Dominika Stępień
Młoda studentka, której poukładane życie do tej pory biegło całkiem spokojnie. Oczytana i inteligentna, gotowa stawić czoła wszystkim niesprawiedliwościom na ziemi. Jedynaczka, którą rodzice dopełnili obraz idealnej rodziny. Pewna siebie dziewczyna z burzą pomysłów, jak naprawić świat, by był lepszym miejscem. Odrobinę naiwna z ogromną wiarą w ludzi i dobro. Uparcie błądząca w poszukiwaniu swojej własnej ścieżki w życiu – w drodze z domu na uczelnię zagląda całkiem przypadkiem na imprezy, wpadnie do klubu, nawiąże nowe znajomości z niekoniecznie idealnym towarzystwem, raz napije się, raz zapali. Łatwo zaciekawić ją i wciągnąć w swoje środowisko, ona też nie broni się za bardzo – sama nawet nie wie kiedy przepada całkowicie, angażując się zbyt mocno.
Adam, geniusz matematyczny i olimpijczyk, ulubieniec wychowawcy i prymus na każdym etapie nauczania, był Staszkowi, wagarowiczowi i imprezowiczowi, dużo bliższy, niż mogłoby o tym świadczyć pozory. Chłopcy mieszkali w sąsiednich blokach; ich matki znały się jeszcze ze szkoły, a kiedy Maria Pietrzak wyjeżdżała ze szpitala z synem w objęciach, Adam — po raz pierwszy w życiu — uraczył swoim krzykiem pół porodówki. Przez klika lat byli prawie nierozłączni; dzielili się ze sobą łopatkami, koparkami, samochodzikami i samolotami, wspinali się po okolicznych trzepakach, włazili potajemnie na niskie garaże i kradli owoce z samego wierchu lichej czereśni — której teraz już nie było, bo wycięli ją pięć lat temu i zaplanowali budowę kolejnego parkingu, wciąż niepowstałego. Razem z Adamem szli do pierwszej komunii; zachowało się zdjęcie, chyba nawet wisi w przedpokoju babci — dwóch ośmiolatków, uśmiechniętych od ucha do ucha, w utytłanych błotem komżach; obejmują się wzajemnie ramionami i szczerzą się tak, od dwunastu lat. Na rowerze, kupionym właśnie z pieniędzy komunijnych, też uczyli jeździć się razem, z pomocą taty Adama; tata Staszka akurat był wtedy pijany i nie dałby rady unieść do pionu samego siebie — o asekuracji syna nie było więc mowy.
OdpowiedzUsuńIch drogi właściwie nigdy się całkiem nie rozeszły, bezustannie przecinały się wzajemnie; nawet teraz wylądowali razem na studiach, obaj na politechnice. Staszek, co prawda, trochę z przypadku i na telekomunikacji, Adam z kolei z ogromnym zamiarem i na biotechnologii. W gimnazjum i liceum ich kontakty osłabły, ochłodziły się; Pietrzak nigdy nie był potulnym, pokornym dzieckiem, nigdy też nie należał do orłów, przyjaciel z kolei na każdym kroku niemal odnosił kolejne sukcesy, przyprawiając rodziców o rozpierające serca poczucie dumy. Siłą rzeczy więc przypadli do innych towarzystw, stali się częścią odmiennych środowisk i przestali ze sobą rozmawiać na pewien czas, chociaż ich sympatia wobec siebie nigdy nie zgasła.
Adam był naprawdę dobrym kumplem; to tylko domówka, powiedział, kameralnie, trochę znajomych z liceum i z okolicy, no wiesz, na spokojnie, bez spiny, więc Staszek uwierzył, przyszedł i się nie zawiódł. Brakowało mu imprez. Nie tych szaleńczych, kończących się najczęściej utratą świadomości, sikaniem do śmietnika albo rozwaleniem drzwi do klatki schodowej, ale właśnie takich normalnych, gdzie mógłby chociaż poobracać się trochę wśród ludzi. Piwa się napić, papierosa zapalić, pogadać; potem może jeszcze trochę się napić, wypalić jeszcze ze trzy fajki, w końcu pożegnać się i pozbierać do domu, kulturalnie.
