1 maja 2020

he loves me again...


Vliss Bretford
26

Kiedy miała to naście lat i zaczytywała się w ckliwych powieściach dla młodzieży nie sądziła, że i ją może trafić coś podobnego. Że będzie wysyłać miliony głupiutkich esemesów na jeden, konkretny numer, że będą się kryć za trybunami na szkolnym boisku i że matka przeklnie ją za rachunek telefoniczny, bo wieczorami zasypiali, nie przerywając połączenia.
Nie sądziła też, że kilka lat później ckliwa powieść dla młodzieży przekształci się w powieść traktującą o młodzieżowych problemach rodem z programu MTV. Szczęśliwy teatrzyk się posypał, a amorek odleciał, zabierając całe szczęście, zostawiając za to dwie kreski na teście. Zaczęła czytać kryminały.
A już tym bardziej nawet w najśmielszych snach nie sądziła, że ostatecznie stanie się bohaterką powieści dla starych bab ekscytujących się telewizyjnymi serialami. I że przyjmie pierścionek od mężczyzny, którego nie kocha i który niekiedy ją zanudza, i to tylko ze względu na to, że dobrze traktuje ją i jej syna. I że zapewnia stabilizację, kupuje kolejny zestaw torów do kolejki i co tydzień w czwartki świeże kwiaty. Problem w tym, że o ile Theo zabawkami jest zachwycony, o tyle Vliss kwiaty nie przekonują, bo nimi nie da się kupić uczuć. Zaczęła czytać biografie, chcąc sprawdzić, czy wielkie kobiety też wychodziły za mąż z rozsądku, licząc na to, że miłość przyjdzie z czasem. Data zaznaczona w kalendarzu świadczy o tym, że zostało jej pół roku z błyszczącym pierścionkiem, który ma się zamienić w obrączkę. Trochę boli ją serce, bo Theodore kilka razy z rozpędu powiedział do Hugh "tato", choć w rzeczywistości całym sobą przypomina Vliss to, co straciła osiem lat wcześniej.
Ale może tak będzie lepiej. Tak sobie wmawia i tak próbuje się oszukać.

I czasem jedynie, kiedy Theo już śpi, a Hugh nie widzi, czyta sobie w kuchni te durne romansidła, bo chociaż tam wszystko kończy się dobrze i wszyscy na końcu są szczęśliwi. Podobno.


11 komentarzy:

  1. Lot z Cork do Burlington trwał prawie piętnaście godzin, wliczając w to dwie przesiadki. Tyłek mu zdrętwiał od siedzenia w bezruchu przez tak długi czas; suka z personelu, która dała Raymondowi jakieś ciepłe whiskopodobne pomyje zamiast dobrego trunku, ani trochę nie ułatwiła podróży. Przycisnął nos do szyby, chcąc zmęczyć oczy widokiem chmur za oknem. Podziałało — po dziesięciu, może piętnastu minutach osunął się na fotelu i zasnął.
    — Proszę pana, jesteśmy na miejscu — piskliwy, szalenie irytujący głos stewardessy przywrócił go do rzeczywistości.
    Przetarł sennie powieki. Nienawidził, kiedy go budzono. Wątpił, aby ktokolwiek przy dobrych zmysłach za tym przepadał. Resztki snu szybko zastąpił tępy, pulsujący ból w skroni. Rudowłosy skrzywił się. Latanie zdecydowanie nie należało do jego ulubionych środków komunikacji. Myśl o zbliżającym się nieuchronnie Jet Lagu sprawiała, że chciało mu się rzygać. Nie ma to, jak zjebany zegar biologiczny!
    Dojazd do domu rodzinnego zajął mu trzykrotne odświeżenie strony głównej facebooka. Znudzony, w końcu schował komórkę do kieszeni ciemnych jeansów akurat w momencie, gdy zatrzymała się taksówka. Wcisnął kierowcy dwudziestodolarowy banknot w dłoń, mamrocząc, że reszty nie trzeba, po czym wysiadł z auta. Zaciągnął się powietrzem. Kiedy był mały, Raymond uwielbiał mieszkać w tym miejscu. Parę kroków i był na plaży. Ojciec nauczył go surfować, gdy skończył sześć lat. Do tej pory to jezioro kojarzyło mu się z wielogodzinnym przesiadywaniem na piasku w towarzystwie staruszka. Od czasu przeprowadzki, bywał w mieście bardzo rzadko. Na palcach dłoni mógł policzyć tak naprawdę ile razy. Zrzucał to na obowiązki, brak czasu. Tym bardziej kuło go, że pojawił się w Burlington dopiero dzięki tak nieprzyjemnej okazji.
