13 sierpnia 2016

[KP] Everard Tolbert

E v e r a r d    M i l f o r d    T o l b e r t
27 lat, handlarz przedmiotami czarnomagicznymi
różdżka   |   sowa

Kiedy sowa stała się jedynym powiernikiem? Kiedy umiejętność teleportacji stała się tą nadrzędną, warunkującą przeżycie każdego dnia? Nie wiem nawet kiedy zacząłem spać z różdżką pod poduszką, ale gwarantuję, że jeśli zbliżysz się do mnie we śnie, to potraktuję cię zaklęciem, które sięga daleko w czarną magię i nie będę żałował, bo kocham siebie samego na zabój. Jesteś dla mnie tylko splunięciem na brudny chodnik, zwykłym człowiekiem, który zapragnął zagrozić mnie i mojemu interesowi, a więc znaczysz tyle, co popiół, który po tobie pozostawię. Nie ma we mnie życzliwości i chociaż się uśmiecham, to szaleję wewnątrz, rwąc się z tego obrzydliwego zaułka w inne miejsce, na inny kontynent z nowymi ludźmi, którzy jak ja mają swoje sekrety i kryjówki. Jeśli poza sekretami mają również gotówkę, mogę zaoferować każdą z książek o czarnej magii, każdy z przeklętych przedmiotów, a nawet szczątki własnej duszy.

martwa rodzina | w pół do krwi | zniszczona posiadłość | lepkie ręce | śmierdzące papierosy | pogniecione koszule | zagryziony policzek | brak zegarka | brak adresu

4 komentarze:

  1. [Przepraszam, że dopiero teraz, i w ogóle rozpoczęcia zawsze mi wychodzą jakieś takie niemrawe, ale się rozkręcę, obiecuję. ♥]

