4 sierpnia 2000



01.09.15
Jeśli jesteś archeologiem z roku 3015 i jakimś cudem odkopałeś mój pamiętnik spod warstwy radioaktywnych popiołów, które nasza cywilizacja z pewnością po sobie zostawi, chciałbym z góry złożyć ci moje najszczersze kondolencje. Nie jestem zbyt interesujący i nie wydaje mi się, żebym reprezentował przeciętnego człowieka XXI wieku. Ten zeszyt to tylko marna próba skatalogowania moich nieszczególnie fascynujących przeżyć na studiach, które właśnie zaczynam. Chciałbym mieć się z czego pośmiać na starość.

21.11.15
Rose znowu usiłowała zeswatać mnie ze swoim kolegą. To już trzeci w tym miesiącu. Nie wiem, skąd ona ich bierze, ale wolałbym, żeby przestała. Serio. Według niej „jestem nudziarzem” i „nie potrafię korzystać z życia”, ale nie każdy odczuwa potrzebę wypróbowania każdego faceta, którego spotka. Czasem, na przykład teraz, zastanawiam się, dlaczego w ogóle ją lubię. Chyba głównie dlatego, że pożycza mi swoje notatki, kiedy na zewnątrz jest za zimno, żeby tam wychodzić, a pod kołdrą za ciepło, żeby spod niej wychodzić.

25.12.15
Powiedziałem rodzicom. Muszę przyznać, że świąteczne śniadanie było trochę niezręczne. Tata zapytał, czy chociaż próbowałem przespać się z dziewczyną. Powiedziałem, że tak i spróbowałem obrócić to w żart, byle tylko zostawił ten temat. Mama twierdzi, że moja orientacja nie ma dla niej znaczenia i zdążyła już cztery razy przypomnieć mi, że nie wymigam się od zrobienia jej wnuków w ten czy inny sposób. Nigdy wcześniej nie chciałem mieć rodzeństwa, na który mógłbym zwalić część odpowiedzialności za przekazywanie genów następnemu rozwrzeszczanemu pokoleniu tak bardzo jak w tamtej chwili. Stwierdziłem, że lubię mieszkać sam.

10.02.16
Profesor Collins powiedział, że „mam potencjał”. Był pod wrażeniem mojej pracy, którą, tak na marginesie, napisałem w 48 godzin, żyjąc w tym czasie na trzech i pół godzinach snu, siedmiu energetykach i ilości kawy, której nawet nie chcę wspominać. Jest mi niedobrze na samą myśl. Ale! Jeśli mogę napisać coś dobrego nawet w ten sposób, aż strach pomyśleć, co by było, gdybym kiedyś przestał odkładać wszystko na ostatnią chwilę. Coś mi mówi, że świat nie na to jeszcze gotowy.

01.05.16
To oficjalne. Jesteśmy parą. Tak. Ja i Hamlet. Naprawdę. Przysięgam, że on jest wszystkim, czego potrzebuję. Nigdy nie czułem się przy kimś tak lekko i tak bardzo sobą, jak czuję się przy nim. Wczoraj znowu zapłacił za kolację i przyniósł mi prezent, chociaż ciągle mu powtarzam, że nie musi, bo nie mam jak się odwdzięczyć. Nie, żebym nie zdawał sobie sprawy z uroku jego zapewnienia, że „znajdzie inny sposób, w jaki będę mógł mu się odpłacić”, które zwykle rzuca w takich sytuacjach. Chyba go kocham. Naprawdę mi na nim zależy. To trochę przerażające. I ekscytujące. Nie mogę się doczekać aż go znowu zobaczę.

15.03.18
N i e n a w i d z ę się. Nienawidzę się za to, że zawsze wszystko spieprzę, że nigdy nie wiem, co powiedzieć, żeby wszystko naprawić, że już nie potrafię być wszystkim, czego mu potrzeba. Ma rację, że to zawsze moja wina, że przesadzam i powinienem być cholernie wdzięczny za to, że w ogóle toleruje jeszcze moją obecność pod swoim dachem. Nie zasługuję na niego. Myślę, że on wciąż nie do końca rozumie, jak bardzo go kocham i jak bardzo nie kocham siebie i to wszystko nie ma sensu, a b ó l to pojęcie względne, bo bardziej niż brzydki siniak pomiędzy trzecim a czwartym żebrem uwiera mnie niemożliwość przekazania mu swoich uczyć w takiej formie, w jakiej naprawdę by je zrozumiał. Próbowałem wykrzyczeć mu je w twarz i wyszeptać wprost do ucha wiele razy, ale dopóki nie uda mi się wydrapać z niego duszy i wlać mu tam swoich uczuć bezpośrednio, to wszystko na nic. O Boże, jestem popieprzony. Jestem popieprzony. Zabiłbym dla niego człowieka. Kurwa. Zabiłbym dla niego siebie.

