8 stycznia 2010

[KP] When you know what man loves, you know what can kill him

OSWALD COBBLEPOT
trzydzieści dwa lata były multimilioner pacjent szpitala psychiatrycznego  dziwak

Powtarzano mu, że nic nigdy nie osiągnie. Wyśmiewano się z jego wyglądu: przypominającego dziób nosa oraz dziwacznego chodu spowodowanego zabawą pistoletem ojca. Dzięki tym dwóm charakterystycznym cechom aparycji zyskał przezwisko Pingwin - z początku znienawidzone, z czasem stało się osobistą wizytówką. Przez lata uparcie dążył do spełnienia marzeń o własnym biznesie i niezależności. Z płochliwego chłystka przerodził się w budzącego respekt właściciela luksusowego klubu nocnego. Jego kariera nabrała niebezpiecznie szybkiego tempa, przez co był zmuszony niejednokrotnie podejmować się radykalnych, bardzo często również nielegalnych działań. Grunt sypał mu się pod nogami, nie było wyjścia. Mamiony coraz to większymi sumami zdecydował się na krok, który bezpowrotnie odciął go od upragnionego życia. Z krwią na rękach wylądował w izolatce na oddziale psychiatrycznym. Ciężko do niego dotrzeć, unika kontaktu z kimkolwiek. Odmawia posiłków, nie uczestniczy w zajęciach grupowych. Nocami dręczą go koszmary związane z przeszłością. Bywa agresywny, zwłaszcza gdy ktoś poruszy przy nim drażniące tematy.

15 komentarzy:

  1. [Niewinny Edek feat. klatka z Hannibala.]

    Ed lubił niespodzianki. Tak szczerze, naprawdę je lubił, bo były przebłyskami niespodziewanego czegoś pojawiającymi się znikąd i za każdym razem wprawiającym go w swoiste zaskoczenie samym swoim istnieniem. Były z samej nazwy bardzo niespodziewane, i to było coś miłego, przyjemnego, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie działo się nic wybitnie dobrego. Wszystko, co w jakiś sposób odbiegało od jego prywatnej normy i odbiegało od ustalonego przez relację praca-życie prywatne (ale głównie jednak praca rytmu, Edward uznawał za ciekawe, czasem wręcz fascynujące, mile widziane, choć nieoczekiwane, z tego prostego powodu, że po prostu było; w życiu trzeba było czerpać radość z małych rzeczy, które najzwyczajniej w świecie pojawiały się nieproszone.
    Czasem, z ogromnym zaskoczeniem i jeszcze większym zachwytem, odkrywał nawet, że te drobne niespodzianki, jakie od czasu do czasu podrzucał w jego stronę los, są jak zagadki czekające na to, aż ktoś je rozszyfruje. A kto był lepszy do tego zadania od Nygmy, ogromnego miłośnika i samozwańczego mistrza zagadek? Więc z całym entuzjazmem, jaki potrafił w sobie zebrać (a było go dużo), grał z życiem w szarady, starając się odgadnąć, co takiego świat miał dla niego w zanadrzu na następne dni, tygodnie, miesiące; co świat miał na myśli, podsuwając mu taką akurat wskazówkę, a nie inną. I nawet jeśli częściej niż rzadziej przekonywał się, że świat nie miał na myśli niczego konkretnego i ta przebita opona, przez którą we wtorek dwa tygodnie temu spóźnił się do pracy, nie była wskazówką w żadnym, najmniejszym wręcz stopniu - Ed zwyczajnie lubił tę prywatną grę. Może po prostu był niepoprawnym optymistą starającym doszukać się dobrych znaków we wszystkich złych rzeczach.
    Niespodzianka, która czekała na niego dzisiaj, należała do tych naprawdę ciężkiego kalibru.
    Był ponury, zachmurzony listopadowy poniedziałek, a Edward bardzo pilnie potrzebował kubka gorącej kawy. Pilnie do tego stopnia, że zadowolił się napojem kawopodobnym, rozcieńczonym wodą i smakującym trochę jak błoto z cukrem, z automatu stojącego w głównym holu szpitala; korzystali z niego tylko nienauczeni doświadczeniem nieliczni goście, którzy pojawiali się w placówce raz na przysłowiowy ruski rok, i prawdziwi desperaci pozbawieni dostępu do lepszej jakości kofeiny. Parzył sobie właśnie język pierwszym łykiem, kiedy na końcu korytarza pojawiła się odziana w biały kitel lekarski, z ciemnobrązowymi włosami ściągniętymi z tyłu w gruby koński ogon. Wyglądała jak chmura burzowa gotowa ciskać piorunami.
    - Nygma - Ed przełknął kawę i odstawił plastikowy kubeczek na parapet obok maszyny; chyba jednak nie będzie mu dane jej wypić. Doktor Jefferson, niemożliwie wysoka kobieta około czterdziestki, przemierzyła korytarz ze stukotem szpilek na posadzce i bez zbędnych tłumaczeń podała mu teczkę z aktami pacjenta. Grubą. - O dziesiątej masz terapię indywidualną.
    Nygma otworzył teczkę; zamrugał. Fakt, że to nie był jeden z jego stałych pacjentów, nie zdziwił go w większym stopniu - Chris Alfred, jeden ze starszych stażem psychiatrów, odszedł jakiś czas temu na emeryturę i przez ostatnie tygodnie pacjentów przerzucano od jednego lekarza do drugiego w poszukiwaniu odpowiedniego grafiku terapii. Chodziło bardziej o to, że…
    - Cobblepot?
    - Tak.
    - To twój pacjent.
    - Już nie.
    Ed zamrugał po raz drugi, zaskoczony. Spojrzał na akta, historię choroby, wyroki sądowe. Podniósł wzrok z powrotem na doktor Jefferson.
