27 września 2016

[KP] Callahan Jinks

Call me Call
Callahan Jinks, 27 lat

Nie ma w sobie szacunku do własnego oddechu, który wstrzymuje na moment przed zaciągnięciem się dławiącym dymem papierosa. Nie pamięta o rocznicy śmierci własnej matki. Nie chce i nie lubi, ale ma w sobie tyle niewypowiedzianej złości, że świerzbią go knykcie. Nie dba o stosowność języka do sytuacji, bo zwykł mówić to, co myśli i robić to, na co ma ochotę. Nie przejmuje się połamanym żebrem, tylko brnie dalej, doszukując się abstrakcyjnych obrazów w krwi wyplutej na posadzkę, w nakładających się na siebie krwiakach, w cudzej spermie na swoich palcach. Nie zaprzyjaźnił się z nikim od dwudziestu siedmiu lat życia w jednym mieście, nie nauczył się wymuszać uśmiechu ani nawet nie przyswoił zasad zwykłej, ludzkiej uprzejmości. Nie obchodzi świąt, urodzin i weekendów. Nie lubi ludzi, bo ci mają niezwykłą tendencję do wzbudzania w nim agresji, co innego psy, taki Odźwierny to na szczęście nie jest człowiek. 

4 komentarze:

  1. Bonnie nie miał dobrych dni. Tak po prostu, z natury, właściwie wręcz domyślnie jego życie już od jakiegoś czasu (a może od zawsze, ale wcześniej po prostu nie zwrócił na to uwagi) dzieliło się na dni złe i dni gorsze, i chyba nawet ciężko byłoby go winić, że przez większość czasu zachowywał się, jakby naprawdę miał ochotę zadźgać kogoś skalpelem. Człowiek jako stworzenie zaprogramowany jest w sposób, który pozwala mu znieść tylko określoną ilość okropieństw, jakie funduje mu życie, zanim ostatecznie przepoczwarzy się w chodzące uosobienie gburowatości i złego humoru - Birgham tę magiczną granicę przekroczył już dobre pięć lat temu.
    Właściwie to nie tak, że nie lubił swojej pracy. Był niezłym chirurgiem i dawał radę zarobić na życie... przeważnie. Nie przepadał raczej za swoim życiem tak ogółem, na dobrą sprawę praktycznie każdą jego częścią, może poza tymi zdarzającymi się zdecydowanie zbyt rzadko spotkaniami z córką. Nie lubił swojego ciasnego mieszkania w odrapanym bloku, swojej szpitalnej przepustki i swojego konta bankowego, w ciągu miesiąca świecącego pustkami zdecydowanie częściej niż rzadziej. Nie lubił też spelun, w których dorabiał do marnej płacy w sposób raczej nie do końca legalny, ale w żadnym z tych przypadków nie miał innego wyboru jak po prostu zaakceptować fakt, że właśnie tak wygląda jego rzeczywistość.
    Ten dzień zdecydowanie nie należał do najlepszych. Randall znowu postanowił wszcząć z nim cichą wojnę, zupełnie jakby w prowokowaniu kolegi z pracy znajdował dziwną przyjemność, i choć Bonnie nie dał wyprowadzić się z równowagi - wiedział, czego facet chce, i nie zamierzał dać się wygryźć ze stanowiska, na które ciężko pracował - to jednak wrażenie, że nie do końca udało mu się wygrać tę bitwę, uparcie nie chciało go opuścić. Ten specyficzny, gryzący gdzieś z tyłu głowy niepokój nie opuszczał go aż do wieczora i wciąż był obecny, gdy mężczyzna nastawiał wybitą szczękę i oglądał uważnie paskudnie rozkwaszony nos.
    – Przysięgam, że czuję się tu jak w podstawówce – mruknął, na wpół do samego siebie, na wpół do szefa przybytku, barczystego gościa wyglądającego jakby mógłby spokojnie znokautować połowę obecnych i nawet za bardzo się przy tym nie zmęczyć. – Masa dzieciaków rozsadzanych przez energię, które nie wiedzą, co zrobić z nadmiarem testosteronu. Tak łatwo i przyjemnie dać komuś po mordzie i jeszcze dostać za to parę stówek, co?
    – Ta, fakt – rzucił facet w odpowiedzi, wzruszając ramionami, jakby opinia przeciętnego lekarza niewiele go obchodziła, i pewnie właśnie tak było. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni parę pomiętych banknotów, przeliczył i podał rozmówcy. – Ale to niezły biznes. Trzeba komuś od czasu do czasu przyjebać, to pomaga się wyżyć... czy coś.
    Birgham zerknął pobieżnie na swoją tygodniową wypłatę i niemal niezauważalnie zmarszczył nos. Siedemdziesiąt dolców, tyle wart był jego czas. Zdecydowanie nie fortuna; do tego banknoty zdawały się śmierdzieć jak cały przybytek, dzięki któemu zostały zarobione.
    – Niech zaczną uprawiać jogę albo inne gówno – burknął, mimo wszystko chowając zarobek do portfela, wiedząc aż za dobrze, że nie stać go na wybrzydzanie. Właściciel zaśmiał się, odrzucając głowę w tył i brzmiąc jakby coś obijało się o wnętrze pustego miedzianego dzbana. Miał zęby poplamione nikotyną.
    – Gdzie byś wtedy dorabiał, co, doktorku? – szturchnął go w ramię, jakby byli starymi znajomymi. – No, a teraz spieprzaj, mam robotę.
    Bonnie mruknął pod nosem, dając znać, że zrozumiał i już się wynosi, i począł mozolnie brnąć ku wyjściu, potrącany co chwilę. Wciąż był tu obcy i nie zanosiło się na to, by kiedykolwiek miał przestać, więc tym bardziej wolał zniknąć czym prędzej.
    Odetchnął z niejaką ulgą, gdy wieczorny chłód uderzył go w twarz. Był przyjemną odmianą po krztuszącej duchocie wnętrza, wypełnionego powietrzem ciężkim od ciepła zbitych w tłum ciał, smrodu potu, moczu i rzygowin. Pozwolił drzwiom zamknąć się ciężko za sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I dopiero wtedy do jego uszu dotarło głuche łupnięcie. Potem kolejne. W odruchu czegoś na kształt ciekawości - a może to był niepokój? - skierował swe kroki ku ciemnemu zaułkowi po prawej.
      W mężczyźnie, który niemal natychmiast obrócił się w jego stronę (Birgham nie był pewien, czy uwagę zwróciły jego kroki, czy nieopatrznie zahaczył o coś czubkiem buta), rozpoznał znajomego; drugiego raczej nie znał, a może znał, z widzenia, ale nie pamiętał. Istotny był natomiast fakt, że ten sam facet, choć wyraźnie chwiejnie trzymający się na nogach, spróbował zaatakować Jinksa, sprowadzając na siebie jego wściekłość i pięść.
      – Ej, ej, dość, starczy – tylko trochę obawiał się, że sam także oberwie, gdy doskoczył so Callahana, łapiąc go za ramię i starając się odciągnąć na bok nim zdąży rozbić czaszkę przeciwnika o ceglany mur. – Jeśli chcesz dalej robić ludziom miazgę z twarzy to zabieraj dupę z powrotem do środka, nie dowalaj sobie problemów.