UsuńTeraz, faktycznie będąc wśród ludzi, nie czuł się już tak pewnie. Na kilka chwil uczepił się Adama jak rzep psiego ogona, licząc, że może to dziwne, nieznane mu dotąd poczucie zagubienia przeminie; potem mrugnął do Patrycji Jabłońskiej, swojej byłej dziewczyny — jeszcze z czasów gimnazjum, kiedy związki trwały maksymalnie miesiąc i nie inaczej wyglądało to w ich przypadku, chociaż, oczywiście, miłość ich była ogromna — i nawet zamienił z nią kilka słów; dowiedział się, że wpadła tu z chłopakiem (chłopak był fajny, nazywał się Kuba, był na trzecim roku informatyki; uścisnęli sobie ze Staszkiem ręce) i że aktualnie ma przerwę od edukacji, bo poświęca się robieniu paznokci koleżanek za półdarmo. Ponieważ w trakcie rozmowy Adam gdzieś przepadł, a Patrycja i Kuba byli oczekiwani w kuchni, Pietrzak został w końcu sam, z butelką piwa temperatury pokojowej w dłoni, znowu ogarnięty tym dziwnym poczuciem zagubienia.
Muzyka i szum rozmów powoli wwiercały się w jego głowę, przedostawały pod czaszkę, prosto do mózgu, a tam — w sam środek, pulsująco, boleśnie. Usiadł na kanapie, pociągnął spory łyk piwa o zmarnowanym potencjale i westchnął, rozcierając palcami skroń. Przed twarzą migały mu znajome twarze, ale do większości nie potrafił przypisać nawet imion; wszyscy byli sobą zajęci, zagadani, zafrasowani wspominaniem licealnych wycieczek albo osobliwych nauczycieli, a on, Staszek, miał to wszystko gdzieś, prawdę powiedziawszy. Chciał do ludzi — bo matka wracała już do zdrowia, a on nie chciał dopatrywać się ciągle nowych oznak choroby, nie chciał ciągle tylko martwić się i skakać wokół niej, bo to już nie byłaby pomoc i troska, ale osaczenie, poniżenie i dehumanizacja; była dorosłą kobietą, jeszcze młodą, dopiero w tym roku obchodziła przecież czterdzieste urodziny, i nie mógł ciągle traktować jej tak, jakby miała się lada chwila połamać. Potrzebował więc wrócić do życia, normalnie i w pełni; stąd więc przyszło mu teraz siedzieć na kanapie, pić ciepłe piwo i kontemplować nad sensem wszystkich tych zasłyszanych rozmów, drążących dziury w dawno zamkniętych pudełeczkach.
W końcu jego uwagę przykuło zamieszanie przy wejściu; a tam — rudość. Rudość trochę wprawdzie mokra i oklapła, przytemperowana deszczem, ale dalej mocna, dalej tak samo ciekawa, wyraźna. Dominikę pamiętał; raz, że wyróżniała się włosami wśród innych dziewcząt z klasy (a na dziewczęta Staszek zwracał uwagę od zawsze), dwa, nawet z nią swego czasu trochę rozmawiał — nie za dużo, co prawda, niewiele o niej wiedział, ale pamiętał, że mówiło się z nią dobrze. A teraz stała tam, patrzyła na niego, a on patrzył na nią; uśmiechnął się w końcu, przełamując pewną barierę, bo było w tym kontakcie wzrokowym coś niezręcznego.
— Cześć — rzucił w jej stronę, chociaż nie miała prawa go słyszeć, i skinął głową; przypuszczał, że dziewczyna nie musiała wcale czytać z ruchu warg, żeby domyślić się, co mówi.
Zwyczajnie się przywitał; nie oczekiwał żadnych konkretnych działań ze strony dziewczyny, chociaż nie obraziłby się, gdyby zdecydowała się podejść. Nie uśmiechało mu się przesiedzieć na kanapie samemu całą domówkę tylko po to, żeby powoli wysączyć ciepłe piwo i wymknąć się potem cichaczem, kompletnie niezauważonym. Kiedy tu szedł, nie oczekiwał, co prawda, że będzie wielce rozchwytywany — jakby na to nie patrzeć, w liceum miał inne towarzystwo, w głównej mierze pozaszkolne, w związku z czym jego znajomość ludzi z klasy była dość pobieżna — ale liczył chociaż na rozmowę z Adamem, opcjonalnie na nawiązanie jakichś nowych kontaktów, z kimkolwiek, byleby tylko nie przesiedzieć kolejnego wieczoru w samotności, pochylonym nad podręcznikami albo słabiuteńką matką.
