l o n y a j o h n s o n
Kiedy patrzy na okładkę swojej najnowszej książki, najbardziej na świecie nienawidzi swojego nazwiska. Brzmi amerykańsko, wygląda amerykańsko i smakuje amerykańsko, tak amerykańsko, że przez większość czasu w ogóle nie przechodzi mu przez gardło, więc ostatecznie kończy się na przedstawianiu tylko imieniem. Pan Lonya brzmi już lepiej; może nie idealnie, ale lepiej.
Ma trzydzieści jeden lat, cztery bestsellery na koncie i do połowy skończoną powieść w klimatach steampunku, a media zdążyły okrzyknąć go już najlepiej zapowiadającym się młodym talentem ostatniego dziesięciolecia, jakby nominacje do Nebuli i Hugo były niewiadomo jakim osiągnięciem. Odkąd po raz pierwszy wygrał szkolny konkurs na najlepsze opowiadanie fantastyczne zmieniło się wszystko, a jednak w pewien sposób to samo wszystko uparcie pozostaje takie samo; wciąż nieświadomie rozgryza długopisy, bazgrze na wytrzaśniętych dosłownie skądkolwiek skrawkach papieru, nosi pstrokate koszule i tak po prostu ignoruje ludzi, kiedy próbują nawiązać z nim rozmowę, a on akurat nie ma ochoty. Uparty z niego skurczybyk, ten sam, który dwadzieścia lat temu biegał wszędzie z egzemparzem Gry Endera. Jedyną różnicą jest chyba to, że zdążył poważnie uzależnić się od kawy i pracuje głównie po nocy. No i wciąż żałuje, że zgodził się na tę jedną durną sesję zdjęciową, do której kazali mu wziąć do ust papierosa. Nigdy więcej.
Kiedy pewnego razu przeglądał swoją pocztę i znalazł na niej email od kogoś imieniem Lonya Johnson, kto przedstawił się jako pisarz i zapytał o możliwość stworzenia kilku ilustracji do jego książki, Marcel wiedział, że nie może przejść obok takiej okazji obojętnie. Natychmiast wygooglował pana Johnsona i zapoznał się trochę z jego twórczością (i nagrodami, do jakich została nominowana, co było całkiem imponujące), po czym jakimś cudem zgubił się gdzieś w otchłani internetu wypełnionej wywiadami z przeróżnymi autorami książek i odnalazł się na nowo dopiero przeglądając zdjęcia Lonyi Johnsona w Google grafice. Tego wieczora musiał użyć łagodzących kropli do oczu, których nienawidził (nienawidził wszystkiego, co przypominało mu o posiadaniu jakichkolwiek problemów ze wzrokiem), bo za długo siedział przed ekranem komputera. No i na tym etapie już i tak poświęcił temu człowiekowi za dużo czasu, aby móc pozwolić sobie na zignorowanie jego prośby, więc odpowiedział entuzjastycznym oczywiście i umówili się na spotkanie w pobliskiej kawiarni, żeby omówić szczegóły współpracy.
OdpowiedzUsuńDnia, którego mieli się spotkać, Marcel stwierdził, że w sumie to nie musi chyba wyglądać poważnie. W końcu był artystą, a jego kolorowe włosy i kolczyk w wardze i tak zawsze zdradzały jego nonkonformistyczne zapędy. Postawił więc na zwykłe dżinsy i czarną koszulkę i założył soczewki kontaktowe, nie chcąc rozpraszać rozmówcy niebywale wręcz grubymi szkłami w spokojnie spoczywających teraz w etui w jego tobie okularach. Zapakował nawet swoje portfolio, którego zwykle potrzebował tylko na zajęciach w szkole, żeby pan pisarz mógł wybrać sobie, w jakim stylu chce rysunki do swojej książki. Marcel co prawda specjalizował się w trochę surrealistycznych, bardzo kolorowych, czasem sprawiających wrażenie trochę surowych ilustracjach, ale to nie znaczyło, że nie był w stanie stworzyć niczego innego; to była tylko jego osobista artystyczna preferencja.
Zjawił się w kawiarni kilka minut przed czasem, ale nie zagwarantowało mu to pierwszeństwa. Pan Johnson siedział już przy jednym ze stolików i początkowo Marcel widział tylko jego profil, ale nie było mowy o pomyleniu go z kimkolwiek innym; mężczyzna miał włosy w najładniejszym rdzawo-brązowym odcieniu, jaki zdarzyło mu się u kogoś widzieć, zgrabny nos, różowe usta i twarz obsypaną uroczymi piegami (jego zdjęcia w internecie nawet tego wszystkiego w pełni nie oddawały). Marcel westchnął, podświadomie katalogując w myślach farby, których mógłby użyć do sprawiedliwego odzwierciedlenia koloru jego włosów na płótnie i przez myśl przeszło mu nawet, że to właśnie dlatego, przez osoby tak piękne, jak Lonya, powolne tracenie wzroku jest cholernie niesprawiedliwe.
Otrząsnął się jednak szybko ze swojego chwilowego zauroczenia, zrugał się za podobne myśli i podszedł do siedzącego przy stoliku mężczyzny, od razu wyciągając rękę, żeby go powitać.
– Lonya Johnson? Marcel Montgomery, dzień dobry, rozmawialiśmy o ilustracjach do pana książki? – zapytał z uśmiechem, tylko po to, aby bez cienia wątpliwości wiedzieć, że zwraca się do odpowiedniej osoby. Kiedy okazało się, że tak jest, usiadł naprzeciwko pisarza i zanim zdążyli naprawdę zacząć rozmawiać, podeszła do nich kelnerka, pytając o zamówienie. Marcel wziął dla siebie latte i kawałek sernika z truskawkami, bo lubował się w słodyczach i tłumaczeniu jedzenia ich (głównie przed samym sobą) tym, że jak już nie będzie mógł ich zobaczyć, to z pewnością zaczną smakować gorzej.