    Desmond Cavanah stoczył czteroletnią walkę z rakiem gardła, którą finalnie i tak przegrał. Nawet zarobione w pocie czoła przez jedynego syna pieniądze nie dały rady go uratować. Zostawił po sobie mnóstwo dobrych wspomnień, jak również zżerającą od środka pustka, której Ray obawiał się najbardziej. Atakowała rudego z każdej strony, odkąd przekroczył próg domu. Matka nie rzuciła się mu na powitanie; spała na piętrze, otumaniona lekami od swojego lekarza. Nie winił jej za to, rozumiał, że było kobiecie ciężko. To właśnie Sonia Cavanah była przy mężu, gdy ten umierał. Zajmowała się nim każdego dnia, dźwigając na barkach obowiązki, w których powinien pomóc syn. Było mu głupio, że tak zaabsorbowała go praca, dlatego Raymond zdecydował się zostać na jakiś czas, aby chociaż trochę zadośćuczynić. Wziął wolne, co wspólnik zrozumiał ze względu na zaistniałą sytuację. I choć czuł, że tak właśnie trzeba, w głębi duszy pragnął uciec jak najdalej od zimnych korytarzy oraz ciszy odbijającej się od ciągle niedomalowanych ścian.
    Rodzicielka nie wyszła z sypialni aż do następnego ranka. Msza zamówiona była na dziesiątą, mieli więc chwilę przed wyjściem, aby usiąść razem i zjeść śniadanie. Żadne z nich nie ruszyło nawet kawałka chleba; zbyt przejęci nadchodzącym wydarzeniem. Ray podniósł wzrok znad swojego pustego talerza i utkwił spojrzenie ciemnobrązowych oczu w jej zmęczonej, zapadniętej twarzy.
    — Otwarta czy zamknięta? — padło pytanie, przerywające gęstą ciszę.
    Zamrugała, jakby wyrwał ją z transu. Odwzajemniła spojrzenie.
    — Zamknięta.
    — To dobrze.
    Nie był pewny, czy poradziłby sobie z takim widokiem. Wolał pamiętać ojca za życia, kiedy choroba nie zasiała w nim jeszcze spustoszenia. Mężczyzna potarł skroń knykciem. Ból nie ustępował od wczoraj.
    — Przyjdą tu potem?
    — Ciotka Mave zajmie się stypą. Udostępni nam swój dom — odpowiedziała słabo Sonia.
    — To dobrze — powtórzył się Ray, bo tak naprawdę nie wiedział, co innego miałby powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Zajęli miejsca w pierwszym rzędzie razem z najbliższą rodziną. Pozostałe ławki były dla dalszych krewnych oraz sąsiadów i przyjaciół. Gdzieś w tłumie mignęła mu sylwetka wuja Archiego, który tak naprawdę wcale nie był jego wujem, lecz przyjacielem z pracy ojca. Cavanah nazywał go w ten sposób, bo znał mężczyznę od dawna, często bywał w ich domu. Chciał mu machnąć na powitanie, ale nie zdążył — wuj zniknął Rayowi z oczu, ustawiając się na tyłach. Ceremonia trwała prawie dwie godziny; w miasteczku Desmonda znali chyba wszyscy. Prowadził niewielki sklep ze starociami, który może i nie był żyłą złota, ale zapewniał ojcu stabilność finansową oraz poszanowanie wśród społeczności. W czasach liceum, syn przesiadywał tam całymi popołudniami, chłonąc jak gąbka opowieści rodzica o kolejnym unikacie, który udało mu się zdobyć. Po pogrzebie przeszedł pieszo razem z pozostałymi żałobnikami do domu siostry matki, znajdującym się niedaleko kościoła. Stypa przebiegała tak, jak każda inna: najpierw zjedli obiad, potem przerwa na papierosa, a później deser. Raymond właśnie kończył kawałek sernika, gdy Sonia szturchnęła go lekko w bok. Zmarszczył brwi, nieco zdziwiony ciosem.
      — Tak, matko?
      — Wypadałoby, abyś coś powiedział, Ray.
      Przełknął ciasto. Miała rację, tu nie mógł zaprzeczyć. Ale nie czuł się ani trochę na siłach na przemówienia. Zakłopotany, szepnął:
      — Nic nie przygotowałem...