OdpowiedzUsuń— No pewnie, siadaj.
Uśmiechnął się do niej, szeroko, aż w kącikach jego oczu pojawiły się niewielkie zmarszczki. O Dominice nie wiedział zbyt wiele; kojarzył ją, oczywiście, wiedział, że mieszka gdzieś na obrzeżach, że to żadna dziewczyna z byle blokowiska, ale panna z dobrego domu, wiedział, że należała do całkiem innej bajki, i wiedział też, że bardzo ładnie jej w zielonym. Staszek miał dużą słabość do dziewcząt, od zawsze, nie przechodził też okresu obrzydzenia płcią piękną (a jeżeli przechodził, to był to okres na tyle krótki, że został wyparty z pamięci wszystkich, łącznie z mamą i babcią) — w przedszkolu oddał ulubionego misia swojej ówczesnej narzeczonej (z którą też ma zdjęcie, chociaż ono nie wisi w niczyim przedpokoju, tylko schowane jest w albumie, album w pudle, a pudło w piwnicy), w podstawówce na zielonej szkole stawiał gofry całej odpowiedniej połowie klasy, dzień w dzień (aż zbankrutował i rodzice musieli przysłać mu pieniądze), a w gimnazjum i liceum spieszył z pomocą każdej damie w opałach (i miał ogromne chody u pani z biblioteki; za ładny uśmiech wybaczała mu wszystkie przetrzymania i darowała kary pieniężne). Inna sprawa, że właśnie w tym późniejszym okresie swojej nastoletniości w szkole raczej nie bywał za często, stąd też zbyt wielu serc nie zwojował; miał dziewczynę, raz, przez pół roku (już w liceum; Patrycji, w gruncie rzeczy, nie liczył) — ale to była kuzynka jednego z chłopaków z ławki, chodziła wtedy do drugiej klasy technikum. Poza nią, jego bliższe znajomości z dziewczętami były okrutnie krótkie, raczej przelotne.
Pietrzak nie bywał w klubach. Kiedyś — może, zdarzało się, pewnie że tak, ale najwięcej z chłopakami i tak bawili się na zewnątrz, po klatkach i mieszkaniach. Ich życie skupiało się przede wszystkim na osiedlu; na kilku blokach, na ławeczce, na stole pingpongowym po drugiej stronie ulicy, czasem na czyimś dużym pokoju i kuchni, jeżeli starych nie było. Teraz, zresztą, wszystko to nie miało już znaczenia — był na pierwszej domówce od kilku miesięcy, po raz pierwszy od prawie dwóch lat z w pełni czystym sumieniem wychodząc z domu dla siebie, dla zabawy.
— Jest obrzydliwe — odparł, obracając butelkę w dłoniach. — I ciepłe. Ale jakoś to idzie, przecież się nie zmarnuje. — I pociągnął kolejne kilka łyków, wyraźnie nieukontentowany. Z drugiej strony, pił przecież w życiu o wiele gorsze rzeczy; teraz, na samą myśl o potwornych wynalazkach zdobywanych cichaczem przez jego kolegów, coś zaczynało skręcać go w okolicy wątroby. Wzdrygnął się, trochę teatralnie, i odłożył pustą butelkę na stolik obok. Spojrzał na Dominikę; rudość spadała na zieloną sukienkę, wiła się na jej ramionach, przykuwała wzrok. — A pani nic nie pije? Czy może coś podać? Proponuję wodę lub sok, zwłaszcza pomarańczowy, świeżutki, wyciskany ledwie pół godziny temu, albo jabłkowy, prosto od sadowników. — Ręką wskazał cały arsenał znajdujący się pod stołem; część alkoholowa była trochę dalej, bliżej kuchni. Sok pomarańczowy nie był wcale świeżo wyciskany, a jabłkowy nie pochodził bynajmniej od sadowników — stały tam, w kartonach, trochę byle jakie, kupione raczej w innych celach, niż konsumpcji bezpośredniej.
UsuńStępień miała w twarzy coś bardzo młodego — coś, co pewnie wymagało od niej okazania dowodu osobistego przy każdej sposobności, ale nie wyglądała wcale jak dziecko, nie było w niej nic infantylnego. Staszek natomiast, według jego najlepszej wiedzy, od kilku lat już wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości; kiedyś nawet wielce go to cieszyło, bo od czasu do czasu udawało mu się samemu kupić fajki, ale teraz, z dowodem w portfelu, czuł pewien dysonans; jakby mu ktoś podkradł kilka lat; jakby za szybko odciął się od dzieciństwa i wskoczył od razu w dorosłość, nawet jeżeli była ona urojona, oparta na pseudo-dorosłych zabawach albo pozornej wolności.
