E D W A R D N Y G M A
27 lat ? świeżo upieczony doktor medycyny ? specjalizacja z psychiatrii ? na stażu podyplomowym
Podobno jest dziwny. Podobno mówienie zagadkami i upodobanie do układania wszystkiego w porządku alfabetycznym lub rosnąco od najmniejszego do największego potrafi irytować; podobno tendencja do stania tuż obok i wyglądania jakby naprawdę bardzo chciało się coś powiedzieć potrafi irytować jeszcze bardziej. Podobno w liceum wszyscy podejrzewali go o zespół Aspergera albo inną niezbyt ciężką formę upośledzenia, i podobno niektórzy do dziś uparcie twierdzą, że Ed Nygma znajduje się gdzieś tam na spektrum autyzmu, nie ma po prostu innej możliwości. Podobno jako pięciolatek wyrzucił kota przez okno żeby sprawdzić, jak szybko spadnie na ziemię i jak bardzo się przy tym pogruchocze.
Podobno jest trochę niepokojący; podobno świetnie pasuje do szpitala psychiatrycznego, bo sam powinien w nim siedzieć. Więc siedzi, przez zdecydowaną większość czasu, znacznie dłużej niż wymagają tego warunki stażu. Rozmawia z pacjentami niemalże jak równy z równym, w taki sam sposób, w jaki rozmawia się z ukochanym psem. Ed nie ma psa, ma za to żonę, która zamienia z nim nie więcej jak dziesięć słów dziennie, sześcioletnią córkę bardziej zainteresowaną lalkami niż ojcem i syna, z którym też nie pokonwersuje, bo ten jest dopiero w drodze.
Podobno ulubionym pacjentom czasem przynosi Marsa. Ot tak, żeby poczuć się prawie mile widziany.
[Głodny jak cholera Ozzie.]
OdpowiedzUsuńOswald miał już serdecznie dość tej przeklętej dziury, do której trafił grubo ponad pięć miesięcy temu. Pluł sobie w brodę, że tak łatwo dał się wykiwać swoim partnerom biznesowym, którzy w rezultacie końcowym okazali się zwykłymi szujami żerującymi na jego największej słabości. Pozbywszy się jej, został z niczym. Nie chciał tego, wzbraniał się przed wyborem jak tylko mógł, lecz nieodparta żądza władzy tak go omamiła, że dokonał czynu straszliwego. To wszystko doprowadziło go do miejsca, gdzie obecnie przebywał. Miejsca, w którym czuł się kompletnie sam, odcięty od rzeczywistości, od spraw „normalnego” świata. Od wszystkiego.
Wysokie oceny oraz dobre opinie na temat ośrodka nijak się miały do tego jaki poziom tak naprawdę reprezentował. Wielokrotnie łamano tutaj prawa człowieka, tłumacząc chorobami lub popełnionymi zbrodniami pacjentów. Za byle błahostkę – w oczach personalu oczywiście widzianą jako niewybaczalne wykroczenie – karano w najróżniejszy sposób: a to głodówką, a to chłostą, a to jeszcze czymś innym. Pomysłów nie ubywało, wręcz przeciwnie. Obiło mu się o uszy, że stosowano również elektrowstrząsy na najbardziej „opornych” podopiecznych. Na początku próbował wbić się w panujące w szpitalu zasady, ale szybko przekonał się, że nie warto. Za dobre zachowanie traktowano go zupełnie tak samo jak i za złe. Nie widziano w nim żadnych nadzieji; nie raz słyszał jak lekarze dyskutują na jego temat, nazywając ciężkim przypadkiem. Dni mu się dłużyły, noce przypominały niekończący się koszmar. Mimo obietnic, dalej pozostawał w izolatce. Z czasem przestał reagować na wszelkie prośby i polecenia. Uważał za bezcelowe podejmowanie jakiegokolwiek działania. Zresztą, miał już długą listę sposobów jak wydostać się z tego więzienia a wszystkie spełzały na niczym. Choć cholernie tego nie chciał, powoli godził się ze swoim nędznym losem świra.
Cobblepot stracił już dawno poczucie czasu. Nie miał dostepu do niczego poza zimnymi prętami izolatki. Nie wiedział nawet jaka pogoda obecnie szalała za oknami, bo w tym pomieszczeniu zwyczajnie ich nie było. Jedynymi źródłami światła były jarzeniówki, pożółknięte ze starości i psujące się co jakiś czas. Nierzadko siedział w kompletnych ciemnościach przez parę dni. Nikt zbytnio nie interesował się nim i warunkami w jakich przyszło mu przebywać. Wszyscy mieli swoje sprawy, swoich pacjentów, swoje życie osobiste. Jego lekarka była kobietą zimną oraz nieugiętą. Na próżno zgłaszał jej pośby odnośnie niedoli jaka go spotkała. Wpadała codziennie rano, by zrobić obchód, zapisywała kilka stron – sam nie wiedział co konkretnie, w końcu rzadko kiedy zamieniali ze sobą choćby słowo – i opuszczała pomieszczenie, zawsze głośno stukocąc przy tym szpilkami.
