Crevan
Podstawowe informacje
Imię: Crevan
Wiek: ok. 40 lat
Profesja: wiedźmin
Szkoła:Kota
Fakty
W walce do osiągnięcia przewagi nad przeciwnikami wykorzystuje spryt i zwinność. Jest dobrym obserwatorem, co pozwala mu na dostrzeganie słabych stron rywala oraz dostosowanie odpowiedniej taktyki. Nie boi się podejmować szybkich i ryzykownych decyzji. Często kieruje się instynktem oraz chęcią zarobku, znacznie rzadziej dobrymi, górnolotnymi pobudkami. Jest mężczyzną praktycznym, toteż użytkowość posiadanych przedmiotów przedkłada nad ich wygląd. Nie zwykł przywiązywać się do jednego miejsca zamieszkania, dlatego nieustannie podróżuje i nigdzie nie zagrzewa miejsca na dłużej. Najłatwiej można spotkać go na trakcie lub w jednej z karczm, gdzie oszukuje w Gwinta.
Statystyki
Siła:
Zwinność:
Skradanie:
Magia:
Tropienie:
Alchemia:
Zwinność:
Skradanie:
Magia:
Tropienie:
Alchemia:
Ciekawostki
1Jego imię w Starszej Mowie oznacza lisa i powiązane jest z symboliką oraz cechami, które przypisuje się temu zwierzęciu.
2Gniadego ogiera, na którym podróżuje, zdobył Prawem Niespodzianki.
3Najczęściej korzysta z lekkiego pancerza.
4Nie przepada za czarodziejkami.
5Nie interesuje się polityką i nie przyjmuje związanych z nią zleceń.
2Gniadego ogiera, na którym podróżuje, zdobył Prawem Niespodzianki.
3Najczęściej korzysta z lekkiego pancerza.
4Nie przepada za czarodziejkami.
5Nie interesuje się polityką i nie przyjmuje związanych z nią zleceń.
Wszystko wskazywało na to, że spokojne dni Brokilonu, mogły się niebawem skończyć. Ludzie od dawna byli łasi na ziemnie zamieszkałe przez driady. Przyciągały ich rozległe tereny i legendy o ukrytych w lasach, skarbach. Driady robiły co mogły, by odstraszyć potencjalnych najeźdźców. Przygotowywały się na najgorsze. Zbroiły się i szkoliły. Czuły się odpowiedzialne za brokilońskie lasy i wszystkie stworzenia, które je zamieszkiwały. Przygotowywania nie ominęły też Alkai, która ostatnie dni spędziła w Col Serrai, przyuczając się leczniczych technik od samej mistrzyni Aglais. Alkaia była nią zachwycona. Podziwiała jej wiedzę i umiejętności. Dodatkowo pierwszy raz miała okazję obcować z uzrowiskowymi wodami, które potrafiły zdziałać prawdziwe cuda. Miała wrażenie, że postawiłyby na nogi nawet martwego. Postanowiła napełnić nimi dwa bukłaki, które zabierze w kierunku gór, gdzie uwiła z gałęzi, piękny domek. Kiedy wyruszyła w drogę powrotną, spotkała białego jelenia. Białe jelenie były niezwykle rzadkie. Niegdyś występowały znacznie częściej, ale ludzie zaczęli na nie polować, przypisując im magiczne właściwości. Dziś spotkanie ich graniczyło z cudem. Alkaia od zawsze miała całkiem dobrą rękę do dzikich zwierząt, które często obdarzały ją zaufaniem. Nakarmiła zwierzę kilkoma owocami, a te postanowiło nie odstępować jej o krok. Po kilku dniach oswoił się na tyle, by mogła wskoczyć mu na grzbiet. Kiedy wróciła do domu, tylko zdążyła napoić zwierzę, a przybiegły do niej siostry.
OdpowiedzUsuń- Alkaia! – krzyczały przejęte, po czym przez chwilę ze zdumieniem spoglądały na białego jelenia.
- Jak… Skąd… - wymamrotała Rainia – piękna, rudowłosa driada, elfickiego pochodzenia.
- Nie teraz. Nie mamy czasu – machnęła ręką Grith – drobna blondynka z kwiatami, które oplatały jej włosy. – Słyszałyśmy, że właśnie wróciłaś. Jesteś nam potrzebna – dodała. Alkaia spojrzała na nią z pytaniem w oczach, na co ta jedynie złapała ją za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Kiedy dotarły na miejsce im oczom ukazał się ranny mężczyzna.
- Człowiek? – spytała Alkaia, spoglądając na niego z daleka. Mimo iż sama niegdyś była człowiekiem, teraz zachowywała od nich pewien dystans, choć niezwykle ją ciekawili.
- Wiedźmin – odparła Rainia. – Znalazłyśmy go przy granicy z Brokilonem. Walczył z Leszym. Zabił jedno z jego wcieleń – powiedziała rudowłosa. Alkaia niepewnie podeszła do niego bliżej i spojrzała z góry.
- On… Chyba żartujecie – prychnęła, rozpoznając twarz mężczyzny. – Najwidoczniej nadszedł jego czas. – Wzruszyła ramionami i obróciła się na pięcie, by wrócić do domu, choć trochę gryzło ją sumienie. Zanim zdążyła odejść, Grith zastąpiła jej drogę z błaganiem w oczach. – Próbował mnie kiedyś porwać. Nie pamiętacie?
