Skylar Hawthorne
VII rok / puchon / obrońca w szkolnej drużynie / czystej krwi / syn zawodowego obrońcy i komentatorki Quidditcha / różdżka: 12 i pół cala, włókno ze smoczego serca, cedr, giętka / członek koła ONMS / powiązania
Skylar siedział przy obficie
zastawionym stole i obserwował jak kolejny brudny talerz lewituje sprzed nosa
jego pogrążonej w plotkach o innych członkach rodziny ciotki prosto do zlewu, a
mama stara się subtelnie odsunąć półmisek z pieczenią spod jej nosa. Dziadek
Edwin odgrodził się od reszty rodziny szeroko rozłożoną kopią Proroka
Codziennego, zza której dało się dostrzec tylko czubek jego siwiejącej głowy.
Kuzynka Radella opowiadała o swoim narzeczonym każdemu, kto chciał słuchać albo
był zbyt miły, żeby zaprotestować. Skylar należał do tej drugiej grupy.
– Mark jest pałkarzem i całkiem
na poważnie chcę robić sportową karierę. Mówiłam mu, żeby się nad tym dobrze
zastanowił, pomyślał raczej o pewniejszej pracy w ministerstwie, ale on mnie
nie słucha. Ten Quidditch to jakaś rodzinna klątwa. – Radella westchnęła
głęboko, teatralnie wywracając oczami. – Wiesz co, to wszystko przez twojego
tatę, jemu jednemu się udało wybić jako obrońcy i wszyscy faceci w rodzinie
myślą, że im też się uda… – Sky musiał wyglądać na winnego, bo kuzynka szerzej
otworzyła oczy i pochyliła się nieco w jego stronę. – Serio? Ty też? – jęknęła
z niezadowoleniem.
– Nie patrz tak na mnie, całkiem
dobry ze mnie obrońca. Niby co innego miałbym ze sobą zrobić? – zapytał nieco
oskarżycielskim tonem, sięgając po swoją filiżankę z herbatą. Zawsze podziwiał
swojego tatę, chciał być taki jak on, co naturalnie znaczyło pójście w jego
sportowe ślady. No i poza osiągnięciami w Quidditchu, niczym nie wyróżniał się
z tłumu. Nie był najlepszym, ani też najgorszym uczniem, nie był wzorowy, ale
nie sprawiał też zbyt wielu problemów wychowawczych, po prostu był. I jak
zwykle czuł się atakowany przy rodzinnym obiedzie. Chwała Merlinowi, że jego rodzina
miała w zwyczaju spotykać się góra dwa razy do roku.
– Ależ zostaw biednego Skylara w
spokoju! – Na ratunek przyszła mu babcia Arlene. – Niech zostaje sobie, kim
chce, no proszę, jest przecież utalentowany! Po tacie. A tata po mnie. – Babcia
wyciągnęła pomarszczoną rękę w jego stronę, aby poklepać go po dłoni. Sky już
otwierał usta, żeby jej podziękować, ale kobieta kontynuowała. – Ale powiedz,
jak tam w szkole, dobrze się uczysz? Co u tej przemiłej młodej damy, którą
ostatnio tutaj przyprowadziłeś i nie odstępowałeś na krok zamiast pobyć trochę
z rodziną, hm?
Sky zmarszczył brwi, starając się
przypomnieć sobie przyprowadzanie jakiejkolwiek młodej damy do domu i nie odstępowanie jej na krok. To nie było
przecież… w jego stylu. Nagle jednak uderzyła go pewna myśl i uśmiechnął się
szeroko, unosząc brwi.
– Masz na myśli… Cynthię?
Cynthię, moją kuzynkę, córkę brata mojego ojca a twojego syna, której
pokazywałem salto na miotle, kiedy się ostatnio widzieliśmy? – zapytał,
oczywiście planując już nigdy nie dać babci zapomnieć, że nie poznała własnej
wnuczki.
Ktoś kilka krzeseł dalej parsknął
głośnym śmiechem i gdy Skylar obrócił się w tamtą stronę, zobaczył zakrywającą
sobie usta dłonią Cynthię, która najwyraźniej obserwowała całą sytuację.
– No super, babciu, dzięki! –
wykrzyknęła z udawanym oburzeniem, po czym zwróciła się do swojego kuzyna. –
Może znowu pokażesz mi jakąś sztuczkę, co? Tylko się nie zakochaj – podrażniła się z nim.
Ich spojrzenia się spotkały i
Skylar uśmiechnął się szeroko, świadomy ich małej wspólnej tajemnicy. Gdyby
inni tylko wiedzieli.