      Rozsądny™

      Usuń
  2. Zaciśnięcie szczęk i zgrzytnięcie zębami było chyba jedynym, co Bonnie mógł teraz zrobić, i niespecjalnie mu się to podobało. Było ciemno i niezbyt ciepło, a może to tylko kwestia nagłego przypływu adrenaliny i równie nagłego jej braku, gdy sytuacja jako tako się ustabilizowała, a jego mózg łaskawie wyłączył wyjący niemiłosiernie czerwony alarm?
    Przez chwilę nie do końca mógł zdecydować się, czy lepiej byłoby tupnąć nogą i próbować postawić na swoim, czy jednak posłusznie podporządkować się silniejszemu. Nie, tak naprawdę w ogóle nie musiał się zastanawiać, ale udawanie przed samym sobą, że właśnie to robi, kupowało mu trochę czasu. Nie wiedział właściwie na co, chyba po prostu starał się odwlec to, co nieuchronne, nawet jeśli wszystko w nim krzyczało, że przecież nie dalej jak trzy metry od niego leży mężczyzna z co najmniej trzema złamaniami mogący w każdej chwili stracić nawet tę resztkę przytomności, jaką jeszcze udawało mu się zachować, sądząc po stęknięciu, które właśnie dotarło do uszu lekarza. Callahan postawił sprawę jasno - faceta żaden z nich już nie dotknie, nie ważne, czy miałby to być on sam chcący jednak ostatecznie rozwalić przeciwnikowi głowę, czy lekarz chcący sprawdzić, czy gość w ogóle jeszcze oddycha. Birgham naprawdę nie miał większego wyboru jeśli chciał uniknąć podzielenia losu poprzedniego idioty, który postanowił wejść w drogę chodzącemu problemowi z samokontrolą - tego samego idioty, który teraz przypominał raczej kawał mięsa rzucony na brudną ziemię w dość obskurnym zaułku. Podświadoma potrzeba pomagania, leczenia i uśmierzania bólu na wszelkie możliwe sposoby, jakkolwiek paląca i pchająca go w stronę rannego, musiała po prostu się zamknąć i potulnie zejść na drugi plan, dla jego własnego dobra.
    Nie żeby stłumienie jej należało do zadań prostych. Ale lepiej było żyć z paroma wyrzutami sumienia - co Bonnie zresztą już i tak od dawna robił, wystarczyło tylko dorzucić te nowe do kolekcji - niż z wybitą szczęką i ręką złamaną w trzech miejscach. Czasem człowiek musi być samolubny jeśli chce w ogóle dalej być. Siłą rzeczy nie pozostało mu więc nic innego jak tylko rzucić cierpiącemu jedno ostatnie, jakby przepraszające, ale i trochę oskarżające spojrzenie, mówiące jasno, że właściwie wpakował się w to na własne życzenie, a świat to nie studnia spełniająca życzenia i trzeba radzić sobie samemu, i ruszenie za oddalającym się zamaszystym krokiem znajomym.
    – Wyglądasz paskudnie – zauważył po chwili, kiedy ze splecionymi na piersi rękoma przystanął obok, nie bez złości w głosie, bo przecież i Cal władował się w to z własnej winy... Bonnie nie wiedział, jak właściwie doszło do tej bójki - choć być może "masakra" byłaby nieco lepiej pasującym określeniem - ale szczerze powiedziawszy ani trochę go to nie obchodziło. Wszyscy tu byli dorośli i zdolni do podejmowania decyzji sami za siebie, a on nie zamierzał nikomu matkować.
    – Chcesz żebym cię obejrzał? – no dobrze, może nie był aż tak wkurzony i obojętny jak by chciał. Ale dbanie o zdrowie innych było jego pracą i zdążyło już wejść mu w krew, a Callahan nawet w ciemności zaułka naprawdę nie wyglądał na zdrowego jak ryba. Pewnie, był silnym facetem, ale pewnie zdążył zdrowo oberwać, a tacy jak on mają niemal wrodzoną tendencję do ukrywania przed światem własnego bólu.