3 komentarze:

  1. Hamlet miał taki gen, że lubił się przepracowywać, a przynajmniej tak to przeważnie wyglądało z miejsca osób trzecich; oficjalnie nie miał jeszcze pracy i czysto teoretycznie wciąż żył na garnuszku rodziców, którzy dawno temu ustalili stałe zlecenie, dzięki któremu konto bankowe syna co miesiąc zasilane było niebotyczną dla przeciętnego zjadacza chleba sumą pieniędzy, a oni sami nie musieli się o potomka martwić i dalej zajmować tylko i wyłącznie swoimi własnymi sprawami - ale o tym nikt nigdy nie wspominał. Wspominano za to o tym, że Hamlet Pyne za dużo czasu spędza na uczelni i za mało ze znajomymi, i że jeśli tak dalej pójdzie, to z w miarę towarzyskiego faceta przeobrazi się w chodzący stereotyp aspołecznego fizyka, który nie wie, jak podać rękę na powitanie, a w piekarni jezyk zawiązuje mu się na supeł, kiedy przychodzi jego kolej poprosić o trzy kajzerki i kawałek ciasta z budyniem. Nie, żeby jemu samemu jakoś wybitnie to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, lubił to, co robił, inaczej przecież nie skończyłby jako student astrofizyki z wybitnymi osiągnięciami w nauce i świetlaną przyszłością w NASA. A poza tym nie lubił, kiedy ktokolwiek mówił mu, co ma robić, nie tylko w kontekście tej konkretnej chwili, ale i jego całego życia.
    Być może było jednak jakieś ziarnko prawdy w tym, że powinien, czysto teoretycznie, nieco więcej czasu poświęcać na swoje relacje z innymi istotami ludzkimi, a nie przyrządami badawczymi udostępnianymi przez uczelnię doktorantom. Na przykład swojemu związkowi z Lysandrem. Ale to tak czysto teoretycznie. Chociaż właściwie nie. Naprawdę powinien poświęcać swojemu chłopakowi trochę więcej czasu, i chciał to robić, ponieważ zwyczajnie lubił ten specyficzny spokój i odprężenie, które w większości przynosiły im wspólne chwile - ale i z czystej zaborczości. Jeśli nie zamierzał wkrótce zacząć pojawiać się w ich wspólnym (właściwie to jego) mieszkaniu, Lys mógłby wpaść na niedorzeczny pomysł powrotu do równie niedorzecznych starych zwyczajów, to jest: wychodzenia ze znajomymi i odwiedzania rodziny. A to nie byłby mile widziany obrót zdarzeń. I to nie tak, że życie towarzyskie Hamleta kulało, nie kulało ani trochę, po prostu wieczory, jak już zdążyli ustalić dawno temu, należały tylko do nich dwóch, i nawet jeśli raz czy dwa zdarzyło mu się tę zasadę złamać, to zawsze znajdował dobre usprawiedliwienie.
    Tego dnia chciał właściwie wrócić wcześniej, ale jeden z profesorów chwilę go przetrzymał, z chwili zrobiło się dobre pół godziny i ostatecznie wrócił dokładnie tak, jak zwykle - co być może nie było dramatem, po prostu... było. Przywitał go dźwięk reklamy odświeżacza, jednej z tych, które uważał za zwyczajnie irytujące, zapach pizzy i posłany mu z kanapy promienny uśmiech, jeden z tych, na które czeka się w utęsknieniem przez cały dzień; odpowiedział podobnym, choć nieco bardziej zdawkowym i jakby zmęczonym.
