dachu, oni przynajmniej je mają. Prawdopodobnie nigdy nie czują tego podłego „nic”, które chociaż w takich momentach, powinno się czymś, czymkolwiek, wypełniać. Tuż po powrocie, przyznałem się do tego jednemu z moich ludzi. Zaraz potem nadpisałem nad to wojenne zobojętnienie. I pewność, że to minie.
OdpowiedzUsuńNie minie. Dociera to do mnie z każdym spojrzeniem Flavii, z każdym momentem, w którym muszę zgadywać, co właśnie dzieje się w jej głowie, bo tam, gdzie inni ludzie mają jakąś dziwną, tajemną wiedzę, ja zostaję z gołym zmysłem obserwacji. Znoszę jej dotyk, bo wiem, że to w jakiś sposób daje jej otuchę. Niektóre dzieci w jej wieku, gdy widzą walkę, zasłaniają oczy. Flavia jest inna: patrzy, a potem milknie z takim smutkiem wypisanym w twarzy, że nie da się tego pomylić z żadnym innym uczuciem. Fascynuje mnie, jak niewinna i jednocześnie poważna potrafi być, i gdyby nie to, że kiedyś będzie musiała przejąć nasz dom, chciałbym ją taką zachować. Wiem jednak, że jeśli wciąż będzie się przywiązywać do wszystkiego, nawet do niewolników, ci wykorzystają jej słabość. Chciałem, by zobaczyła, jak niewiele warte jest ich życie, a lepiej było zabrać ją tutaj, niż samemu zabić na jej oczach. Wtedy stałbym się dla niej potworem.
- Naprawdę go nie zabiją?
Znów na nią zerkam, i wiem, że wszystko wzięło w łeb.
- Naprawdę – odpowiadam zmęczonym głosem. Nie chcę ciągnąć tematu, bo przecież tak naprawdę nie wiem. Mogą go zabić za przegraną walkę, w końcu zawiódł oczekiwania publiki. – Uratowałaś go. Teraz będą mówić, że masz ulubieńca.
Czuję na sobie jej spojrzenie, więc uparcie gapię się w arenę. I dostrzegam pewien szczegół.
- Ale będą go teraz leczyć, tak? Jakbym chciała zobaczyć, to bym mogła?
Zagryzam lekko wargę. Dokładnie w tym miejscu, w którym tak niespodziewanie upadł gladiator, do połowy zagrzebane w czerwonawym od krwi piasku, leży coś podłużnego. Marszczę brwi.
- Mogłabym?
Zirytowany, odwracam wzrok od dziwnego przedmiotu, którego z dalszych rzędów na pewno nie było widać.
Usuń- Tak – odpowiadam machinalnie, nim zdążam się zastanowić. Ktoś wpłynął na wynik tej walki. Może po prostu drugi gladiator, ale… to by było bez sensu. Nie po to dali im podobną broń, by uczynić walkę nierówną w tak głupi sposób.
Mocniejszy uścisk na dłoni przywołuje mnie do rzeczywistości. Prowadzę Flavię nieco za sobą, tak, by torować dla niej drogę przez tłum. Chcę dostać się do koszar, zanim organizator walk skończy zbierać przysłowiowe laury od publiki. Nie chciałem widzieć go na oczy. Nie, póki nie miałem żadnej realnej możliwości wyrównać z nim rachunków.
- Zaprowadź mnie do waszego gladiatora - nakazuję dozorcy. Widzę sprzeciw na jego twarzy, ale i pewną dozę niepewności. Widzów zwykle nie obchodzą przegrani. A już na pewno nie tak, by przychodzili specjalnie do nich. – Moja siostra upierała się, żeby darować mu życie – podkreślam.
- Niech będzie. Ale gwarancji, że przeżyje…
- Więc wezwij lekarza. Zapłacę.
Odprowadza nas niedowierzające spojrzenie, ale przynajmniej możemy wejść. Najdelikatniej jak potrafię, przytrzymuję Flavię za ramię.
- Masz być ostrożna, rozumiesz?
Szybkie skinienie głową. Idzie pierwsza, ale kiedy z pomieszczenia dobiega niepokojący kaszel, traci na pewności. Znów łapie mnie za rękę, gdy oboje dostrzegamy prostującą się sylwetkę. Nawet z pewnej odległości widzę, że choć gladiator próbuje przybrać dumną pozę, dzieje się coś złego.
- Daruj sobie te pozory – mówię cicho, nie spuszczając z niego wzroku. Z daleka wygląda jakby winna była jedynie rana, i uwierzyłbym, że na arenie nie wydarzyło się nic dziwnego, gdyby nie to, że doskonale wiem, jak zachowują się podobnie zranieni ludzie. To nie jest ten rodzaj bólu. – To trucizna?