    - Dziesiąta - stwierdził, trochę tak, jakby chciał się upewnić, i trochę tak, jakby podjął decyzję i zamierzał wprowadzić ją w życie. Cobblepot, delikatnie mówiąc, nie był łatwym pacjentem i gdyby Edward miał być szczery, nie sądził, by Jefferson oddawała mu go z własnej woli i dobroci serca; była na to zbyt ambitna. Ordynator musiał wtrącić swoje trzy grosze; Nygma nie miał tylko pojęcia dlaczego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej jednak punk dziesiąta wkroczył do sali, zasiadł na samotnym krześle ustawionym przed klatką, w której zamknięty był pacjent, i ściskając notatnik na kolanach uśmiechnął się. To, co w zakładzie nazywano terapią, w gruncie rzeczy miało z nią niewiele wspólnego; przypominało bardziej dźganie zakutego w łańcuchy niedźwiedzia, z bezpiecznej odległości, chcąc sprawdzić, ile zwierzę może znieść, ale przy tym nie mając najmniejszego zamiaru jakkolwiek mu pomóc. Większość pacjentów szpitala już dawno została spisana na straty.
      - Dzień dobry - odezwał się po paru sekundach. Poprawił okulary zsuwające mu się na czubek nosa. - Nazywam się Edward Nygma. Przez jakiś czas będę twoim psychiatrą zamiast doktor Jefferson, mam nadzieję, że to nie problem - otworzył notatnik, przerzucił parę stron. - Jak się dziś czujesz?

      Usuń
  2. Patrzenie na pacjentów przez kraty nigdy nie było dla Eda niczym przyjemnym, nawet jeśli jego nigdy trwało zaledwie ostatnie trzy tygodnie, czyli krótko. Odkąd zaczął staż w placówce dla chorych psychicznie kryminalistów coraz częściej miał wrażenie, że empatia uważana jest powszechnie za cechę wymarłą - czy też może raczej zupełnie zbędną i nikomu do niczego niepotrzebną. Nikt nie przejmował się pacjentami, ich samopoczuciem, tym, czego chcieli, warunkami, w jakich żyli; zapewniano podstawową opiekę, trzy posiłki dziennie, łóżko, toaletę, zimą włączające się na chybił trafił ogrzewanie, a jeśli ktoś rokował naprawdę dobrze i nikomu nie podpadał, także w miarę zorganizowaną terapię grupową. Gości nie przyjmowano praktycznie nigdy, bo kto chciałby odwiedzać bandę morderców-schizofreników.
    Jęki przetaczające się po korytarzach i wrzaski dochodzące co jakiś czas z różnych pięter łatwo można było zrzucić na karb specyfikacji placówki. I choć Edward wiedział, widział sińce na ciałach pacjentów, porozbijane wargi i połamane nosy, odwracał wzrok dokładnie tak samo jak cała reszta. Czasem było mu trochę niedobrze, kiedy wracał do domu, ale ostatecznie za każdym razem dochodził do niezbitego wniosku, że to tylko praca i tylko przestępcy, że nie ma się czym przejmować. Że wychodząc ze szpitala ma pełne prawo zostawić to wszystko za sobą i cieszyć się swoim własnym, pozbawionym strażników z pałkami życiem.
    Właściwie na piętrze z izolatkami był tylko raz, w połowie października, kiedy dopiero zaczynał i Alfred pokazywał mu, co gdzie jest. Może to właśnie dlatego przeszedł go dreszcz, kiedy w rażącym świetle jarzeniówek spojrzały na niego podkrążone oczy wyglądające z bladej, wychudłej twarzy; nie był przyzwyczajony. Oczywiście, że nie był, dopiero co odebrał dyplom i uprawnienia lekarskie, a przyjeżdżając na staż pierwszego dnia nie bardzo wiedział, czego powinien się spodziewać, ale chyba nie tego.
    Cisza była tu ciężka i gęsta, i przeciągała się, kiedy Cobblepot nie odezwał się słowem. Myśli Eda pędziły w miliardzie różnych kierunków, nie mogąc do końca się zdecydować, którym torem chciałyby ostatecznie pobiec.
    Odchrząknął. Pstryknął długopisem, prawie się przy tym krzywiąc; dźwięk ten wydał mu się okropnie głośny.
    - W porządku - stwierdził, skrobiąc w notatniku. Robienie notatek było czymś, co każdemu lekarzowi musiało wcześniej czy później wejść w nawyk, a psychiatrze w szczególności. Jeszcze szczególniej takiemu, który pracował w placówce rządowej. - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Możemy tu sobie po prostu posiedzieć. W końcu obaj mamy czas.
    Uśmiechnął się do siebie, rozbawiony tym stwierdzeniem, a potem do Cobblepota po drugiej stronie krat. Był bardzo milczący, co Nygma słyszał już od paru starszych lekarzy, którzy mieli okazję przeprowadzać z nim wywiady - czy też raczej usiłowali to zrobić, bo Cobblepot nie chciał z nikim rozmawiać, a jeśli już, to odzywał się ledwie paroma słowami. Ten typ tak ma, twierdzili. Świr, mówili.
    A Ed siedział na swoim niewygodnym krześle, patrzył i nie widział świra. Bardziej człowieka, którego ktoś zdążył złamać na tyle skutecznie, że ten nie próbuje się już bronić. Człowieka, który nie ma już nic do stracenia, ale i nic, co mógłby chcieć chronić.
    Przechylił głowę lekko w bok. Zabębnił długopisem o kartkę w notatniku.
    Jesteś niezadowolony zmianą lekarza? - spytał po dłuższej chwili ciszy, choć szczerze powiedziawszy niespecjalnie liczył na werbalną odpowiedź. Zdążył zapisać już, że pacjent nie chce nawiązywać kontaktu słownego, czyli od ostatniej sesji z doktor Jefferson nie zmieniło się absolutnie nic.