- Rób co uważasz. My nie zdążymy zabrać go do Col Serrai. Będziesz go miała na sumieniu – pogroziła Grith, po czym wzięła pod ramię Rainię i odeszły.
- Cudownie! – Machnęła rękoma w zirytowaniu, po czym przykucnęła przy nim. – I po coś zaczepiał Leszego? – Spytała, choć wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Przyłożyła dłoń do jego rany. Nie wyglądała zbyt dobrze. Miała przy sobie bukłaki z wodą z uzdrowiska, choć obawiała się, że przemycie nią rany, mogłoby być niewystarczające. Niemniej odsłoniła mu skórę i polała. – Przydałaby się conynhaela – wymamrotała. Przyłożyła dłoń do ziemi i w skupieniu zamknęła oczy. Po chwili zaczęła kiełkować z niej pewna roślina, która wcześniej nie występowała w tym rejonie lasu. Kiedy pojawiły się na niej listki i kwiaty, zerwała ją i roztarła w dłoniach, by trochę puściła soki. Następnie przyłożyła ją do rany. Roślina momentalnie zaczęła wnikać do środka. Krwawienie ustawało, a oddech stawał się coraz głębszy.
W jaskini było ciemno, chłodno i wilgotno, hulał po niej wiatr, śmierdziało utopcami, podłoże było pokryte cieniutką warstwą wody. Dawniej, jakieś kilkadziesiąt lat temu, taki stan rzeczy w pełni by jej odpowiadał; siedziba nieopodal jakiejś wsi i spokojne, sielskie życie w ukryciu — nawet teraz, tak przedstawione, brzmiało to kusząco. W rzeczywistości jednak przez ostatnie kilkanaście lat przyzwyczaiła się do luksusów. Kilka lat w Novigradzie, wcześniej chwila w Oxenfurcie, i za każdym razem dobry, przytulny kącik; nie żadne szemrane okolice, żadne slumsy, ale wielkie, bogate kamienice, ze zdobionymi fasadami i masą okien od frontu. W pakiecie z bogatymi kamienicami dochodzili ich bogaci właściciele — kupcy, bankowcy, ważne figury państwowe, czasem po prostu arystokracja, bogata z pokolenia na pokolenie. Liusaidh żyła więc jak pączek w maśle, w pokojach pięknie przyozdobionych, z drogimi meblami, do tego jeszcze ogrzewanych; ostatni z jej kochanków, ten kupiec, którego znaleziono w rynsztoku, w zamian za oferowane dobra wymagał wyłączności — a więc miał wyłączność. Dla niej to i lepiej, od dawna już praktykowała myśl, według której lepiej mieć jedno, ale za to stałe i odnawialne źródło energii, niż kilka niepewnych, chociaż zazwyczaj wybierała sobie młodszych mężczyzn, zdrowszych, lepiej zbudowanych. Opasły brzuch kupca sprawiał, że po wejściu na ostatnie piętro miał już zadyszkę, ale póki nie przeszkadzało mu to w realizacji niepisanego kontraktu, nie miała nic przeciwko.
OdpowiedzUsuńPotem uciekała na oślep, na szybko, nie patrząc nawet, w którą stronę i dokąd. Bez protekcji w Novigradzie długo by nie pożyła — a była przecież stara, pamiętała kilka innych pogromów, obok których jedynie się prześlizgnęła, i wystraszyła się, że ten może być jej ostatnim.
Z desperacji więc zgodziła się na jaskinię. Większość nocy starała się spędzić poza nią, w lesie, bo zbyt długie patrzenie na gołe, surowe ściany groty, wzbudzało w niej dziwne, niespodziewane poczucie żalu; jeżeli już jednak musiała w niej przebywać, wylegiwała się na podwyższonej półeczce, suchutkiej, nawet tu i ówdzie porośniętej wszelakim zielskiem.
Syn sołtysa był bardzo miłym chłopcem. Sołtys, dla odmiany, był starym, zdziadziałym, zapijaczonym chamem. Dobrosław był wysoki, dobrze zbudowany, krzepki; mimo codziennej ciężkiej pracy, na twarzy wymalowaną miał niespożytą energię, jakby witalności było w nim aż w nadmiarze, i to właśnie bardzo jej się w nim spodobało. Uśmiechał się jakoś nieśmiało, dłonie miał już twarde, posiekane i zaprawione, ale też jakieś nieśmiałe, kompletnie niepodobne do tych należących do bogatych, stawiających wymagania mieszczan, do których tak przywykła. Tak, był bardzo miłym chłopcem; i aż żal jej było, że tym miłym chłopcem na długo nie zostanie, że w końcu zniknie w nim ta dziwna, prosta radość życia i pojawi się jakaś dziwna chytrość, że jego brzuch obrosną warstwy tłuszczu, nos na stałe się zaczerwieni, a on sam powoli ogłupi się, uniewrażliwi na wszystko dookoła — na głód, na wojnę i na kolejne martwe dziecko — a jego cały świat skupi się na dnie butelki wódki. Tak mówiło jej dotychczasowe doświadczenie; wszyscy mili wiejscy chłopcy w końcu stawali się obrzydliwymi wiejskimi pijakami, bo też kim innym mieliby zostać?
Teraz też leżała na tej suchej, porośniętej półeczce; oczy miała przymknięte, leniwie machała nogą i zastanawiała się, kiedy do niej przyjdzie.