– Przyniosłem kilka swoich prac – zaczął z entuzjazmem, kiedy kelnerka już odeszła, żeby skompletować ich zamówienie. Co mógł powiedzieć, naprawdę ekscytował się możliwością współpracy z prawdziwym, poczytnym pisarzem. – Chyba lepiej wszystko zdecydować, widząc trochę próbek na żywo. Proszę – powiedział, wyciągając z torby album nieco większy niż zwykła strona A4 i położył go na stole, przesuwając go w stronę mężczyzny. W środku znajdowały się schludnie powpinane do środka szkice, kolorowe i czarno-białe ilustracje, przedstawiające głównie postacie w różnych pozach i krajobrazy podchodzące pod nierealność i fantastykę. – Pozwoliłem sobie sprawdzić, o czym pisuje pan książki i wybrać kilka rzeczy, które szczególnie mogłyby pana zainteresować – oznajmił z dumą.
UsuńMusiał przyznać, że kiedy pisarz oglądał jego prace, czuł się trochę poddenerwowany, ale jednocześnie podekscytowany. Był dumny z tego, co stworzył i miał nieodparte wrażenie, że jeśli nie teraz, to kiedy? W jego przypadku miało to pewne drugie dno, a mianowicie fakt, że rzeczywiście kończył mu się czas. Nie umierał per se, ale możliwe, że jego sztuka jak najbardziej była temu coraz bliższa. Czuł, że to najlepszy moment, żeby jak najlepiej spożytkować swoją kreatywność, dopóki jeszcze czuł się przy tym bardziej spełniony niż sfrustrowany. Chciał coś po sobie zostawić, coś fizycznego, a teraz oprócz zwykłych obrazów, miał szansę dołączyć do tego swoje ilustracje w książce. Nie mógł tego spieprzyć, nie było takiej opcji.
OdpowiedzUsuńOczywiście nawet pomimo tego, że to Lonya pierwszy się do niego odezwał i dał znać, że jest zainteresowany współpracą, Marcel wciąż był przekonany, że to jemu, początkującemu młodemu artyście, poszczęściło się bardziej niż poczytnemu autorowi. W końcu to w jego interesie leżało teraz, żeby ich wspólny projekt się udał, żeby Johnson zaaprobował jego pomysły i rzeczywiście zdecydował się wydrukować jego prace w swojej książce. To byłby naprawdę poważny krok w karierze Marcela. Jednocześnie czuł się coraz bardziej utwierdzony w przekonaniu, że jest całkiem niezły, bo nie zapowiadało się na to, żeby pisarz miał się w najbliższym czasie rozmyślić. Wyglądało na to, że wszystko może pójść dokładnie po jego myśli i musiał naprawdę się powstrzymywać, żeby nie uśmiechać się szeroko przez cały czas, kiedy rozmawiali. To, czy mu to powstrzymywanie się wychodziło, to już inna sprawa.
– Dobrze, w takim razie po prostu Marcel – zapewnił z zadowoleniem, bo po pierwsze i tak nie lubił, kiedy zawracano się do niego tak oficjalnie, czuł się wtedy staro, jak swój ojciec, a po drugie było mu miło, że mogą tak szybko przejść na ty. Nie, żeby miał jakieś ukryte motywy, po prostu od razu polubił pana pisarza. No, teraz już nie pana.
– Och, muszę przyznać, że nigdy nie wpadłem na to, żeby połączyć steampunk z klimatami Dzikiego Zachodu, ale mam pewne doświadczenie w obu. Może to i lepiej, że nigdy nie rysowałem dokładnie tego, możesz dostać ode mnie zupełnie świeże pomysły – oznajmił z zadowoleniem, oczywiście chcąc przedstawić się w jak najlepszym świetle. – Lubię się czasem trochę pobawić, jakiś czas temu naszło mnie na nieco fantastyczny steampunk, wiesz, coś jak stempunkowe elfy i te sprawy, ale nigdy nawet tego nie opublikowałem. Hm… – Marcel natychmiast sięgnął do swojej komórki, bo tylko tam miał prace, o których mówił. Nie wszystkie były dokończone, nie sądził nawet, że wszystkie były szczególnie świetne, ale mimo wszystko podał Lonyi swój telefon. – Proszę, możesz pooglądać, chociaż domyślam się, że to nie do końca to. W każdym razie, jeśli chodzi o Dziki Zachód, to czasem dla odprężenia szkicuję ludzi z różnych okresów historycznych i mam w swoim repertuarze kowboja czy dwóch, no i oczywiście sporo krajobrazów, jeśli byłbyś zainteresowany. Kocham krajobrazy.
Marcel skończył mówić i skinął głową, jakby sam do siebie, zastanawiając się, czy dobrze mu poszło. Jasne, trochę się rozgadał, ale to chyba dobrze; czuł się jak na rozmowie o pracę (i chyba słusznie), ale jednocześnie czuł się też jak na zwykłym spotkaniu towarzyskim i było to bardzo interesujące zestawienie. I nie wiedział co dokładnie go do tego podkusiło, ale lekko przechylił się do przodu i kiedy Lonya oddał mu jego komórkę, Marcel oparł się łokciami o blat i uśmiechnął się szeroko.
– Jeśli wciąż nie jesteś przekonany, mam więcej szkiców i ilustracji w domu – powiedział i naprawdę nie chciał, żeby to zabrzmiało aż tak sugestywnie; zapewniał jedynie swojego rozmówcę, bardzo niewinnie, że jego portfolio jest naprawdę obszerne.