      — Nie musisz przecież czytać z kartki. Parę słów wystarczy.
      — Ale-
      — Zrób to dla niego. Ten ostatni raz — zagrała silną kartą, której mógł się spodziewać.
      Westchnął ciężko.
      — Dobrze.
      Odczekał chwilę, obserwując towarzystwo. Chciał wykorzystać odpowiedni moment, nie miał w zwyczaju przerywać komuś własnych spraw. Dotarło do niego, że to bezsensu, bo ludzie i tak będą gadać, jak nie jedni to drudzy. Odchrząknął zatem znacząco, czym zwrócił na siebie uwagę wszystkich w pomieszczeniu. Odsunął krzesło, aby wstać, i zaczął mówić:
      — Wiem, że może nie byłem ostatnimi czasy synem idealnym... — Dłoń, w której trzymał kieliszek, zaczęła mu się niebezpiecznie trząść. Prędko powstrzymał ten odruch, wbijając paznokcie w skórę wewnątrznej strony drugiej. — Ale wydaje mi się, że byłbym jeszcze gorszym, jeśli nie pożegnałbym ojca w należyty sposób.
      Miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje. Rudowłosy obiecał sobie, że nie będzie płakać, ale męczący ból tylko pogarszał sprawę. Wziął głęboki oddech.
      — Mój ojciec był najprawdziwszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem. We wszystkim, co robił widać było jego serce. Nigdy się nie wahał, zawsze oddany swoim przekonaniom i marzeniom. Wierzył we mnie od samego początku, wspierał jak nikt inny. Cokolwiek nie zrobiłem, on stał w moim narożniku. Nie wiem, kim bym był, gdyby nie on.
      Przesunął spojrzeniem po słuchających go gościach. Poczuł, jak jego wnętrzności zwijają się w ciasny supeł, gdy dostrzegł jej skupioną na nim twarz. Przełknął ślinę.
      — Mógłbym tak mówić i mówić, a nigdy nie znajdę odpowiednich słów, które opisałby tak wyjątkową osobę. Nie wiem, może powinienem puścić lampion ku jego pamięci? Ojciec opowiadał mi kiedyś, że Japończycy tak robią. Ale prawda jest taka, że kiedy tracisz kogoś bliskiego, powstaje dziura wewnątrz ciebie — mówił Ray, patrząc dziewczynie prosto w oczy. Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. — Dziura, której żaden lampion, żadna świeca, żadna modlitwa nie jest w stanie zapełnić.
      Usiadł z powrotem, kończąc tym samym wypowiedź. Złapał za butelkę wódki przed sobą i napełnił kieliszek od wina. Matka mruknęła coś pod nosem, lecz zignorował to. Opróżnił zawartość jednym haustem.

      Usuń
    2. Godzinę oraz butelkę alkoholu później wstał chwiejnie z miejsca, aby wyjść zapalić. Oparł się plecami o ścianę budynku. Zanurzył dłoń w kieszeni swojej marynarki, z której udało mu się całkiem zgrabnie wyjąć paczkę papierosów i zapalniczkę. Wsunął jednego między zęby, a potem zaciągnął się. Raymondowi kręciło się w głowie, w końcu wychylił czystą bez popity, w dodatku na praktycznie pusty żołądek w krótkim czasie. Przynajmniej ból na moment zniknął.
      — Lissie — zwrócił się do niej w taki sam sposób, jak przed laty, gdy kątem oka dostrzegł, że próbuje się wymknąć ze stypy. — Już wychodzisz?

      Usuń
  2. Wypuścił szary kłąb dymu z ust i zmrużył oczy. Nic a nic się nie zmieniła; cięty język Bretford dalej był na swoim miejscu.
    — Zawsze mnie interesowało — odgryzł się z uśmiechem.