UsuńZ wiedźminami niewiele miała do czynienia. Znała ich zapach, gryzący ją teraz w nozdrza; woń krwi. Nie wiedziała, czy ktoś kiedykolwiek wcześniej wydał na nią zlecenie — może tak, może nie, Zazwyczaj uciekała, kiedy czuła się chociaż odrobinę zagrożona, niezależnie od przyczyn; nie lubiła robić sobie problemu w postaci niepotrzebnej konfrontacji, zresztą, wcale nie chciała ryzykować życiem. Tym razem zagrożenia nie wyczuła wystarczająco wcześnie; wczoraj po raz pierwszy poczuła ten zapach, ale w dziwnej naiwności, której już dawno powinna się wyzbyć, pomyślała, że przecież nieopodal potwory lęgną się na potęgę, że jej samej nic nie grozi.
Dzisiaj, kiedy było już za późno na ucieczkę, wiedziała już, że się myliła. Czekała więc — na własnych warunkach.
Głos wydał jej się całkiem miły, przyjemny; nie śmierdział w połowie tak przykro i mocno, jak inni, z którymi w przeszłości miała okazję się minąć. Tętno miał spokojne. Wieku określić nie potrafiła, ale to przecież nie było ważne.
— Rozumiem, że maniery w waszym zawodzie się nie przydają? — rzuciła zaczepnie, obracając głowę w jego kierunku. Dalej leżała, dalej machała nogą; uśmiechnęła się. — Dobry wieczór. Nie wiedziałam, że powinnam się schować.
Kiedy trafiła do Brokilonu, driady na początku zajęły się uzdrawianiem jej schorowanego ciałka. Dziewczynka ledwo oddychała, a kości pękały przy lekkich uderzeniach. Alkaia cierpiała z bólu i tęsknoty za matką, którą bardzo kochała. Nie rozumiała, dlaczego ta ją zostawiła. Nie rozumiała dlaczego znalazła się w lesie i co robiły z nią driady. W końcu podano jej magiczną wodę. Wraz z nią zniknął okropny ból i smutek. Pojawiła się pustka, którą powoli zaczęły zapełniać driady i ich świat. Od tej chwili stały się wszystkim co miała, a las, jedynym miejscem jakie dla niej istniało. Dopiero z czasem zaczęła odkrywać, że poza nim jest coś więcej, a driady to niejedyne stworzenia chodzące po tej ziemi. Wtedy to właśnie zjawił się on – jeden z wiedźminów, który chciał ją uprowadzić. Była już na tyle duża, by móc to zapamiętać. Driady postanowiły nie wymazywać jej tego wspomnienia. Chciały, by pamiętała, że nie należy nikomu ufać, że świat nie jest tak bezpieczny, jak się jej wydaje. Potraktowały to jak lekcję i przestrogę. Od tej pory co jakiś czas dręczyły ją koszmary o wiedźminie, wyrywającym ją z rąk driad. To z myślą o nim, ostrzyła większość strzał, które dodatkowo zanurzała w śmiercionośnej truciźnie pozyskanej z cisu. Nigdy nie przypuszczała, że właśnie tak, ponownie splotą się ich losy. Zamiast ukrócić jego doczesne męki, przywróciła mu życie. Nie potrafiła zabić kogoś, kto nie mógł się bronić. Była z tych, które nie posyłały strzał prosto w plecy, a obok nich, by przepędzić niechcianych gości.
OdpowiedzUsuń- Pamiętam – odparła, podnosząc się z ziemi. – Wszystko pamiętam – dodała, spoglądając na niego z góry. – Dasz radę wstać czy mam ci pomóc? – spytała, unosząc jedna brew. Nie była zdecydowana czy nadal powinna darzyć go urazą. Znacznie łatwiej byłoby mu wybaczyć i zacząć żyć od nowa z czystą kartą. Posiadanie wrogów było męczące, nawet jeśli wrogowie nie wiedzieli, że nimi są. Poza tym był teraz taki biedny… Domyślała się ile bólu musiało mu sprawić wnikanie conynhaelii w głąb rany. Od teraz zawsze będzie odczuwał w stawach jej uboczne działanie. Nie było jednak innego sposobu, bardziej magicznej rośliny, którą zdążyła poznać. Nie była też pewna jak obszerne i długotrwałe jest aktywne działanie leku. Ciekawiło ją, czy gdyby całkiem przypadkiem złamał jutro nogę, to zastosowana roślina mogłaby mu na to pomóc? Nie zamierzała jednak tego wypróbowywać, chyba że wiedźmin, by sobie nagrabił. Niemniej wszystko odbyłoby się w celach nauki, a nie jak niektórzy mogliby to błędnie odebrać, w zamyśle zemsty.
- Przez jakiś czas będziesz jeszcze czół miejscowy ból, a na skórze pozostaną ślady – powiedziała z miną eksperta. – Ale myślę, to to i tak niewiele, jak na pamiątkę po spotkaniu z Leszym. Biedny… Swoją drogą, niszczenie jego totemu było idiotycznym pomysłem – prychnęła. – Chyba, że chciałeś zginąć, wtedy wybacz, że driady pokrzyżowały twoje plany. – Nachyliła się nad nim, by się mu przyjrzeć. Nie czuła skrępowania. – Powinieneś się umyć. Cuchniesz – stwierdziła, marszcząc nos. – Niedaleko jest małe źródełko. Najlepiej by było gdybyś od tego zaczął. – Zwróciła wzrok w stronę gór, które znajdowały się w pobliżu. Nagle poczuła lekkie drżenie ziemi. – Stukot kopyt? – przeniosła wzrok na wiedźmina. – To twój koń, prawda?