UsuńDzień nie zaczął mu się dobrze – był jednak do tego przyzwyczajony. Tym razem powodem jego złego humoru była totalna ignorancja jego osoby. Podczas wczorajszego obchodu poinformował lekarkę o nieprofesjonalnym zachowaniu pilnującego go strażnika, który zamiast poświęcać uwagę na pilnowanie, co jakiś czas znikał, tłumacząc się wyjściem na papierosa. Liczył, że za doniesienie zostanie nagrodzny, zresztą tak mu przecież powiedziano. Nie miało być to nic specjalnego – po prostu posiłki, jakie dostawał miały ulec zmianie. Czekał cierpliwie na śniadanie, myśląc, że wreszcie zje coś, co nie będzie wyglądało jakby zdechło tydzień wcześniej. Poczuł rosnący wewnątrz niego gniew, gdy po raz kolejny podsunięto mu obrzydliwie lepką i cuchnącą papkę. Nawrzeszczał na strażnika, który w odpowiedzi zaserwował mu falę krótkich acz mocnych uderzeń pałką. Bił, gdzie mu się podobało – po głowie, po plecach, nawet po kontuzjowanej nodze pacjenta. Oswald wyjąc z bólu, rozstrzaskał tackę z jedzeniem. Strażnik zmarszczył brwi i ponownie zbił go, a potem opuścił pomieszczenie.
Już ja tej suce pokażę! – myślał, chcąc jak najszybciej spotkać się ze swoją lekarką. Ale nie doszło do tego, ponieważ zmieniono mu psychiatrę, nawet go o tym nie informując. Bo w sumie po co? Był traktowany jak niechciane robactwo, więc dlaczego ktokolwiek miałby się nad nim litować i podzielić tak ważną rzeczą jak inny doktor? Jakiś czas później do sali z izolatką wszedł młody, wysoki mężczyzna. Cobblepot nie widział go nigdy wcześniej; poza dotychczasową lekarką i strażnikiem nikt inny go nie odwiedzał. Cały czas zdenerwowany po akcji ze śniadaniem, usiadł na łóżku. Obserwował w milczeniu jak lekarz zajmuje miejsce naprzeciwko klatki i wertuje szybko zawartość jakieś teczki, zapewne dotyczącej swojego nowego pacjenta. Usłyszał imię i nazwisko, a potem pytanie jakim nie raczyła go dotąd Jefferson. Zignorował je jednak. Zamiast tego zaczął myśleć o grze słownej danych osobowych doktora, które typowe nie były. Kojarzyły mu się z maszyną szyfrującą z czasów drugiej wojny światowej, ale nie zamierzał o to dopytywać. W końcu nie wiedział jeszcze na ile może sobie pozwolić, więc po prostu siedział i patrzył na mężczyznę, dokładnie badając każdy milimetr jego twarzy.
Studiowanie nowego towarzysza nie zajęło mu długo. Od dzieciństwa wykazywał niebywałą spostrzegawczość i spryt. Bardzo szybko pojął czym tak naprawdę zajmował się jego ojciec. Brak powrotów na noc do domu, wymijające odpowiedzi, dziwnie duża rotacja jego pracowników. Wiedział, że kryje się za tym coś większego co niekoniecznie mogło być legalne, ale nigdy o nic nie wypytywał. Z czasem opłaciło mu się obserwowanie w milczeniu poczynań ojca, bo pewnego dnia sam wprowadził go w świat biznesu. Świat, w którym rządziły zepsucie, korupcja i nieustanna walka o pozycję. O dziwo, spodobało się to synowi, który dopiero co odebrał dypolm ukończenia szkoły średniej. Dołączył bez namysłu do wyścigu szczurów, zostawiając wszystko co do tej pory znał za sobą. Ojciec zawsze powtarzał mu: tylko człowieka, który ma coś do stracenia można złamać. Dlatego Oswald od samego początku starał się nie nawiązywać bliższych relacji z żadną osobą, która pojawiała się w jego życiu. Dokuczała mu samotność, ale wiedział, że tak jest lepiej. Wiedział, że dzięki temu będzie niepokonany. Jakże bardzo się mylił! Latami pracował, by zdobyć wysoki status, nie dopuszczając do siebie nikogo poza nim samym. Kroczył wydeptanymi ścieżkami ojca, postępując zupełnie jak on. Zrozumiał wtedy dlaczego tak często zmieniał swoich pracowników. Zrozumiał, czemu wolał przesiadywać w „pracy” zamiast z rodziną. Takie były prawa dżungli: zero słabości, całkowite poświęcenie profesji. I młody Cobblepot wręcz perfekcyjnie się tego trzymał. Przeoczył niestety to co miał pod samym nosem i dlatego poniósł olbrzymią porażkę.
OdpowiedzUsuńWestchnął. Przyglądanie się mężczyźnie, który wyglądem przypominał tyczkę przez to jak wysoki i szczupły był, przyniosło mu pewne wskazówki. Po pierwsze: był nowy, to widać na pierwszy rzut oka. Lekkie zdezorientowanie, niepewność, drżenie rąk. Chyba sam do końca nie wiedział, dlaczego znalazł się w tym pomieszczeniu. Po drugie: od razu rozpoznał w nim kogoś podobnego do niego samego. Kogoś, kto ma swój własny świat. Kogoś, kto myśli zupełnie inaczej niż wszyscy pozostali. Po trzecie: wydawał mu się słaby. I po aparycji i psychicznie. Był pewny, że jeśli odpowiednio do tego podejdzie, uda mu się złamać i może dzięki temu wydostać z tego piekła. To były przydatne informacji i zamierzał je wykorzystać. Ale jeszcze nie teraz. W końcu było to dopiero ich pierwsze spotkanie. Gdzieś w głębi duszy liczył, że nie jedyne.
Gdy jego uszu dobiegło kolejne pytanie, poczuł że cała złość, która zdążyła powoli się ulotnić, znów wróciła i to ze zdwojoną siłą.
