4 sierpnia 2000

the eyes are useless when the mind is blind

Już od najmłodszych lat odznaczał się niezwykłymi pokładami wyobraźni oraz upodobaniem do odcinania się od rzeczywistości i zamykania we własnym świecie. Nie znaczyło to jednak, że nie był towarzyszki: skakał z kolegami po drzewach, rysował kredą po chodnikach z koleżankami, wraz ze swoim najlepszym przyjacielem udawał, że jest kowbojem, a dla najlepszej przyjaciółki został księciem, kiedy ona chciała być księżniczką. Zdawał się mieć nigdy nie kończące się pokłady energii, oczy błyszczały mu z ekscytacji za każdym razem, kiedy ktoś go chwalił i z determinacją marszczył nos, gdy był krytykowany.
Kiedy miał siedemnaście lat, wszystko się zmieniło. Wracał z rodzicami od dziadków i do tej pory wszystko oprócz oślepiająco jasnych świateł nadjeżdżającego z naprzeciwka auta zamazuje mu się w pamięci. Dopiero gdy kilka dni później obudził się w szpitalu i dowiedział się, że uderzył w nich pijany kierowca. Nikt nie zginął, ale Marcelowi porządnie się oberwało. Ze wszystkich części ciała, które mogłyby odmówić mu posłuszeństwa, padło na oczy. Oficjalna diagnoza brzmiała zaćma pourazowa. Rok, trzy pary okularów i niezliczoną ilość kropli do oczu później nadeszły kolejne wieści: jego przypadek zaćmy był nieoperacyjny. Oczywiście, okulista zapewniał go, że ma przed sobą dobre kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat zanim zaćma rozwinie się na tyle, że okulary czy soczewki kontaktowe nie będą już w stanie w ogóle pomóc. Mówił także, że istnieją krople i pigułki, które mogą złagodzić chorobę i nieco spowolnić jej przebieg, ale jedynym, co Marcel wtedy usłyszał był wyrok, do którego już nigdy nie będzie w stanie się odwołać. Potrzebował całego miesiąca spędzonego w ramionach mamy, tygodnia pełnego łez, czekolady i farby w złości rozchlapanej na płótnie, zanim był gotowy zmierzyć się z faktem, że będzie już tylko gorzej i zdecydować, co dalej.
Nie załamał się. Kiedy miał dziewiętnaście lat, na stałe wyprowadził się od rodziców. Był im niezmiernie wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobili, ale nie chciał być już dłużej od nich zależny, nie chciał czuć się jak wymagające ciągłej opieki dziecko. Znalazł dorywczą pracę w pobliskiej kawiarni i pozostał wierny swoim planom i aspiracjom jeszcze sprzed wypadku – złożył papiery na Akademię Sztuk Pięknych. Wszystkie etapy rekrutacji przeszedł śpiewająco, ani razu nie wspominając o swoim małym problemie. Dopóki wciąż widział, nie było się przecież czym przejmować, nie było czego rozpowiadać. To, że jego okulista polecił mu już zacząć uczyć się Braille’a również wcale nie miało znaczenia. Jego prace wielokrotnie trafiały do różnych galerii, a Marcel zawsze pojawiał się na otwarciu, zagadując gości, którzy nie wiedzieli, że to na jego obrazy patrzą.
Choć od czasu wypadku coś się w nim zmieniło, to humor zaczął poprawiać mu się wręcz proporcjonalnie do ilości koloru w jego włosach i odważnych elementów w garderobie. W końcu żyje się raz, prawda? A on nie ma już zbyt wiele czasu, nie takiego życia, na jakim mu zależy.

3 komentarze:

  1. Kiedy jako jedenastoletni, szczerbaty podrostek Lonya oznajmił światu, że zamierza zostać pisarzem, zdecydowana większość jego rodziny wyglądała, jakby miała ochotę pacnąć się w czoło z niedowierzania. Ulitowali się jednak nad szkrabem i zamiast głośno i wyjątkowo dobitnie wyrażać swoją dezabrobatę dla jego nowego, wspaniałego pomysłu na życie, jedynie z grzeczności przytaknęli i wrócili do debatowania nad najlepszym sposobem przyrządzania świątecznego karpia, bo tak się akurat złożyło, że młodzieniec wybrał na ogłoszenie się przyszłym laureatem nagrody Nobla dzień nie inny, jak same Boże Narodzenie, kiedy wszyscy siedzieli przy rodzinnym stole, napychając sobie brzuchy kaloriami, które mieli zrzucać przez następne trzy miesiące, i rozmawiając o wszystkim i o niczym, podczas gdy ciotka Esther była ciotką Esther i ciągała dzieci za policzki, twierdząc, że tak bardzo wyrosły. To były naprawdę stereotypowe święta, takie niemalże jak z obrazka, a Lonya opychał się makowcem babci, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że rodzice co jakiś czas posyłali mu pełne politowania spojrzenia, właściwe tylko rodzicom, których pociecha stwierdziła, że chce być astronautą/księżniczką/jednorożcem/czymkolwiek innym i równie nieosiągalnym.
    Od tamtego Bożego Narodzenia minęło równo dwadzieścia lat (plus minus parę miesięcy), i gdyby były w nim ukryte jakiekolwiek pokłady wrodzonej złośliwości, Lonya już dawno temu zadzwoniłby do rodziny, zaśmiał im się w twarz (co mogłoby okazać się nieco ciężkie do wykonania przez telefon, ale kto chce, ten może, i tak dalej) i rozłączył. Wszystkie cztery z jego książek okazały się sukcesem, a on sam okrzyknięty został paroma bardzo pochlebnymi i generalnie rzecz ujmując łechcącymi ego tytułami, związanymi przede wszystkim z byciem sukcesem per se, uznawał więc, że osiągnął postawiony sobie w wieku jedenastu lat cel, a cała rodzina nie miała racji i mogą się wypchać tymi swoimi kpiącymi bożonarodzeniowymi spojrzeniami.
    Sęk w tym, że cztery bestsellery oznaczały pewną... przewidywalność. Fani jego powieści wiedzieli mniej więcej, czego się spodziewać, nawet jeśli mieli akurat spodziewać się szarpiących za uczucia zwrotów akcji i zaskakujących momentów. Nawet jego agentka, Emily, stwierdziła, że wypadałoby dodać coś, czego nie spodziewa się nikt, tak tylko, by przyciągnąć więcej potencjalnych czytelników, i choć rzuciła to ot tak, lekką ręką, przy okazji rozmowy o czymś zupełnie innym, Johnson wziął to sobie głęboko do serca. Tak głęboko, że spędził następne dwie doby praktycznie nie śpiąc, bo myśl o tym, co takiego można byłoby dodać, nie chciała dać mu spokoju.
    Na prace Marcela Montgomery'ego natknął się zupełnym przypadkiem gdzieś u dołu swojej tumblrowej tablicy. I, z braku lepszego określenia, zakochał się natychmiast. Równie natychmiast znalazł adres mailowy młodego (jak się okazało) artysty i w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnił, że byłby zainteresowany współpracą. Bardzo. Tak bardzo, że nie odszedł od laptopa dopóki nie dostał odpowiedzi.
    Ustalili termin spotkania na następny tydzień, o czym Emily dowiedziała się dokładnie tego samego dnia, tylko dlatego, że akurat zadzwoniła, kiedy Lonya wychodził już z domu, a taksówka czekała pod budynkiem, by zabrać go do wybranej kawiarni. Wybacz, zapomniałem, było właściwie jedynym, co kobieta od niego usłyszała, ale i tak czuła się w obowiązku stwierdzić, że pomysł sam w sobie uważa za świetny. Wystarczająco niespodziewany.
    Na miejscu był pierwszy; nigdy wcześniej nie był w tym konkretnym lokalu, więc zajął pierwszy lepszy stolik pod oknem, odprawiając kelnerkę stwierdzeniem, że na razie na kogoś czeka. Właściwie wcale nie musiał czekać długo, i cholera, Marcel Montgomery był uroczy, ze swoimi potarganymi, niemożliwie kolorowymi włosami i prawie-dołeczkami w policzkach, kiedy się uśmiechał. Umysł pisarza automatycznie popędził w stronę zasobu słów, jakich mógłby użyć do opisania mężczyzny, kiedy uścisnęli sobie dłonie na powitanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Po prostu Lonya – poprawił odruchowo, dopiero po chwili dodając grzecznościowe: – Proszę. Miło mi pana poznać – wskazał krzesło po drugiej stronie stolika, poczekał, aż młody malarz zajmie miejsce i złoży zamówienie u kelnerki, tej samej co wcześniej, która wyrosła obok nich jak spod ziemi. Sam zdecydował się na herbatę, zwykłą, czarną, bez cukru. Czekając, przejrzał prace w podsuniętym mu albumie.
      – Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Wciąż – stwierdził, przekładając stronę; panoramę zasnutego mgłą miasta zastąpił krajobraz pełen czerni, zimnych błękitów i surowych kształtów. Lonya uniósł wzrok znad pracy i posłał malarzowi uśmiech. – Jak czuje się pan w klimatach steampunku? Dzikiego zachodu?