    – Brzmi świetnie – stwierdził, mając na myśli pizzę; wkroczył do salonu, rzucił torbę z notatkami na jeden z foteli i pochyliwszy się ucałował partnera w czoło, jednocześnie gładząc kciukiem jego policzek. Miał go tylko dla siebie, dokładnie tak, jak powinno być zawsze, i mógł się tym uczuciem napawać. – Jak ci minął dzień? – po chwili obszedł kanapę, zajmując miejsce obok Lysandra i sięgając po kawałek pizzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hamlet pozwolił sobie na jeszcze jeden uśmiech, raczej schowany przed jego chłopakiem - nie próbował go kryć celowo i na siłę, po prostu tak się jakoś złożyło, że akurat pochylił się wprzód, sięgając po pilot do telewizora leżący na stoliku do kawy obok wciąż praktycznie całkowicie pełnego pudełka z pizzą. Lubił sposób, w jaki Lys opowiadał o swoim dniu - to spokojne bagatelizowanie wszystkiego, jakby machał ręką na cokolwiek, co mogłoby być choć odrobinę interesujące, zupełnie nie chcąc się takimi pierdołami przejmować z jednego prostego powodu: najzwyczajniej w świecie nie chciał się nimi przejmować. Mówił jakby o czymś, co usłyszał od znajomego, z trzeciej ręki, i co za bardzo go nie interesowało. Umniejszał to, co robił, i to tak lekko, że można byłoby pomyśleć, iż przychodzi mu to właściwie naturalnie.
    W tamtym momencie chyba nawet rzeczywiście przychodziło. A Lottie miał to do siebie, że lubił wiedzieć, że jest najważniejszy. W życiu swojego chłopaka, i ponieważ nikogo poza nim nie miał, jeszcze bardziej potrzebował ciągłych zapewnień, że jest centrum jego wszechświata. Tak, jak Lysander potrzebował zapewnień miłości. Czasami.
    Nie za często.
    Tylko, kiedy na to zasłużył.
    – Rodzinny obiad – powtórzył, marszcząc brwi, delikatnie, delikatniutko, ale wciąż zauważalnie, jeśli wiedziało się, czego szukać w jego twarzy, jeśli oczekuje się zobaczyć niezadowolenie w jakiejkolwiek formie. A Lys z całą pewnością wiedział, cóż, przynajmniej powinien po tak długim byciu razem. Hamlet nie przepadał za rodziną swojego chłopaka - byli zbyt nachalni, za bardzo naciskali i zbyt uparcie wciskali nosy w nieswoje sprawy. To, co działo się w ich - to znaczy Lysandra i Lottiego - było tylko i wyłącznie ich własną sprawą i nikomu nic do tego. To znaczy oczywiście, o ile cokolwiek by się działo. Bo nie działo się nic, wszystko było dokładnie tak, jak być powinno i jak on to sobie wymarzył; dokładnie tak, jak tego oczekiwał, przynajmniej przez większość czasu. A jeśli coś szło nie po jego myśli - cóż. Znał sposoby na przywrócenie rzeczy do ich odpowiedniego stanu rzeczy.
    Sama wizja spędzenia dnia - a być może nawet i całego weekendu - z ludźmi, którzy patrzyli na niego spode łba, bo coś sobie ubzdurali, nie była więc dla niego zbyt... zachęcająca. Zupełnie, absolutnie niezachęcająca. Ale miał tego wieczora dobry humor, zmarszczenie brwi szybko więc zniknęło. Objął wtulającego się w niego chłopaka ramieniem, przyciągając go jeszcze bliżej, i czułym gestem pogładził go po włosach.
    – Nie jestem aż tak zmęczony, maleńki – stwierdził, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała wesoła nuta. – Właściwie u mnie też nie działo się nic ciekawego. Żadnych wielkich odkryć. Jeszcze – urwał na chwilę, przeskoczył po paru kanałach w poszukiwaniu czegoś w miarę ciekawego, aż w końcu natrafił na coś, co wyglądało na dokument o Hatszepsut. Domyślał się, że Lysowi może się to spodobać, więc zostawił.