    W tym czarnym zestawie wyglądała na jeszcze drobniejszą, co chcąc nie chcąc, wywoływało w Raymondzie opiekuńcze instynkty. Zawsze podobała mu się ich różnica wzrostu, mógł ją zamknąć w swoich ramionach i ochronić przed całym złem tego świata. Na ironię, to właśnie on zranił dziewczynę najmocniej. Zdawał sobie z tego sprawę, nie był przecież debilem. Był świadomy tego, że nie cofnie czasu, nie przywróci straconych lat. Słowo przepraszam cisnęło się rudemu na usta, ale nie miał odwagi pozwolić mu się wymknąć. I to też nie do końca była tylko jego wina. Przecież za każdym razem, jak przelewał pieniądze na ojca, pytał matkę o Vliss i prosił o to, aby przekazała szatynce jego nowy numer. Sonia uparcie powtarzała, że dziewczyna jest szczęśliwa i radzi sobie bez niego, od niedawna miała też narzeczonego. Podobno, kiedy próbowała dać jej kontakt do syna, ta kategorycznie odmówiła. Dlaczego więc miałby burzyć to, co zbudowała?
    Stypa była jednak na tyle przygnebiająca, że wymknięcie się z niej w towarzystwie byłej wcale nie należało do najgorszych rozwiązań. Dopalił papierosa, po czym cisnął nim o ziemię, żeby zgasić butem. Wyprostował się i ponownie spojrzał na dziewczynę, która w tym samym czasie zdążyła już odejść. Bez zastanowienia pobiegł za nią.
    — No już, Lissie. Nie bądź taka marudna. To staruszkowi się zmarło, nie tobie — zażartował, próbując nieco rozładować atmosferę. Kiedy dogonił Bretford, zastąpił jej drogę, nie pozwalając na wejście do auta. — Przymknę oko na twoją ucieczkę pod warunkiem, że zabierzesz mnie ze sobą. No, chyba że wolisz, aby tatko przewrócił się w grobie, a do niego dołączyła biedna Grace? Jak się dowie, że tak niegrzecznie zachowała się jej własna córka, biedaczka wpadnie w histerię. Nie sądzisz, że lepiej tego uniknąć?
    Nie czekając na odpowiedź kobiety, przeszedł na drugą stronę samochodu. Bez słowa wpakował się do środka.
    — Pierdolone fotele dla karłów — warknął do siebie, wysiadając na moment, aby przesunąć go jak najbardziej do tyłu. Inaczej by się nie zmieścił. — Mniejszego auta nie dało się kupić? — zwrócił się do niej sarkastycznie, bo nawet teraz jego nogi wystawały komicznie na boki. — To gdzie jedziemy, towarzyszko? — Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go w samochodzie, wcześniej uchylając nieco szybę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie też mógłbyś być martwy. Słowa wyrzucone na szybko, pod wpływem zdenerwowania, tak bardzo niepodobne do osoby, z której ust się wymknęły. Ray zamrugał zaskoczony; nie spodziewał się tej skrajnej reakcji. Zaschnęło mu w gardle przez gorycz, jaka nagle się tam pojawiła. Nie wiedział, co miałby na to odpowiedzieć. Najwyraźniej Vliss czuła się zbyt zraniona jego zniknięciem, aby kiedykolwiek mogłoby być między nimi normalnie. Miała do tego prawo.
    Momentalnie wytrzeźwiał, ocucony jadem, jakim go częstowała przy każdej swojej wypowiedzi. Nastrój do przekomarzania się gdzieś zniknął, ustępując miejsca smutkowi i rezygnacji. Rudzielec westchnął, poddając się.
    — Jak sobie życzysz, Vliss. — Ton, jeszcze chwilę temu rozbawiony, teraz przesiąknięty zniechęceniem. Nie patrząc na nią, chwycił za klamkę i otworzył drzwi. — No to ten, miłego życia. Czy coś. Pewnie jest o wiele ciekawsze u boku takiej szychy — mruknął na odchodne, wysiadając.
    Nie miał sił ani ochoty wracać na przyjęcie, dlatego po prostu poszedł pieszo do domu. Droga zajęła mu dobre pół godziny, jak nie więcej; mógł przez ten czas przemyśleć parę spraw, które wręcz domagały się, aby to zrobił. Po pierwsze: nigdy więcej nie stanie na drodze Vliss Bretford. Po drugie: musi się, kurwa, upić, bo oszaleje. Tak więc słuchając się samego siebie, wszedł tylko na moment do domu, żeby przebrać się w lżejsze ubrania, a potem od razu skierował swe odziane w znoszone adidasy stopy do baru.