Miał czternaście lat, kiedy przyszedł do domu pijany po raz pierwszy. Był maj, gorąc ogromny, parno i duszno całe dnie; deszcze miały przyjść dopiero w przyszłym tygodniu, wszyscy więc chodzili z koszulkami poprzylepianymi do pleców i włosami przyklejonymi do twarzy. Był długi weekend. Rodzice Roberta, chłopaka z klatki obok, wyjechali na drugi koniec Polski — syn miał, co prawda, dopiero szesnaście lat, ale nawet do głowy nie przyszło im, że może to być w jakikolwiek sposób problematyczne. W ogóle nigdy nie poświęcali mu zbyt wiele uwagi. Robert więc oprócz wolnej chaty wyprosił też dostęp do ogródka działkowego, zdzwonił się ze starszym kuzynem, który w zamian za symboliczną opłatę zwiózł do mieszkania alkohol, i skrzyknął chłopaków z okolicy. Staszek, zresztą zgodnie z prawdą, powiedział mamie, że idzie na grilla — i wyszedł z domu w to ciepłe, majowe popołudnie, nie siejąc głowie rodzicielki nawet ziarenka niepokoju. Dopiero potem, kiedy najpierw nie wracał przez długie godziny, i później, kiedy już wrócił i ledwo stawiał przed sobą stopy, matka żałowała okrutnie, że nie pomyślała dwa razy. Zaszedł wtedy dzielnie do swojego pokoju, ale rozebrał się już z asystą; i kiedy już Maria Pietrzak myślała, że syn zwyczajnie położy się i uśnie, zarzygał pół dywanu. Znacznie boleśniejszy od kaca był żal, który widział potem w oczach mamy; przeprosił ją wtedy, okazał ogromną skruchę i prawie kajał się na kolanach, byleby tylko nie było jej przykro. Wyrzuty sumienia, które wtedy go przygniotły, wydawały się nie do przeżycia — niestety, Staszek miał bardzo krótką pamięć i już po pół roku nie pamiętał tego wstydu, którego się najadł, nie pamiętał już, jak wyglądała twarz mamy, zmartwionej, niewyspanej, zawiedzionej i, co gorsza, wystraszonej, nie miał więc też żadnych hamulców przed kolejnym pijaństwem.
OdpowiedzUsuń— A tam znowu, głupio. Wcale nie głupio, pół życia tak piłem, co najmniej do dziesiątego roku życia, i mogę z czystym sercem polecić — parsknął i poprawił się trochę na kanapie, rozsiadł wygodniej. Prawdę powiedziawszy, Dominika wydawała mu się trochę smarkata — owszem, może byli rówieśnikami, może nawet dziewczyna przeszła przez dużo więcej, niż mu się wydawało, ale pamiętał ją ciągle z liceum; niewiele się też zmieniła od tamtego czasu, przynajmniej z twarzy. I jakoś nie wyobrażał jej sobie pijanej, wydawała mu się na to za grzeczna; mógł się, oczywiście, grubo mylić, bo jakby na to nie patrzeć — było to tylko wyobrażenie na jej temat, jakiś skrajny ideał jej osoby, który pod wpływem impulsu wytworzyła jego głowa. Przecież nie znał jej prawie wcale.
— Nie. Liczę jeszcze na to, że nasz Adaś kochany wyskoczy z fajek, bo moje się kończą, a z budżetem trochę krucho — powiedział, a potem pokręcił głową i wzruszył ramionami. Wzrok przeniósł z dziewczyny na bliżej nieokreślony punkt gdzieś w oddali; miał wrażenie, że zbyt ostentacyjnie się gapi, aż sam poczuł się nieswojo. — Jakoś tak, dawno nie wychodziłem do ludzi, więc wpadłem. A ty?
Mówił prawdę; jego gówniarski zapał do alkoholu opadł znacznie, kiedy picie stało się legalne. Wciąż lubił się napić, fakt; teraz jednak, zwłaszcza po dużej przerwie od konkretniejszego życia towarzyskiego, znacznie bardziej liczyło się dla niego to, żeby mieć do kogo gębę otworzyć. Głębokich, pełnych wynurzeń rozmów i tak nie miał w zwyczaju prowadzić, ale dobrze było czasem móc odezwać się do kogoś, kto nie był jego matką, babcią albo nadaktywnym kolegą z grupy.