- Ja? Niezadowolony? Nieee, skądże? – Zaśmiał się krótko.
W mgnienia oku podniósł się i znalazł przy kratach. Chwycił mocno za pręty, aż pobielały mu knykcie i plując, wykrzyczał:
- Ta suka zapłaci za wszystko! Nie ma pojęcia z kim zadarła! Niech no tylko tu przyjdzie… zniszczę ją i wszystko co kocha!
Jego źrenice płonęły z wściekłości. Ze spokojnego, zmęczonego człowieka w jednej chwili stał się chodzącą bombą zegarową. Strażnik pilnujący drzwi jak na zawołanie zjawił się przy izolatce z wyciągniętą już pałką, gotów pokazać Cobblepotowi, gdzie jego miejsce. Oswald czekał. Kolejne siniaki nie były mu już straszne, ale chciał zobaczyć jak zachowa się psychiatra.
Nie pozwolił strażnikowi wykonać jego pracę, co zaciekawiło Pingwina. Oznaczało to, że młody lekarz, w odróżnieniu od poprzedniego psychiatry, miał w sobie pierwiastek empatii, o który tak trudno było u reszty personelu. Uspokoiło go to nieco, ale i potwierdziło poprzednie rozmyślenia na temat ucieczki. Skoro facet w jakimś stopniu okazał mu współczucie, możliwe że uda mu się trafić w jego czuły punkt co zaowocuje korzyściami dla niego. Tylko ludzi, którzy mają uczucia można złamać i wykorzystać, tak uczył go ojciec i choć w jego przypadku niekoniecznie to podziałało, tak w konteście Edwarda Nygmy jak najbardziej mogło.
OdpowiedzUsuńJuż nieco wolniej pokuśtykał z powrotem na łóżko w charakterystyczny dla Cobblepota sposób, od którego wziął się jego pseudonim. Usiadł ostrożnie, myśląc nad dalszymi poczynaniami. Nie chciał od razu wykładać wszystkich kart na stół, a z drugiej strony skoro doktor wykazywał chęć pomocy to przecież mógł z tego skorzystać. Może chociaż on zainteresuje się jego potrzebami.
– Osoby takie jak ona nie powinny zajmować stanowisk w takim miejscu, zwłaszcza wysokich – zaczął i choć cały aż chodził ze złości, głos miał zadziwiająco spokojny. – Gdybym to ja zarządzał tą dziurą, w życiu bym nie zatrudnił tak emocjonalnie niedorozwiniętego człowieka. Ktoś pracujący w szpitalu psychiatrycznym powinien widzieć jak obcować z ludźmi. Tym bardziej, że się starałem.
Nagle jego myśli popędziły w kierunku matki. Nie chciał tego, nie teraz. Nie mógł jednak zapanować nad powracającymi wspomnieniami, które absolutnie zawładnęły jego umysłem w tamtej chwili. Jakby cofnął się w czasie i przeżywał to co wtedy. Znów czuł zimny dotyk jej dłoni na wnętrzu swoich nagich ud. Mimo chłodu skóry kobiety miał wrażenie, że wypala jego własną, zostawiając brzydkie, bolesne ślady. Patrzyła na niego, a w jej oczach widział jedynie żądzę. Był jak sparaliżowany, nie potrafił się ruszyć. W milczeniu pozwalał jej na wszystko, co tylko zechciała. Może właśnie dlatego nienawidził kobiet? Może dlatego czuł do nich obrzydzenie? Czy przez to jak traktowała go matka tak bardzo nie znosił Jefferson? Miał oczywiście swoje powodu, ale może te doświadczenia wszystko wzmacniały? Potrząsnął głową, chcąc odrzucić od siebie wizję matki. Powrócił z powrotem do izolatki i Edwarda Nygmy, cierpliwie czekającego na jego dalszą wypowiedź. W końcu rzadko zdarzało się, żeby w ogóle coś mówił. Ale w tym przypadku poczuł dziwną nić porozumienia. No i okazję do wykorzystania.
– Obiecała mi, że moje racje żywieniowe znacznie się poprawią. Nic się nie zmieniło. Żądam, by to uregulowano. N a t y c h m i a s t.
Zachowanie Nygmy zdziwiło go. Był wręcz pewien, że ten przystanie na jego żądania bez większego sprzeciwu. To, że postanowił wypytywać go bez końca o przyjmowanie przez Cobblepota posiłków, a raczej jego brak było tak bardzo typowe dla psychiatrów, że aż zaśmiał się pod nosem. Zdążył już nieco wyrobić sobie zdanie o nowym lekarzu, ale najwidoczniej ten zgrywał cwaniaka. Oswald nie zamierzał odbierać mu ów chwilowej przyjemności. Ponownie podniósł się z łóżka, przeszedł parę kroków, potem zawrócił, po czym znów ruszył w kierunku młodego doktora. Nie chciał dłużej rozmawiać na temat jedzenia, bo przez to robił się coraz bardziej głodny. Liczył, że zmiana tematu wybije z tropu rozmówcę i pokieruje wszystko na odpowiednie tory.
OdpowiedzUsuń– To moja teczka, prawda? Mam na myśli, że z moimi aktami. Chciałbym wiedzieć, co o mnie nawypisywała ta mszyca. Zdradzisz mi?
Bardzo powolnym ruchem oplótł palce dłoni wokół prętów izolatki. Równie subtelnie spojrzał najpierw na kościste dłonie Edwarda, a potem przeniósł wzrok na jego szczupłą twarz.