Sama nie wiedziała, dlaczego zignorowała niebezpieczeństwo; gdyby wyruszyła już wczoraj, zaraz po tym, kiedy opuścił ją syn sołtysa, razem ze swoimi nieśmiałymi dłońmi i uroczym uśmiechem, już dawno byłaby daleko — ba, może nawet udałoby jej się na nowo gdzieś zadomowić, znaleźć inną pieczarę i jeszcze milszego chłopca. Może poczuła się za stara na to, żeby cały czas uciekać; w końcu w tej okolicy zjawiła się naprawdę niedawno, dopiero co zaczęła czuć się komfortowo w nowym środowisku, a w pamięci dalej miała szaleństwo wcześniejszej ewakuacji. Może.
OdpowiedzUsuńPrawdą było to, że polubiła Dobrosława; oczywiście, we wsi byli jeszcze inni mężczyźni, niektórzy równie młodzi i równie sprawni fizycznie, krzepcy i energiczni, ale oprócz niego żaden z nich nie miał w sobie tej dziwnej, uroczej naiwności i delikatności, z którymi już dawno nie miała przyjemności. Miejscy bogacze zazwyczaj wykazywali się postawą skrajnie roszczeniową — w zamian za zapewnienie schronienia wymagali nieustannej adoracji, za każdy drogi prezent oczekiwali nieograniczonego oddania, a za każdy pocałunek — co najmniej trzech kolejnych. Taki scenariusz nie sprawiał jej zbyt dużego problemu; prawdę powiedziawszy, duża część jej egzystencji i tak sprowadzała się do skakania wokół mężczyzn, zwłaszcza nago, więc żądania spełniała bez zająknięcia. Czasem, w przypływie bezdennej nudy, pozwalała sobie na nieco więcej kreatywności — co w większości przypadków było przyjmowane z ogromnym entuzjazmem, ale koniec końców i tak albo zostawało zaliczane w codzienną normę, albo wykluczane. Dobrosław wydawał się nie oczekiwać od niej niczego; przychodził, mówił jej komplementy, czasami nawet przynosił jej kwiaty — co jednocześnie bawiło ją, jak i dogłębnie wzruszało — i poddawał się jej woli, kompletnie.
Nie chciała więc znowu wszystkiego zostawiać, zwłaszcza jej ślicznego młodzieńca, i dlatego teraz była gotowa na to, że być może przyjdzie jej ponieść konsekwencje. Jakieś przeczucie, gdzieś w klatce piersiowej, mówiło jej, że jest strasznie głupia — faktycznie, jej pierwszym planem była szarża, w końcu czuła go już od wejścia do jaskini, miałaby nawet dłuższą chwilę na przygotowanie, spory rozpęd, porachowałaby mu pewnie żebra — ale nie miała ochoty na przemoc. Gorąco liczyła na to, że problem da się rozwiązać dyplomatycznie; naprawdę nie lubiła sprawiać problemów, a zabijanie nie przynosiło jej żadnej uciechy.
— Och, jesteś zbyt surowy — zaśmiała się, a śmiech miała piękny, dźwięczny i perlisty, i dobrze o tym wiedziała. — Jakby na to nie patrzeć, stanowicie dla nas zagrożenie nie mniejsze niż lis dla myszy, albo, powiedzmy, taki utopiec dla człowieka — dodała, dalej żartobliwym tonem.
Podniosła się nieco na przedramieniu i przeniosła ciężar ciała na lewy bok; niesforne, ciemne loki opadły na jej ramiona, a cieniutka, prześwitująca tkanina, w którą była owinięta, opadła nieco, odsłaniając biodro. Kiedy mieszkała w Novigradzie, z każdej strony była obdarowywana drogimi, ciężkimi od zdobień sukniami, fikuśnymi kolczykami, drogimi naszyjnikami — niczego nie ubrała nigdy na więcej niż dwie minuty, wyłącznie w ramach usatysfakcjonowania męskiego ego. Ludzkie ubrania nie były dla niej; gryzły, piły, nie pasowały tak, jak powinny, były ciężkie i ograniczające, a poza tym — mijały się z celem i zakrywały to, co Liusaidh wolała eksponować, mniej lub bardziej. Kiedyś weszła w posiadanie lekkich, szyfonowych tkanin w różnych kolorach, ledwo dotykających ciała, muskających jedynie jej skórę, i to w nich przyjmowała Dobrosława — i, swego czasu, innych miłych chłopców, zbyt zawstydzonych, aby podejść do niej, kiedy była zupełnie naga.
— Mógłbyś, oczywiście. — Co do tego nie miała nawet najmniejszych wątpliwości. Gdyby jednak od razu ją zaatakował, nie byłaby mu dłużna; czekała na niego, i owszem, chciała załatwić problem pokojowo, ale podobnie jak on, przyczajony w ciemności, była gotowa do natychmiastowej mobilizacji. — To zależy. Inaczej wygląda ukrywanie się przed czyjąś żoną, a inaczej przed wiedźminem — stwierdziła. — Nikt tu nie zachodzi, chyba, że sama go zaproszę. Ludzie z wioski mają inne rzeczy do roboty, niż szwendanie się po jaskiniach, więc to, że nie postarałam się o lepszą kryjówkę, chyba będziesz musiał mi jakoś wybaczyć.
