8 stycznia 2010

[KP] I'm the king

OSWALD COBBLEPOT
trzydzieści dwa lata multimilioner właściciel luksusowego klubu nocnego  dziwak

Nie było łatwo dostać się na sam szczyt biznesowego łańcucha pokarmowego, ale po latach ciężkiej pracy udało mu się osiągnąć to, o czym od zawsze marzył. Otwarcie klubu zapewniło mu szybki i sporych rozmiarów dorobek, dzięki któremu był w stanie zainwestować w siebie i swoje życie osobiste. Posiadłość Cobblepota jest jedną z najwyżej wycenionych w kraju; pełno tam służby, stoły uginają się pod nadmiarem wykwintnego jedzenia, drogie trunki leją się litrami a sam właściciel nie narzeka na brak towarzystwa - w końcu znany jest z hucznych przyjęć i ma opinię dobrego gospodarza. Mimo wystawnego życia czegoś ciągle mu brak. Nie potrafi zapełnić ziejącej pustki, z dnia na dzień powiększającej się coraz bardziej. Szuka odskoczni w różnych rzeczach, ale na dłuższą metę nic nie jest w stanie dać mu tego za czym tak tęskni - choć sam do końca nie wie co to takiego. Liczy, że kiedyś wreszcie to odnajdzie.

9 komentarzy:

  1. [Sassy af Ed.]

    Najbardziej ze wszystkiego Ed miał sobie za złe to cholerne piwo.
    To nie był dobry tydzień; przez większość dni chodził raczej głodny, co wcale nie było odejściem od normy, ale w połączeniu z głodem narkotykowym dokuczało mu znacznie bardziej niż zwykle. Kiedy ostatnim razem próbował ukraść portfel przypadkowemu przechodniowi, prawie złapał go patrol policji właśnie wychodzący zza rogu, i ostatecznie skończył nie tylko bez pieniędzy, ale i zadyszany, zmęczony, z mięśniami drżącymi od nagłego wysiłku, do jakiego musiał zmusić się, by uniknąć wylądowania na dołku - a do tego w zupełnie innej dzielnicy miasta. Nie miał z czym pójść do dilera, co powoli wpędzało go w coraz większą desperację, a ta, w połączeniu z rosnącą z każdym dniem irytacją powodowaną brakiem dostępu do narkotyków, nie oznaczała nic dobrego. Pod koniec tygodnia był gotów rzucić się z pazurami na Willa, swojego jedynego przyjaciela, jedyną osobę, która chciała i lubiła spędzać z nim czas, i z całą pewnością ostatecznie by to zrobił, gdyby nie powstrzymywała go świadomość, że Will był bardziej niż gotów oddać mu trzy razy mocniej. Mogli być w czymś, co w innym życiu być może dałoby się nazwać związkiem, ale życie na ulicy miało to do siebie, że z czasem każdego doprowadzało do tej wewnętrznej granicy, której przekroczenie oznaczało kompletny chaos wewnętrzny i nieodpartą potrzebę dania komuś w mordę tylko po to, żeby poczuć się choć trochę tak, jakby miało się z powrotem kontrolę nad swoim życiem. Albo przynajmniej jakimś jego kawałeczkiem.
    A potem, jakimś cholernym cudem, którego zupełnie się nie spodziewał, Ed dostał propozycję. Nie wyglądał jak skończony łachmyta, to musiał przyznać nawet samemu sobie, i podejrzewał, że właśnie dlatego w ogóle się do tej roboty nadawał. Jak wszystko to opchniesz, powiedział diler, wciskając mu w dłoń tuzin woreczków z kokainą, to dostaniesz towar dla siebie. Tylko nie próbuj zrobić mnie w chuja, bo się dowiem i skończysz w rynsztoku z kulką we łbie. Czaisz?. Ed gorliwie pokiwał wtedy głową. Czaił.
    A teraz siedział przy barze w klubie, który ociekał pieniędzmi, bogactwem i ozdobami, i czuł, że mógł przedobrzyć. Ale pozbył się prawie wszystkich narkotyków, więc zrobił się na tyle odważny, by wejść i pozaczepiać gości. Nawet zamówił sobie piwo, porządne, nie sikacza, do którego przyzwyczaiło go życie na ulicy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał szansę się takiego napić.