– Podobają mi się twoje okulary. Sam nigdy nie miałem potrzeby nosić, ale lubię mężczyzn w okularach. Świadczą o inteligencji.
Lekarz zapewne nie miał bladego pojęcia o co mu tak naprawdę chodziło, ale ważne, że Pingwin wiedział. Zaczął swoją małą grę już w momencie, jak mężczyzna zajął miejsce naprzeciwko klatki i nie zamierzał zbyt łatwo się poddawać. W końcu stawką było jego dawne życie.
Cała ta zabawa powoli zaczynała Cobblepota nudzić. W dodatku tak go ściskało w żołądku z głodu, że ledwo był w stanie trzeźwo myśleć. Puścił kraty, przeczesał bladą wychudzoną dłonią kruczoczarne włosy i westchnął.
OdpowiedzUsuń– Posłuchaj mnie uważnie: jestem naprawdę głodny a to co próbując mi wcisnąć ani trochę nie przypomina jedzenia. Nie będę ryzykować złapaniem jakiegoś choróbska, smakując tych specjałów. Dopóki nie dostanę porządnego posiłku, nie będę z nikim rozmawiał. Na żaden temat.
Miał cichą nadzieję, że lekarz w końcu się nad nim zlituje – nie wyglądał na kogoś, kto jest w stanie długo się opierać, choć właśnie takiego próbował zgrywać. Oswald odwrócił się na pięcie i już miał pokuśtykać z powrotem na łóżko, gdy poczuł silne zawroty głowy. Obraz przed oczami zaczął mu się zamazywać, a on runął na chłodną posadzkę z hukiem. Od razu stracił przytomność.
***
Obudził się w pomieszczeniu, w którym był tylko raz, zaraz po przyjeździe do ośrodka. Rozpoznał w nim skrzydło szpitalne. Spróbował się ruszyć. Nic mu to nie dało. Spojrzał na swoje ręce, które ktoś przypiął solidnie pasami bezpieczeństwa. To samo poczyniono z jego nogami. Dopiero po chwili zauważył, że podpięto mu kroplówkę oraz coś drugiego co po dłuższej obserwacji ocenił jako jedzenie w płynie. Pięknie – pomyślał, nie bardzo wiedząc co robić. Ostatnie wspomnienie jakie miał zanim trafił tutaj to chłód podłogi, o którą najwyraźniej musiał nieźle uderzyć, bo głowa pękała mu z bólu. Rozejrzał się po sali. Nie było w niej nikogo poza doktorkiem, którego miał niesłychaną przyjemność rano poznać. Spróbował jak najszybciej zacisnąć oczy, by udać, że śpi i leżał nawet tak chwilę, ale psychiatra chyba to zauważył, bo jego uszu dobiegło głośne chrząknięcie. Zrezygnowany podniósł powieki, ale unikał kontaktu wzrokowego.
Zaraz jednak przyszedł mu do głowy pomysł, dzięki któremu mógłby zyskać nieco przewagi. Spróbował się ponownie poruszyć, a gdy znowu mu się to nie udało, syknął przeciągle niby z bólu. Błagalnie spojrzał na Edwarda Nygmę, licząc, że ten mu pomoże.
Usuń– Doktorze, mógłby być pan tak dobry i poluzować mi nieco pasy? Ręcę okropnie mnie bolą. Będę naprawdę wdzięczny.
Uśmiechnął się przy tym tak szczerze, że facet musiałby być maszyną, żeby temu nie ulec.
Kiedy lekarz zaczął poluzowywać skórzany pas przy jednej z jego rąk, poczuł ulgę. Oznaczało to, że po pierwsze: mężczyzna rzeczywiście miał serce. Po drugie: mógł to wykorzystać. Wiedział, że nie ma za dużo czasu, więc chciał działać szybko. I tak też zrobił. Jednym sprawnym ruchem wydostał się z luźniejszego pasa. Błyskawicznie chwycił za czarny, długi krawat psychiatry i szarpnął nim mocno, tak by ten znajdował się jak najbliżej. Ich twarze dzieliły jednie milimetry, czuł przyspieszony oddech Edwarda na swojej skórze. Podobało mu się to. Chwilowy zastrzyk władzy nad tą nieporadną i słabą istotą sprawił, że okolice jego krocza lekko nabrzmiały. Uniósł kącik ust w zawadiackim uśmiechu. Patrzył swojemu nowemu opiekunowi prosto w oczy, w te jego cholernie piękne niebieskie tęczówki i przez krótki moment przeszło mu przez myśl, że mógłby tak po prostu złączyć ich wargi w niespodziewanym, lecz namiętnym pocałunku. Zaraz jednak otrząsnął się z tych rozmyślań, przypominając sobie na czym najbardziej mu zależało: ucieczce z tego przeklętego miejsca. Toteż, skupiwszy się całkowicie na ów planie, wyszeptał prosto w rozchylone ze strachu usta Nygmy:
OdpowiedzUsuń– Jesteś nikim. Nędznym robaczynom, który wraz z innymi insektami maszeruje grzecznie w rządku. Ale uwierz mi, żadne z nich nie wie dokąd zmierza. To bezcelowe kroczenie w próżnię. A ty? Ty możesz mieć co tylko zechcesz i jeszcze więcej, Edwardzie. Wystarczy zboczyć z wydeptanej ścieżki i podążyć własną. Pomogę ci w tym. Musisz tylko mi na to pozwolić, a twoje życie ulegnie nieprawdopodobnej przemianie. I ty również się zmienisz. Metamorfoza jaką ci zapewnie otworzy przed tobą każde dotąd zamknięte drzwi. Już nigdy nie będziesz obawiać się tego co przyniesie jutro. A wiesz czemu? Bo osiągniesz to, czego tak pragną inni. Pieniądze. Pozycję. Życie, o którym ci się nawet nie śniło. Wszystko to jest na wyciągnięcie twojej ręki, ale aby to otrzymać musisz zrobić jedną niezwykle ważną rzecz: powiedzieć tak.