    W ciemnych jeansach, czarnej bokserce i rozpiętej zielonej koszuli pasował do wystroju jak pięść do nosa — u Jerry'ego nikt nie zwracał większej uwagi na wygląd. Spakowane na szybko ubrania tuż przed wyjazdem były w większości eleganckie. Przewidywał, że w związku z pogrzebem rodzina czy sąsiedzi niekoniecznie będą chcieli dać Cavanahom spokoju, dlatego zabrał odpowiednie na obiady czy wizyty gości rzeczy. Machnął właścicielowi za barem na powitanie, po czym usiadł przy samym jego końcu. O tej porze świeciły tu pustki, ale wiedział z doświadczenia, że wieczorem nie będzie gdzie palca wcisnąć. Miejsce może i nie grzeszyło czystością, ale nikt w mieście nie serwował lepszych drinków, no i Jerry'ego wszyscy lubili. Gospodarz znał się na prowadzeniu pubu, nic dziwnego więc, że przyciągał do niego tłumy. Raymond zamówił dla siebie piwo na początek; wódka całkowicie przestała na niego działać, ale coś czuł, że niedługo wróci do tego stanu. Parę piw, może coś mocniejszego. Kilka fajek w międzyczasie. Powinno dać radę. Wszystko, byle nie myśleć o byłej dziewczynie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dopiero po chwili zorientował się, że ktoś go obserwuje. Prawdopodobnie, gdyby nie był aż tak urżnięty, głos Elisa tuż za jego plecami zaalarmowałby Cavanaha o tym wcześniej. Problem z piciem pojawił się u niego po rozstaniu z Vliss; nie, żeby nie lubił wypić przed tym zdarzeniem, ale zdecydowanie nie przesadzał z alkoholem, na pewno niezbyt często. Wychylał kufel za kuflem, kieliszek za kieliszkiem, zupełnie, jakby chciał utonąć w ilości wlewanej do gardła wysokoprocentowej cieczy. Błogie otępienie, które serwowała mu niedługo potem, zdawała się leczyć nieporównywalnie lepiej do czegokolwiek innego, co znał. Od czasów liceum sięgał też po trawkę, ale ta po tym całym syfie z zerwaniem działała na niego w nieprzyjemny sposób. Zamiast odprężać, jeszcze bardziej nakręcała myśli. Bał się, że pewnego dnia nie zdąży ich zatrzymać i zrobi coś głupiego. Po alkoholu nie miał takiego problemu, ten po prostu odłączał Raymonda od rzeczywistości.
    Czując w dalszym ciągu czyiś wzrok na sobie, odwrócił się chwiejnie w stronę obserwatorów. Widok młodszego brata Vliss uradował mężczyznę — dzieliło go z siostrą 5 lat, więc gdy Ray mieszkał jeszcze w Burlington, niejednokrotnie pomagał dziewczynie w zajmowaniu się nim. Zabierał go na plażę, żeby pograć w siatkówkę, czy grał z młodym na konsoli spędzając czas u Bretfordów. Łączyło ich wiele dobrych wspomnień i sądząc po uradowanej twarzy chłopaka, równie mocno cieszyło go to spotkanie. Chociaż może to wina procentów we krwi. Na trzeźwo pewnie wygarnąłby mu niejedno, w końcu złamał serce jego starszej siostrze. Elias, jeśli rudy dobrze to obliczył, miał obecnie tyle samo lat, co on, gdy wyjechał za pracą do Irlandii. Oby nie popełnił równie destrukcyjnych błędów. Patrząc na to, że znajdował się we wcale nie lepszym stanie niż Raymond, niewiele mu brakowało.
    Przesunął wzrokiem na osobę obok, którą okazała się oczywiście Vliss. Kto by pomyślał, że powrót do rodzinnego miasteczka będzie wiązał się z ciągłym wpadaniem na siebie. Ray, dalej upojony mieszanką trunków, uśmiechnął się szeroko i gestem przywołał ich do siebie. Elias bez zastanowienia pociągnął siostrę na barowe stołki obok rudowłosego.
    — Elias, kopę lat! — przywitał się z nim, przyciągając do siebie. Uścisnął chłopaka przyjaźnie, a potem ucałował go w czoło. — Zabrzmię pewnie, jak jakaś ciotka czy ki chuj, ale nieźle wyrosłeś, młody!
    Przywołał ruchem dłoni Jerry'ego.