Sky nie naciskał, nie próbował na siłę dowiedzieć się, co tak naprawdę miało miejsce, dlaczego nie widzieli się całe sześć miesięcy i dlaczego dopiero teraz został łaskawie wpuszczony do tego jednego wielkiego pierdolnika, zawalonego pustymi kubkami po herbacie i na wskroś przesiąkniętego zapachem permanentnego smutku, który ktoś kiedyś być może mógłby z czystym sumieniem nazwać sypialnią. Nie naciskał, nie pytał, nie starał się za wszelką cenę zaspokoić własnej ciekawości - bo chyba każdy na jego miejscu byłby ciekawy, nawet jeśli tylko odrobinę - i Cassie był mu za to naprawdę nieopisanie wdzięczny. Tak wdzięczny, że przez dłuższą chwilę mógł jedynie siedzieć ze wzrokiem wbitym w swojego chłopaka i słuchać, nie odzywając się ani słowem.
OdpowiedzUsuńBrakowało mu tego, nawet sam nie był świadomy, jak bardzo. Tego wszystkiego: znajomej obecności Skylara, jego miękkiego, kojarzącego się z kocim futerkiem głosu, świadomości, że wcale nie musi się odzywać, wcale nie musi nic robić - w tych dwóch rzeczach nigdy nie był jakoś specjalnie dobry, był zły, bardzo zły, zupełnie przerażony życiem i nieprzystosowany do funkcjonowania jako człowiek będący częścią społeczeństwa - i nigdy do niczego nie będzie zmuszany. Tęsknił za dotykiem tego samego chłopaka, dla którego gdzieś po drodze stracił głowę (nie był do końca pewien, gdzie i kiedy, ale zupełnie go to nie obchodziło), i to chyba to wszystko razem wzięte - to, jak Sky jakoś sprawiał, że Vincas czuł się dobrze, lepiej, a on naprawdę rzadko się tak czuł - rozbudziło w nim wtedy przekonanie, że nie potrafi odwdzięczyć się tym samym, że nigdy przenigdy nie będzie potrafił, nie ważne, jak bardzo by się nie starał, i że Sky zasługuje na dużo, dużo więcej. Że lepiej mu będzie bez niego.
To było głupie przekonanie, irracjonalne, bo nigdy czegoś takiego od swojego chłopaka nie usłyszał, ale jakaś podła, podstępna część jego świadomości uparcie podszeptywała mu wtedy, że nie zasługuje, że jest głupi, naiwny i nie niewarty, a chłopiec, w którym tak ślepo się zakochał, był po prostu zby miły i dobrze wychowany, by powiedziec mu to wszystko wprost. I nawet teraz, kiedy po raz pierwszy od miesięcy poczuł się bezpieczny, coś wciąż się w nim szarpało, święcie przekonane, że za chwilę i tak zostanie sam na sam ze znienawidzonym sobą i że właśnie na to zasługuje.
Coś się w nim ścisnęło i jakoś tak po prostu wyszło, że jego dłoń znalazła się na dłoni Skylara; Cassie trochę nieśmiało i trochę nieporadnie splótł swoje palce z jego, wbijając w nie wzrok, jak gdyby obawiał się unieść wzrok i spojrzeć drugiemu Puchonowi w twarz. I po części rzeczywiście był przerażony, po dużej części; nie chciał zobaczyć rozczarowania i zawodu w jego oczach. Bo przecież musiały się tam w pewnym momencie pojawić, prawda? Nie mogło być aż tak pieknie.
Wciąż ze wzrokiem utkwionym w ich palcach, a może kocu tuż obok, przesunął opuszkami palców po knykciach Sky'a.
– Zawsze byłeś dla mnie bardzo dobry, wiesz? – stwierdził bardziej niż spytał, tak cicho, że mógłby równie dobrze tylko szeptać. Odetchnął; chciał to z siebie wyrzucić, bo Sky miał prawo wiedzieć o wszystkim i przestać się wreszcie martwić. – I nie chcę, żebyś myślał, że to była twoja wina, czy coś. Pamiętasz, jak tak trochę... zniknąłem po Bożym Narodzeniu? – tu urwał, tylko na chwleczkę, tylko na tyle, by móc zebrać w sobie tę resztkę determinacji, która gdzieś się ostała. – Tak się składa, że... no. Próbowałem się zabić.
Chyba nie chciał, żeby to zabrzmiało jak coś ważnego, coś istotnego, coś, czym wypadałoby się przejmować. Mówił więc tak, jakby to, że naprawdę prawie wylądował w kostnicy, było czymś najzupełniej zwyczajnym i codziennym, choć w środku wszystko mu się aż skręcało. Od wszystkiego po kolei.