    OdpowiedzUsuń
  3. Reakcja Cobblepota - nie ta pierwsza, spokojna, trochę zblazowana i prawie znudzona, ale ta druga, będąca niemalże idealnym przeciwieństwem pierwszej - była na tyle nagła i niespodziewana, że Ed podskoczył na swoim krześle; nie powiedziałby, że go to przestraszyło, to byłoby za mocne słowo. Bardziej spłoszyło, tak jak płoszy się zwierzę słyszące nagły dźwięk. Zaraz jednak poprawił się na niewygodnym plastikowym siedzeniu, znów poprawił okulary i uniósł rękę na widok strażnika ciężkimi krokami zmierzającego w stronę pacjenta; facet był wielki jak góra, a sposób, w jaki zaciskał palce na pałce jasno sugerował, że ma niemałe doświadczenie w radzeniu sobie z niepokornymi więźniami.
    – Nie... nie, nie, nie trzeba, naprawdę... dziękuję, to nie będzie potrzebne – Nygma posłał mu przeciągłe spojrzenie i niemrawy uśmiech, na co strażnik odpowiedział chwilą zahawania. Przeniósł wzrok z lekarza na więźnia, a potem z powrotem na lekarza, jakby nie do końca mógł się zdecydować, co powinien zrobić. Potem z niewyraźnym pomrukiem wrócił na swoje miejsce przy drzwiach.
    Edward wrócił do pacjenta; założył nogę na nogę, chcąc wyglądać nonszalancko, zaraz jednak się rozmyślił, dochodząc do wniosku, że pewnie wygląda jak dziecko usiłujące imitować pozę dorosłego.
    – Och, dobrze, wyrażanie emocji jest ważne – pochwalił, przysuwając się z krzesłem nieco bliżej krat. Metalowe nogi zaskrzypiały nieprzyjemnie na posadzce, a strażnik pod ścianą drgnął lekko, jakby chciał zaoponować, ale poza tym nie zrobił nic. – Masz na myśli doktor Jefferson, prawda? Dlaczego jesteś aż tak zły na swojego głównego lekarza?
    Wybuchy złości nie były u chorych niczym zaskakującym - spośród tych, którzy nie zamknęli się w sobie, wycofując za mury wzniesione przez chorobę, praktycznie każdy miał problem z przetwarzaniem własnych emocji. Ich natłok był tak duży, że pacjenci tłumili je, nie potrafiąc sobie z nimi poradzić, a kiedy smutek lub żal zaczynały ich przerastać, wpadali w nieuzasadnioną wściekłość, skierowaną na oślep w pierwszą lepszą osobę. A Ed właśnie po to tu był, żeby pomóc Cobblepotowi zrozumieć jego własne odczucia, umieścić je na jakiejś skali, przeanalizować i ostatecznie rozgryźć na tyle, żeby nie wydawały się być już tak ciężkie, niewygodne i przerażające jak przedtem. Naprawdę chciałby pomóc, na tyle, na ile mógł, i zamierzał się postarać - nie dlatego, że próbował zbawić świat swoimi umiejętnościami psychoanalizy, nie, na to był zbyt mały, zbyt nieśmiały i zbyt edwardowy. To nie wchodziło w grę. Ale Oswald Cobblepot... Oswald Cobblepot był ciekawym przypadkiem. Trudnym, ale ciekawym, nawet jeśli Nygma nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić, co takiego czyniło jego nowego pacjenta aż tak interesującym. Może to była kwestia tego, jak bardzo opanowany mimo wszystko się wydawał. Jak bardzo, w pewnym sensie, ludzki.
    Nie przypominał innych pacjentów, z którymi Ed miał do czynienia w przeciągu ostatnich tygodni, i niespecjalnie dało się wpisać go w przyjęte kryteria podręcznikowych chorób psychicznych. A ilość diagnoz, jakie postawiono mu odkąd trafił do ośrodka, tylko to potwierdzała; socjopatia, zaburzenie dwubiegunowe, co najmniej trzy rodzaje schizofrenii... Edward nie miał prawa próbować jeszcze postawić własnej, zbyt mało widział na własne oczy, ale żadna z już Cobblepotowi przypisanych chorób jakoś do niego nie przemawiała. Mężczyzna, drobny i poruszający się niepokojąco szybko, miał zbyt jasne spojrzenie, by być uznany za niepoczytalnego.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ed słuchał spokojnie i w skupieniu, notatnik z długopisem włożonym między kartki całkowicie zapomniany na jego kolanach. Jakaś część jego umysłu, ten cichy, nachalny głosik odzywający się gdzieś z tyłu głowy w najmniej odpowiednich momentach, przypominała mu, że powinien robić notatki, że to jeden z jego obowiązków - skrupulatne notowanie wszystkiego tego, co pacjent robi, mówi, jak się zachowuje, razem z prywatnymi spostrzeżeniami lekarza - ale bardzo dokładnie ów głosik ignorował. Na razie był znacznie bardziej zafascynowany siedzącym w klatce przed nim mężczyzną, który okazał się znacznie większą zagadką, niż Nygma w ogóle mógł podejrzewać na samym początku. Wszedł na piętro z izolatkami przekonany, że spędzi całą godzinę w kompletnej ciszy, jedynie wymieniając spojrzenia z milczącym jak grób kryminalistą - w najlepszym wypadku. Zastał nader interesującego człowieka uznanego przez wszystkich za szaleńca, ale zupełnie nie zachowującego się jak szaleniec. W najmniejszym wręcz stopniu.