Och, znajomych faktycznie nigdy mu nie brakowało; Staszek śmiał się, że miał niespożytkowane pokłady uroku osobistego — dość szybko zjednywał sobie ludzi, jeżeli tego potrzebował, za to dalsze ciągnięcie znajomości zazwyczaj okazywało się już być znacznie trudniejsze. Pogadać z kimś o nieważnych sprawach, skoczyć razem na piwo albo dwa, uchlać się nawet, to wszystko było dla niego osiągalne, ale poprowadzić jakąkolwiek relację dalej, głębiej — nie potrafił. Nigdy nie otwierał się przed ludźmi. Starzy koledzy zdawali sobie sprawę z tego, że jego matka jest chora, ale o tym, jakie spustoszenie jej stan wywołał w jego głowie już nie mieli prawa się dowiedzieć; Staszek sam już zapomniał, sam już odrzucił to w kąt i zignorował, zalepił dziury. Teraz, na domówce u starego przyjaciela, na jego kanapie, przypadkiem obok Dominiki, właśnie to robił — zalepiał dziury. Potrzebował odskoczni. Czegoś, co byłoby żywe, namacalne, nieobce; nie czuł się już tak, jak kiedyś, odzwyczaił się od imprez i towarzystwa, w pierwszym momencie nawet czuł się tu nie na miejscu, nieproszony i niechciany, ale siedział dalej. Chciał powrotu do dawnego życia, ale nie chciał wracać na ławkę pod blokiem; chciał znowu być tamtym Staszkiem, beztroskim i przejmująco głupim, nie jakąś wydmuszką, bez motywacji i charakteru.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się, trochę krzywo, i znowu spojrzał na dziewczynę. Pytanie przeszło mu niemiłym dreszczem po plecach, niespodziewane i nieprzyjemnie ostre; nie znał jej prawie wcale. Ona jego też. Pietrzak nie lubił, kiedy ktoś wykazywał nawet najmniejszą skłonność do ciekawości. Nie dlatego, że uważał to za fundamentalnie złą cechę, ale raczej dlatego, że bał się paść celem czyjejś dociekliwości; nie miał w zwyczaju serwować się na talerzu, obnażać nawet w najmniejszym stopniu. Staszek tylko własną matkę potrafił przeprosić i tylko przed nią potrafił otworzyć się choć trochę, chociaż nigdy nawet nie do połowy; na tyle tylko, aby uspokoić jej nerwy, wyjaśnić się, wybielić na chwilę znów w jej oczach, nie pozwolić jej przez sekundę nawet pomyśleć, że nie potrafiła go wychować, że zawiodła jako matka. Mówił jej wtedy wszystko, co tylko ślina na język przyniosła — o ojcu, o samotności, o zagubieniu i o strachu, i składał to wszystko jakoś do kupy, niezręcznie potykał się o wszystkie swoje niedoskonałości i mówił, mówił długo, cicho, drżącym głosem, jak na spowiedzi. I matka słuchała, starała się usłyszeć; ale wiedziała, że to nie wszystko, że to nawet nie większość, że to zaledwie ułamek tego, co tak naprawdę jej mały, ukochany syneczek za sobą ciągnie.
Ale Dominika nie znała Staszka i nie mogła o tym wiedzieć. On za to wiedział, był na tyle świadomy, aby wstrzymać swoje odruchy; przy dziewczynie nie wypadało, tak czuł. Dziewczyna, zresztą, ślicznie wyglądała w zielonym i patrzyła na niego miło, z uwagą — a nie z wścibskością. Pytanie też nie trafiało przecież prosto w sedno, było całkiem normalne, mieściło się w ramach zwykłej, codziennej rozmowy, nie powinno wzbudzić w nim podejrzeń; obudowała je w końcu całkiem zgrabnie.
— Całkiem blisko, może ze trzy przystanki. Do Politechniki stąd rzut beretem, zresztą, tu jest wszędzie blisko — odparł, przekładając rękę ponad oparciem kanapy; skierowany był teraz w jej stronę, przodem, i trudno było mu uciec nawet wzrokiem. — Znajomi są, ale trochę już z nimi nie gadam. Różnice charakterów. Za to za Adasiem się stęskniłem, no i dawno nie było okazji, żeby, jak to pięknie ujęłaś, przypomnieć sobie dawno nie widziane twarze.
