Ian Thomas McCarthy
Marzyciel, z góry skazany na porażkę. Nieustanny podróżnik na uwięzi. Emocjonalny wrak z głęboko ukrytą czułością. Gnijący od środka opiekuńczy degenerat. Zdesperowany realista. Złamany, trzymający się na słowo obumierającego honoru. Odizolowana społecznie istota stadna. Zagubiony w stałej egzystencji. Udręczony życiem, a jednocześnie desperacko pragnący żyć.
[Hej, nie gniewam się i przepraszam, że przez tyle czasu nie odpisywałam. Jeżeli nadal masz ochotę na nasz wątek, to - mam nadzieję - będę teraz odpisywać dużo częściej, bo uporałam się już z większością zaliczeń.
OdpowiedzUsuńAha. Rozpisałam się, to kwestia przyzwyczajenia, ale nie oczekuję tego samego, także pisz tyle, ile ci wygodnie.]
Ostatnią godzinę spędził, tkwiąc za niewygodnym biurkiem w ascetycznym pomieszczeniu przylegającym do gabinetu szefa. Odkąd mężczyzna oświadczył, że żaden z ich komputerów nie był w stanie złamać szyfru, jakim zapisano przechwyconą wiadomość, próbował sam, z uporem maniaka sprawdzając każdą znaną sobie kombinację. Do przyjazdu kryptologa zostały dwie godziny. Ściągnęli najlepszego, ale, rzekomo z powodu warunków atmosferycznych, nie dało się wysłać po niego śmigłowca. Dwie godziny. Świat może się zmienić przez dwie godziny.
Nixon wyprostował się, przecierając dłonią zmęczoną, szorstką od wczorajszego zarostu skórę twarzy. Odchylił się na krześle, zwracając wzrok ku oknu. Laptop na użyczonym biurku raził elektronicznym światłem. Gdzieś daleko, za szczelnie zamkniętym oknem, wył wiatr. Constantine słyszał, jak podmuch przewala się po strychu agencji. Jak wściekła fala po środku szarpiącego morza. Miał ochotę otworzyć okno, wsłuchać się w trzeszczenie gnącej się na zewnątrz topoli, otworzyć się na płynącą z natury siłę, będącą wybawieniem od mdłego porządku, w którym woleli tkwić stłoczeni w budynku ludzie. Westchnął, wracając wzrokiem do enigmatycznego tekstu. Ciąg przypadkowych cyfr, pojedyncze litery. One muszą coś znaczyć. Te litery… Dlaczego występują tak rzadko? Skrzywił się, jeszcze bardziej zmniejszając kontrast ekranu. To światło go wykończy.
Poddał się dopiero na szmer otwieranych drzwi. Pokręcił głową, nawet nie unosząc wzroku na szefa.
- Diabelska sprawa – mruknął, zbierając do teczki swoje rzeczy. Kubek czarnej kawy, tak mocnej, że jej zapach bez trudu forsował nozdrza i wdzierał się aż do mózgu, pozostał nietknięty, jakby jego właściciel odchodził od biurka jedynie na moment.
- Montgomery sobie poradzi. Niech pan wraca do swoich obowiązków. Ale wcześniej… Zapoznał się już pan z aktami McCarthego?
- Przejrzałem. – Kłamał. Przestudiował wszystko, co mieli, co do wersu, chcąc zawczasu rozpracować przyszłego ucznia. Nie mógł pozwolić sobie na pomyłkę. Zbyt często wybierał niewłaściwych ludzi. Podążył za szefem, pilnując, by jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. W rzeczywistości już teraz czuł tę subtelną ekscytację zmieszaną z niepokojem, która towarzyszyła mu przed każdym potencjalnym paktem. Tylko dlatego zgodził się przyjąć ucznia… czym chyba zaskoczył szefa. Ci nieliczni spośród pracowników agencji, którzy znali go osobiście, wiedzieli, że praca w zespole jest dla niego złem koniecznym. Wsłuchał się w niosący się echem odgłos kroków, wyciszył emocje. Ludzie to czują… z jakiegoś powodu wiedzą, kiedy za bardzo się ekscytujesz ich obecnością.
Odczekał chwilę, po czym podszedł do obydwu mężczyzn. Nie uśmiechnął się, po prostu przyjrzał się uważnie przyszłemu uczniowi. Jego aura sprawiła, że początkowo ekscytacja natychmiast prysła. Skrzywił się z niesmakiem. Smród tytoniu był tak silny, że zaczęła go piec śluzówka nosa. I to jest szpieg? Czuć go na kilometr.
Usuń- Constantine Nixon. – Nie podał mu ręki. – Przejdźmy do mojego gabinetu, mamy niewiele czasu, więc od razu wprowadzę pana w sprawę. – Zerknął pytająco na szefa, choć w tym wypadku czekanie na jego aprobatę było to czystą formalnością. Zadania powierzano mu rzadko, ale gdy już się to działo, otrzymywał wolną rękę. Nie był pewien, czy chodzi o to, że nigdy dotąd ich nie zawiódł, czy o to, że sprawy, które dostawał, były tak beznadziejne, że nie dało się w nich już niczego pogorszyć. Nie wnikał. Biorąc pod uwagę dostęp do niejawnych informacji, lepszą pracę trudno było sobie wymarzyć.
Przeprowadził McCarthego przez korytarz. Wysunął klucz z kieszeni, otworzył gabinet. Nienawidził tego pomieszczenia. Przez tą szybę naprzeciwko drzwi, czuł się w nim jak wąż zamknięty w za małym terrarium.
- Niech pan usiądzie. – Nie wskazał mu miejsca, ciekaw, czy wybierze krzesło ustawione po drugiej stronie biurka, czy stojącą dalej kanapę. Lubił obserwować ludzi, nawet przy tak prozaicznych wyborach, i zgadywać, co mogą one o nich świadczyć.