Cassie próował się uśmiechać, naprawdę, próbował sprawiaż wrażenie całkiem okej, wyglądać jak ktoś, kto wszystkie problemy zdążył zostawić już daleko, daleko za sobą i teraz z radością patrzy w przyszłość, i nic a nic już mu nie dolega. Naprawdę chciał, żeby Sky nie musiał się przez niego martwić, żeby wszystko było w porządku, bo jego chłopak zasługiwał na bycie szczęśliwym. A jeśli jego samego miało w tej wizji szczęścia nie być, cóż, trudno, i tak nie bardzo się w niej widział. On był tylko problemem, który obciążał innych swoją beznadziejną, nieumiejętną obecnością.
OdpowiedzUsuńPróbował, serio. Po prostu jakoś tak ciężko było mu się uśmiechać, kiedy Skylar po prostu na niego patrzył. I patrzył, i patrzył, przez coś, co ciągnęło się jak paskudnie długa wieczność, a przecież tak naprawdę nie mogło trwać dłużej niż parę sekund, i coś w Cassie'm ścisnęło się boleśnie na myśl, że teraz na pewno zostanie już permanentnie sam. Dokładnie tak, jak na to zasługiwał. Sky na pewno zaraz wstanie, stwierdzi, że nie chce mieć nic wspólnego z tak żałosnym stworzeniem, i wyjdzie, i wreszcie będzie mógł poszukać szczęścia gdzie indziej. Gdzieś, gdzie może je znajdzie.
Sęk w tym, że Vincas wcale nie chciał zostawać teraz sam. Przez bardzo wiele tygodni myślał, był przekonany, że jeśli będzie sam wystarczająco długo, to jakoś przywyknie do tej pustki, która zdawała się pożerać go od środka; że cały świat zapomni o nim, zawiniętym w trzy koce w swojej sypialni, i da mu spokój, i wszyscy będą cieszyć się życiem bez niego. Ale teraz, kiedy jego chłopak siedział obok niego na łóżku, potrzeba bycia z kimś, bycia blisko, nagle zalała go paskudną, zimną falą - razem z mrożącym krew w żyłach przerażeniem. Bo co jeśli Sky naprawdę go teraz znienawidzi? Cassie nie był pewien, czy to przeżyje, i tym razem chyba zabiłby się tak na amen, porządnie, raz a dobrze, bo te marne parę minut, które ledwie zdążyli ze sobą spędzić, w jakiś sposób uświadomiło mu, jak bardzo samolubnie przywiązany jest do Skylara i jak bardzo nie chce, żeby ten go zostawiał. Nigdy, przenigdy, a na pewno nie teraz.
I właściwie nie musiał czekać zbyt długo na odpowiedź, bo zaraz został przyciągnięty i objęty, delikatnie, zupełnie jakby Sky bał się, że przypadkiem go uszkodzi. I to wystarczyło, żeby coś w nim pękło; coś, co chyba dusił w sobie od bardzo, ale to bardzo dawna, nawet jeśli sam nie do końca zdawał sobie z tego sprawę - a może właśnie zdawałi dlatego tak bardzo go to teraz przytłoczyło. Nieporadnie przekręcił się na łóżku, tak, by móc mocno objąć swojego chłopaka w pasie, wczepiając się w niego jak mały koala w futro matki, i ukrył twarz w jego ramieniu.
Cassie nigdy nie płakał głośno, nigdy nie zawodził i łkał; płakał po cichu, pozwalając łzom wsiąkać w koszulkę Skylara. Drżał, bolało go w piersi i miał ogromną ochotę zwinąć się w żałosną kulkę pod kocem, ale było w tym jednocześnie coś przyjemnie lekkiego, w ten sam sposób, w jaki całe zdenerwowanie wyparowuje z ciała, gdy dowiadujesz się, że ten sprawdzian, do którego wcale się nie uczyłeś, poszedł ci bardzo dobrze - tyle tylko, że ze znacznie zwiększoną siłą.
– Przepraszam – wymamrotał po chwili, a może kilkunastu chwilach, kiedy chyba zaczynało braknąć mu już i łez, i smutku. – Przepraszam, za wszystko. Nie chciałem... żebyś się martwił. Chyba – wciąż wtulał twarz w przemokniętą teraz koszulkę Sky'a, a do tego brzmiał paskudnie, ale chyba czuł się trochę lepiej. Po raz pierwszy od... bardzo długiego czasu. Może wyrzucenie z siebie tego wszystkiego naprawdę było dobrym pomysłem.