    jak zwykle modnie spóźniony Bonnie ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. W pierwszym odruchu Bonnie miał ochotę rzucić odwiecznym i znanym każdemu, kto choć trochę zakosztował prawdziwego życia "pierdol się". Bo jeśli coś zostało mu z grabieży, jaką dobrych praę lat temu urządziła mu żona, psia jej mać, to z pewnością była to duma... wręcz za dużo dumy można by rzec. Taki drobny, zwyczajny nadmiar, który raczej nie powinien siedzieć w jednym ciele, ale przecież nikt nie mógł mu zabronić. A gdy już się odzywał - trzeba zauważyć, że robił to dość często, szczególnie ostatnimi czasy - to wszystko zaczynało iść w diabły. Choć może na dobrą sprawę nie było to w jego życiu żadną nowością.
    Bo Bonnie lubił unosić się honorem. No dobrze, może niekoniecznie lubił, ale i tak to robił, taki miał już charakter i tyle. Koniec, kropka. Podporządkowywanie się po cichu i bez szemrania nie było dla niego i nie było w jego stylu, i o ile bycie posłusznym, grzecznym pracownikiem, który nie pyskuje przełożonym, mógł znieść w pracy - wiedząc świetnie, że nie ma innego wyboru, jeśli chciał zachować posadę i uniknąć konieczności uwicia sobie przytulnego gniazdka gdzieś pod mostem, a poza tym był dorosły, dorośli nie zachowują się jak rozwydrzone pięciolatki, którym ktoś odmówił kupna nowej zabawki - o tyle w innych przypadkach wszystko się w nim gotowało, wrząc chęcią stawiania oporu próbom narzucania sobie cudzej woli. Bądź co bądź zostawianie cierpiącego, jakkolwiek by sobie na to nie zasłużył, na pastwę losu to jedno; wystarczająco godziło w jego dumę i raziło naturalną potrzebę niesienia pomocy i chęć ulżenia w bólu. Kontrolowanie tego, co robi poza tym, to drugie. Zupełnie inna sprawa. I do tego trochę za wiele.
    Zacisnął zęby i pięści, mimo wszystko przełykając gorycz i chęć splunięcia Callahanowi na buty. Albo w twarz, wszystko jedno, naprawdę. W porządku, jeśli tak to ma wyglądać, to niech tak wygląda.
    – Ciekawe kto by potem leczył twoją żałosną dupę – warknął, wbijając ręce głęboko w kieszenie kurtki i mierząc mężczyznę wzrokiem, jeszcze nie do końca wściekłym, ale z pewnością już nie tylko poirytowanym. – Sam zapłacę temu, który porządnie obije ci mordę, może wybiłby z ciebie bycie ostatnim chujem – nie dodawszy nic więcej, ruszył szybkim krokiem w stronę wylotu zaułka. Nie interesował się walkami w najmniejszym stopniu, siedział w tym wszystkim tylko i wyłącznie ze względu na jako tako stałe źródło zarobku, bo skoro robota nie wymagała od niego za wiele, to czemu miałby nie skorzystać? Czasem jednak odnosił nieodparte wrażenie, że niektórym biorącym udział w tym całym przedsięwzięciu czy jak by tego nie nazwać naprawdę przydałoby się zdrowe lanie.

    nie wiem gdzie mieszkasz ale idę

    OdpowiedzUsuń