Czuję na sobie jego wzrok. Jest inny, niż u niewolników, których znam, żywszy, śmielszy. Sekunda, na którą nasze spojrzenia się spotykają wystarcza, bym wiedział, że mnie nienawidzi. (mnie? Całego Rzymu?) Mam wrażenie, jakby mówił do mnie, że mam się stąd wynosić, że jestem nikim, mimo pozostawania wolnym. Duma w tych oczach przyciąga, drażni. Niewolnik nie powinien tak patrzeć. A jednocześnie wiem przecież, ile musiało go kosztować utrzymanie tego, ile musiał znieść i nie dać się złamać. Właśnie takie spojrzenie chciałem widzieć u swoich legionistów, ale większość z nich nie przejawiała nawet połowy tej… bezczelności.
OdpowiedzUsuńCzy to dlatego ktoś chciał się go pozbyć..?
Gdyby z trybun dało się dokładnie widzieć jego oczy, miałby o wiele więcej fanów.
Marszczę lekko brwi, kiedy wymienia nazwę trucizny. Nie mówi mi ona wiele; więc jedyne co mam, to jego zachowanie. Nie jestem przecież lekarzem, jedyne, z czym mam doświadczenie, to te rany z pola bitwy, które opatrywaliśmy sami, by nie wykrwawić się, nim nadejdzie pomoc. Mój wzrok zatrzymuje się na przesiąkającym czerwienią opatrunku, połączenie zapachu krwi i dokuczliwego smrodu utrudnia skupienie. Waham się przez moment, ale podjęcie decyzji ułatwia Flavia. Kiedy zerka na gladiatora, nie potrafię odgadnąć, co zamierza. A kiedy ona przestaje się wahać i podchodzi, po czym dotyka jego ramienia w geście, który dla mnie jest tak bardzo obcy, a który widuję u innych, gdy dodają sobie otuchy, nie mam już wyboru. Mam ochotę ją stąd odciągnąć, zabrać, nawrzeszczeć za lekkomyślność, miała przecież być ostrożna, nie podchodzić zbyt blisko, ale tak naprawdę jedyne, co mogę zrobić, to również stanąć bliżej, by ją chronić. Niewolnik wygląda na słabego, poza tym, w innych pomieszczeniach są ludzie, ale…
Zaciskam szczęki, próbując pozbyć się paranoicznych myśli.
- Wiesz, czy ktoś to zlecił? – staram się tak skonstruować pytanie, by mógł jedynie przytaknąć bądź zaprzeczyć, bo widzę, że mówienie sprawia mu trud. Jednocześnie muszę zapytać teraz. Jeśli nie zwalczy trucizny, mogę później nie mieć tej szansy.
Bijąc się z myślami, sięgam do przypiętej do pasa niewielkiej torby, w której oprócz zwykłych, prozaicznych rzeczy, noszę kawałek płótna docięty tak, by móc opatrzeć ranę, która od ostatniej bitwy nie zdążyła się jeszcze zabliźnić i do niedawna miała tendencję do paprania się. Obecnie to się już nie zdarza, ale nawyk został, podobnie jak obawa, że to cholerstwo otworzy się znowu przy gwałtowniejszym ruchu. Bez słowa przyklękam obok i zaczynam poprawiać opatrunek tak, by przynajmniej zmniejszyć upływ krwi. Nie pytam, czy mogę; to przecież niewolnik, choć mając w pamięci jego wzrok wcześniej, trudno mi oprzeć się przeczuciu, że w którymś momencie zostanę odepchnięty. Z każdym spojrzeniem, z każdym dotknięciem skóry obok opatrunku, wzmaga się dziwna ciekawość, silniejsza niż to, co znam. Lekko pochylony, nie widzę jego oczu, ale mam wrażenie, że znów czuję na sobie jego wzrok. I nie tylko jego. Kiedy zerkam na siostrę, ma rozszerzone oczy. Zdziwienie, dochodzę do wniosku. Nigdy nie widziała, żebym pomagał niewolnikowi, a zobaczyć mnie praktycznie na kolanach… Widzę, jak lekko przekrzywia głowę, po czym przytrzymuje nadmiarowy koniec materiału tak, że łatwiej mi go skrócić. Czuję się jak ostatni idiota, moja duma umoczyła się w szczynach na równi z podeszwami sandałów, ale nikły uśmiech, który zauważam na twarzy siostry, jest tego warty.
- Powiedziałem waszemu dozorcy, żeby wezwał do ciebie lekarza. Jeśli wyzdrowiejesz, będę chciał, żebyś to u mnie odpracował.