      Usuń
  2. Lonya z zainteresowaniem przerzucił parę stron w podanym mu przez drugiego mężczyznę albumie, przyglądając się nieco bliżej paru pracom, które przyciągnęły jego uwagę. Oczywiście, zdążył napatrzeć się na sztukę Marcela w internecie, to głównie dlatego zdecydował się z nim spotkać, bo wiedział, że jego styl mu się podoba i będzie wręcz idealnym dopełnieniem książki, nad którą sam właśnie pracował - ale zobaczenie szkiców osobiście było zupełnie inną rzeczą i musiał przyznać, że chyba podobały mu się jeszcze bardziej niż ich zdjęcia lub skany, które znalazł w google. Teraz miał szansę spojrzeć na nie naprawdę z bliska, zauważyć szczegóły i podjąć tę samą decyzję, którą podjął już tydzień wcześniej - że chce z młodym artystą współpracować. Kto wie, może uda im się zawrzeć jakąś dłuższą umowę, może właśnie znalazł osobę, która byłaby w stanie przedstawić w formie graficznej odpowiednie sceny z jego własnych dzieł i byłaby chętna robić to do więcej niż jednej książki.
    Z całą pewnością to właśnie dlatego, kiedy ze strony Marcela padła propozycja przeniesienia spraw biznesowych do jego mieszkania, Lonya tylko uśmiechnął się promiennie i zgodził bez chwili wahania. W mieszkaniu na pewno było więcej prac, zresztą artysta sam tak powiedział, a te, które przyniósł ze sobą do kawiarni, były bardzo interesujące i bardzo, z braku innego określenia, ładne. Oczywiście, że chętnie zobaczyłby jeszcze kilka, może nawet więcej niż kilka.
    To na pewno, ani trochę, ani troszeczkę, nie była kwestia faktu, że Marcel był bardzo uroczym gościem i miał naprawdę przepiękny uśmiech, jeden z tych, którym zwyczajnie nie potrafiłoby się odmówić żadnej przysługi. Lonya miał ochotę wyciągnąć notatnik i zapisać co najmniej trzy strony, opisując ten uśmiech i te nieprzyzwoicie kolorowe włosy, które wyglądały, jakby ktoś ściągnął z nieba tęczę, wsadził ją do miksera i wylał chłopakowi na głowę. Ale to mogłoby wyglądać bardzo dziwnie i odrobinę przerażająco, więc tylko zahaczył przechodzącą właśnie obok ich stolika kelnerkę, prosząc o rachunek.
    – To spotkanie to był mój pomysł, i tak zabieram ci już czas, więc może przynajmniej zapłacę, hm? – zaproponował, choć Marcel i tak nie miał zbyt wielkiego wyboru, mógł albo się zgodzić, albo się zgodzić; Lonya w zasadzie nie czuł się ani trochę źle z powodu tego "zabierania czasu", w końcu obaj mogli na tym zyskać, po prostu miał ochotę zapłacić i tyle, udając przed samym sobą, że wcale nie czuł się trochę jak na randce w ciemno. Może trochę chciałby, żeby to była randka, ale nie była, załatwiali sprawy biznesowe, może kiedy indziej nadarzy się szansa na coś więcej, ale na pewno nie teraz, prawda?
    Na zewnątrz było całkiem słonecznie i ciepło, więc postanowili się przejść, szczególnie, że, jak się szybko okazało, Marcel wcale nie mieszkał jakoś wybitnie daleko od kawiarni, w której się spotkali. Poza tym Lonya rzadko bywał w tej części miasta, więc możliwość popatrzenia na drzewa w pobliskim parku sprawiła mu niespodziewaną przyjemność.
    – No więc, od jak dawna zajmujesz się sztuką? To praca na pełen etat, czy bardziej hobby na boku? – zagadnął po paru chwilach. Chciał, żeby trochę lepiej się poznali, bo nawet jeśli współpraca by im nie wyszła, artysta sam w sobie wydawał się bardzo sympatyczny, jako osoba.

    OdpowiedzUsuń