    To był jego błąd - to wszystko, od przekroczenia progu przybytku, do zajęcia miejsca na wysokim stołku przy barze. Dłoń, która zacisnęła się na jego ramieniu i odciągnęła go na bok, była równie chłodna co głos mężczyzny, niższego od Eda o prawie głowę, we fraku, który wręcz błyszczał nowością. Ed poczuł, że coś ściska mu się w gardle i przez chwilę po prostu stał w miejscu, gapiąc się i nie do końca wiedząc, co ma powiedzieć. Przeprosić? Wyrwać się i uciec? Jedno i drugie brzmiało jak dobry plan i coś, co zrobiłby dorosły, odpowiedzialny, zdrowo myślący człowiek.
    – Masz rację, nie wiem – przyznał ostatecznie, nie do końca głosem osoby winnej i czującej skruchę. Był nieco zdezorientowany muzyką dudniącą w okolicach parkietu; obejrzał się przez ramię, chcąc na chwilę uciec przed ostrym spojrzeniem faceta, zapewne właściciela klubu. – Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale podejrzewam, że zaraz zagrozisz mi nasłaniem na mnie swoich goryli, więc chyba lepiej będzie, jeśli po prostu wyjdę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo to wciąż stał tam, gdzie stał. Jakkolwiek głośny, duszny i wypełniony ludźmi klub by nie był, była to wciąż jakaś marna namiastka normalnego życia - luksusowego życia, którego Ed nigdy nie miał szansy zaznać. Cholera, nie miał pojęcia, kiedy ostatnim razem był w normalnie ogrzewanym pomieszczeniu. Chciał postać tu sobie jeszcze trochę, poudawać, że jest taki sam jak kobieta siedząca przy barze albo gość zagadujący jedną z tancerek, która właśnie zeszła ze sceny.
      – Puścisz? – spytał wreszcie, zerkając na dłoń mężczyzny wciąż zaciśniętą na jego ramieniu. Potem, zmieszany, wskazał głową kufel z piwem, który zmuszony był zostawić. – Niekoniecznie mam jak za to zapłacić.

      Usuń
  2. Ed chciał zaprotestować. Naprawdę, serio, bardzo chciał, już nawet otwierał usta, żeby zaoponować, powiedzieć nie, dziękuję, nie trzeba, to nie będzie potrzebne, jest mi dobrze tak, jak jest, a skoro tobie nie pasuje, to już wychodzę, już schodzę ci z oczu, nie będziesz musiał na mnie więcej patrzeć i wszyscy będą zadowoleni. Właśnie to chciał powiedzieć, może nawet unieść się tą resztką honoru, którą jeszcze miał i której czepiał się jak tonący brzytwy, ale nie było mu dane. Uciszono go, zaciągnięto do garderoby, dużego pomieszczenia na zapleczu wypchanego strojami w krzykliwych kolorach, które, jak zgadywał, należały do tancerek. Kamerdyner zamknął za nimi drzwi, zostawił Eda przy wejściu i zaczął przeglądać ubrania na jednym z długich wieszaków zamontowanych na ścianie.
    Rozejrzał się ukradkiem, trochę zawstydzony; o ile tam, w klubie, wśród ludzi, czuł się w miarę dobrze, bo mógł udawać, że wcale nie jest nieproszonym gościem, a jednym z bogaczy bawiących się w najlepsze, o tyle tutaj był sam, nie licząc starszego mężczyzny i ton ubrań. Czuł się nie na swoim miejscu, jak intruz, którego wcale nie powinno tu być, który znalazł się tu przypadkiem i powinien wyjść.
    – Więc… po co tak właściwie tu jestem? Dlaczego? Nie łatwiej byłoby po prostu mnie wyrzucić i zapomnieć o całym incydencie? – odezwał się, chcąc przerwać ciszę. Kamerdyner nawet na niego nie spojrzał; przez chwilę dalej przeglądał ciuch za ciuchem.