    – Obiecała ci – powtórzył, niemal bezwiednie; uśmiech powoli ale niepowstrzymanie wpełzał mu na twarz, a Edward nie próbował go nawet powstrzymać. Odchylił się na oparcie krzesła, przez parę chwil tak po prostu wpatrując w Cobblepota, jakby starał się wyczytać coś bardzo ważnego z jego twarzy, postury, ruchów ciała. Ale te niewiele mu zdradzały, poza tym, że nie było wśród nich tików charakterystycznych dla paru chorób, jakie zdołano już mężczyźnie przypisać. "Niestandardowy przebieg" mógł pocałować Nygmę w dupę. – Czy to dlatego odmawiasz jedzenia?
    To była typowa psychiatryczna taktyka w kontaktach z ciężkimi przypadkami (i z tymi mniej ciężkimi w gruncie rzeczy też, właściwie to w kontaktach z dosłownie każdym) - zadawanie pytań. Nieudzielanie odpowiedzi. Opanowanie, teraz przerywane jedynie uśmiechem i tym błyskiem zainteresowania w oczach lekarza. Nie zamierzał mówić "nie masz prawa wysuwać żądań, nie tutaj, nie teraz i nie nigdy, bo jesteś przestępcą i za to tu siedzisz, a do tego masz coś nie tak z głową, więc nikt nigdy nie weźmie cię tu na poważnie". Bo Cobblepot, nawet jeśli rzeczywiście miał coś z głową, był wciąż bardzo świadomy otaczającej go rzeczywistości; nie stracił z nią kontaktu jak niektórzy chorzy. Fakt, że mógł kłamać; mógł ubzdurać sobie, że doktor Jefferson źle go traktowała, znęcała się nad nim, obrała go sobie na ofiarę, być może nawet czyhała na jego życie - to byłby wyraźny objaw schizofrenii. Ale mógł również mówić prawdę. Jefferson nie była święta i nawet taki świeżak jak Nygma zdążył się już o tym przekonać.
    – Pamiętasz, kiedy ostatnio coś jadłeś? – dorzucił szybko do puli zadanych pytań. Sprawa starszej koleżanki po fachu bardzo go interesowała, ale ponieważ nie miałby jak zweryfikować prawdziwości informacji, które być może - jedynie być może - uzyskałby od mężczyzny. Nie chciał też denerwować go wspominaniem o jego poprzednim psychiatrze, chętnie więc skierował ich rozmowę na tory jedzenia. O ile w ogóle można było to nazwać rozmową.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ręce Eda niemal samowolnie zacisnęły się na krawędzi teczki, delikatnie, ale wciąż zauważalnie; dostęp do jej zawartości miał tylko on i inni lekarze, więc sama myśl o wyjawieniu zawartych w notatkach niezliczonych psychiatrów, którzy mieli okazję przeprowadzać wywiady z Oswaldem Cobblepotem, samemu zainteresowanemu, niemal graniczyło dla niego ze świętokradztwem. Zacisnął wargi w cienką linię, poprawił okulary ruchem wyćwiczonym przez lata, który wszedł mu już w nawyk do tego stopnia, że nawet go nie zauważał. Teraz zauważył i błyskawicznie opuścił rękę, trochę zażenowany.
    – Przykro mi, nie mogę nic ci zdradzić. To informacje… poufne – ostatnie słowo wymówił na tyle dobitnie, by mieć pewność, że jego znacznie na pewno dotarło. Nie uszło jego uwagi, że Cobblepot wcale nie ma ochoty rozmawiać o samym sobie, ani trochę, w najmniejszym stopniu, błyskawicznie odbijając piłeczkę w kierunku lekarza. Albo coś ukrywał, albo z jakiegoś powodu chciał dowiedzieć się więcej o Nygmie, może nawet wkupić w jego łaski - po co, tego Edward jeszcze nie wiedział. Być może miał nadzieję na lepsze racje żywieniowe, którch (rzekomo) nie udało mu się uzyskać od doktor Jefferson. Być może chodziło o coś zupełnie innego, ale Oswald Cobblepot nagle wydał mu się człowiekiem znacznie mniej złamanym niż na samym początku, kiedy jedynie patrzył, nie odzywając się słowem. Ale to też mogła być część choroby; ludzie tacy jak on potrafili reagować na wszelkie możliwe sposoby i byli bardzo, ale to bardzo nieobliczalni.
    – Ale dziękuję za komplement. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – zauważył. Skoro Cobblepot zamierzał w coś grać, Nygma równie dobrze mógł się przyłączyć, nawet jeśli wciąż nie rozumiał zasad tej gry. – Czy nie uważasz, że ten gniew może mieć swoje korzenie w fakcie, że nie jesz? Człowiek robi się zirytowany, gdy jest głody.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ed chciał powiedzieć "a nie mówiłem?", kiedy Cobblepot stracił przytomność. Nie zrobił tego, bo po pierwsze, nie miał komu, a po drugie, nie był to odpowiedni moment na wytykanie tego, że miał rację - ale powiedzieć chciał. Chciał do tego stopnia, że kiedy nieprzytomny pacjent został przetransportowany, w towarzystwie pół tuzina strażników (środki ostrożności) do skrzydła szpitalnego (także środki ostrożności, a przynajmniej tak Nygma podejrzewał), zajrzał do Sali, w której mężczyznę położono.
    Był blady, podłączony do dwóch kroplówek i przykuty do łóżka - dosłownie i w przenośni, bo nawet gdyby odzyskał przytomność w tej właśnie chwili, grube skórzane pasy nie pozwoliłyby mu wstać. Ba, nawet podnieść ręki. W zasięgu wzroku nie było ani jednego strażnika, nie liczące tego przy wejściu do samego skrzydła medycznego, uznano więc pewnie, że taka forma zabezpieczenia w zupełności wystarczy, by ochronić personel przed groźnym przestępcą. Edward usiadł w krześle pod ścianą i czekał.
    I czekał.
    A kiedy Cobblepot odzyskał przytomność, mrugając zerknął na niego i natychmiast z powrotem zamknął oczy, Ed odchrząknął znacząco. To był teraz jego pacjent, więc naturalnie, jako lekarz, chciał upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Być może nawet nakłonić go do niegłodzenia się.