UsuńLedwo powstrzymała się od tego by mu pomóc przy wstawaniu. Wyglądało to dość pokracznie, choć i tak była pod wrażeniem, że w ogóle dał radę się teraz podnieść. Kiedy podszedł od nich koń zaraz pogładziła go po głowie.
OdpowiedzUsuń- Urocze stworzenie – stwierdziła z uśmiechem. Odprowadziła Crevana do źródełka, po czym ruszyła, do znajdującego się w pobliżu domku, gdzie chciała w spokoju odpocząć, jednak jak zwykle coś musiało skomplikować jej proste plany. Na miejscu czekała na nią Trivia – jedna ze starszych sióstr, która od dłuższego czasu patrolowała okolice. Patrząc na jej twarz, łatwo było można stwierdzić, że coś musiało ją poważnie trapić.
- Mów – rzuciła tylko, podchodząc do niej bliżej.
- Coś złego dzieje się w ludzkich osadach. Jednym giną dzieci, a innym ktoś podrzucazdeformowane i chore, które znajdujemy później na granicy lasu z Verden. Nie wszystkie możemy pomóc. Na niektóre, jakby rzucono klątwy – powiedziała, marszcząc brwi. - Zgadnij, kogo obwiniają za całe to zło?
- Driady… - odparła, ciężko wzdychając. – Kiedy sobie nie radzą i potrzebują pomocy, to zaraz przybywają z błaganiem, a gdy tylko stanie się coś złego…
- Ludzie boją się wszystkiego, co jest im nieznane – stwierdziła starsza driada. – Wiedzą tylko, że zło nadciągnęło z lasu, a my jesteśmy jego nieodłączną częścią. – Trivia wzruszyła ramionami.
- Klątwy… Myślisz, że to sprawka Jagi? – spytała po chwili namysłu. Alkaia miała okazję kilkukrotnie natknąć się na staruszkę w lesie. Obserwowała ją jedynie z ukrycia. Nie wyglądała byt groźnie, choć czasem zachowywała się dość osobliwie. Chodziły słuchy, że jest niemal tak stara jak Brokiloński las i mało kto dorównuje jej mądrością. Mawiano jednak też, że bywa niezwykle mściwa i okrutna, że porywa i zjada dzieci. Większość driad wkładała to jednak w bajki, choć pewności nie miały.
- Jeśli ktoś ją rozwścieczył… Jednak nie sądzę, by mściła się na całej wiosce – odparła, pocierając dłonią czoło. – Może mamuna?
- Mamuna? – Alkaia powtórzyła pierwszy raz usłyszane słowo. Nie znała takiego stworzenia.
- Pojawiały się niegdyś w miejscach, gdzie znajdowało się wiele kobiet w ciąży i noworodków. Zdarzało się, że porywała i małe driady. Wtedy to Eithne urządziła na nią polowanie. Dopadłyśmy ją przy bagnie. Przebiłyśmy ją dziesiątkami strzał i podrzuciłyśmy ludziom w prezencie. Od tamtej pory był z nimi spokój i jestem niemal pewna, że nie ma jej w naszym lesie.
- Jednak może być poza nim… Tak się składa, że Grith przywlokła do nas rannego wiedźmina. Powinien być teraz przy źródełku… – zaczęła, ale urwała jej starsza driada.
- Dlaczego nie zaczęłaś tak od razu? Zatem ruszajmy do niego! – poleciła i zaczęła biec. Alkaia z lekkim zażenowaniem pokręciła głową, widząc chowające się za krzewami, driady. Bezwstydnie przyglądały się kąpiącemu się Crevanowi. Większość z nich od dawna nie widziała żadnego mężczyzny. Alkaia odwróciła się do niego plecami i głośno odchrząknęła.
- Kiedy skończysz, bądź tak łaskaw i przyjdź do domu znajdującego się za tym zagajnikiem – powiedziała, po czym odeszła lekko zawstydzona.
Częste podróże sprawiały, że poziom jej energii drastycznie spadał; jednorazowe pokonanie dłuższego dystansu, z Novigradu do Velen, było wystarczająco męczące, aby po drodze robiła drobne, kilkunocne przystanki we wsiach na swojej trasie — gdyby nie to, byłaby wykończona, doszczętnie wyczerpana i, przede wszystkim, głodna. Ten głód odbierał jej możliwość racjonalnego myślenia, skrupuły i łagodność; był też dużo bardziej niebezpieczny, niż ten odczuwany przez ludzkie żołądki. Jeżeli doprowadzała się do tego stanu, potem nie miała hamulców, nie widziała granic i czerpała bez końca, aż do syta, co w wielu przypadkach mogło kończyć się śmiercią. Takie wybryki, nierozważne i niemile widziane, zdarzały jej się bardzo rzadko, ostatnio kilkadziesiąt lat temu, ale jej aktualny tryb życia wymagał planowania o co najmniej tydzień do przodu. Nie lubiła więc częstych zmian, zawsze potencjalnie niebezpiecznych i wiążących się z licznymi niedogodnościami.
OdpowiedzUsuńUśmiechnęła się szerzej, słysząc słowa wiedźmina. Leniwie podniosła się do siadu, założyła nogę na nogę; kopyta dźwięcznie obiły się przy tym o skałę, kolano przez sekundę otarło się o wyciągniętą ku niej rękę mężczyzny. Leciutki materiał opadł całkiem, zsunął się najpierw na krawędź półeczki, a potem spłynął w dół, pod nogi wiedźmina.