Nie miał na celu jej rozpraszać, ani tym bardziej — osaczać, nawet nie przemknęło mu to przez myśl; po prostu, tak było mu wygodniej. Speszenia dziewczyny też nie dostrzegł, chociaż urwany początek zdania przykuł jego uwagę, zastanowił na sekundę. Potem jakoś uleciał, uciekł gdzieś bokiem; Staszek w ogóle był ślepy na niektóre sygnały, niestety, zwłaszcza te subtelniejsze.
OdpowiedzUsuń— Bywało gorzej — odparł, wzruszając ramionami. Nie czuł się wybitny, ale wiedział dobrze, że na tle reszty znajomych z grupy wcale nie wypada źle. Owszem, była wśród nich niewielka cząstka pasjonatów — dwóch chłopaków i jedna dziewczyna, wielcy znawcy, do których było mu potwornie daleko — ale poza nimi ludzie wydawali się znacznie mniej ogarnięci, niż się tego wcześniej obawiał. W szkole udawało mu się prześlizgnąć się z klasy do klasy na trójkach (no, może paru dwójkach tu i tam — z wychowania fizycznego, na przykład, na którym notorycznie się nie pojawiał, bo najłatwiej było wtedy się urwać), zarobionych głównie cwaniackim uśmiechem, zdolnością kojarzenia faktów i wiedzą kolegów z ławek. W gruncie rzeczy, teraz nie czuł wielkiej różnicy; owszem, sam musiał się pilnować, sam musiał załatwiać większość spraw, ale generalnie — część rzeczy wciąż mógł załatwić, przynajmniej tymczasowo, na ładne oczy. Inna sprawa, że w jego przypadku w parze z wiedzą musiały iść pewne zdolności praktyczne; i tu już zaczynały się schody, chociaż raczej niewielkie, kiedy Staszek czuł się zmotywowany do pracy — a to zdarzało się mu coraz częściej, odkąd matka słownie zaczęła wyrażać swoje zadowolenie. Trochę było mu niewygodnie z całą tą rolą studenta, trochę też niezręcznie z tym, że to ona, nieświadomie, go w nią wepchnęła; nie był w końcu byle gówniarzem, dorosły facet z niego, sam sobie te studia wybrał i sam powinien teraz o to dbać. Ale nie dbał, podupadł na duchu, nie widział powoli sensu w dalszej nauce; ciągnęło go już do pracy, nawet byle jakiej, ale żeby coś już zarobić, coś już mieć. — Ludzie są trochę inni, dziwni, ale to nic złego. Szczerze mówiąc — tu parsknął — to ja nawet nie bardzo wiem, jak było w liceum, rzadko bywałem. Radę sobie daję, ale przypuszczam, że nie idzie mi nawet w połowie tak dobrze jak tobie, co?
Dominika, według jego najlepszej wiedzy, była w końcu mądrą dziewczyną; dlatego też przyjął pytanie normalnie, właśnie tak, jakby zadawała je jakiemukolwiek innemu koledze, niekoniecznie równie zdemoralizowanemu w przeszłości, co Staszek. Jeżeli chodziło o przeskok między studiami a ławeczką, nauką a wieczornym chlaniem, to, jak wynikało z jego obserwacji, różnicy ogromnej nie było. Znajomi z roku też chodzili na piwo kilka razy w tygodniu, też wypalali zatrważające ilości papierosów, też posługiwali się tak piękną łaciną, że aż uszy więdły — tylko wyglądali trochę porządniej, robili lepsze wrażenie, mniej patologiczne. Pietrzak wolał się trzymać od tego konkretnego towarzystwa jednak na dystans, obawiając się trochę, że cała jego dotychczasowa praca — niezależnie od tego, czy motywowana jego własnymi pragnieniami, wyrzutami sumienia czy radością matki — poszłaby na marne. Wiedział, że łatwo się zapomnieć, i wiedział też, że sam miał do tego wcześniej skłonności; jakaś cząstka, głęboko w nim, rwała się do takich rzeczy jak szalona, szarpała nim w tamtą stronę, a najchętniej sama zaprowadziłaby go w objęcia starych kumpli. Ale Staszek przecież zmądrzał. I musiał się tego trzymać.