    – Doprowadzisz się do znacznie gorszego stanu, jeśli dlaej będziesz odmawiał przyjomwania posiłków. I, przyznaję, brzmi to trochę okrutnie, ale naszym zadaniem jest utrzymanie cię przy życiu. Proszę, współpracuj – mówił cicho, bo i w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko miarowym pikaniem aparatury monitorującej pracę serca Cobblepota. Słysząc jego pytanie, zamrugał, ale nie był nim ani trochę zaskoczony; wszyscy pracownicy szpitala mieli tendencję do raczej niedelikatnego obchodzenia się z więźniami i zbyt ciasno zaciśnięte pasy nie były niczym dziwnym. A mężczyzna miał miły uśmiech, taki, który sprawiał, że prawie zapominało się o tym, że jego właściciel jest chorym psychicznie przestępcą. Ed wstał i stanąwszy przy łóżku zaczął poluzowywać pas unieruchamiający lewy nadgarstek pacjenta; pewnie nie powinien robić tego osobiście, a już na pewno nie przebywając z nim sam na sam. Pewnie powinien zawołać do tego strażnika. Ale strażnicy byli tylko chodzącymi górami mięśni niezdolnymi do odrobiny empatii. Nygma potrafił poradzić sobie z tak prostym zadaniem bez niczyjej pomocy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pewnie powinien był się tego spodziewać - tego albo czegoś jeszcze gorszego, bo w gruncie rzeczy miał szczęście, że Cobblepot nie postanowił na przykład udusić go rurką od kroplówki. Ani trochę nie zmieniało to faktu, że kiedy pacjent złapał go za krawat i przyciągnął na tyle blisko, że oddychali tym samym powietrzem, Eda sparaliżował strach. Krew zaszumiała mu w uszach, a serce przyspieszyło tak niespodziewanie, że niemalże wyskoczyło z piersi; każdy nerw jego ciała krzyczał na niego, żeby cofnął się, wyrwał, uciekał jak najszybciej i jak najdalej. To była naturalna reakcja zdrowego osobnika, który nagle stanął oko w oko ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i instynkt przetrwania kazał mu ratować własne życie za wszelką cenę. I pewnie by to zrobił, gdyby nie słowa Cobblepota, szeptane mu w usta tak cicho, że nawet gdyby strażnik stał właśnie przy drzwiach sali, nie usłyszałby zapewne ani jednego wyrazu.
    Jakaś część świadomości Nygmy wiedziała, a była to wiedza ciężka i bolesna, że obietnice, które właśnie usłyszał, są kuszące. Bardzo kuszące. Ale przerażenie wzięło górę i kiedy na twarzy więźnia rozlał się uśmiech, a ręka puściła krawat, Edward odruchowo cofnął się, rozpaczliwie chcąc zwiększyć dzielącą ich odległość; potknął się o coś, nie był pewien, o co, być może o własne buty, i prawie wpadł na znajdującą się na nim ścianę. Przez chwilę się gapił, z ustami otwartymi jakby chciał coś powiedzieć. Potem czym prędzej opuścił pokój i skrzydło szpitalne, przy wyjściu każąc jeszcze strażnikowi zająć się ponownym unieruchomieniem Cobblepota
    ? ? ?
    Te same obietnice nie dawały mu spokoju przez następne dni, uparcie nie chcąc się odczepić, nie ważne, jak bardzo nie starał się skupić na czymś innym; jego myśli zawsze wracały do słów Oswalda Cobblepota i jego przerażająco zdeterminowanego spojrzenia. Ostatecznie to właśnie one wepchnęły go do gabinetu ordynatora i kazały stać tam, prosząc na wszelkie możliwe sposoby, żeby ten jeden raz zrobił wyjątek. Dla dobra pacjenta, brzmiał główny argument Eda. Kontakt z naturą potrafi zdziałać cuda w terapii.
    Ordynator mógł odmówić. I odmawiał, zawzięcie i z uporem maniaka, ale Nygma musiał okazać się jeszcze bardziej uparty, bo mężczyzna wreszcie machnął ręką, rzucił szczekliwe "rób, co chcesz, ale jeśli coś się stanie, odpowiedzialność spada w całości na ciebie". Ed uśmiechał się całą drogę do izolatki.
    – Dzień dobry – przywitał się, mijając strażnika i stając przed kratami, bliżej, niż podpowiadała namalowana na podłodze żółta linia. Miał dziś naprawdę dobry humor. – Masz może ochotę na spacer?

    OdpowiedzUsuń
  8. Edward Nygma z natury marzł, jeśli tylko temperatura spadała po niżej dziesięciu stopni lub zrywał się nieprzyjemny, porywisty wiatr, nic więc dziwnego, że teraz dziękował w duchu własnej przezorności, która kazała mu mimo wszystko wziąć z domu komin i rękawiczki. Przeważnie do pracy dojeżdżał przyjemnie ogrzewanym samochodem, a z parkingu do wejścia miał nie więcej niż piętnaście metrów, więc narzucanie na siebie szalików i swetrów tylko po to, by za chwilę znowu je zdjąć, nie miało najmniejszego sensu. Ale dzisiaj było inaczej. Dzisiaj miał pełny pakiet, nawet puchate nauszniki, i czuł się w stu procentach przygotowany na zimę, która całkowicie zaskoczyła miasto.
    To był jeden z pierwszych śnieżnych dni, a jednak wewnętrzny dziedziniec szpitala był całkowicie biały; na świeżym śniegu widać było jedynie ślady ptasich nóżek i wąską ścieżkę prowadzącą od jednych ciężkich metalowych drzwi do drugich, która najwyraźniej została przezornie oczyszczona z samego rana. Ed przez chwilę zastanawiał się, dlaczego; podejrzewał, że dziedziniec mógł być szybszą drogą z jednej strony ośrodka na drugą, ale ani razu nie widział żadnego pracownika korzystającego z tej możliwości, naturalnie założył więc, że wyłożona nierównymi, starymi jak świat płytami chodnikowymi używana była jedynie w cieplejszych miesiącach. To znaczy wtedy, kiedy wyjście na zewnątrz bez kurtki nie groziło odmrożeniem sobie palców.