Vincas czuł się, jakby uderzył w niego rozpędzony pociąg, posyłając go dwadzieścia metrów w górę i bardzo, bardzo daleko w bok, i wszystkie części jego ciała nagle wydawały się być martwe, zupełnie nieczułe, pozbawione nerwów, którymi mogłyby odbierać sygnały z otoczenia. Jego umysł też był jakby osowiały i nieprzydatny do zupełnie niczego, jakby jakaś potężna istota wyższa sięgnęła w głąb jego czaszki i wyciągnęła z niej wszystkie rozumne myśli, redukując go do podczłowieka potrafiącego tylko czepiać się swojego chłopaka jak przerażona małpka i moczyć mu koszulę słonymi łzami. Powinien się obrazić za to porównanie, ale było mu chyba już tak wszystko jedno, że nawet nie zwrócił uwagi.
OdpowiedzUsuńA jednak w jakiś sposób czuł się dobrze, znacznie lepiej niż przez te wszystkie miesiące, kiedy zwijał się w kłębek żałości pod swoją kołdrą i udawał przed samym sobą i wszystkimi wokół, że zupełnie przestał istnieć. Teraz, czując wokół siebie ramiona Skylara i słysząc jego głos... tak było lepiej, po prostu. Już nie miał wrażenia, że każda, nawet najmniejsza komórka jego ciała ciągnie w inną stronę, starając się rozerwać go na strzępy, a ta paskudna czarna dziura, która od tak dawna ziała w jego piersi, nagle zaczęła się jakby trochę zmniejszać. Troszeczkę, odrobinę, ale to wciąż był postęp, i Cassie ani trochę nie chciał już, żeby jego chłopak wyszedł. Nie, wręcz przeciwnie, teraz nagle stał się bardzo samolubny i chciał go przy sobie zatrzymać, siedzieć tak z nim na swoim łóżku najdłużej, jak to tylko było możliwe, a może nawet jeszcze trochę dłużej, bo to poczucie bezpieczeństwa, które dawała mu obecność Sky'a, było czymś cudownie uspokajającym, jak kojąca chłodna maść, którą smaruje się oparzenia słoneczne, i człowiekowi od razu jest lżej, bo już trochę mniej piecze. Vincasa też już trochę mniej piekło, więc może jednak nie było mu aż tak wszystko jedno. Nie, na pewno nie było, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że gdyby Skylar teraz wstał i wyszedł, znowu zostawiając go samego, po prostu wyskoczyłby przez okno.
Ale Sky chyba nie chciał wychodzić, i kiedy obiecał mu, bardzo solennie i bardzo dobitnie, że nie zamierza go nigdy przenigdy zostawić, Cassie przez chwilę potrafił po prostu patrzeć na niego zaszklonymi łzami oczyma, zaskoczony. Oczywiście, jego chłopak zawsze był dla niego bardzo dobry, był dobry ogółem, był dobrą osobą, i Cassie zupełnie na niego nie zasługiwał - ale tego chyba po prostu się nie spodziewał. Nie spodziewał się usłyszeć dokładnie tego, co usłyszeć chciał, i tak zbiło go to z tropu, że po paru momentach po prostu rozpłakał się jeszcze bardziej, zarzucając Skylarowi ręce na szyję w bardzo dramatycznym geście godnym bohaterki jednego z tych dziewiętnastowiecznych romansów, którymi parę lat temu tak zaczytywała się jego mama.
– Kocham cię – wypalił, tak po prostu, bo co innego miałby teraz powiedzieć, a poza tym, to była szczera prawda. Bardzo go kochał i chciał, żeby jego chłopak był szczęśliwy, ale chciał też, żeby tak po prostu trzymał go w ramionach do końca świata, bo Vincas miał wtedy wrażenie, że przestaje rozpadać się na kawałki. – Bardzo cię kocham, i przepraszam, i też okropnie tęskniłem, i proszę, proszę, zostań, bo cię tu potrzebuję i chyba bym tego nie przeżył, gdybyś teraz wyszedł – to pierwsze kocham cię pociągnęło za sobą litanię paplania bez ładu i składu, przerywaną co chwilę czkawką, bo pewnie, że Cassie dostawał czkawki, kiedy płakał, przecież był żałosny na wszystkie możliwe sposoby, a teraz czuł się jeszcze jak rozhisteryzowany pięciolatek, ale jeśli to oznaczało, że mógł być egoistą i prosić Skylara, żeby już zawsze byli razem, to zamierzał jakoś to przełknąć.