— Liusaidh — Uścisnęła jego dłoń swoją, pozornie delikatną, bladą, o długich palcach; zazwyczaj mężczyźni na powitanie składali na niej pocałunki, jeżeli już odważyli się za nią złapać, ale dotąd żaden z nich nie był jeszcze wiedźminem. — Bardzo mi miło.
Zauważyła jego medalion, podrygujący pod połami pancerza. Nie wiedziała zbyt wiele na ich temat — kiedyś widziała jeden w kształcie niedźwiedziego pyska, na zerwanym łańcuszku, nieopodal leża znajomego jej biesa, ale niewiele wtedy na ten temat myślała. W jej rodzimym towarzystwie nikt nie zwracał uwagi na to, czy te srebrne błyskotki czymś się różnią — wiedźmin to wiedźmin, gotowy zabić ich w każdej chwili, jeżeli tylko ktoś rzuci mu sakiewkę. Inną wiedzą wykazywali się jednak ludzie, z którymi to od dłuższego czasu miała znacznie więcej wspólnego, niż z innymi demonami. Chociaż sama zaliczała się do chwalebnego grona potworów, czasami wysłuchiwała skarg swoich kochanków — na temat wszędobylskich utopców, ghulów na pobojowiskach, upiorów zalęgających się w chatach, i równie wiele słyszała o tych, którzy przychodzili się z nimi rozprawić. Ci z kocimi amuletami faktycznie nie mieli zbyt dobrej opinii — Liusaidh słyszała o tym, że nie mają litości, że czasami zatrudniają się jako najemnicy, nie wiedźmini, podróżują z bandytami, mordują i grabią, ale teraz, kiedy stał przed nią, uznała te informacje za bezużyteczne i niepotrzebnie siejące zamęt.
Crevan wydawał jej się miły; nie w ten sposób, w jaki Dobrosław był miły, przynosząc jej kwiatki, i nie w taki sposób, w jaki novigradzcy bogacze byli dla niej mili, żądając od niej kolejnych pocałunków i bezwzględnej adoracji, ale jeszcze inaczej, jakoś po swojemu. Mówił spokojnie, głos miał całkiem przyjemny, twarz niebrzydką, męską, i chociaż dobrze wiedziała o tym, że był gotowy zaatakować w każdej chwili, to przecież jeszcze tego nie zrobił, jeszcze czekał.
— Z pewnością. Cieszę się, że nie muszę z tobą walczyć, bardzo nie lubię przemocy. — Przechyliła głowę w bok, długie kosmyki załaskotały ją w przedramię. — I szkoda byłoby, gdybym musiała cię uszkodzić.
Westchnęła ciężko, przyglądając się koślawym, brzydkim literom. Oczywiście, że to sołtys — odwiedziła go raz, we śnie, jeszcze zanim lepiej rozeznała się w demografii wsi; zaczęcie od góry hierarchii zazwyczaj było wysoce opłacalne i gwarantowało jej tymczasową nietykalność, ale tym razem widocznie była zbyt pewna siebie. Nie wróciła do niego więcej, bo upatrzyła sobie już Dobrosława, a poza tym, dalej był po prostu grubą, zapijaczoną świnią — a powoli miała dość mężczyzn jego pokroju.
Usuń— Faktycznie, wspominał coś o zrękowinach — mruknęła, marszcząc brwi, Przecież nie miała najmniejszego zamiaru stawać pomiędzy narzeczonymi; nawet sama szepnęła Dobrosławowi słówko o tym, że rzeczona transakcja może przynieść im, przyszłym małżonkom, wiele dobrego. — Sołtys mógłby więc najpierw samemu pokazać, jak wygląda właściwe pożycie małżeńskie, a nie co wieczór biegać do żony karczmarza — oznajmiła, wyraźnie niepocieszona. Westchnęła raz jeszcze, po czym wbiła uważne spojrzenie w Crevana; aż do teraz nie czuła tak dotkliwie potencjalnego zagrożenia, ale teraz, kiedy wyraźnie dostawała nakaz eksmisji, wszystko zdawało się być przeciwko niej. — Zainteresowana, owszem. Skoro tak to wygląda, przypuszczam, że mam się stąd wynosić, byle szybko, jeśli chcę jeszcze trochę pożyć?
Nie odważyłaby się z nim pogrywać, nie w takim układzie; mimo wszystkich wymienionych uprzejmości, miał przecież na nią zlecenie, będące całkiem niezłym powodem do pozbycia się jej w sposób znacznie mniej pokojowy. Uwodzenie natomiast było częścią jej natury; pewne rzeczy robiła niemal automatycznie, nie poddając ich refleksji i nie przypisując im żadnego głębszego sensu. Osuwający się materiał był więc tylko przypadkiem, winą grawitacji — ocierające się o jego rękę kolano, natomiast, szybkim wykorzystaniem tego przypadku, już świadomym i planowanym.