    Usiedli na ławce, z której ktoś wcześniej pobieżnie strzepnął większość śniegu; siedzenie było zimne nawet przez gruby materiał płaszcza. Nygma założył nogę na nogę, obserwując swojego pacjenta z uśmiechem człowieka, który właśnie zrobił coś, z czego jest bardzo, ale to bardzo dumny.
    – Mamy ładny dzień – stwierdził, jak gdyby nigdy nic, prawie wzruszając ramionami. Także rozejrzał się po dziedzińcu, spojrzał na pokryte szronem oknach nad nimi, dwa karłowate drzewka, zasypane białym puchem, rosnące w jednym z rogów tego niewielkiego prostokątnego kawałka zmarzniętej ziemi. Potem wrócił spojrzeniem do Oswalda. – Pomyślałem, że przyda ci się spacer. Trochę świeżego powietrza. To może nie najpiękniejsze miejsce, ale nawet uzyskanie pozwolenia na to graniczyło z cudem.
    Prawda była taka, że chciał pomóc na tyle, na ile był w stanie. Cobblepot nie był szaleńcem, a przynajmniej nie w stopniu, który przy dobrych medykacjach i nadzorze prawnym nie mógłby pozwolić mu na prowadzenie w miarę normalnego życia - oczywiście po odbyciu stosownej kary za morderstwo - a w szpitalu traktowano go bardziej jak zwierzę niż myślącą, czującą istotę ludzką. A Edward Nygma lubił być pomocny. Lubił też jednak naukę, a możliwość przekonania się, jak jego pacjent reagował będzie w zupełnie nowym otoczeniu, po spędzeniu pięciu miesięcy w ciasnej klitce bez okien, była nader kusząca. Lekarska ciekawość gryzła się w nim z czymś, co być może w innych okolicznościach nazwałby sympatią, i Nygma nie miał pojęcia, które ostatecznie zwyciężyło, kiedy po paru minutach zwyczajnego siedzenia w ciszy - całkiem przyjemnej, pełnej spokoju i współgrającej z nieruchomym dziedzińcem ukrytym pod śniegiem - strażnik potarł dłonie o siebie i stwierdził, że wraca do środka. Ed tylko skinął głową, a paralizator, który został mu wręczony "na wszelki wypadek", schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Zostali sami. Edward westchnął.
    – To nasza godzina, więc tak czy siak będziemy rozmawiać – wyjaśnił rzeczowym tonem, zdejmując zaparowane okulary i przecierając je szorstkim materiałem płaszcza. – Powiedz mi, jak się teraz czujesz? Jakie wyjście na zewnątrz budzi emocje? Sprawia, że jesteś zirytowany, a może tęsknisz za bliskimi? – to były w większości standardowe pytania. W większości. Oswald przez ostatni tydzień zachowywał się, jakby albo miał problemy z wyrażaniem emocji, albo zwyczajnie nie chciał się tymi emocjami dzielić, więc trzeba było delikatnie skierować go na właściwe tory, jeśli mieli cokolwiek razem wypracować.

    OdpowiedzUsuń
  9. Kiedy dokładnie został złapany za przód płaszcza i z ławki ściągnięty (choć może odpowiedniejszym doborem słów byłoby tu: brutalnie ciśnięty) w śnieg, tego Nygma nie wiedział. Miał dziwne wrażenie, że tego momentu "pomiędzy" w ogóle nie było i z jednego stanu przeszedł bezpośrednio w drugi - a może to po prostu adrenalina kazała mu skupiać się bardziej na niebezpieczeństwie, na którego działanie został właśnie wystawiony. Znowu. Gdyby jego umysł mógł pracować teraz normalnie, zapewne szybko skojarzyłby tę sytuację z tą sprzed tygodnia, kiedy głupio pozwolił sobie na poluzowanie pasów bezpieczeństwa unieruchamiających kończyny niebezpiecznego recydywisty.
    Prawda była jednak taka, że jego umysł nie mógł pracować teraz normalnie; nie z dłońmi z zaskakującą siłą zaciskającymi się na jego szyi, odcinającymi dopływ tlenu do płuc. Panika dodatkowo ściskała go w piersi i Ed na ślepo starał się zepchnąć z siebie ciężar Cobblepota, uwolnić się od jego uścisku. Przed chwilą przetarzali się po ziemi i chyba w którymś momencie dostał kolanem w żebra, celowo lub przypadkiem. Starał się kopnąć, ale i to nic nie dało, podobnie jak próba odszarpnięcia obcych rąk od swojego gardła.
    A potem dłonie zniknęły, tak po prostu; Edward zachłysnął się powietrzem, łapiąc je łapczywie jak po przebiegnięciu sprintem trzystu metrów. Okulary miał tak przekrzywione, że widział tylko jasność nieba, jego stalowoszarą przestrzeń, i pochylającą się nad nim twarz, której wyrazu nie mógł odczytać; chciał je poprawić, znów spróbować zrzucić z siebie ciężar napastnika, zerwać się na równe nogi i uciec, ale nie zdążył, po już chwilę potem wciągnięty został w pocałunek. A ten był... brutalny. Nie było na to innego określenia - Oswald przywłaszczył sobie jego usta jak coś, co mu się prawnie należało, coś, co stracił dawno temu i bardzo chciał odzyskać, z pełną mocą poczuć, że znowu, nareszcie, jest jego.