    Boston był… głośny. Z pewnością nie aż tak ogromny i monumentalny jak Nowy Jork, ale dla kogoś wychowanego na północy Stanów i przyzwyczajonego raczej do ogromnych połaci lasów i łąk niż odgłosów metropolii każde miasto wydawało się być nad wyraz przytłaczające. A Boston naprawdę był głośny i było to pierwsze, na co Newell zwrócił uwagę; już z głębi ciemnego, położonego nieco na uboczu zaułka, w którym aportował się z cichym trzaskiem, słychać było typowo miejski gwar rozmów, kroków, terkot kół i stukot końskich kopyt na bruku dochodzące z jednej z głównych ulic. Był daleko, a jednak już zaczynało mu to przeszkadzać – może dlatego, że dźwięki w jakiś niewytłumaczalny sposób wydawały się być zupełnie inne niż te w Nowym Jorku, a może dlatego, że i do tamtych nigdy tak do końca nie przywykł, a zwyczajnie nauczył się cierpliwie je znosić, momentami nawet skutecznie ignorować, spychać na sam skraj świadomości, zupełnie jakby w ogóle ich tam nie było, jakby ani jedno niechciane drgnięcie powietrza nie drażniło jego uszu? Cóż, przeszło mu przez myśl. Najwyraźniej tutaj będzie musiał obrać dokładnie tę samą taktykę. Nie było w tym w gruncie rzeczy nic wybitnie trudnego, ale każde miasto brzmiało inaczej i domyślał się, że będzie musiała minąć chwila, nim odgłosy Bostonu także staną się jedynie nic nieznaczącym, niegroźnym szumem w tle. Poza tym miał ważniejsze rzeczy na głowie… o wiele ważniejsze. Szum miasta i rżenie koni nawet się do nich nie umywało.
    Przestąpił jeszcze z nogi na nogę, dochodząc do wniosku, że być może w ubraniach cywilnych będzie rzucał się w oczy mniej niż w długim, ciemnobrązowym płaszczu narzucanym mu przez regulacje jako domyślny ubiór pracowniczy – skoro miał już działać dla dobra ogółu społeczeństwa i łapać przestępców, to wolał przynajmniej utrudnić im rozpoznanie w sobie tropiącego ich psa myśliwskiego. Jeden ruch dobytą szybko i schowaną później jeszcze szybciej różdżką wystarczył, by płaszcz zastąpiony został przez najzwyklejszą w świecie marynarkę (Newell naprawdę nie pojmował, jak niemagowie potrafili radzić sobie w podobnych sytuacjach) i mężczyzna wychynął ostrożnie ze swego zaułka, kierując się ku ruchliwej ulicy.
    To nie tak, że był spięty. Licencję Aurora uzyskał w końcu już nieco ponad rok temu, to jest trzynaście miesięcy, naprawdę wystarczająco dużo czasu, żeby przyzwyczaić się do swoich nowych obowiązków i roboty ogółem. Wiedział, co ma robić i jak ma to robić, nawet jeśli nie był zaprawionym w bojach pięćdziesięcioletnim mistrzem w swoim fachu, mogącym pochwalić się dziesiątkami – o ile nie setkami – złapanych przestępców i rozwikłanych spraw, a najlepiej jeszcze poprzeć to wszystko kolekcją starych szram i świeżych siniaków. Brał udział w misjach, nawet kilku poważniejszych i bardziej znaczących… choć fakt faktem, niewiele miał wtedy do roboty. Pałeczkę przeważnie przejmowali starsi i bardziej doświadczeni, jemu zaś nakazując stać obok, obserwować i uczyć się, na czym to wszystko polega i z czym to się je, no i oczywiście nie przeszkadzać. Gdy po ponad roku oczekiwania dostał wreszcie swoje pierwsze całkowicie indywidualne zadanie, coś w jego wnętrzu wykonało radosny podskok; teraz, kiedy pojawił się na miejscu i miał zacząć zwiady, tylko lekko ściskało go w dołku. No dobrze, może jednak był spięty. Odrobinę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Samo zadanie nie należało do trudnych – ot, znaleźć grasującego ostatnio handlarza czarnorynkowymi przedmiotami i odciąć jego źródło zarobku. Właściwie, kiedy teraz o tym myślał, prostszego już nie mógł dostać. W jakiś sposób godziło to w jego dumę – czy nie dość się naczekał, czy nie dość się napracował, by zasłużyć na coś ambitniejszego – ale z drugiej strony może tak było lepiej. Podobno najodpowiedniejszym startem jest metoda małych kroczków, a tak banalną sprawę naprawdę ciężko byłoby zawalić nawet najmniej uzdolnionemu nowicjuszowi. Nie, żeby Mondt się za takowego uważał.
      Sęk w tym, że nie znał miasta. Właściwie nigdy wcześniej nie był w Bostonie i wiedział, że zwyczajna trudność w odnalezieniu się wśród całkowicie obcych sobie ulic i budynków może być największą przeszkodą. Szczęście w nieszczęściu, że jeden z mogących poszczycić się większym niż on stażem Aurorów napomknął mu o barze chętnie odwiedzanym przez obracających się na czarnym rynku czarodziejów, idealnym miejscu na początek poszukiwań. Zasięgnięcie języka i zdobycie paru informacji od miejscowych nikomu jeszcze nie zaszkodziło.

      Usuń
  2. [Weź nawet nie gadaj, za nic nie przepraszaj, wszystko mi pasuje i w ogóle jest super.]