OdpowiedzUsuńNie spodziewała się, że wiedźmin — zabójca potworów, morderca na wynajem, dręczący biesy, czorty i inne podobne jej stworzenia w zamian za trochę złota — okaże się aż taki dobroduszny. W końcu dojście do słusznego wniosku, że walka nie opłaca się żadnej ze stron, to jedno; ani ona nie chciała wyjść z konfrontacji pocięta, ani on poturbowany, to oczywiste, ale przecież równie dobrze jego dobra wola mogła skończyć się na przegonieniu jej z okolicy, i tyle. Przez chwilę nawet nie mogła uwierzyć w to, co słyszy; jego plan nie tylko wykluczał walkę, ale nawet dbał o jej późniejszy los. Owszem, mógł równie dobrze blefować — w końcu brzmiało to zbyt pięknie — i powolutku prowadzić ją do utraty kontroli, a potem wbić jej miecz w plecy, ale Liusaidh wolała na razie zepchnąć te podejrzenia na dalszy plan.
— Ukradniesz dla mnie konia? — Uśmiechnęła się szeroko i nachyliła nieco w jego stronę, uważnie przyglądając się jego twarzy. Mężczyźni dawali jej drogie prezenty, kwiaty, ubrania, zasypywali komplementami i zapewnieniami o dozgonnej miłości, ale jeszcze żaden nie kradł dla niej koni; zaoferowany jej luzak chwytał więc za serce stokrotnie mocniej, niż którykolwiek bukiecik przyniesiony przez miłego Dobrosława. Nawet to, że zazwyczaj odczuwała pewien dyskomfort związany z jazdą i przeważnie wolała przemieszczać się na własnych kopytach, nawet kosztem zmęczenia, było teraz zupełnie nieistotne.
— Sołtys nie grzeszy rozumem — oznajmiła, przechodząc do konkretów. — Jeżeli zastaniesz go pijanego, a na pewno tak będzie, to włosy mogą wystarczyć, ogona sobie przecież nie utnę, wybacz. — Zmarszczyła brwi, dochodząc do wniosku, że mimo wszystko sam kosmyk włosów mógł go niepotrzebnie narazić. Jeszcze kilka dni temu dałaby mu kozik, który syn sołtysa tu zostawił, ale, niestety, chłopak zdążył go już zabrać. — Ale możesz wziąć to — podbródkiem wskazała materiał, wciąż leżący obok jego stóp — Dobrosław na pewno pozna. Wystarczy?
Zaczynał ją coraz bardziej intrygować; wiedźmin, podobno bezuczuciowa maszyna do zabijania, ktoś, od kogo powinna uciekać w podskokach, nie tylko dawał odejść jej bez szwanku, ale nawet był skory do dalszej pomocy. Konia dla niej będzie kraść, przewiezie ją gdzieś poza wieś, może nawet, kto wie, w bezpiecznym miejscu zostawi — przedziwny układ. W zwykłą, ludzką przyzwoitość niewiele miała wiary, nie tylko w przypadku jego profesji; zalążki takiej widziała tylko w miłych chłopcach, jak Dobrosław, a i tak wyzwalała się ona w nich głównie na skutek jej nagości. Przypuszczała, że gdyby była wielkim, owłosionym olbrzymem, nawet rozumnym i oczytanym, a nie ponętnym sukkubem, stosunek Crevana do całej sytuacji również mógłby być nieco odmienny.
OdpowiedzUsuń— Tylko mnie nie zatnij, pięknie proszę — mruknęła, obserwując uważnie jak odcina kosmyki włosów, tuż przy jej nagim ramieniu. Wzdrygnęła się mimowolnie; nie lubiła chłodu metalu. — Do zobaczenia. Nie każ na siebie za długo czekać. — Posłała mu uśmiech i wróciła do pozycji półleżącej, dalej uważnie mu się przyglądając, aż w końcu jego plecy zniknęły kompletnie gdzieś w ciemnościach.
Westchnęła ciężko. Potwornie ciekawy mężczyzna, chętnie z nim pojedzie, może i tak, ale dokąd? Do Novigradu? Tam było przecież najbliżej, jeżeli już mieli skupić się na miastach; nie po to stamtąd uciekała, żeby teraz potulnie wracać i patrzeć na płonące stosy. Nie chciała też robić mu zbyt dużego kłopotu — i tak najwyraźniej robił już dużo więcej, niż kiedykolwiek mogłaby oczekiwać, więc jej potencjalny sprzeciw dotyczący celu podróży musiała wyrazić delikatnie, żeby nie przerodził się przez przypadek w wyrzuty.
Nie miała zbyt wielu rzeczy do spakowania, bo większość zostawiła w tamtej kamienicy; niewiele było jej też potrzebne do przeżycia, jeżeli miała zapewnione źródło energii, a na to zazwyczaj liczyła. Jej ekwipunek zawierał więc głównie więcej delikatnych, półprzezroczystych kawałków materiału, pełniących raczej funkcję kuszącą niż okrywającą, i jedną normalną sukienkę, niepełniącą funkcji żadnej, nielubianą i niewygodną. Leżała więc na suchej półeczce, z nudów machała nogami i myślała; trochę o Dobrosławie, trochę o martwym kupcu, przede wszystkim o tym dziwnym wiedźminie, na którego przyszło jej czekać.