    – Pan Oswald chce, żeby pan tu był. Dlatego – odpowiedział w końcu, i nie uszło uwadze Eda, że został nazwany panem. Mężczyzna podał mu zielony garnitur i białą koszulę. Nie zadawał więcej pytań.
    Parę minut później został wypuszczony z powrotem na salę, czując się w nowym stroju jeszcze bardziej jak idiota. Nie dość, że ubrano go w cudze ciuchy, to jeszcze były one odrobinę za małe; nogawki spodni okazały się krótsze niż powinny, tak samo jak rękawy marynarki, z której ostatecznie zmuszony był zrezygnować. Koszula, zamiast białej, była ciemnoszara.
    Facet, przez którego Ed wylądował w tym bagnie (przypominał trochę ptaka, z nosem jak dziób i w czarnym pingwinim fraku) właśnie raczył gości opowieścią o… czymś. Ed nie słuchał, bardziej zainteresowany otoczeniem; wciąż był poirytowany i czuł się nieswojo, ale szybko dołączyło do tego uczucie niepohamowanego zainteresowania. Nie znał tego świata, pełnego przepychu i beztroskiej zabawy. Miał wrażenie, że wygląda jak dzieciak po raz pierwszy zabrany do wesołego miasteczka, który nie może zdecydować się, na którą atrakcję wybrać się w pierwszej kolejności.
    Ktoś poklepał go w ramię. Kamerdyner.
    – Pan Oswald zaraz do pana dołączy – oznajmił tylko. I rzeczywiście, parę chwil później Ed patrzył, jak "pan Oswald" schodzi ze sceny i kieruje się w jego stronę, kiedy ona sam uśmiechał się niezręcznie.
    – Marynarka była za mała – wyjaśnił jej brak jeszcze zanim padło pytanie. – Wiesz, co jest wysokie, kiedy jest młode, i niskie, kiedy jest stare?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubił zagadek. Ed miał ochotę zmarszczyć brwi, ale w porę się powstrzymał, nie do końca mając ochotę podpadać tego dnia komukolwiek wysoko postawionemu. A dla Eda wszyscy byli wysoko postawieni, z siedzącym obok niego facetem na czele. Facetem, który nie lubił niespodzianek.
    Cóż, Ed lubił. I to bardzo. Kiedy żyło się na ulicy, nie miało się wiele możliwości spędzania wolnego czasu (a tego było aż nadto) i człowiek naturalnie szukał sposobów na zaprzątnięcie sobie myśli, skierowanie ich na tory inne niż te prowadzące nieuchronnie do stacji "Depresja". Zagadki były jednym z takich sposobów, jego ulubionym, podchwyconym od Willa; we dwóch często grywali w szarady, żeby nudne, pełne nicnierobienia godziny dzielące ich od zmierzchu upłynęły jednak nieco przyjemniej niż na użalaniu się nad sobą. Na ulicy nikt nie chciał się z tobą zadawać jeśli byłeś depresyjnym smutasem, bo nikogo nie obchodziły cudze problemy, wszyscy mieli wystarczająco dużo własnych. Ed podejrzewał, że w życiu ludzi posiadających dom i stały przychód miesięczny też mniej więcej tak to wyglądało.
    – Ed – przedstawił się krótko w odpowiedzi. Ach, a więc miał rację, rzeczywiście właściciel. Teraz czuł się jeszcze bardziej zmieszany, bo nie dość, że oferowano mu alkohol, to jeszcze jak gdyby nigdy nic siedział w towarzystwie najważniejszego człowieka w klubie. W meloniku, który wziął się praktycznie niewiadomo skąd. Pasował tu jak pięść do nosa i coraz bardziej mu ta świadomość dokuczała, podobnie jak to, że wcześniej czy później ktoś na pewno zażąda czegoś w zamian za tę możliwość chwilowego zaznania luksusów. Pytanie brzmiało: kiedy i czego będzie chciał.
    Mimo to napił się. W końcu co miał do stracenia.
