Aerrold z Nazairu
wiedźmin | 86 lat |
• szkoła cechu żmii • może powiedzieć słynne a nie mówiłem, bo nigdy nie oddał swojego miecza Emhyrowi • coraz częściej myśli o emeryturze • medalion głęboko schowany w kieszeni • rzadko określa się mianem wiedźmina • nie jest dumny z tego, co zrobili ludzie z jego szkoły • świeżo po rozstaniu ze swoją ukochaną elfką • |
Nigdy nie przypuszczała, że znajdzie się w tak przepięknym miejscu, jak pałac Beauclair. Mury o iście gotyckim wyglądzie, o długich oknach odbijających światło słoneczne, o rzędach kolumn podtrzymujących kruchy dach tuż nad głowami. Porośnięte bluszczem ściany tkwiły od lat w tym samym miejscu, tak samo od lat tryskając pięknem planu architekta, ale i ciężką pracą budowniczych, dzięki którym pałac w ogóle mógł górować ponad małymi domkami Toussaint.
OdpowiedzUsuńDokładnie taki widok rozprzestrzeniał się wokół, zza barierki wielkiego tarasu, obleczonego w wielobarwne kwiaty, przeplatane na zmianę z kamiennymi małymi kolumienkami. Był to widok pełen kolorów: zazieleniałych drzew, ciepło-zimnych budynków, o małych brązowych okienkach i czerwonych dachach, a także pola kolorowych zbóż i wszelkiego rodzaju upraw.
Lorelei zachwycała się tym pięknym widokiem dobrych kilkanaście minut, niewiele zdając sobie z osobistości, które najprawdopodobniej przemijają jej tuż za plecami. Czuła jedynie zapach krwi tętniącej życiem w każdej ciepłej szyi przechodzących gości, może o sumiastych wąsach albo o starannie ułożonej w gęste pukle włosach. Dla Lorelei każdy pachniał tak samo kusząco i równie zakazanie. Westchnęła.
Życie u boku Regisa nauczyło ją dobroci dla ludzi i zwierząt, a przede wszystkim jednej ważnej rady. Krew dla wampira, jest niczym wino dla ludzi – smakowitym trunkiem, z którego można zrezygnować. Niewątpliwie miał rację, ale ta prawda miała bardzo gorzki smak. Wstrzemięźliwość była długą udręką, jak i nauką, ale pod okiem innego wampira wyższego zdawała się przebiec odrobinę łagodniej. Obecnie bez przyjaciela u boku potrafiła wciąż trzymać rządze na wodzy, nawet mimo wszędobylskiego zapachu krwi, a w tym miejscu, nie było o niego trudno.
Wszędzie panował tłum. Najpierw poddanych, przeciskających się między sobą, by choć na chwilę ujrzeć księżniczkę wraz z księciem, przejeżdżających dorożką po uliczkach Toussaint, a następnie na tarasie pałacu, gdzie czekali zaproszeni na uroczystą ucztę goście. Wszyscy w pięknych szatach, w odświętnych mundurach, czy fikuśnych kreacjach. Gwardziści w wypolerowanych zbrojach strzegli wejścia na zamek, nie dając się prześlizgnąć nawet myszce, a cały ten gwar, zamieszanie, wszędobylska czystość i piękność ku szczęściu młodej parze.
Jedna z dziewcząt na dworze, a której już relacja z Anną Henriettą Lorelei wyleciało z głowy, wychodziła za mąż za następcę tronu Nilfgaardu. Mariette, bo tak miała na imię panna młoda, jeszcze za dziecka trafiła do jej domu w ciężkim stanie. O wysokiej gorączce, drgawkach i niebywałej senności. Niegdyś pomiędzy domkami Toussaint rozniosła się wieść, że w chatce na obrzeżach miasta, który zewsząd otoczony jest jednym wielkim morzem kwiatów i ziół szukać można leczniczej pomocy. Tak właśnie pewnego dnia pod jej drewnianą furtką zjawiła się sama Anna Henrietta żądając natychmiastowego leczenia, bo jak to ujęła Księżna „jest ostatnią deską ratunku, tuż przed dłońmi czarodziejów”. Z tych słów zrozumiała, że nie jest skora zgłaszać się do nich o pomoc.
Mariette jednak wciąż żyła i miała się nadzwyczaj dobrze, machając rześko do wszystkich poddanych. Z tej właśnie przyczyny Lorelei trafiła na wesele organizowane, o dziwo tu, w Toussaint.
Kobieta odwróciła się wreszcie od widoku czerwonych dachów miasta, by przepłynąć bystrym wzrokiem po twarzach gości, czekających na możliwość wejścia do środka sali w pałacu Beauclair. Niektórzy wydawali jej się zupełnie znajomi, inni wręcz przeciwnie. Potrafiła do niektórych przypisać konkretne imiona, nazwiska, a nawet tytuły i bardzo możliwe, że robiłaby to dalej, gdyby nie twarz doświadczonego pogromcy potworów na myśl przywodząca odległe wspomnienia. Wspomnienia, które utworzyły się tych kilkanaście lat temu, a które nagle urwały się i rozeszły w swoje strony. Zanim jednak podeszła do wiedźmina o blond włosach, wniknęła w tłum wokół Aerrolda, bawiąc się zdolnością nabytą dzięki Regisowi. Czuła, iż przyjaciel miał przy sobie medalion z wyrzeźbioną żmiją, który leciutko zaczął drgać, a to tylko dlatego, iż Lorelei na to pozwoliła.
Zdezorientowanie, ale wyczucie wiedźmina zdawało ją się bardzo śmieszyć, była niezwykle ciekawa, co zrobi, ale zamiast trzymać go w niepewności, zjawiła się o jego boku. Dokładnie tego, na który nie patrzył. Jednak do wiedźmińskich zmysłów musiał dolecieć różany zapach, rozprzestrzeniający się z wianka wampirzycy, a także woń jagodowych perfum, z którymi nigdy się nie rozstawała. Właśnie na takie potrzeby, jak wyczulony węch pogromcy potworów.
Usuń— Też czuję ten niepokój, Aerreoldzie. Czy sądzisz, że jesteśmy bezpieczni w tym tłumie? — zapytała zupełnie znienacka, nie dbając o przyzwoite powitanie. Nie musiała, zawsze rozumiał, nawet gdy ciężko było mu zrozumieć wampira, a jako jeden z niewielu przynajmniej próbował. Za to była mu wdzięczna od zawsze.
[Przepraszam, już jestem!]