Jego uśmiech poszerzył się. Cały czas utrzymując kontakt wzrokowy z psychiatrą puścił go. Niecny plan Oswalda Cobblepota, dzięki któremu raz na zawsze opuści szpital, właśnie się rozpoczął.
Gdzieś tam z tyłu głowy Cobblepota wiła się myśl, mówiąca mu, że wszystko spełznie na niczym zupełnie jak poprzednie próby wydostania się z tej namiastki piekła jakim był szpital. Ale skazaniec uparcie nie dopuszczał jej do siebie. Był bowiem na tyle zdeterminowany, że głęboko wierzył w obmyślony dokładnie plan ucieczki. Nie skupiał się zbytnio na szczegółach, był po prostu pewien, że jeśli naciśnie w odpowiednie miejsce to zdobędzie upragnioną od miesięcy wolność. Resztki obaw zniknęły całkowicie, kiedy następnego dnia doszło do ponownego spotkania z nowym psychiatrą. Tak samo było również każdego kolejnego poranka. Lekarz najwyraźniej bardzo się wczuł w pomoc mu, bo wykazywał ogromną cierpliwość na przeróżne zachowania swojego pacjenta. Pingwina oczywiście cieszyło to niezmiernie. Testował swą ofiarę, sprawdzając jak daleko może się jeszcze posunąć. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze długa droga przed nim, ale ciągle nadażające się okazje zaczepiały w nim sporych rozmiarów nadzieję.
OdpowiedzUsuńNiespodzianka, jaką uraczył go Edward Nygma tego dnia była czymś zupełnie innym od wszystkich poprzednich. To nie było typowe spotkanie, mające na celu po prostu rozmowę. Nie, lekarzyna zaryzykował swą posadą, wszystkim co do tej pory zdążył wypracować, by sprawić Oswaldowi nieco radości i oderwać go od szarej rzeczywistości izolatki. Gdy lekarz uśmiechnięty od ucha do ucha wparował do pomieszczenia, mając na sobie oprócz standardowego ubioru psychiatry czarny płaszcz i gruby komin, Cobblepot nie wiedział na początku o co w tym wszystkim chodzi. Propozycja spaceru wywołała w nim dziwne ukłucie szczęścia, ale również podsunęła kolejne pomysły jak szybko i skutecznie pożegnać się ze szpitalem raz na zawsze. Zgodził się, by opuścić izolatkę. To było coś zupełnie nowego, w końcu nie wychodził z niej odkąd tam trafił. Wręczono mu jego płaszcz, za którym okropnie się stęsknił. Miękkość i zapach wysokiej jakości materiału przywołały przyjemne wspomnienia z przeszłości, gdy miał jeszcze swój ukochany klub a życie było o wiele piękniejsze. Nie łatwiejsze, to z pewnością, ale piękniejsze. Założył na siebie odzież wierzchnią, a potem razem ze swoim psychiatrą i nieodstępującym ich na krok strażnikiem wyszli z sali. Już sam widok korytarza wprawiał Pingwina w dobry nastrój. Mógł spokojnie obserwować wszystko dookoła, analizując przy tym jak stamtąd uciec. Zdążył rozpatrzyć przez ten krótki moment wszelkie za i przeciw.
Pierwsze co od razu uderzyło go po wyjściu na zewnątrz to światłowstręt. Kilka wiecznie psujących się jarzeniówek z jakimi miał do czynienia w izolatce było niczym w porównaniu ze słońcem. Chwilę mu zajęło, by przyzwyczaić się do muskających lekko jego twarz promieni. Czuł również chłód, ale nie na tyle doskwierający by trząsł się z zimna – przynajmniej na razie. Cała ta zaistniała sytuacja przypomniała mu, że on naprawdę chciał żyć. Pragnął odzyskać swój klub, swą pozycję. To, co do niego należało. To, co było kiedyś. Oddychał świeżym powietrzem, napawając się nim. Był naprawdę wdzięczny Edwardowi za tę niespodziankę.
Przeszli parę kroków, żeby zająć miejsce na odśnieżonej ławce. Oswald nigdy nie widział tyle śniegu. Rozglądał się wokoło, chcąc jak najwięcej zapamiętać zanim wróci do izolatki. Z iskierkami radości w oczach wyglądał trochę jak dziecko, które dostało największego lizaka ze sklepu ze słodyczami.
– Przyznam szczerze, doktorze, że nie spodziewałem się tego – wykrztusił wreszcie. – Naprawdę mnie zaskoczyłeś.