    – A odpowiedź to świeca – odezwał się znowu, odstawiając trzecią pustą szklaneczkę na tacę. Alkohol był mocny, a Ed nieprzyzwyczajony po paru latach picia ręcznie pędzonego przez starą Minnie bimbru; zaczynało być mu przyjemnie ciepło, jeszcze cieplej niż wcześniej, i trochę szumiało w głowie. Spojrzał na swojego rozmówcę - pana Oswalda Cobblepota, właściciela tego skromnego klubu, poprawił się w myślach - i uśmiechnął się jak do starego znajomego. – Na zagadkę. Wysoka, kiedy jest młoda, i niska, kiedy jest stara – zastanowił się przez chwilę, zmarszczył brwi. – Albo ołówek. Zależy, jak na to spojrzeć. Osobiście preferuję świece, są znacznie bardziej użyteczne. Tak właściwie dlaczego jeszcze mnie nie wyrzuciłeś? – nie potrafił powstrzymać pytania, po prostu mu się wymsknęło, choć pewnie nie powinno. Świetnie, zganił sam siebie, teraz na pewno wywali cię na zbity pysk. Brawo, Ed. Zwalił to jednak na alkohol, żeby ostatecznie móc obwiniać procenty, a nie swoją niewyparzoną gębę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oswald Cobblepot wydawał mu się być specyficznym człowiekiem - żeby nie powiedzieć, że wprost dziwnym. Ed spotkał w życiu już sporo specyficznych osób, ale właściciel klubu był specyficzny w jakiś taki... inny sposób. Inny niż wszyscy pozostali, i ciężko było określić dokładnie, co to było: wygląd, sposób wysławiania się, może po prostu aura autorytetu, którą wokół siebie roztaczał. A może fakt, że Ed nie był przyzwyczajony do przebywania w towarzystwie ludzi z pieniędzmi, pozycją i reputacją.
    A już na pewno nie oferowano mu alkoholu za nic, żeby mógł opijać z takimi ludźmi piątą rocznicę otwarcia ich przybytku. To był naprawdę dziwny dzień.
    – Podobno pieniądze nie kupują szczęścia – to powiedziawszy, bez szemrania przyjął podsuniętą w jego kierunku wysoką szklankę. Upił łyk; alkohol zapiekł go w gardle. Upił drugi i przed trzecim stwierdził, że chyba wystarczy, że chyba nie wypada. Odstawił szklankę z powtorem na lśniący lakierowanym drewnem blat. – Nie, żebym kiedyś miał wybitnie dużo forsy, więc równie dobrze mogę pieprzyć głupoty – przez chwilę obserwował barmana obsługującego innych gości; w tej właśnie chwili robił drinki dwóm kobietom parę stołków od samego Eda. – Wiem za to, że i bez forsy to nie za fajnie. Serio, straszna chujnia.
    Miał ochotę odwrócić się na swoim stołku i spijać widok pełnej sali, ludzi rozmawiających przy stolikach lub pozbijanych w grupki w okolicy sceny, a potem samą scenę, którą rządziła teraz niewielka orkiestra i młoda kobieta śpiewająca coś, co z całą pewnością nie było w języku angielskim; z jakiegoś powodu wszystko to bardzo go interesowało i chciał zobaczyć jak najwięcej. Zapamiętać jak najwięcej. Nawet nie po to, żeby się potem przechwalać, bardziej dla samego siebie, prywatnie, jako miłe wspomnienie miłego dnia, które mógłby przywoływać, kiedy wyrzygiwał żołądek, bo znowu nie było go stać na narkotyk. Ale tego nie zrobił. Zamiast tego znowu się napił, bo szumienie w głowie było coraz mocniejsze, czuł się przyjemnie lekki
    – W sumie, gdyby nie ten frak, to byłbyś w moim typie, wiesz? – język mu się plątał i Eda bardzo to rozbawiło. Zaśmiał się, trochę do siebie, trochę do wszechświata; oparł łokieć o blat, a dłonią podparł skroń, i spojrzał na siedzącego obok niego faceta. – Masz ładne oczy. Ale naprawdę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cała ta rozmowa, składająca się może z pół tuzina wymienionych zdań, zaskakująco szybko przerodziła się w otwarty flirt. Czego Ed zupełnie się nie spodziewał - bo jak miał się spodziewać, wchodząc do przepełnionego poubieranymi w pstrokate stroje ludźmi klubu z zamiarem sprzedania paru saszetek z kokainą, że zostanie bezpardonowo złapany za rękę i przez tłum przeciągnięty w kierunku schodów, potem schodami na górę, korytarzem prosto, aż w końcu do sypialni, która od progu przytloczyła go nie tylko rozmachem, z jakim została urządzona, ale i samymi rozmiarami. Zanim się zorientował, został pchnięty na łóżko, ogromne i zasłane fioletowymi jedwabiami. Uniósł się na łokciach, właściwie tylko po to, żeby zaraz zostać niemalże siłą postawiony z powrotem na nogi i zagoniony do łazienki; czuł się trochę jak lalka przerzucana z kątu w kąt, ale nie mógł powiedzieć, żeby mu to wybitnie przeszkadzało. Nie, kiedy wanna - również pokaźnych rozmiarów - zaczęła napełniać się parującą wodą, a dolany do niej olejek o silnym zapachu kokosa obiecywał przyjemną kąpiel.
