4 sierpnia 2000

Where's the fun without a bit of risk?

Nie, nie ten Fred, nie brat George’a, nie współzałożyciel Magicznych Dowcipów Weasleyów, nie tragiczna ofiara wojny. Nawet jego ojciec zdaje się czasem o tym zapominać, ale Fred nie jest w stanie go winić, nie potrafi mieć mu za złe. Z uwagą po raz dwudziesty szósty wysłuchuje tej samej historii o mężczyźnie, po którym został nazwany, z uśmiechem powtarza, że to cudowne, że jest dumny i zrobi wszystko, żeby nie zawieść taty, z entuzjazmem kiwa głową, aby zapewnić go, że nigdy nie zapomni swojego wujka, którego nigdy nie poznał. To całkiem zabawne; większość osób chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo był zestresowany, gdy po raz pierwszy przekraczał mury Hogwartu, jak przerażała go wizja nie zostania przydzielonym do Gryffindoru jako pierwszy Weasley w całej historii Weasleyów. Albo potem, kiedy już rzeczywiście okazał się Gryfonem, jaką wtedy czuł presję, żeby być zabawny. Oczywiście, że musiał być tym śmiesznym, tym wesołym, tym kreatywnym żartownisiem, którego wszyscy znają i kochają, dokładnie tak, jak jego ojciec i wujek. Niektóre dzieci czuły presję, aby dobrze się uczyć, Fred natomiast zawsze najbardziej cieszył się z wyjców, w których ojciec tylko udawał, że daje mu reprymendę za jego najnowszy wybryk. W końcu sprawianie kłopotów naprawdę weszło mu nawyk i obecnie przychodzi mu z taką łatwością i przynosi tyle satysfakcji, że sam nie jest pewny, czy robi to dla taty, czy już tylko dla siebie, bo rzeczywiście ma żarty we krwi. Właściwie to niczego nie jest pewny, a w chwilach zawahania często zdaje sobie pytanie: co zrobiłby ten Fred? Potem, przypominając sobie wszystkie opowieści, jakie o nim słyszał, podejmuje odpowiednią decyzję.

2 komentarze:

  1. Gdyby Teddy miał opisać swoje doświadczenie jako pedagoga placówki tak znanej i szanowanej (a na dodatek także pełnej magii, duchów i głupich żartów co zabawniejszych apośród zgromadzonej w tysiącletnich murach rozbrykanej młodzieży) jak Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, pewnie bez dłuższego zastanowienia zdecydowałby się na użycie prostego, zgrabnego słówka "przyjemne". Być może nawet "całkiem przyjemne", gdyby miał akurat za sobą nieco cięższy dzień - lub semestr - ale z całą pewnością nie wyraziłby się w tym temacie negatywnie. Nie był niezadowolony z własnego życia i pracy, bo zwyczajnie lubił uczyć, tak po prostu, czerpiąc z tego przyjemność, jakby satysfakcję płynącą z możliwości dzielenia się własną wiedzą z młodzieżą (do której co poniektórzy bez wątpienia wciąż chętnie by jego samego zaliczyli) miał we krwi, odziedziczoną po ojcu wraz z trochę kręconymi, rudawymi włosami i drugim imieniem. I chyba tylko z czystego zawstydzenia nikt z tej bardziej wiekowej części kadry nauczycielskiej ani razu go do ojca nie porównał, zupełnie jakby wydawało im się, że zrobiliby tym komuś przykrość; Ted nie był do końca pewien, komu - jemu czy sobie samym - ale nie oponował.
    Był podobny do ojca i w pełni świadomy faktu, że ludzie widzą w nim odbicie legendarnego Remusa Lupina, może nawet odruchowo próbują doszukać się pewnych podobieństw, znajomych im gestów i cech, tego zmarszczenia czoła, które tak lubili, albo może jakiejś dwuznacznej blizny. Robili to w dokładnie ten sam sposób, w jaki lata temu doszukiwano się Jamesa Pottera w jego własnym synu. I jakoś tak się złożyło, że Teddy'emu, dokładnie tak jak jego własnemu ojcu chrzestnemu, ani trochę to nie przeszkadzało. Nie obraziłby się przecież, gdyby na głos przyrównano go do człowieka, który poświęcił własne życie w słusznej sprawie. Właściwie czasem nawet jemu samemu wydawało się, że widzi we własnym odbiciu w lustrze twarz ojca, znaną jedynie z tych paru zdjęć, które trzymał w ramkach najpierw na szafce nocnej w dormitorium Puchonów, a teraz na niewielkiej komodzie w przysługujących mu od dwóch lat prywatnych kwaterach nauczycielskich.
    Podobno ojciec też lubił tę pracę, tyle tylko, że na swój własny, trochę bardziej spokojny sposób. I być może to właśnie dlatego, przez tę młodzieńczą jeszcze energię i ekscytację każdym dniem pracy, które zdawał się mieć w tej grupce genów odziedziczonych z całą pewnością po matce - co do tego nie mogło być absolutnie żadnych wątpliwości - Teddy był lubiany wśród uczniów; zarówno tych młodszych, trochę przestraszonych, jak i starszych, spośród których niektórzy wciąż jeszcze pamiętali go jako starszego kolegę z trzech klas wyżej. Wielu tak go też traktowało - nie jak pana profesora, a zwykłego, niewiele od nich samych starszego kolegę, od którego zawsze mogą w razie potrzeby pożyczyć wolkę pergaminu albo zapasowe pióro. I przeci temu również absolutnie nic nie miał; wolał być kumplem z ławki obok niż niedostępną i chłodną personą nauczyciela.
    Przeszkadzały mu za to inne rzeczy, na które krzywił się wewnętrznie bo nawet mimo swej anielskiej cierpliwości. A niezwracanie uwagi na toczącą się właśnie lekcję zdecydowanie figurowało na tej liście dość wysoko.
    – Panie Weasley - przerwał swój wykład o chochlikach kornwalijskich, gdzieś w głębi duszy po cichu żałując, że Harry nie miał czasu ani sposobności pojawić się w szkole i powtórzyć na forum klasowym tę samą związaną z wrednymi skrzydlatymi istotkami historię, którą kiedyś opowiedział jemu samemu. Kilka głów podniosło się natychmiast znad pergaminów i zwróciło w jego stronę, a namolne szepty ucichły, nawet mimo braku srogości w jego głosie.
    – Przeszkadzam panu w rozmowie z kolegami? – Ted było do bólu świadomy tego, jak po nauczycielsku zabrzmiał, szczególnie zwracając się do osoby, którą mimo braku genetycznego pokrewieństwa poza murami Hogwartu traktował jak kuzyna. Ale miał już taką ułomność, że niektórym pokusom związanym z piastowanie posady profesora zwyczajnie nie potrafił się oprzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Teddy był naprawdę wdzięczny swojej rodzinie za wszystko, co dla niego robili. A rodziną określał szeroko pojęte stado Weasleyów, Potterów i parę wiekowych Tonksów; dzięki nim nigdy nie czuł się tak, jak zapewne czuł się w latach młodzieńczych jego ojciec chrzestny - pozostawiony sam sobie, bez wsparcia, stałego, kochającego domu, kogoś, kto mógłby go przytulić, pogładzić go włosach i obiecać, że wszystko się jeszcze ułoży, wszystko będzie dobrze, przejdą przez to razem. Jego takie problemy nie dotyczyły; miał swoje miejsce w tej wesołej gromadzie, stałe, którego nikt nigdy nie zamierzał go pozbawiać, i nawet mimo braku więzów krwi przez wszystkich traktowany był jak swój. Jak syn wujka, ktoś, komu zawsze należy się wydziergany ręcznie świąteczny sweter i sowicie oblany lukrem pierniczek na Boże Narodzenie. Był kuzynem, tym trochę starszym i już nawet trochę poważniejszym, przy którym można było palnąć wszystko, bo co się wydarzało na rodzinnym spendzie, zostawało na rodzinnym spendzie - takich rzeczy nie wynosiło się z domu i nie wprowadzało do szkoły, a nawet jeśli, to prędzej w żartach lub przyjacielskich historyjkach niż urazach i wyrzutach.
    Działało to również w drugą stronę - cokolwiek którykolwiek z jego uczniów przeskrobał, zostawało w sali lekcyjnej i nigdy z niej nie wychodziło, chyba, że pod postacią odjętych paru punktów lub niegroźnej kary (Teddy nigdy nie wyznawał karania uczniów zbyt srogo, zupełnie nie widząc w tym celu, bo pamiętał świetnie, jak jego samego takie zagrania jedynie zniechęcały do nauczyciela i zachęcały do wywinięcia mu jeszcze bardziej nieprzyjemnego numeru, co z kolei prowadziło do kolejnej kary i zapętlenia się nieskończonego koła przepychanek na linii uczeń-nauczyciel). Fakt jednak pozostawał faktem, że nie uznawał donoszenia na nikogo, a już w szczególności na kuzynów do wujów i ciotek, każdy Weasley czuł się więc bezpieczny na jego zajęciach. Niektórzy chyba nawet zbyt bezpieczni.
    – Rzeczywiście, nie powtórzy się – zgodził się z Fredem, który wyglądał, jakby bardzo starał się powstrzymać śmiech, a przynajmniej chichot. Co zapewne wcale nie mijało się w prawdą. Profesor też się uśmiechnął, czemu miałby nie, ale bardziej z powodu paru stłumionych prychnięć rozbawienia dobiegających gdzieś z tylnych ławek. – Zostań na chwilę po zajęciach, porozmawiamy. A teraz, moi drodzy, czy możemy już wrócić do tematu?
    Rzeczywiście wrócili. Był dopiero początek roku i Teddy nie chciał od razu wprowadzać zajęć praktycznych - choć być może powinien, uczył przecież ostatni rocznik i był niemal pewien, że znaczna większość młodzieży zebranej w jego klasie świetnie by sobie poradziła ze wszystkim, co mógłby im zorganizować - więc ostatnie dwadzieścia minut zajęć mijało dość mozolnie. Uczniowie zaczynali się rozpraszać i kręcić w swoich ławkach, a skupienie ich uwagi na temacie lekcji było coraz trudniejsze (naprawdę można byłoby pomyśleć, że ma się do czynienia z siedmio, a nie siedemnastolatkami), ostatecznie więc stwierdził, że nie ma sensu męczyć ich dłużej.
    – Na następne zajęcia chciałbym dostać od każdego z was szczegółowy esej o wybranym zaklęciu obronnym, związanym z przedmiotem oczywiście. Rolka pergaminu powinna wystarczyć, choć jeśli ktoś miałby ochotę się rozpisać, proszę się nie powstrzymywać. Jesteście wolni – oznajmił około pięć minut przed planowym końcem zajęć. Sam wrócił na swoje miejsce za biurkiem i opadł na krzesło. – Fred?
    Posłał kuzynowi spojrzenie mówiące nawet nie myśl, że zapomniałem. Klasa wypełniła się szuraniem butów i rozmowami uczniów spieszącymi na lunch.

    OdpowiedzUsuń