Naprawdę zaczynało już być z nim lepiej. Czuł to w kościach. Może dlatego, że Nygma nie był aż nadto namolny kiedy chodziło o wypytywanie go o najróżniejsze rzeczy. Tak było na początku, ale potem po prostu zaczął nawiązywać z nim kontakt bez większych problemów. A pytania na temat rodziny czy inne, które mogłyby wyprowadzić go z równowagi zwyczajnie ignorował. Czuł się na tyle silny, że radził sobie z niechcianymi uczuciami. A może po prostu je wyparł? Sam nie był pewien. Ale kiedy lekarz znów zaczął rozdrapywać praktycznie zabliźnione już rany, nie wytrzymał. Chęć dowiedzenia się czegoś w kwestii jego bliskich była ostatnim co był w stanie tolerować. Skorzystał z prawdopodobnie chwilowego braku strażnika i rzucił się na mężczyznę siedzącego obok. Zepchnął go z ławki wprost w śnieg; tarzali się w nim dłuższy moment, aż Oswald przygwoździł psychiatrę swoim ciałem do ziemi. W jego oczach dostrzec można było jedynie wściekłość. Patrzył na lekarza i czuł jak rośnie w nim żądza mordu oraz nienawiści. Zacisnął obie dłonie na szyji Edwarda tak mocno, że aż jego samego to bolało. Bielejące knykcie oraz rozpaczliwe próby złapania powietrza przez doktora obudziły coś w Cobblepocie, co nakazało mu przestać. Jak gdyby nigdy nic puścił swojego opiekuna i po prostu mu się przyglądał. Wziął kilka szybkich oddechów. Całkowicie niespodziewana i nowa emocja wdarła się do jego systemu obronnego, przejmując nad nim absolutną kontrolę. Nachylił się i choć nie tak dawno temu próbował udusić psychiatrę, teraz czuł do niego silne pożądanie, które rozkazało Pingwinowi przycisnąć mocno swoje usta do ust mężczyzny i złączyć je w niekontrolowanym, namiętnym pocałunku. Nie miał pojęcia co robi, po prostu tego chciał. A kiedy Oswald Cobblepot czegoś pragnie, musi to dostać. Za wszelką cenę.
OdpowiedzUsuńNygma nie wyrwał mu się, choć próbował. Pocałunek wywołał w nim niemały szok, ale o to właśnie chodziło. Oswald mógł przysiąc, że psychiatrze się podobał ten element zaskoczenia, w końcu odwzajemnił jego dość natarczywą próbę zbliżenia się do swojego opiekuna. Wyciągnął w jego kierunku nieco przemarzniętą od zimna dłoń i poprawił lekarzowi okulary. Był to gest tak niewinny i delikatny, że nawet sam skazaniec nie spodziewał się po sobie czegoś takiego. Ale ten mężczyzna miał coś, co go niezwykle pociągało. Ta cała jego prostota, chęć niesienia pomocy, wrażliwość, cierpliwość… Próbował radzić sobie ze swoimi żądzami, ale tego dnia po prostu wzięły nad nim górę. Pozwolił sobie na moment słabości; nie wiedział jeszcze, czy był to dobry ruch, ale nie zamierzał się obwiniać. Zrobił to co chciał i był z tego zadowolony – w końcu, nieważne jak zaczęty, pocałunek nie należał do najgorszych.
OdpowiedzUsuń– Jesteś wyjątkowy, Ed. – Pierwszy raz w ciągu ich dość krótkiej, acz intensywnej znajomości nazwał go w ten sposób. To, jak wymówił jego imię miało na celu zjednać sobie ofiarę. Bo choć pragnął go niesłychanie, w głowie miał jeszcze wielki neon z napisem „wolność”. I nie zamierzał odpuszczać, nie kiedy był już naprawdę blisko. – Masz w sobie coś, czego nie ma żadna osoba w tym miejscu. Wykorzystaj to.
Po tych słowach, jak gdyby nigdy nic podniósł się i z lekkim trudem ze względu na chorą nogę doczłapał z powrotem na ławkę. Otrzepał płaszcz z resztek śniegu, a potem w milczeniu obserwował przelatujące nad ich głowami ptactwo. Tak bardzo chciał poczuć to co one; swobodę życia oraz absolutny brak jakichkolwiek problemów. Wolność.
– Zapaliłbym papierosa – rzekł po chwili, przerywając ciszę. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem w ustach coś innego poza tym obrzydliwym jedzeniem. Chociaż w sumie to nie, coś jeszcze tam było. – Posłał psychiatrze rozbrajający, pewny siebie uśmiech.
Podarunek zaskoczył go, w pozytywny sposób. Spodziewał się, że pocałunek namiesza nieco w głowie lekarzowi, ale nie sądził, że aż tak by ten obdarowywał go słodkościami. Zdecydowanie częściej powinien używać swojego uroku osobistego, tego był już pewien.
OdpowiedzUsuń– Dziękuję – wymruczał, biorąc od Edwarda batonika. Rozpakował go z papierka i od razu zabrał się za degustację. Była to naprawdę miła odmiana względem tego co zazwyczaj mu serwowano. – Nie poruszajmy więcej tematu mojej rodziny. – Oswald wpatrywał się w oczy psychiatra, próbując dojrzeć w nich jak najwięcej. – Proszę – dodał po chwili niemal błagalnie.
Spałaszował słodycz, rozkoszując się jej smakiem; przejechał parę razy językiem po zębach, chcąc zatrzymać go jak najdłużej. Wreszcie westchnął, wstał z ławki i przeszedł parę kroków, kuśtykając. Uniósł głowę, by jeszcze przez moment poobserwować ptactwo. Potem ponownie utkwił spojrzenie w Nygmie.
– Za to ty możesz mi opowiedzieć o swojej, Ed. Chętnie posłucham. – Zmarszczył nos, zastanawiając się czy rzeczywiście chciał o tym słuchać. Zaraz jednak ocknął się, bo wizja wolności była tak przyjemna, że próbował dalej. W końcu zbliżenie się do psychiatry jak najbardziej mógł było wręcz w tej sytacji wskazane. – Naprawdę – zapewnił go.