Nie czekała długo, ale miała wystarczająco czasu na to, aby dojść do pewnych wniosków; wnioski te wydały jej się całkiem interesujące i przyprawiły nawet o szeroki uśmiech. Po pierwsze, kupiec novigradzki i młodzieniec wiejski znajdują się na dwóch końcach tego samego kija — pierwszy, ze swoim opasłym brzuchem, bogatym strojem i ciężką sakiewką, a drugi ze swoją rozwianą czupryną, nieśmiałymi dłońmi i brudną koszuliną — znajdują się więc na tym kiju i równoważą go, całkiem inni od siebie. Po drugie, gdzieś pomiędzy nimi Liusaidh była w stanie umieścić w zasadzie wszystkich mężczyzn, z którymi dotychczas utrzymywała bliższe stosunki; zależność między zepsuciem charakteru a posiadanym majątkiem była dla niej pewnego rodzaju oczywistością, ale takie obrazowe przedstawienie tego zagadnienia pozwalało jej na poczynienie całkiem niezłego rozrachunku. Po trzecie, i chyba najważniejsze, ogromnie ciekawiło ją, gdzie w tym układzie znalazłby się Crevan — wiedźmin i rycerz na białym koniu w jednym, ratujący nie tylko wsie, ale najwyraźniej także damy w opałach, nawet te z kopytami zamiast ślicznych nóżek. Oczywiście, wiedziała, że pewnie w rzeczywistości kierowała nim raczej chłodna logika, a nie szlachetne zrywy serca, ale teraz, kiedy w spokoju leżała sobie na suchej, kamiennej półce, machała beztrosko nogami i po prostu myślała, cały jego plan wydał jej się nieprzeciętnie awanturniczy.
OdpowiedzUsuńGwizd wytrącił ją z tych rozmyślań dość niespodziewanie. Leniwie wstała, przeciągnęła się i owinęła ramiona w jeden ze zwiewnych kawałków materiału, wyłącznie z przyzwyczajenia; zabrała z głębi jaskini pakunek, stosunkowo niewielki, jak na cały jej dobytek, i ruszyła w stronę wyjścia.
— Czy tak właśnie wiedźmini zwracają się do kobiet? — rzuciła w stronę mężczyzny przekornie, uśmiechając się. — Po prostu na nie gwiżdżecie?
Luzak zarzucił łbem i cofnął się — trochę jakby chciał się wyrwać, ale brakowało mu do tego siły i agresji. Liusaidh zmarszczyła brwi, skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i zbliżyła się nieco, chcąc zabezpieczyć swój skromny ekwipunek; nie przepadała za końmi, zwłaszcza jako środkami transportu. Częściowo było to spowodowane jej własnymi kopytami i pewnego rodzaju dyskomfortem, jaki w związku z nimi budził się w niej podczas jazdy konnej, częściowo zaś — smrodem.
— Dokąd więc zamierzasz mnie wywieźć? — zapytała w końcu, z pewnym ociąganiem przyglądając się końskiemu siodłu. — Uprzedzam, że do Novigradu wracać nie zamierzam, nie spieszy mi się na stos. Mam nadzieję, że to nie krzyżuje zbytnio twoich planów?
Liusaidh była wyposażona w parę mocnych, zakończonych kopytami nóg; gdyby chciała, mogłaby pewnie z miejsca skoczyć na wysokość klatki piersiowej, nie męcząc się przy tym nawet zbytecznie — nawet bez strzemion dałaby więc radę zasiąść w siodle. Oczywiście, wyciągniętą w jej stronę dłoń przyjęła z uśmiechem, traktując jako kolejny miły gest, zdecydowanie działający na korzyść wiedźmina.
OdpowiedzUsuń— Nie przepadam za końmi — mruknęła, po części wyjaśniając swoje początkowe opory. W siodle nie czuła się najlepiej; zimne, skórzane obicie drażniło nagą skórę, podobnie jak metalowe łączenia — nie było to jednak nic, czego nie dałoby się znieść, wymagało może najwyżej chwili na przyzwyczajenie. Strzemiona, przystosowane do ludzkich stóp, wisiały niezręcznie obok jej kopyt. Nie pamiętała, kiedy ostatnio siedziała na końskim grzbiecie, ale musiało to być bardzo, bardzo dawno — w ostatnim czasie co najwyżej podróżowała wozami kupieckimi, w stosownej odległości od smrodu i sierści. — Nie wiem. W Konarach już kiedyś byłam na dłużej, lata temu, i chyba wolałabym nie wracać, jeżeli ktoś ma mnie rozpoznać — odparła, przechylając się nieco w jego stronę, raczej z odruchu, niż chęci zobaczenia czegokolwiek na mapie. — Trochę tam namieszałam, przypadkiem. A na trasie do Oxenfurtu dawno mnie nie było, za bardzo boję się Redańczyków.
Wydęła kształtne usteczka i przekrzywiła głowę w lewo. Trudno było jej ocenić aktualną sytuację poza Novigradem i niewielkim skrawkiem ziemi usianej wyniszczonymi wojną osadami; w mieście spędziła kilka lat, prawie hermetycznie zamknięta i odizolowana od świeżych wiadomości; o pogromach dowiadywała się z opóźnieniem, chyba że sama wyjrzała coś z okna. Rzadko wymykała się z przytulnego mieszkanka, przede wszystkim z obawy, że mogłaby po drodze napatoczyć się pod miecz jakiegoś fanatyka; teraz więc, kiedy dawał jej wybór, nie do końca wiedziała, którą stronę wybrać. Prawdę powiedziawszy, wątpiła, aby gdziekolwiek mogło być bezpiecznie.
— Wybacz mi, nie wiem. Szczerze mówiąc, nie za dobrze orientuję się w dzisiejszej sytuacji, a poza tym, nie chciałabym ci sprawiać więcej kłopotów. Pozwól więc, że zdam się na ciebie; ty też w końcu musisz sobie znaleźć jakieś zajęcie, nieprawdaż?