    Nieczęsto zdarzało mu się odwiedzać bary, jakiekolwiek w sumie – a już w szczególności te wątpliwej reputacji. Może nie było to coś, czym wypadałoby się chwalić, może picie w szemranym towarzystwie zapewniłoby mu znajomości i wiedzę, której nie mogliby przekazać mu starsi koledzy z pracy, a która w momentach takich jak ten naprawdę by mu się przydała. Może zwyczajna wizyta w jednym z porządnych przybytków dałaby mu jakieś poczucie przyziemności, sprawiła, że zacząłby spędzać czas tak, jak robiła to większość jego rówieśników: bawiąc się dobrze ze sobą nawzajem. Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio wyszedł z kimś na miasto tylko po to, żeby po prostu się rozerwać; chyba jeszcze w czasach szkolnych, czyli dobre dziesięć lat temu, kiedy przerost ambicji i chęć zbawienia świata nie atakowały go jeszcze aż tak agresywnie jak teraz. Lubił myśleć, że później najzwyczajniej w świecie nie miał czasu na spotkania towarzyskie – roczny wyjazd do Europy, konieczność podjęcia pracy i wspierania finansowo rodziny, aż w końcu szkolenie Aurora, to wszystko zajmowało czas i wymagało poświęcenia niekończących się pokładów energii – ale prawda była taka, że jego kontakty z przyjaciółmi z Ilvermorny urwały się naprawdę szybko, przeważnie z jego własnej winy, a nowych znajomości, już w dorosłym, samodzielnym życiu, jakoś tak nie udało mu się nawiązać. Może po prostu nigdy nie był duszą towarzystwa, może ponad wszystko stawiał pracę. A może to jeszcze coś innego.
    Bar, o którym wspominał mu jeden ze starszych i znacznie bardziej doświadczonych Aurorów okazał się zwykłą speluną, wypełnioną smrodem alkoholu i potu, a ponad wszystko ludźmi, którzy w większości już po pierwszym rzucie okaz sprawiali, że włosy jeżyły się na głowie. Newell zatrzymał się praktycznie w progu, nie zdążywszy jeszcze nawet na dobre wejść do środka; czuł, że potrzebował chwili na przeanalizowanie sytuacji, na przywyknięcie do nowego, całkowicie sobie obcego środowiska. Sięgający mu może do pasa goblin przecisnął się obok niego, mrucząc z niezadowoleniem coś o młodzikach pałętających się gdzie nie ich miejsce; mężczyzna usunął się grzecznie na bok, nie chcąc dalej tarasować wejścia, i po raz kolejny powiódł wzrokiem po lokalu. Przy jednym ze stolików, nieco w głębi, mignęła mu twarz ostatniej osoby, jaką spodziewał się zobaczyć w takim miejscu… nie, to nie była do końca prawda. Nie spodziewał się go zobaczyć już w ogóle, niezależnie od potencjalnego miejsca i czasu, i nie był do końca pewien, czy ten mały fikołek, który właśnie wykonały jego wnętrzności, spowodowany został zaskoczeniem czy zwykłą radością.
    Właściwie nie pamiętał, kiedy zdecydował się zbliżyć, nogi najwyraźniej same postanowiły zanieść go do stolika. Wiedziony naturalną ciekawością zerknął na rozdane już karty – nigdy nie widział większego sensu w hazardzie, ale same gry karciane, choć zaczerpnięte od niemagów, potrafiły być całkiem ciekawe. Przynajmniej tak sądził, jako że nigdy nie miał szansy spróbować w żadnej swoich sił.
    – Chętnie – mruknął, zaskoczony nie tyle samą propozycją, co obojętnością, z którą został potraktowany. Ach, no tak, przecież wcale nie musiał go rozpoznać. W końcu nie widzieli się od dobrych dwunastu lat, o ile nie dłużej. No a ludzie się bądź co bądź zmieniają, i to dosłownie.
    Z niejakim ociąganiem, czując się do tego cholernie niezręcznie z dwoma całkowicie obcymi mężczyznami zdającymi się uważnie obserwować każdy jego ruch, zajął wolne miejsce. Bo właściwie czemu nie? Już i tak wystarczająco zwracał na siebie uwagę, i chociażby przez to nie miałby szansy wyciągnąć ważniejszych informacji z kogokolwiek obcego; chyba podświadomie wyczuwał, że otaczający go czarodzieje w większości obracają się w światku przestępczym, w mniejszym lub większym stopniu, ale obracają. A tacy nie mają w zwyczaju wydawać swoich obcym.