- Daisy. Rachel – powtórzył beznamiętnie, obrzucając spojrzeniem fotografie, jakimi uraczył go lekarz.
OdpowiedzUsuńTak naprawdę wcale nie obchodziła go głupia rodzina Nygmy; miał głęboko w poważaniu, czy córce uda się spełnić marzenie i czy jego żona urodzi bez większych problemów. Ale nie mógł dać się zdradzić, w końcu chciał zbliżyć się do psychiatry jak tylko mógł. Nawet jeśli oznaczałoby to wysłuchiwanie nudnych jak flaki z olejem opowiastek na temat jego bliskich. Był gotów do takich poświęceń, gdyż nagroda była opłacalna. Założył nogę na nogę, ponownie przyglądając się fotce. Wcale nie musiał należeć do najbystrzejszych, by zauważyć brak podobieństw córki do ojca – Edward miał ciemne włosy, podobnie jak jego żona, a to dziecko było roześmianą blondwłosą kreaturą o lśniących niebieskich oczach. W dodatku jej karnacja zdawała się być o wiele ciemniejsza niż obojga rodziców, przynajmniej na zdjęciu. Był nieco zaskoczony, że mężczyzna nie dostrzegał tak rzucających się w oczy różnic. Najwidoczniej mimo wysokiej inteligencji, wcale nie był takim bystrzakiem. Albo po prostu odsuwał od siebie niepotrzebne myśli jak najdalej. Pingwin zamierzał uderzyć właśnie w ten czuły punkt i uświadomić swojego rozmówce o wyraźnie przeoczonych faktach, by być może w ten sposób zyskać jego przychylność jeszcze bardziej.
- Ed, muszę cię zmartwić – zaczął, chichocząc przy tym jakby usłyszał właśnie najśmieszniejszy żart w historii żartów. – To nie jest twoje dziecko. I jestem wręcz pewien, że to drugie również nim nie będzie. Spójrz. – Przejął od niego fotografię i podsunął lekarzowi pod sam nos. – Zero podobieństw. Ani do ciebie, ani do Rachel. Ja wiem, że to dość brutalna wiedza, ale musisz to przyjąć do wiadomości.
Spuścił na moment wzrok, by przemyśleć dalszą strategię.
– Sugeruję, byś po prostu z nią o tym porozmawiał. Szczerze i prosto z mostu. W końcu nie zasługujesz na to, by ktoś cię okłamywał.
Minął tydzień od ich pierwszej rozmowy na temat rodziny Edwarda Nygmy. Lekarz z każdym kolejnym spotkaniem wydawał się coraz bardziej nieobecny, jakby analizował każde usłyszane z ust swojego pacjenta słowo, chcąc doszukać się większej prawdy w całej tej gmatwaninie myśli. Oswalda oczywiście cieszyło to niezmiernie, w końcu taki był jego plan: sprawić, by psychiatra zaczął powątpiewać w wiarygodność swej żony i dzięki temu doprowadzić do rozpadu ich małżeństwa. Wcale nie zależało mu na zajęciu jej miejsca, choć jakoś tak z dnia na dzień czuł coraz większą bliskość z lekarzem; po prostu pragnął, by mężczyzna pozbył się wszelakich zobowiązań, bo to znacznie ułatwiłoby doprowadzenie go do czystej skrajności, dzięki której Pingwin raz na zawsze opuściłby to przeklęte miejsce. Im mocniej zacieśniały się ich więzy, tym bardziej był przekonany, że uda mu się to w niedalekiej przyszłości. Praktycznie odliczał dni do tego upragnionego wydarzenia.
OdpowiedzUsuńNadszedł dzień jego urodzin i nie wiedział, czego mógł się spodziewać. W końcu był jedynie więźniem, w dodatku takim z całym pakietem rygorystycznych zaleceń, więc nie obiecywał sobie zbyt wiele. Nie był w stanie nawet marzyć o czymś więcej niż pogardliwe spojrzenia strażnika i kolejne pytania Edwarda na temat jego przeszłości, które dalej tak samo go denerwowały. Minął cały dzień i nastał wieczór; psychiatra nie pojawił się rano na obchodzie, co lekko go zdziwiło. Do tej pory nie zdarzały mu się takie wybryki, zawsze bardzo odpowiedzialnie (czasami aż za bardzo) traktował swoją pracę, a także powierzone mu obowiązki. W sali było już ciemno, światła dawno pogasły, a on leżał w ciszy na pryczy i wpatrywał się w tępo w sufit, zastanawiając dlaczego lekarz się nie zjawił. Szpital zdążył już opustoszeć: personel wrócił do swych domów i prywatnego życia, zostało jedynie paru strażników, którzy drzemali po kątach i dwie pielęgniarki również objęte ramionami Morfeusza. Cobblepot powoli zapadał w sen, gdy nagle ktoś zapalił jarzeniówki w pomieszczeniu i wszedł do niego, zamykając za sobą drzwi oraz przekręcając je na klucz. Niezgrabnie podniósł się do siadu, przecierając przy tym oczy. Zwiewnął przeciągle. Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do światła, dostrzegł Edwarda Nygmę z butelką whisky w jednej ręce i jakąś torebką w drugiej. Zmarszczył nos, nie do końca wiedząc o co chodziło.
– Ed? Co ty tu… – zaczął, gdy psychiatra wyciągnął z kieszeni pęk klucz i jak gdyby nigdy nic zabrał się do majstrowania przy zamku od izolatki. – Mogę wiedzieć co ty wyprawiasz? Halo?