    — Kolejkę czystej, na mój koszt — złożył zamówienie, nie pytając nawet, czy chcą się napić. Przecież nie mogli mu odmówić, nie wypadałoby. — I znów się spotykamy, Lissie — zwrócił się do byłej dziewczyny, dalej uśmiechając. — Może los chce, by tak właśnie było, co? Wierzyłaś w te wszystkie romantyczne bzdury, to pewnie i dla takich zbiegów okoliczności znajdziesz coś dobrego. No, dawaj. Jakaś teoria spiskowa? Planety złączyły się w jedno? — zaśmiał się, Elias zawtórował. — Dzięki, Jerry — powiedział, gdy właściciel postawił przed nimi trzy pełne kieliszki. — No to co, za dawne dzieje? — wzniósł toast, nie spuszczając Vliss z oczu. — Rozchmurz się, mała. Złość piękności szkodzi, a ty po tych wszystkich latach jesteś równie piękna, co kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
  5. — Cholera, co się z tobą stało? — cmoknął z niezadowoleniem i pokręcił głową. — Gdzie ta kochająca zabawę, pierwsza do opróżniania kieliszków Vliss? — Nachylił się nad nią, aby zajrzeć kobiecie głęboko w oczy. — Halo? Jesteś tam jeszcze, Lissie? — zaśmiał się krótko. — Na pewno jesteś — dodał z błyskiem w oku. — Nie wierzę, że nic a nic z tego nie zostało. Trzeba cię po prostu rozkręcić, mała.
    Stuknął się szkłem z jej bratem, a potem opróżnił swój kieliszek na raz. Oblizał usta, nawet się nie skrzywił. Był tak przyzwyczajony do tego smaku, a w dodatku pijany, że już nie ruszał on Raymonda.
    — E tam, pierdolisz. Jestem tak samo piękny, jak osiem lat wcześniej. Prawda, Elias?
    — Prawda! — odpowiedział radośnie towarzysz i przybił z Cavanahem piątkę. — Powiedziałbym, że nawet piękniejszy — zażartował, choć kto wie, czy nie było w tym prawdy.
    Przyglądał się, jak Bretford prawi kazanie swojemu bratu, najwyraźniej chcąc go zabrać z baru. Rudy zmarszczył brwi.
    — Ej no, chyba sobie żartujecie. Prawdziwa impreza dopiero się zaczyna...
    Zapalił papierosa, czując, że trochę to potrwa. Na szczęście Jerry nie miał żadnego problemu, można było do woli zadymiać jego pub. Ray zaciągnął się mocno, przenosząc wzrok na główne wejście, które uchyliło się i w nim ujrzał małego chłopca. Aż się zakrztusił, zaskoczony tym odkryciem. Wydawało mu się to najbardziej zabawną rzeczą, jaka mogła się tu wydarzyć. Mina mu zrzedła, kiedy dzieciak podbiegł do Vliss, a potem szarpnął ją za nogawkę, zwracając do niej "mamo".
    — Co do kur-
    Tylko tyle był w stanie wydusić z siebie Raymond, kompletnie zbity z tropu. Zamrugał i spojrzał znów na swoją byłą dziewczynę.
    — Vliss, czy ja o czymś nie wiem? — zapytał spokojnie, chociaż w środku cały aż się gotował. Wystarczyło spojrzeć na tego chłopca, by domyślić się, czyje to dziecko. Wątpił, by sypiała z jakimkolwiek innym rudzielcem. — Powiedz mi, proszę, że to jakiś nieśmieszny żart.

    OdpowiedzUsuń
  6. Po raz kolejny od niego uciekała, boleśnie przekazując, że nie ma najmniejszej ochoty na obecność Raymonda. W milczeniu obserwował, jak odwraca się i znika w drzwiach, cały czas zszokowany zaistniałą sytuacją. Elias coś do niego mówił, ale rudowłosy był w zupełnie innym miejscu. Oczami wyobraźni zobaczył samego siebie osiem lat wcześniej, kiedy to dostał propozycję pracy za granicą. Łzy Vliss mieszały się z kroplami padającego wtedy deszczu. Stali na podwórku przed domem Cavanahów, kłócili się. Powtarzał, że to tylko na jakiś czas, obiecywał, że wróci. Jeszcze wtedy nie wiedział, że tak naprawdę to były same kłamstwa. Uparcie chciał wierzyć, że będzie w stanie to zrobić. Nie spodziewał się, że nagła choroba ojca wymusi na nim zostanie w Irlandii, inaczej nie byliby w stanie opłacić kosztownego leczenia. Zawsze stawiał dziewczynę na pierwszym miejscu i po raz pierwszy postąpił inaczej, co niestety odcisnęło na Rayu swoje piętno. Prawdopodobnie bezpowrotnie przekreśliło wszystko to, co kiedyś razem stworzyli. Sądząc po nastawieniu Bretford, raczej nie było szans, aby cokolwiek naprawić.