    Nygma zamarł, zaskoczony, i przez pierwsze parę sekund był tak ogarnięty szokiem, że nie ważył się drgnąć. Pozwolił się całować, a potem, nie bez pewnego wahania, lekko rozchylił wargi i odpowiedział pocałunkiem znacznie mniej namiętnym i znacznie bardziej niepewnym.
    Jego mózg zapomniał zarejestrować, kto ten pocałunek przerwał - on czy Oswald. Ed wiedział tylko, że dalej leżał w śniegu, skołowany, ale przyciskające go do ziemi ciało zdążyło już zniknąć.
    – Okej – wycisnął z siebie, kiedy wreszcie wrócił mu głos. – Okej, dobra. Co się właśnie stało?
    Podniósł się ostrożnie do pozycji siedzącej; miał mokro za kołnierzem, a włosy z tyłu głowy kompletnie przylgnęły mu do skóry. Nie widział w pobliżu swoich nauszników. Właściwie niewiele widział, bo okulary wciąż nie tkwiły z powrotem na jego nosie, ale zamiast coś z tym zrobić wpatrywał się w Cobblepota jak półślepy kret, mrugając w przedpołudniowym słońcu.

    OdpowiedzUsuń
  10. Dopiero po paru chwilach Ed uświadomił sobie, że jest mu zimno. Tak zwyczajnie, po ludzki, po prostu zimno, co nie było ani trochę zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że wciąż półleżał w śniegu, miał śnieg za kołnierzem, we włosach i w lewym bucie. A jednak podniesienie się z powrotem na nogi zajęło mu znacznie dłużej, niż by sobie tego życzył; wciąż niemalże czuł usta Oswalda na swoich, i odruchowo uniósł zmarzniętą dłoń, by dotknąć warg, jakby chcąc upewnić się, że pocałunek na pewno się skończył.
    Jakaś jego część wcale nie chciała, żeby okazało się to prawdą; jakaś jego część chciała ten pocałunek kontynuować, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio żołądek związał mu się w supeł w tak przyjemny sposób. Potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli. Jesteś jego psychiatrą, Ed, powtarzał sobie, kiedy siadał z powrotem na ławce, nieco dalej od Cobblepota niż przedtem. Jesteś jego psychiatrą, a on jest niestabilny emocjonalnie i to nie powinno nic dla ciebie znaczyć, zupełnie nic. Ale serce wciąż jakoś tak dziwnie waliło mu w piersi, a nagle gorąco, które czuł w policzkach, uparcie zrzucał na niską temperaturę, choć wiedział dobrze, że to słowa pacjenta tak na niego podziałały.
    Nie miał pojęcia, kiedy ostatnim razem ktokolwiek powiedział mu, że jest wyjątkowy. Nie był pewien, czy w ogóle kiedykolwiek coś takiego usłyszał, a nawet jeśli, to z pewnością było to bardzo, bardzo dawno temu.
    Otrzepał śnieg z kołnierza, pozbył się go z włosów, potem rozejrzał się w poszukiwaniu nauszników - leżały kilka matrów od niego, ale nie wstał, by je podnieść. I tak były już mokre, jeszcze złapałby zapalenie ucha. Zamiast tego pogrzebał w kieszeni i wyciągnął nieco zgniecionego twixa. Podał go Oswaldowi razem z trochę nerwowym uśmiechem kogoś, kto nie wie, co powiedzieć, więc ostatecznie decyduje się nie mówić nic.
    – To nie porządny obiad, ale... no. Proszę – stwierdził, wzruszając ramionami. Nie powiedział "nie chcę, żebyś chodził głodny" ani "wiesz, nawet cię lubię", choć jedno i drugie uparcie cisnęło mu się na usta.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jakaś część Eda, prawdopodobnie ta cechująca się do bólu medyczną ciekawością, potrzebą dźgania, obserwowania i zapisywania rezultatów, kazała mu naciskać. Pytać, spróbować wyciągnąć jak najwięcej informacji, które być może powiedziałyby mu coś więcej o pacjencie i jego sposobie myślenia, jego domniemanej schizofrenii czy o co by go tam jeszcze nie podejrzewać. Ed chciał wiedzieć, chciał gromadzić dane, tylko po to, by móc je potem analizować ze wszystkich możliwych stron, odkryć każdą możliwą tajemnicę, rozwikłać każdą możliwą zagadkę. Ale zdrowy rozsądek i wciąż świeże wspomnienie rozpaczliwych prób wydostania się z uścisku przestępcy - przestępcy! - kazały mu ugryźć się w język przełknąc palącą chęć zadania kolejnego pytania o rodzinę Oswalda. Przygryzł policzek od środka, nerwowym gestem poprawił okulary.
    – Oczywiście – stwierdził po chwili, nie do końca pewien, czy ma na myśli "oczywiście, nie ma za co" czy "oczywiście, nie będziemy mówić o twoich krewnych"; chyba jedno i drugie. Odchrząknął, przywołał na twarz uśmiech. Potem wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Mam żonę i córeczkę. Niedługo też syna – z portfela wydobył rodzinne zdjęcie, zrobione późną wiosną, kiedy we trójkę pojechali pod namiot; obejmował na nim żonę i trzymał córkę za rękę. – To był pierwszy raz kiedy Daisy spała poza domem, no, chyba że liczą się noclegi u koleżanek. Za parę miesięcy kończy siedem lat. Na urodziny chce pojechać do Disneylandu. Chyba wszystkie dzieci w jej wieku chcą. Ale Rachel rodzi w lutym i nie chciałbym zostawiać jej samej z małym, więc nie wiem, co wyjdzie z tego wyjazdu – urwał swój wywód, uśmiechnął się do zdjęcia i podniósł spojrzenie na Cobblepota. Do niego też się uśmiechnął. – Lubisz dzieci, Oswald?

