1 stycznia 2010

[KP] hufflepunk





Nie jest profesorem Lupinem. Nikt nie posądziłby go o lata doświadczenia w nauczaniu niesfornej młodzieży, tej samej, do której jeszcze nie tak dawno temu sam należał, i w wielu aspektach wcale za bardzo się od niej nie różni. W ostatecznym rozrachunku ilością żartów, które wywinął, i problemów, których był przyczyną, bezpośrednią lub nie, przewyższa nawet Freda i George'a Weasleyów, a McGonagall wciąż nie wybaczyła mu zalania korytarza na drugim piętrze sokiem dyniowym na wysokość kostek i chyba już nie zamierza, bo nawet jeśli wszyscy twierdzili, że to sprawka blondyna z Ravenclawu, to jednak ona i tak zawsze po prostu wiedziała. Pachnie herbatą i książkami, ma cztery tatuaże i trzy kolczyki, i całkowity brak stałego koloru włosów odkąd rozstał się z Victoire, ale jeden z wiecznie potarganych kosmyków jakimś cudem zawsze pozostaje w tym samym rzucającym się w oczy kolorze różowej gumy balonowej, który sprawia, że starsi nauczyciele odwracają na chwilę wzrok, czasem chrząkają dyskretnie, jakby chcieli przepędzić tym własny smutek, ale ostatecznie zawsze uśmiechają się pod nosem. Tak samo uśmiechają się, gdy potyka się o rozwiązane sznurówki i prawie spada przez to ze schodów, lub gdy pojawia się gdzieś na końcu korytarza w brzydkim, rozmiar za dużym swetrze, tłumacząc drogę do sali pani Trelawney spłoszonemu pierwszorocznemu. Dzieciak wziął go za jednego ze starszych kolegów, ale Teddy'emu ani trochę to nie przeszkadza, bo jest Teddy'm, a nie profesorem Lupinem. Profesor Lupin to jego ojciec, i niech go piekło pochłonie, jeśli Edward kiedykolwiek będzie miał na tyle tupetu, by podkradać mu tytuł. Zresztą, kiedy jesteś tym nieco potarganym nauczycielem, który urządza potajemne spotkania filmowe z mugolskim popcornem i jeszcze bardziej mugolskimi filmami puszczanymi z prywatnego laptopa, trzeba po prostu przyznać, że Teddy pasuje tu znacznie lepiej.

2 komentarze:

  1. Fred coraz bardziej dobitnie zdawał sobie sprawę z tego, że rzeczywiście jest już w trakcie ostatniego, siódmego roku nauki w Hogwarcie i chyba powinien poważnie pomyśleć o tym, co chce robić w przyszłości. Oczywistym wyborem byłaby praca w sklepie jego taty i nie żeby nie podobała mu się perspektywa zatrudnienia w Magicznych Dowcipach Weasleyów; często pomagał w sklepie w wakacje i lubił być wśród magicznych gadżetów, na które jego ojciec wciąż miał coraz to nowe pomysły, ale… Sam nie wiedział. Może po prostu chciał zrobić coś swojego, ale obawiał się, jak mogłoby to zostać odebrane przez nie tylko jego rodzinę, ale i znajomych? Może. Czasem miał wrażenie, że tata jest aż za pobłażliwy w stosunku do jego wybryków i jedynie mama zdawała się naprawdę irytować za każdym razem, kiedy doszły ją słuchy o jego kolejnym żarcie. Miał nadzieję, że rodzice nie kłócili się o to pod jego nieobecność. Kiedy on się z nimi widywał, wyglądali na szczęśliwych i nigdy mu niczego nie wypominali, nie w negatywnym sensie w każdym razie, ale spędzał z nimi ledwie parę miesięcy w ciągu roku.
    Właśnie dlatego, aby jakoś uwolnić się od tych natrętnych myśli o przyszłości, od samego początku roku Fred sprawiał jeszcze więcej problemów niż zwykle, jego żarty były coraz śmielsze, a profesorowie coraz bardziej zirytowani. Osobiście był z tego dumny. Nie zrobił nic na tyle niebezpiecznego, żeby ktokolwiek miał podstawy do wyrzucenia go ze szkoły na dobre, chociaż czasem miał na to ochotę; wylecieć z hukiem, wzorem swojego ojca i wujka, być tematem rozmów w całym Hogwarcie przez co najmniej kilka następnych tygodni. Brzmiało kusząco. A jednak nigdy się na to nie odważył, bo, wbrew powszechnej opinii, nie do końca był swoim ojcem. Chyba brakowało mu zawsze wspierającego go we wszystkim brata bliźniaka.
    Tak jak i ojciec był jednak dość powszechnie lubiany wśród innych uczniów, nigdy nie narzekał na brak znajomych. Nie było zajęć, na których siedziałby sam i tyczyło się to również Obrony Przed Czarną Magią, na marginesie prowadzonej przez Teddy’ego. I to nie tak, że Fred nie szanował go jako profesora, nie, wręcz przeciwnie, starał się raczej omijać go w swoich co poważniejszych dowcipach, nie chcąc doprowadzić do zbyt niezręcznych sytuacji przy najbliższym rodzinnym spotkaniu… ale naturalnie nie znaczyło to, że nigdy sobie z niego nie zażartował. I może po prostu nie obawiał się jego surowości i gniewu i dlatego czasem pozwalał sobie na rozmowę z kolegami właśnie na jego zajęciach. No dobra… pozwalał sobie na rozmowę z kolegami na wszystkich zajęciach. To nie miało nic wspólnego z profesorem.
    Przyłapany, podniósł głowę znad swojego pergaminu, na którym zamiast notatek z wykładu widniało kilka nieco zdeformowany z powodu jego braku talentu plastycznego chochlików kornwalijskich. Uśmiechnął się przepraszająco, chociaż skłamałby, gdyby powiedział, że rzeczywiście było mu przykro. Nie, żeby nie brał tego na poważnie, Teddy brzmiał bardzo profesorsko.
    – Och nie, nie przeszkadza pan – odpowiedział i dopiero po kilkusekundowej ciszy zorientował się, co właściwie wyszło z jego ust. Ugryzł się w język, powtarzając sobie, że nie, to nie było zabawne, żadnego śmiania się. – To znaczy… um, to się więcej nie powtórzy? – spróbował, tym razem starając się wyglądać na nieco bardziej skruszonego, chociaż nie był pewny, czy to zadziała.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fred nigdy nie chciał robić Teddy’emu na złość, w końcu go lubił. Być może gdyby miał wybrać swojego ulubionego profesora, to wskazałby właśnie na niego i ich rodzinne powiązania i prywatne relacje miałyby z tym tylko trochę wspólnego. Nie mógł zaprzeczyć, że czasem trudno było oddzielić życie prywatne od szkolnego, szczególnie po tym, jak wysłuchał wielu opowieści o tym, jakim to żartownisiem był Teddy, kiedy jeszcze sam zasiadał w uczniowskiej ławce. Trudno mu było teraz czuć się wyjątkowo winnym za swoją własną małą niesubordynację.
    Westchnął tylko i mruknął coś, co teoretycznie miało brzmieć jak „oczywiście, proszę pana”, kiedy profesor powiedział mu, że ma zostać po zajęciach. Nie miał zamiaru się kłócić, nigdy tego nie robił, no i nie był to pierwszy i z pewnością nie ostatni raz. Zostawanie po zajęciach zdarzało się to dość często i nie był niestety wystarczająco ujmujący, żeby zwykle wszystko uchodziło mu potem na sucho. Wręcz przeciwnie, zwykle musiał odpracować jakoś ewentualne szkody, które wyrządził, ale to wcale go nie zniechęcało. Jasne, często zastanawiał się, na ile tak naprawdę kręci go robienie innym psikusów, a na ile chce być taki, jak ojciec, ale zawsze dochodził do tego samego wniosku: nie czułby się taki rozbawiony i dumny z siebie, widząc owoc swojej pracy, to znaczy na przykład korytarz przypadkowo opanowany przez żaby i ropuchy, gdyby go to nie kręciło. Tak, ten incydent z żabami miał miejsce na piątym roku i wiele osób wciąż go wspominało. McGonagall wciąż patrzyła na niego wilkiem, kiedy mijali się na korytarzu, ale było warto.
    Kontynuowali zajęcia i chociaż Fred już nie rozmawiał z kolegami i starał się skupić, i tak skończył z mniej niż satysfakcjonującymi notatkami. Właściwie to zapisał tylko pracę domową (ugh, esej) i nabazgrał jeszcze parę chochlików, zbyt pogrążony w myślach, żeby bardziej się wysilić, co zdarzało mu się ostatnio coraz częściej. A potem podniósł się z krzesła, kiedy cała reszta uczniów również to zrobiła i tylko upominające spojrzenie Teddy’ego przypominało mu o tym, że nie może wyjść z sali razem z nimi.
    Uśmiechnął się więc sam do siebie i, zupełnie niezrażony całą sytuacją, podszedł do biurka nauczyciela, który, jak przypuszczał, już tam na niego czekał.
    – No, to o czym chciałeś porozmawiać? – zapytał swobodnie, chociaż zaraz zmarszczył brwi i dodał: – Hm, o czym chciał pan porozmawiać? Przepraszam, czasem trudno mi wyczuć, kiedy i gdzie kończy się profesor, a zaczyna Teddy, nie chciałem zabrzmieć jak dupek.
    Naprawdę miał to na myśli. Nie nazywał go w końcu panem podczas rodzinnych spotkań, ani zwykłych rozmów sam na sam, ani nawet w swoich własnych myślach… ale teraz wciąż byli w klasie, co chyba znaczyło, że jednak powinien zachować trochę więcej dystansu. Powinien też już dawno się do tego przyzwyczaić, ale cóż, znów byli w tej samej sytuacji.
    – Jestem ostatnio trochę rozkojarzony, przyznaję, to… ten ostatni rok nauki i w ogóle. Zazdroszczę tym, którzy wiedzą, co dalej ze sobą zrobić – stwierdził z rozbawieniem i tak, w porządku, to wcale nie tłumaczyło rozmawiania na zajęciach samego w sobie, to był po prostu bardzo zły nawyk, który towarzyszył mu już od początku edukacji, ale powiedzmy sobie szczerze, to nigdy nie było po prostu rozmawianie na zajęciach, zwykle chodziło o coś więcej. A on nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić.

    OdpowiedzUsuń