    – A tak poza tym, może ten obiad to nie taki zły pomysł. Znając twoją matkę, nalegała, prawda? Możesz dać jej znać, że przyjedziemy – stwierdził jeszcze, po chwili ciszy, jakby od niechcenia. Gdzieś po drodze doszedł do wniosku, że właściwie co mają do stracenia? Rodzina Lysandra i tak nie ma nic do gadania, a Lottie wiedział świetnie, że jego chłopak i tak nie będzie w stanie go zostawić, nawet, gdyby rodzina zaczęła go do tego zmuszać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lottie nie potrafił nie roześmiać się, słysząc pytanie swojego chłopaka, a potem pochylił się, by skraść szybki pocałunek. A potem kolejny, z jakimś cichym "oczywiście" wymruczanym w usta Lysa. To nie było tak, że nie lubił jego rodziców; byli bardzo przeciętnymi ludźmi i zwyczajnie nie było w nich nic, za co można byłoby ich nienawidzić w jakiś naprawdę wybitny sposób. Nie, nie nie lubił ich, po prostu uważał, że trochę za bardzo się wtrącają. Może w innych warunkach nawet traktowałby ich z ogromną sympatią, tak, jak w idealnej wizji świata każdy mógłby traktować matkę i ojca swojego partnera lub partnerki... ale biorąc pod uwagę to, jak rzeczy wyglądały, zwyczajnie nie mógł. Nie pozwalali mu na to tym, jak bardzo usilnie chcieli wepchnąć się z nosem w sprawy, które powinny zostać tylko między nim samym a Lysandrem. Byli nadopiekuńczy, wszędzie doszukiwali się problemów i chcieli kontrolować syna, wpływać na niego we wszystkich sferach jego życia. A on nie mógł na to pozwalać - jego chłopak był dorosłym mężczyzną i miał pełne prawo decydować o tym, co chce robić i z kim. Hamlet tylko czasami trochę mu pomagał w podejmowaniu takich decyzji.
    Lys też uważał, że jego własni rodzice trochę za bardzo się wtrącali, a przynajmniej tak brzmiał, i Lottie był z tego zwyczajnie zadowolony. To dobrze, że nie próbował się oszukiwać i w żaden sposób ich usprawiedliwiać. Hamlet też nie zamierzał tego robić, w końcu i oni byli dorośli i wiedzieli dobrze, co robią.
    – Nie wiem, jacy rodzice są lepsi, twoi wymagający czy moi wiecznie nieobecni – rzucił żartobliwym tonem, ot tak, dla rozładowania atmosfery, odchyliwszy się z powrotem na oparcie kanapy. Sam nieczęsto wspominał o ojcu i matce, bo i nie było o czym wspominać. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnim razem do niego zadzwonili. – Nie chciało im się nawet znaleźć chwili żeby cię poznać. Twoi przynajmniej poświęcili mi przynajmniej parę wieczorów, a że mnie nie polubili... – nie skończył, bo właściwie nie było tu wiele do dodania; to była tylko i wyłącznie ich sprawa, i choć w jakimś stopniu mogłoby to utrudniać jego związek z Lysandrem, niespecjalnie się przejmował ich opinią. To nie tak, że mieszkali w jednym domu i musieli patrzeć na siebie każdego dnia - wręcz przeciwnie, widywali się rzadko i praktycznie tylko kiedy musieli, bo czaysta ludzka przyzwoitość wymagała wpaść raz na jakiś czas. No i Hamlet nie chciał, żeby pomyśleli, że stara się kompletnie odizolować od nich ich syna (już tak myśleli, ale cóż).
    Nie chciał też, żeby za bardzo mieszali jego chłopakowi w głowie. Lys był rozsądnym facetem i świetnie szło mu podejmowanie decyzji bez niepotrzebnego wpływu wiszących mu nad głową, wymagających rodziców, za to z odrobiną pomocy ze strony partnera.
    – I tak mi cię nie ukradną – dodał jeszcze, delikatnie odsuwając Lysandrowi z twarzy parę zbłąkanych kosmyków i pozwalając sobie musnąć jego policzek opuszkami palców. Uśmiechnął się czule. – Wiesz, jak bardzo cię kocham, maleńki – jakoś przelotnie dotarło do niego, że sam nie do końca wie, kiedy właściwie to się stało, ale naprawdę nie miał najmniejszego zamiaru z nikim dzielić się swoim chłopakiem. A już szczególnie gdy mogli spędzić przyjemny wspólny wieczór przed telewizorem, z pizzą i niezobowiązującymi rozmowami o wszystkim i o niczym. Takie wieczory były najlepsze, pełne relaksu i otwartości, których przecież obaj potrzebowali.

    OdpowiedzUsuń