    Elias nie przestawał mówić. Starszy mężczyzna czuł powoli zbliżającego się kaca, w dodatku stracił całą ochotę na zabawę, jaka była tu jeszcze nie tak dawno temu. Rzucił chłopakowi krótkie, acz wymowne spojrzenie.
    — Będę się zwijał. Trzymaj się, młody — mruknął na pożegnanie i zwlókł się ze stołka. Wydobył z tylnej kieszeni spodni portfel, z którego wyciągnął dwudziestodolarowy banknot. Zostawił go na barze, a potem skierował się do wyjścia. — Ach. I dla sprostowania — rzucił jeszcze do Eliasa. — Nie miałem, kurwa, pojęcia.
    ***
    Wepchnął do ust kolejną aspirynę i popił prawie całą szklanką wody. Opadł z jękiem na poduszkę.
    — Nie powinieneś pić tak dużo. Nie masz już nastu lat — usłyszał głos matki. Spojrzał w tamtą stronę; stała w wejściu w koszuli nocnej z osądzającą go miną. — Co by powiedział ojciec? Jedyny syn spił się jak świnia w dniu jego pogrzebu...
    Skronie pulsowały Raymondowi wściekle, przyprawiając o miażdżący ból głowy. Nie miał ochoty na przepychanki z matką, wiedział, że i tak niczego tym nie osiągnie. Była zbyt przekonana o swojej racji. Wygramolił się z łóżka i ignorując obecność kobiety, poszedł do łazienki. Sonia, jak to miała w brzydkim zwyczaju, nie odpuszczała. Podreptała za synem, chamsko wpychając się do pomieszczenia.
    — Czy ty wiesz co to prywatność, matko? — warknął, próbując w ostatniej chwili zamknąć drzwi, ale była szybsza. Przecież nie mógł jej wypchnąć na siłę. Nie był typem damskiego boksera. — Wyjdź, proszę. Chcę się odlać.
    Pokręciła głową z dezaprobatą.
    — Ty i ten twój wulgarny język! Ojciec się w grobie przewraca!
    — Nie byłby tam, gdybyś go nie wykończyła swoimi problemami — wyrzucił z siebie ze złością.
    — Słucham?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie zgrywaj głupiej, matko. Dobrze wiesz, że to twoja wina. Nie potrafiłaś wziąć się za siebie, liczyłaś, że on będzie twoim lekarstwem, zamiast iść jak człowiek do lekarza. Dopiero jego śmierć sprawiła, że zaczęłaś się leczyć. I to pewnie pod przymusem, bo normalnie w życiu nie poszłabyś do psychiatry.
      Słowa wychodziły z ust rudowłosego samoistnie, nie panował nad tym. Zaślepiony żalem i gniewem, dodał jadowicie:
      — Brzydzę się tobą, matko.
      Tego było najwyraźniej dla Sonii Cavanah za dużo; wymierzyła synowi siarczysty policzek, który zostawił po sobie piekący, czerwony ślad. Ray nie skomentował tego.
      — Wynoś się — rozkazała, na początku spokojnie, lecz zaraz krzycząc. — WYNOCHA! WRACAJ DO IRLANDII, NIE CHCĘ CIĘ TU WIDZIEĆ!
      Cavanah nie był w stanie powstrzymać się od słabego uśmiechu. Po raz drugi w trakcie swoich odwiedzin w Burlington został przez kogoś wygoniony. Zabawne. Czy aż tak działał innym na nerwach? Nie zastanawiając się dłużej, wyminął kobietę, żeby zacząć się pakować zgodnie z jej prośbą.
      Miał już zamknąć walizkę i wyjść, kiedy matce coś się odmieniło. Dosłownie rzuciła się na syna, oplatając go mocno rękoma.
      — Nie jedź nigdzie, synku. Przepraszam. Nie chcę, byś jechał. Nie zostawiaj mnie, proszę — załkała mu w pierś, nie przestając się tulić.
      Westchnął ciężko.
      — Dobrze. — Pogłaskał kobietę po plecach. — Zostanę.