    OdpowiedzUsuń
  12. Ed naprawdę kochał swoją rodzinę i starał się być najlepszym mężem i ojcem, jakim tylko mógł być. Sęk w tym, że nie miał zbyt wielu przyjaciół - ba, nie miał nawet zbyt wielu znajomych, takich spoza miejsca pracy, bo większość dnia spędzał w szpitalu, przeglądając historie choroby, a weekendami siedział w domu z książką lub zabierając córkę gdziekolwiek ta akurat nie miała ochoty się wybrać. Na studiach też nie miał ani czasu, ani głowy do zawierania bliższych znajomości, więc teraz, kiedy już otrzymał dyplom, najzwyczajniej w świecie nie miał komu wygadać się o swoim życiu prywatnym. Cobblepot oferował mu możliwość wyrzucenia z siebie całej tej dumy z faktu, że tę rodzinę ma i że jest ona taka wspaniała, i Nygma chętnie z niej skorzystał.
    To był błąd.
    Zamrugał, zaskoczony, słysząc wypowiedziane pewnym siebie głosem słowa pacjenta. Miał ochotę równocześnie potrząsnąć głową przecząco i zaśmiać się, jakby właśnie usłyszał najlepszy w świecie żart. To... nie miało najmniejszego sensu. Ani trochę go nie miało, naprawdę, przecież Daisy była jego dzieckiem, całkowicie jego. Po prostu bardziej wdała się w rodzinę matki.
    – Nie, nie – stwierdził, próbując się uśmiechnąć, tak o, beztrosko. Nie za bardzo mu to wyszło. – Mylisz się, Rachel by nigdy... nie, nie mam o czym z nią rozmawiać. Zobacz, ma moje oczy, widzisz? – wskazał córkę na zdjęciu, choć to było tak małe, że trzeba było zmrużyć powieki, żeby zrozumieć, o co dokładnie mu chodziło; i on, i ona mieli jasne oczy, w dość podobnym odcieniu niebieskiego zmieszanego z szarym. Oswalda najwyraźniej po prostu wzięło na jakieś głupie żarty i Edward nie miał pojęcia, dlaczego ani po co więzień za wszelką cenę chciał wmówić mu, ze żona przyprawia mu rogi, ale nie zamierzał w to wierzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I nie wierzył mu tego dnia przez całą drogę do domu. Ale kiedy wieszał płaszcz w przedpokoju, nagle nie był już taki znowu pewien. Jakieś wątpliwości zagnieździły mu się w głowie i nie chciały jej opuścić.
      Rachel siedziała w salonie, półleżąc na kanapie. Z telewizora dobiegały głosy z jakiegoś reality show.
      – Kochanie – zaczął, trochę niezręcznie stając w wejściu do dużego pokoju. Nie miał pojęcia, jak w ogóle o to spytać. – Zauważyłaś, że Daisy ma jasne włosy?
      – Oczywiście, jak mogłabym nie zauważyć koloru włosów własnego dziecka – kobieta prychnęła, nie odrywając wzroku od ekranu.
      – Tak, oczywiście. Po prostu... ani ty, ani ja nie mamy jasnych włosów – to wszystko naprawdę nie szło tak, jak Ed by sobie tego życzył. Przestąpił z nogi na nogę. – Nigdy byś mnie nie... prawda?
      – Zdurniałeś? Nie.
      Uznał to za bardzo dobitną i bardzo jednoznaczną odpowiedź.

      Usuń
  13. A jednak, mimo wszystko, mimo bardzo jednoznacznej rozmowy z żoną, Edward miał coraz większe wątpliwości. Jakaś jego część mówiła mu, że niepotrzebnie zaprząta sobie tym głowę, że to przecież nic takiego, że Rachel by przecież nigdy... a jednak robił się coraz bardziej rozkojarzony, coraz bardziej nieuważny. Miał wrażenie, że może... może jednak... bo coraz więcej na to wskazywało, kiedy zaczynał się przyglądać, przypominać sobie te wszystkie wieczory, które żona rzekomo spędzała u przyjaciółki, i ten jeden, kiedy rzeczona przyjaciółka pojawiła się u nich w domu, chcąc porozmawiać z Rachel, najwyraźniej nie mając pojęcia, że Rachel miała być teraz właśnie u niej.
    Nygmę coraz bardziej to wszystko dręczyło, więc robił to, co potrafił robić najlepiej: zadawał pytania. Rachel się wściekała, oburzała, wszystkiemu zaprzeczała. Oczywiście. Aż w końcu, tydzień po tej pierwszej, pamiętnej rozmowie, wykrzyczała mu w twarz, że tak.
    Nie poszedł tego dnia do pracy, a kiedy patrzył teraz w tył na ostatnie parę godzin, wszystko wydawało mu się być jednym wielkim zamazanym obrazem składającym się z mniejszych, równie zamazanych momentów; pamiętał, jak parkował pod szpitalem, jak używając swojej przepustki wchodził do pomieszczenia z kamerami; jak jego kroki brzmiały dziwnie głośno w zupełnie opustoszałym, objętym idealną ciszą budynku. A potem majstrował przy drzwiach do izolatki Cobblepota, starając się dopasować jeden z kluczy z pęku zwiniętego jednemu z drzemiących w najlepsze strażników do zamka.
    – Potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę. Chcę po prostu na chwilę przestać myśleć – stwierdził, marszcząc brwi, kiedy kolejny klucz okazał się nie być tym właściwym. Przelotnie zerknął na Oswalda. – Poza tym masz dziś urodziny, prawda?
    Kolejny klucz zaskoczył, zamek szczęknął i drzwi stanęły otworem. Ed zmierzył pacjenta wzrokiem, uważnie, jakby szukał oznak potencjalnej agresji, ale ten wydawał się być tylko zaskoczony. Psychiatra zacisnął palce mocniej na trzymanej w dłoni butelce alkoholu.

    OdpowiedzUsuń