    Ed nie pamiętał, kiedy ostatnio brał kąpiel w gorącej wodzie. Dlatego nie oponował, kiedy tak po prostu ściągnięto z niego większość ubrań; nagość była mniej krępująca, kiedy nie było się trzeźwym w najmniejszym stopniu. Wszedł do wanny i usiadł, zanurzając się po szyję w gorącej wodzie i pozwalając, by jej ciepło wywabiło z jego ciała całe to zmęczenie, które od wielu miesięcy zalegało w mięśniach. Oparł głowę o brzeg, zamykając oczy i napawając się tym momentem luksusu. Zaraz jednak ponownie je otworzył; obserwował ruch gąbki i zaciśniętych na niej bladych palców, jakby były ocierającym się o jego skórę zwierzęciem. Nauczył się już, że brud wcale nie musi być zły, że da się do niego przywyknąć, zapomnieć, i jemu samemu bycie brudnym przestało już przeszkadzać, ale Oswaldowi najwyraźniej przeszkadzało. Więc Ed potulnie dał się wyszorować, tylko raz łapiąc nadgarstek mężczyzny, żeby bliżej przyjrzeć się jego dłoni - był pewien, że zobaczył bliznę w bardzo dziwnym, kolistym kształcie, ale kiedy spojrzał z bliska, nie zauważył nic poza kropelkami wody na skórze, więc to na pewno musiała być gra świateł - sam wtarł sobie we włosy szampon o zapachu wanilii i zanurzył głowę, żeby zmyć pianę. Kiedy wstał, ociekał wodą, ale czuł się przyjemnie czysty, nawet jeśli kompletnie nie rozumiał, dlaczego w ogóle tu jest. Wychodząc, poślizgnął się na mokrej podłodze i wyrżnąłby głową w ścianę gdyby w porę nie przytrzymał się ramienia Cobblepota.
    – Przepraszam – chciał się zaśmiać, ale zabrzmiało to bardziej jak chichot. – Wszystkich gości zapraszasz do łazienki, czy powinienem czuć się wyjątkowy?
    Nie czekając na odpowiedź, wytarł się i otulił miękkim, puchatym szlafrokiem ściągniętym z wieszaka; skoro już go tu przyciągnięto, równie dobrze mógł być trochę bezczelny i się rozgościć. Stopą przesunął na bok swoje-nieswoje ubrania, porzucone na samym środku łazienki... i wtedy mu się przypomniało. Podniósł spodnie, obmacał kieszenie; jest! Wyciągnął torebeczkę z narkotykiem i na chwilę podniósł ją na wysokość oczu, mierząc wzrokiem. Zawahał się. A właściwie czemu by nie? Bez słowa podrzucił ją Oswaldowi - panu domu. Niech czyni honory.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ed westchnął z zadowoleniem i ulgą, czując, że narkotyk powoli zaczyna działać; to nie była morfina, która pozwalała mu się rozluźnić, zrelaksować, nie myśleć o swoich własnych problemach, o tym, jak bardzo beznadziejne jest jego życie i o ile lepiej byłoby po prostu ze sobą skończyć. Ale to wciąż było coś. Narkotyk. Możliwość znalezienia drogi ucieczki od ponurej, okrutnej rzeczywistości, nadania jej jakichś przyjemnych kolorów, które sprawiłyby, że nie wydawałaby się już aż tak okropna. Nie był niezaznajomiony z kokainą, wiedział, jakie ma skutki i wiedział mniej więcej, czego powinien oczekiwać, ale w połączeniu z alkoholem nawet miękkość szlafroka zwiniętego z łazienki sprawiała, że miał ochotę śmiać się na cały głos. Przesunął dłonią po puszystym materiale, potem znowu i znowu; zachichotał pod nosem. Wyszedł z łazienki.