      To nie była pierwsza taka akcja; przeżył zbyt wiele w tym domu, aby nie być przygotowanym na coś takiego. Pomógł matce uspokoić się, a potem razem zeszli na dół, gdzie zaparzył dla niej kubek melisy. Wiedział, że to nieodpowiedni moment, dlatego tematu dziecka Vliss nie chciał jeszcze poruszać. Zamiast tego obwieścił, że musi się przejść.
      — Niedługo wrócę — zapewnił, bo w matce znów pojawił się strach przed porzuceniem. — Nie martw się, matko.
      Ucałował ją we włosy, a potem opuścił dom. Wybrał znajomą ścieżkę, którą często wymykał się z domu za czasów liceum. Poprowadziła go na plażę, gdzie usiadł na molo. Zdjął buty, skarpetki, a spodnie podwinął i zamoczył stopy w całkiem ciepłej wodzie. Oparł się łokciami o deski. Chwila spokoju, o której marzył przez ostatnie dni.

      Usuń
  7. Drgnął lekko na dźwięk znajomego, a jednocześnie teraz tak obcego głosu. Odruchowo zrobił miejsce dla kobiety, która usiadła kawałek dalej. No tak, rudy mógł się tego spodziewać. Postawa Nie-Chcę-Mieć-Z-Tobą-Nic-Wspólnego w dalszym ciągu. Pytanie zatem, dlaczego przyszła? Pewnie nie spodziewała się nikogo tu spotkać, tak samo, jak i on nie liczył na towarzystwo. Zwłaszcza jej. Uniósł kąciki ust w słabym uśmiechu, słysząc tekst o planetach. Cavanah machnął ręką.
    — Jakieś uparte bóstwo o słabym poczuciu humoru macza w tym palce. Jestem przekonany.
    To nie było aż takie głupie, gdyby się nad tym dłużej pogłowić. Może rzeczywiście coś chciało, aby ich drogi ponownie się splotły? Kto to wie.
    — Zabawne, jak czas szybko leci. Jeszcze nie tak dawno biegaliśmy po plaży za Eliasem i tarzaliśmy się z nim w piasku. Pamiętasz? — spytał, choć był pewien, że tak. On pamiętał. — Kto by pomyślał, że osiem lat później spotkamy się tu znowu. Niby tacy sami, a jednak zupełnie inni.
    Raymond spojrzał na rozciągającą się przed nimi wodę. Słońce powoli zaczynało zachodzić. Spędził na molo dobre parę godzin. Zrobiło się nieco chłodniej, ale lekki wietrzyk nie przeszkadzał mu ani trochę. Bywało gorzej. Zerknął w stronę swojej byłej dziewczyny.
    — Przepraszam — powiedział w końcu, całkowicie szczerze. — Że wyjechałem. Że nie wróciłem. Że postawiłem cokolwiek wyżej od ciebie. — Przełknął ślinę. — Naprawdę tego żałuję. Nie wiesz nawet jak bardzo. Chciałbym móc cofnąć się w czasie i wszystko naprawić, ale wiem, że to niemożliwe. Wybacz mi, Lissie. Tylko o tyle proszę.

    OdpowiedzUsuń
  8. Westchnął. No cóż, przynajmniej spróbował. Vliss wydawała się daleka od wybaczenia mu, nawet jeśli nic więcej nie mówiła na ten temat. Nieco zrezygnowany, pomacał się po kieszeni jeansowej kurtki w poszukiwaniu fajek.
    — Skusisz się? — zaproponował, podsuwając pod nos kobiety paczuszkę, z której wcześniej wyciągnął jednego dla siebie.
    Czy chciał o coś zapytać? Dobre pytanie. W głowie kłębiło się Raymondowi od natłoku pytań, jednak żadne nie było odpowiednie. Czuł, że jeśli zasypie szatynkę tym gradobiciem, ta odwróci się na pięcie i czym prędzej ucieknie. Tak bardzo chciał cofnąć czas, naprawić ich relację. Odzyskać uczucie, które łączyło go z Vliss. Pragnął wierzyć, że gdzieś w głębi niej dalej ono tkwiło. Nawet jeśli sama uparcie je wypierała.
    — A mam? — Podniósł na nią wzrok; unikała spojrzenia Cavanaha. Trochę bolało, ale co mógł więcej zrobić? — Skoro jest coś, co powinienem wiedzieć, sama mi powiedz.
    Miał tak po prostu wypalić "hej, czy ten rudy dzieciak jest moim synem"? Przecież to było oczywiste. Nie, Ray chciał to usłyszeć z ust Vliss.

    OdpowiedzUsuń