Nie to, żeby go nie cieszył widok mężczyzny; po prostu nie miał pojęcia jakie były jego zamiary.
A jednak, mimo wszystko, mimo bardzo jednoznacznej rozmowy z żoną, Edward miał coraz większe wątpliwości. Jakaś jego część mówiła mu, że niepotrzebnie zaprząta sobie tym głowę, że to przecież nic takiego, że Rachel by przecież nigdy... a jednak robił się coraz bardziej rozkojarzony, coraz bardziej nieuważny. Miał wrażenie, że może... może jednak... bo coraz więcej na to wskazywało, kiedy zaczynał się przyglądać, przypominać sobie te wszystkie wieczory, które żona rzekomo spędzała u przyjaciółki, i ten jeden, kiedy rzeczona przyjaciółka pojawiła się u nich w domu, chcąc porozmawiać z Rachel, najwyraźniej nie mając pojęcia, że Rachel miała być teraz właśnie u niej.
OdpowiedzUsuńNygmę coraz bardziej to wszystko dręczyło, więc robił to, co potrafił robić najlepiej: zadawał pytania. Rachel się wściekała, oburzała, wszystkiemu zaprzeczała. Oczywiście. Aż w końcu, tydzień po tej pierwszej, pamiętnej rozmowie, wykrzyczała mu w twarz, że tak.
Nie poszedł tego dnia do pracy, a kiedy patrzył teraz w tył na ostatnie parę godzin, wszystko wydawało mu się być jednym wielkim zamazanym obrazem składającym się z mniejszych, równie zamazanych momentów; pamiętał, jak parkował pod szpitalem, jak używając swojej przepustki wchodził do pomieszczenia z kamerami; jak jego kroki brzmiały dziwnie głośno w zupełnie opustoszałym, objętym idealną ciszą budynku. A potem majstrował przy drzwiach do izolatki Cobblepota, starając się dopasować jeden z kluczy z pęku zwiniętego jednemu z drzemiących w najlepsze strażników do zamka.
– Potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę. Chcę po prostu na chwilę przestać myśleć – stwierdził, marszcząc brwi, kiedy kolejny klucz okazał się nie być tym właściwym. Przelotnie zerknął na Oswalda. – Poza tym masz dziś urodziny, prawda?
Kolejny klucz zaskoczył, zamek szczęknął i drzwi stanęły otworem. Ed zmierzył pacjenta wzrokiem, uważnie, jakby szukał oznak potencjalnej agresji, ale ten wydawał się być tylko zaskoczony. Psychiatra zacisnął palce mocniej na trzymanej w dłoni butelce alkoholu.
Obserwował kompletnie zaskoczony jak Nygmie – ku wyraźnemu zadowoleniu – udało się wreszcie otworzyć drzwi od izolatki i wszedł tak po prostu do środka. Wzrok Oswalda wędrował to na twarz mężczyzny to na butelkę alkoholu, którą kurczowo trzymał, zupełnie jakby w obawie, że ktoś mógłby mu ją odebrać. Powody jakimi usprawiedliwił się psychaitra zaintrygowały go; do tej pory nie natknął się na nawet najmniejszy przejaw empatii wśród personelu, a tu proszę – Edward pamiętał o jego pieprzonych urodzinach! Ale ten człowiek był inny niż wszyscy, zauważył to już podczas ich pierwszego spotkania. I wykorzystywał przy każdym kolejnym, zwłaszcza tę wrażliwość jaką w sobie trzymał.
OdpowiedzUsuńTo wszystko wydawało mu się podejrzane, ale mając dalej w głowie ucieczkę postanowił nie wnikać w szczegóły, wierząc, że być może uda mu się dzięki niecodziennej sytuacji obrócić to na swoją korzyść. Jego towarzysz najwyraźniej miał w planach dać porządnie w palnik, a wiadomo, że pod wpływem łatwiej człowiekiem zmanipulować. Poza tym Cobblepot nie pamiętał już nawet smaku dobrego trunku, w sumie żadnego trunku w ogóle, bo odkąd trafił do tego miejsca mógł jedynie snuć marzenia na temat wyskokowych napojów jakimi raczył się za czasów prowadzenia luksusowego klubu.
– Zaraz… pamiętałeś o moich urodzinach? – odezwał się cicho, patrząc kątem oka przez ramię męzczyzny na otwarte drzwi izolatki. – Kurczę.
Nie zdarzało się, by brakowało mu słów. Dotąd nie odzywał się w pełni tego świadom, teraz jednak po prostu nie wiedział co powinnien był mówić. Nocna wizyta Nygmy wprawiła go w dziwne zakłopotanie. Czuł się przy tym tak podekscytowany i podniecony, że ledwo udało mu się powstrzymać od rzucenia z radości na mężczyznę; Pingwin zdecydowanie miał problem z huśtawkami emocji, a gdy w grę wchodziło fizyczne pożądanie wcale nie było lepiej. Nygma był przystojny, a Oswald miał „coś” do okularników. Wykorzystywał ich wspólne interakcje jak tylko mógł, by być jak najbliżej swojego lekarza w każdym tego słowa znaczeniu, bo i psychicznie i fizycznie. Nawet nie zauważył, gdy dodatkowo do wielkich marzeń o ucieczce wkradły się te na temat Edwarda. Nikomu o tym nie wspominał, bo niby po co miałby? Wolał sam to jakoś rozgryźć, choć nie szło mu najlepiej, a obecność mężczyzny nie ułatwiała tego.