    Gospodarz kombinował właśnie przy sprzęcie grającym, którego konkretnej nazwy Ed nie znał, i gdyby miał być szczery, ani trochę go ona nie obchodziła. Ważne było to, że z głośników zaraz popłynęła głośna muzyka, zalewając wszystkie jego zmysły jak wysoka fala zalewająca niewielką łódeczkę, a Oswald chwycił wytrzaśniętą skądś szczotkę, wtarabanił się na łóżko i zaczął śpiewać jak gdyby nigdy nic. Ed po raz kolejny nie potrafił powstrzymać śmiechu. Zaklaskał parę razy jak dziecko lub wierny fan, po czym jak gdyby nigdy nic także wgramolił się na łóżko; był teraz wysoko, co w jakimś stopniu tylko sprawiło, że euforia jeszcze mocniej zaszumiała mu w uszach, a krew pędziła w żyłach jak szalona.
    Cobblepot był drobny i śmiesznie się ruszał z tą swoją chorą (przynajmniej podejrzewał, że była chora) nogą, i łatwo było mu zabrać szczotko-mikrofon. Ed też próbował zaśpiewać, ale znał może połowę słów refrenu, a poza tym zaraz zaplątał mu się język, koniec końców więc jedynie wybuchnął śmiechem, opadając ciężko na gładką pościel i odrzucając głowę do tyłu.
    – Hej, siadaj. No, usiądź – złapał Oswalda za rękę i ciągnąc w dół dopóki ten nie usiadł obok niego. Objął go za szyję, przesunął kciukiem po linii szczęki, cały czas z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Jesteś paskudnie przystojnym skurwielem. A ja się czuję bardzo... bardzo, ale to bardzo wdzięczny – urwał na chwilę, zastanawiając się. – I podniecony – dodał, po czym bezceremonialnie przyciągnął Cobblepota do siebie i pocałował, łapczywie i tylko odrobinę nieporadnie. Było mu gorąco, nawet mimo faktu, że gdzieś po drodze najwyraźniej rozwiązał mu się szlafrom, po teraz jeden z rękawów zsuwał mu się z ramienia, ale Eda obchodził już tylko pocałunek i łatwość, z jaką udało mu się popchnąć Oswalda na poduszki, a potem zabrać do rozpinania mu spodni. Okalury prawie kompletnie zsuwały mu się z nosa, ale to też ani trochę go nie obchodziło; nie musiał widzieć, żeby się pieprzyć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ed nie pamiętał kiedy ostatnim razem uprawiał seks w łóżku - takim prawdziwym, najprawdziwszym łóżku z prawdziwego zdarzenia, miękkim, z materacem i czystą, świeżą pościelą. Zazwyczaj musiał zadowalać się kocem (nieraz przeżartym gdzieniegdzie przez mole), może jakąś poduszką marnej jakości. Ale teraz był w sypialni wypełnionej po przegi przepychem, do jakiego nigdy nie przywykł - gdyby nie był pijany i naćpany, pewnie czułby się bardzo nieswojo, zupełnie tak jak wcześniej w garderobie, bo zwyczajnie pasował do tego miejsca jak pięść do nosa - a jej właściciel akurat postanowił mu obciągnąć. Nie, żeby Ed miał ochotę protestować, bo tak się składało, że był chętny i gotowy, więc po prostu wplótł palce we włosy Oswalda i pozwolił jego językowi działać cuda.
