13 października 2018

[KP] Alabama's lover




JOHN MCKAY
32 LATA, BUDOWLANIEC, KAWALER

Po śmierci rodziców czternaście lat temu wyznaczył własne terytorium i konsekwentnie się go trzyma, jak drapieżnik na łowach. Niektórzy mówią, że osadził się w tej roli aż za bardzo, bo choć mieszka w Alabamie od zawsze, wciąż udowadnia, że długoterminowe znajomości nie są jego broszką. To nie tak, że nie chce zaznać satysfakcji z kontaktu z drugim człowiekiem, to po prostu niezależność i wrodzona duma idzie u niego w parze z ignorancją. A choć nie zawsze ma plan i motywację do kolejnych sporów, wciąż zalicza więcej bójek, niż sąsiedzkich grilli. Przez tę głupią tendencję do wyciągania rąk zamiast języka, ludzie lubią myśleć, że kiedyś zamiast do aresztu, trafi do więzienia i chcą tego nawet jego eks-dziewczyny, bo dość już mają szalonych powrotów choleryka, złamanego serca i rozbitych myśli. Do dziś cieszy się więc statusem kawalera-bawidamka lub złego chłopca, którego mało jaka matka wpuściłaby do domu z własnej woli. Słusznie, bo straszny z niego cham, co jest chyba jedyną quasi-pochwałą jego ciężkiego charakteru — reszta mówi już tylko o tym, że John to skrzywdzony cień mężczyzny, którego nic już nie naprawi. Czasem wierzy, że to święta prawda.

Wątek z an chay

3 komentarze:

  1. Lubiła myśleć, że jest w stanie kontrolować sytuacje, różne sytuacje- te trudne i te prostsze; że ma umiejętności, które pozwalają jej wpływać na środowisko na tyle, żeby mogła osiągnąć wyznaczone wcześniej cele. Dotychczas, jak można się domyślić, nie mieszkała po środku niczego, we wsi w Alabamie, w drewnianej chatce, która wyglądała, w dobry dzień, jak tani domek letniskowy Twojej babci, a w gorszy, jak gwałcibuda jakiegoś pedofila. Tutaj, jak się okazywało, panowały inne zasady. Ciepła woda może i była normą w krajach pierwszego świata, ale w Bluebell znowu niekoniecznie. W gruncie nawet nie powinna być zdziwiona. Była przekonana, że sekciarsko-kościołkowa rada miasta na pewno ma jakieś zupełnie (nie)racjonalne wytłumaczenie: ‘żyj w zgodzie z naturą!’ albo ‘nie mamy ciepłej wody, ale mamy moc wartości do przekazania!’
    Cel: wziąć prysznic. Status: niezrealizowany.
    Z teatralnym westchnięciem skierowała się w kierunku boilera. Nie było szans, że cokolwiek z nim zrobi sama... Ba, były szanse, że to na co patrzy to nie boiler, bo w sumie nie wiedziała jak wygląda boiler. Nie wiedziała nawet, czy ma boiler, czy może tutejsza populacja nagrzewa wodę grzałką w jakimś wielkim zbiorniku do piątej po południu, a potem hasta la vista, koledzy i koleżanki. Generalnie nic by jej w tej mieścinie nie zdziwiło. Pierwszym znakiem cywilizacji, o ile można było to tak nazwać, jaki tu zobaczyła był wielki plakat informujący o dniu pamięci o (rasistowskiej) historii, o poświęceniu (pomylonych) konfederatów, realizowany przez koło gospodyń wiejskich, które, jeśli wierzyć sekretarce w kancelarii, było połączeniem ekipy z Seksu w Wielkim Mieście i Wrednych Dziewczyn, oczywiście w wersji bogobojnej. Alabama miała tak wiele do zaoferowania.
    Pomijając już nawet to niesamowite życie towarzyskie, całe miasto leżało nad wielkim jeziorem, pewnie pełnym aligatorów, a najszybszym środkiem transportu do ‘centrum’, pomijając samochód, był kajak. Kajak! Przy tej jej ‘chatce’, bo chyba tylko tak można było to nazwać, stał co prawda stary jeep, ale a) ostatnio siedziała za kółkiem na egzaminie, przeszło 10 lat temu, b) wsiadać do tego auta musiałaby chyba z krzesła, bo przy jej wzroście równie prawdopodobnym wydawało jej się zdobycie Everestu. Do pracy, a co ważniejsze w dzień, mogła szukać drogi, pomocy, ale teraz? Było już ciemno, a kto wie jakie żmije i węże są tu, na końcu świata, normą.
    Szczęście w nieszczęściu, miała sąsiada, to jest jednego jedynego sąsiada, który mieszkał bliżej niż 3 kilometry od niej i zresztą pewnie był już w podobnej sytuacji milion razy. W najgorszym wypadku powie jej, że ma szukać szczęścia gdzie indziej, bo w tych rejonach ciepłą wodę ma tylko arystokracja, a reszta kąpie się w jeziorze. Wtedy przynajmniej będzie wiedziała, że musi po prostu strzelić sobie w łeb… Albo położyć na tarasie i dać dzikiej zwierzynie załatwić ten wątek.
    Zarzuciła na ramiona satynowy szlafrok i ubrała buty, na szpilkach, jak zawsze. Nawet nie miała butów, które nie dodawałyby jej minimum dziesięciu centymetrów, acz czuła, że tutejsze drogi jeszcze się z nią rozprawią. Alabama wydawała się niegotowa na zeszłoroczne Louboutiny. Musiała powstrzymać odruch zamykania drzwi na klucz. Po pierwsze- nie miała klucza, tylko kłódkę (bo po co komu w drzwiach zamek?), po drugie- każdy szanujący się złodziej bez problemu rozbroiłby te cholerne okna, po trzecie- kto miałby ją tu okraść? Niedźwiedź? Żmija?
    Niepewnie spojrzała na dom naprzeciwko. Zapalone światła, dobrze. Czy jak zostanie zaatakowana na tej krótkiej trasie to on ją usłyszy? Czy jak usłyszy to pomoże?
    Pośpiesznie przebiegła dzielący ich rezydencje dystans, starając się ignorować różne dziwne odgłosy, dochodzące z otaczającego ją lasu. Przecież na pewno nie ma tu nic, co mogłoby ją zabić… Prawda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stanęła na werandzie i stanowczo zapukała, oglądając się przy tym za siebie.
      -Rose, poznaliśmy się dzisiaj rano. -wydukała.- Nie mam ciepłej wody. Miałam nadzieję, że dasz radę mi z tym pomóc? Moje pudł… -uniosła brwi i przygryzła wargę.- Mój boiler się, nie wiem, zaciął? Nie działa. Jest jakiś zakaz kąpieli po 17, czy może dostałam wadliwy towar?