    OdpowiedzUsuń
  3. [Jeszcze raz przepraszam za takie opóźnienia, postaram się poprawić, naprawdę. ;c ]

    Fakt, że dwóch pozostałych graczy szybko – o ile nie prawie że natychmiast – zdecydowało się zrezygnować z rozgrywki i opuściło stolik wcale nie był zaskakujący i szczerze, nikogo nie powinien szokować, tak działały tego typu miejsca; jeśli ktoś wydawał się być podejrzany, albo chociaż nie z bliskiego kręgu zaufanych znajomych bądź ewentualnych współpracowników, zwyczajnie omijało się go szerokim łukiem. Nikt nie chciał ryzykować i była to sprawa nader oczywista, dla wszystkich obecnych i większości tych brakujących. A jednak Newella w jakiś sposób to zmieszało. I było to widać gołym okiem, nawet jeśli ze wszystkich sił starał się ten fakt ukryć pod maską uwagi i zainteresowania zasadami gry, te jednak okazały się wyjątkowo krótkie, zwięzłe i w gruncie rzeczy chyba nawet nie aż takie trudne do zrozumienia i zapamiętania, więc nie dały mu wymówki na długo.
    Fakt, że nawet stary szklony znajomy zdołał rozczytać go z taką łatwością, speszył go niemalże w równym stopniu i w bardzo podobny sposób. Który szanujący się Auror pozwala się odkryć w ciągu pierwszej godziny w polu?
    – Rozglądam się tylko – rzucił niezobowiązująco, pozornie luźnym tonem, by ukryć własne zdenerwowanie. Pewnie, pierwszy raz wypuszczono go na misję całkowicie samemu i pierwszy raz nie zdawał się na nikogo innego, jakaś doza stresu musiała się pojawić, po prostu musiała. Ale bycia jak otwarta księga nie planował. – To całkiem… interesujące miejsce, musisz przyznać. Więc dziesięć pytań?
    To naprawdę nie wydawało się trudne. Typowa gra karciana, polegająca na zdolności logicznego myślenia, zarządzaniu dostępnymi środkami… i szczęściu, w dużej mierze, chyba że ktoś był naprawdę wprawionym graczem. Cóż, Mondt nie miał na tyle szczęścia, by móc się do takowych zaliczyć; ostatni raz widział karty jeszcze w czasach szkolnych, kiedy Everard próbował mu wytłumaczyć, co która oznacza i jakie układy są najkorzystniejsze dla grającego. Wciąż co nieco pamiętał, a w miejscach, w których pamięć go zawiedzie, zwyczajnie liczył na osławione szczęście głupiego.
    Właściwie spodziewał się, że nie wygra pierwszej rozgrywki… kolejki… a może rundy? Nie był pewien poprawnych, profesjonalnych czy też zwyczajnie używanych na co dzień określeń, ale też, jeśli miał być szczery, nie były mu one do niczego specjalnie potrzebne. Zdecydowanie bardziej liczył się fakt, że zaryzykował i został uboższy o jedno pytania, a w ciągu następnego rozdania stracił też kolejne. Może to jednak nie było takie proste? A może to po prostu on sobie nienajlepiej radził? Chyba nigdy nie miał głowy do takich rozrywek, chociaż z drugiej strony może powinien, biorąc pod uwagę, że jego praca mogła polegać równie dobrze na zwyczajnym wpadaniu do lokalu i urządzaniu aresztowania, co wtapianiu się w towarzystwo i wyciąganiu informacji. Tym razem nie miał innego wyjścia, jak wykorzystać tę drugą opcję, nawet jeśli nie był wprawiony i przez średnio połowę czasu działał na czystym instynkcie, niekoniecznie wiedząc, co powinien robić, co będzie właściwym posunięciem. Jednak podobno najwłaściwszym krokiem jest jakikolwiek krok, nawet jeśli potem okaże się, że nie wniósł wiele dobrego.
    – Często tu bywasz? – spytał, ot tak sobie, udając, że wcale nie rzuca staremu znajomemu ukradkowych spojrzeń znad swoich kart. Wcale, wcale tego nie robił. Bo przecież nie powinien, Everard go nie pamiętał i wydawało się to boleśnie oczywiste. Ale zapytać nie zaszkodzi, szczególnie, że robił to po części z czystej ciekawości, po części z obowiązku płynącego z pracy, a po części ze zwykłej chęci nawiązania konwersacji i przerwania ciszy zalegającej przy ich stoliku.

    OdpowiedzUsuń