    Gorąca kąpiel skutecznie pozbyła się całego napięcia, jakie zdążyło nagromadzić się w jego ciele, ale wcale nie sprawiło to, że seks był spokojny i delikatny; wręcz przeciwnie, pieprzyli się mocno i jakaś część Eda już wiedziała, że potem przyda się kolejna kąpiel, żeby rozluźnić obolałe mięśnie i choć trochę ukoić podrażnione miejsca. Inna jego część miała wrażenie, że skrzypienie łóżka słychać aż na samym dole, w klubie, ale zdecydowana jego większość ani trochę się tym nie przejmowała, bo akurat dochodził z imieniem Oswalda na ustach.
    Nie pamiętał, kiedy zasnął i kiedy zdążył przyciągnąć Cobblepota do siebie, spocony i przyjemnie zmęczony, ale obudził się z jego ręką gdzieś w okolicach własnego biodra i natychmiast ogarnęło go przerażenie. Nie miał pojęcia, która jest godzina i czy jego diler (lub też szef dilera) już nie wysłał kogoś, żeby pozbyć się zbędnego, wyraźnie zawodzącego trybiku o nazwie Ed. Musiał wykorzystać całą swoją siłę woli, żeby nie zerwać się i nie wypaść z pokoju jak burza; zamiast tego wyplątał się z objęć Oswalda, ostrożnie, żeby przypadkiem go nie obudzić, wciągnął na siebie porzucone gdzieś na podłodze spodnie i kiedy z na wpół zapiętą koszulą pospiesznie zakładał buty, na jednej z szafek mignęło mu coś złotego. Zamarł na chwilę.
    Zegarek.
    Szczerozłoty.
    Niewiele myśląc, zwinął go i wcisnął do kieszeni. Potem to samo zrobił z paroma studolarowymi banknotami, które znalazł w leżącym obok portfelu. I wyszedł, zamykając za sobą drzwi najciszej, jak tylko mógł. W holu minął lokaja, którego imię zdążyło już wypaść mu z głowy, ale nie zwrócił na niego większej uwagi. Mruknął tylko coś na kształt "dzień dobry". Mężczyzna nie odpowiedział. Odprowadził go tylko wzrokiem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ed już dawno temu, dla własnego dobra, przyjął prostą taktykę myślenia tylko o sobie i dbania wyłącznie o własne potrzeby - tego od niego wymagało życie i wcale nie zamierzałsię tego wypierać. Więc brał, na co się natykał, i nie żałował, szczególnie jeśli to spotkane przypadkiem coś należało do bogaczy; on sam był biedny i taki zegarek jak ten, który właśnie ściskał we wciśniętej głęboko do kieszeni dłoni, mógł dosłownie uratować mu skórę i zapewnić jedzenie i narkotyki na następne dwa tygodnie. Cobblepot pewnie nawet nie zauważy, że go nie ma. Tych paru stów też nie będzie mu żal, przecież ma setki zer na koncie w jakimś wykwintnym banku.
    Przynajmniej tak chciał myśleć.
    Pierwsze, co zrobił, kiedy opuścił klub, było skierowanie się do kogoś, kto mógłby mu ten zegarek wycenić; był pewien, że dostanie za niego co najmniej dwieście dolców. To by go w miarę ustawiło. Sęk w tym, że nie miał nawet szansy dotrzeć na miejsce; gdzieś w połowie drogi coś zaczęło ściskać go w piersi i choć z początku starał się to uczucie ignorować, ostatecznie urosło na tyle duże i namolne, że musiał się zatrzymać i zastanowić. I doszedł do wniosku, że to poczucie winy.
    Pomyślał trochę dłużej i doszedł do następnego wniosku, że tak po prostu nie można. Że nie wypada, że trzeba zachować trochę ludzkiej godności. Zaklął pod nosem i zawrócił.
    A pod klubem natknął się na nikogo innego jak na lokaja. Który, kiedy tylko go zobaczył, złapał go za kołnierz i siłą wciągnął do pustego o tej porze lokalu.
    – Hej, hej, w porządku, spokojnie – Ed uniósł dłonie w poddańczym geście. Wyciągnął z kieszeni zegarek i wcisnął go lokajowi w rękę. – Proszę, zwracam. Oddaj mu to. Mogę już iść, możesz mnie puścić? Proszę?

    OdpowiedzUsuń