      Usuń

  2. Wiedziała, że ma sąsiada i wiedziała, że sąsiad jest sąsiadem, a nie sąsiadką. Ba, dlatego do niego przyszła, wydawał jej się idealnym kandydatem do zadania, które dziś przed nią stało- naprawy bojlera. Było za wcześnie, żeby spał, paliły się u niego światła, generalnie nie miała żadnych podstaw, żeby sądzić, że jest niedysponowany w jakikolwiek sposób, no więc założyła, że to już koniec jej problemów, że jak otworzy to przecież na pewno pobiegnie i naprawi, bo niby dlaczego nie? Oczyma wyobraźni widziała jak rusza, przez las, do jej bojlera, bo tak naprawdę się cieszy, że może pomóc- dobry z niego sąsiad. W efekcie odkąd tylko jej rozbiegany wzrok faktycznie w końcu na nim, tym realnym, niewyimaginowanym, spoczywa robi się zakłopotana; nie, nie zakłopotana- zdziwiona. Jej usta układają się więc w literę ‘o’ i skoro już i tak jest w tej sytuacji to uznaje, że może na niego przecież spojrzeć, co więcej, wypada na niego spojrzeć, tak faktycznie spojrzeć i zobaczyć. Z opóźnieniem, się rozumie. No więc patrzy, i widzi. Widzi, że jest wysoki, wyższy niż zapamiętała i jakiś taki rozmazany- zmęczony, ma mokre włosy, czyli jednak się wziął wyprał. Hura! No i generalnie jest dość duży, w porównaniu do niej, ma wrażenie, że zasłania cały jej horyzont.
    Mocniej zaciska wokół siebie ramiona, prostuje się- chce, żeby on brał ją na poważnie, bo z jego postury wynika, że może pomarzyć o pomocy z dobroci serca.
    Jej twarz rozjaśnia drobny uśmiech autentycznego rozbawienia, które trochę zbija ją samą z tropu. Dociera do niej, że ‘poznawanie się’ znaczy w Bluebell pewnie zupełnie coś innego. W Nowym Jorku codziennie poznawała tysiące osób- sekretarek, stażystów, klientów- w dokładnie taki sam sposób, w jaki dzisiaj poznała jego, toteż w jej notatniku został już odhaczony. Oczywiście, że nie pamięta jak się nazywa. Pamięta jego nazwisko, bo nazwiska, w gronie prawniczym, uchodzą za ważniejsze, poza tym precedens wiążący w kontraktach wywodził się ze sprawy, w której oskarżonym był właśnie McKay. Jedna z jej ulubionych spraw. Nie było szans, że takie nazwisko wyleci jej z głowy.
    -Tak, Rose Williams. Mieszkam… -zaczyna, mimo żę wie, że on doskonale zdaje sobie sprawę jak się nazywa, gdzie mieszka, ale nie kończy, bo musiałaby wejść mu w słowo.- W takim wypadku jesteś odważny. Że się kąpiesz. Po siedemna...-znowu przerywa, tym razem w pół słowa, bo on nie daje jej skończyć.
    Zanim zdąży zrozumieć co się dzieje, leci do przodu. Oczywiście, że się potyka, jest przecież na wysokim obcasie, poza tym nie spodziewa się, że on ją tak bezceremonialnie złapie i wciągnie do środka. W Nowym Jorku nikt jej nie wciągnął za rękę do domu. On nic nie wyjaśnia, tylko pozwala jej myśleć najgorsze. No, może wyjaśnia, ale Rose walczy, żeby uniknąć czołowego zderzenia z podłogą, i w efekcie wpada na mu prosto w ramiona. Nie ma czasu myśleć o prysznicu, słyszeć jego słów. No wręcz cudownie, nie mogła tego lepiej wymyślić. Jest w tym dziwnym tańcu z nim zupełnie zaplątana i dopiero, gdy pod palcami czuje jego ranę, niemal trzeźwieje. Odskakuje, unosi ręce i, nieco boleśnie, wpada na ścianę. Łapię się za głowę i podpiera o deski za plecami. Czuje się jakby przebiegła maraton, albo została zaatakowana, sama nie wie.
    -Spać może też będę u Ciebie, co?- mówi, w końcu dochodząc do siebie.- ‘Mów mi papa McKay’?- sili się na kiepski dowcip.
    Zastanawia się, czy nie wyjść, ale odkrywa, że pomiędzy nią, a drzwiami jest pewna znacząca przeszkoda. Papa McKay we własnej osobie. Woli więc trzymać się do niego na dystans, zwłaszcza po tych eskapadach przed chwilą, i w efekcie zamiast uciekać, skanuje pomieszczenie. Po chwili przypomina sobie, że uwiesiła się na jego ewidentnie kontuzjowanej ręce i ze względu na przytłaczające poczucie winy patrzy na niego przepraszająco.
    -Ekhem, wszystko z Tobą w porządku?- głupie pytanie. – To jest, fizycznie. -dodaje, tak jakby to sprawiało, że jej wypowiedź staje się bardziej klarowna. – Tak w skali od zera do biegnę naprawić Twój boiler, bo tak ładnie prosisz, to jak siebie oceniasz?

    OdpowiedzUsuń