VENCY MILSTEAD
22 lata i 158 centymetrów w pionie
dotychczas studentka biologii
Życie było idealne. No, prawie. Trochę się z niej śmiali w szkole, że jest ruda, ale przynajmniej nie miała piegów. Prócz tego miała cudowną, choć lekko wybrakowaną, bo bez ojca, rodzinę. Matka zawsze była surowa, ale Vency myślała, że tak ma być. Trzymała ich krótko, a to oznaczało, że wyjdą na ludzi, prawda? Ona i jej młodszy brat. I jakoś nie zauważała wtedy, że to "surowe wychowanie" zakrawa o dręczenie i znęcanie się nad własnymi dziećmi. Tak więc Vency starała się być idealna, idealnie się uczyć, idealnie się zachowywać i ogólnie mieć idealny świat i idealne życia. Wmówiła sobie, że tak jest. Victor był tylko dwa lata młodszy i dogadywali się wyjątkowo dobrze, jak przystało na dzieci, które mają ten sam problem. Wspierali się na miarę dziecięcych, a potem nastoletnich możliwości. Cieszyli się z wzajemnych sukcesów, których było raczej niewiele i pocieszali, gdy matka dokazywała. Największym sukcesem Vency, takim, który mógł pozwolić na rozwinięcie podciętych skrzydeł, było dostanie się na studia. Wprawdzie stypendium nie dostała (co było jawną niesprawiedliwością - zważywszy na warunki, w jakich żyła) i musiała pracować, łapiąc się czegokolwiek, byle tylko móc zostać na uczelni, ale jej zależało. Wtedy jeszcze nie narzekała, wtedy myślała, że tak musi być. Że musi się przemęczyć, musi swoje przeżyć, aby nabrać doświadczenia i zrozumieć, że nie wszystko przychodzi z łatwością, tylko trzeba na to zasłużyć ciężką pracą. Miała dziewiętnaście lat, wiecznie naćpaną i pijaną matę za ścianą, kochanego brata, któremu tłumaczyła matmę, ulubione studia, do których musiała ciągle kuć i koszmarną pracę, aby w ogóle jakoś wiązać koniec z końcem. Tylko że brata straciła dosyć szybko, co było pierwszym powodem jej podłamania. Przecież miał ledwie osiemnaście lat. Ale pojawił się Peter, a Vency myślała, że się zakochała. Był pięć lat starszy, taki dojrzały, pocieszał ją i rozumiał stratę. Z początku na nic nie naciskał, a ona o niczym więcej prócz platonicznej relacji nie myślała. Tyle jej wystarczyło. Rozmowy, przytulenie, połączenie dusz, jak zwykła to nazywać w swojej romantycznej głowie. Dziwiło ją naleganie na coś więcej. Za każdym razem kulturalnie mówiła, że tego nie potrzebuje, że nie rozumie, o co mu chodzi. Pod pewnymi względami Vency zawsze była niewinna i naiwna jak dziecko. Peter jednak w końcu stracił cierpliwość. Nie po to starał się dwa lata, aby potem przeszło mu wszystko koło nosa, więc postanowił wziąć siłą to, co mu się, według niego, należało.
Oczywiście, że krzyczała, głos zawsze miała dobry. Szarpała się, gryzła, drapała, ale była przecież tylko małą, słabą kobietką, której nawet nie byłoby widać w tłumie, gdyby nie ognisty kolor włosów. Szorowała się trzy dni. Potem poszła do matki, szukając pomocy. Pomocy, której nie dostała, a zamiast tego została nazwana dziwką i wyrzucona za drzwi. Pół nocy szlajała się po mieście, a kiedy wróciła do domu, otwierając sobie prosty zamek spinką, zastała rodzicielkę leżącą na kanapie. W rzygowinach. Martwą. I ze stertą papierów leżących na starym stoliku, których treść mówiła o kosmicznie wielkich długach, o których Vency nie miała wcześniej pojęcia. Egzekucja miała się odbyć w trybie natychmiastowym i w momencie, gdy wynoszono panią Milstead w czarnym worku, z mieszkania wyprowadzoną również Vency, bo przecież od tej pory nie miała do niego żadnych praw.
Nie miała się gdzie podziać. Nawet nie myślała racjonalnie. Straciła chęć na cokolwiek. A życie wcale nie było idealne.
A nieidealnego nie chciała. Nie chciała już żadnego, więc postanowiła, że lepiej jest po prostu nie żyć.
Przejście kilku przecznic nie zajęło mu aż tyle czasu - 23 minuty. Ominięcie nadal czynnej budki z tajskim żarciem było jeszcze szybsze, niż dzisiejszego ranka - 4 minuty, a czekanie na pasach, pomimo pustej ulicy, doliczyło jedynie zabrane minuty spod budki - 2 minuty. W końcu po odpowiednio 29 minutach i 41 sekundach był w swoim ulubionym parku.
OdpowiedzUsuńPark mieścił się w najdalej wysuniętej części tego miasta, granicząc z bujną roślinnością okolicznego lasu, a widok i spokój jaki zapewniał swoim bywalcom, był doprawdy najcudowniejszym darem od kochanego tatusia na górze. A przynajmniej takie zdanie miał o nim Aaron.
Chodził po tym parku już od najmłodszych lat - w początkach swojego życia jako wyprowadzany na spacer niemowlak, a teraz już chodząc o własnych siłach. Przemiana, jaka nastąpiła w nim pod koniec liceum, jeszcze bardziej umocniła niewidzialną więź, którą Helland czuł ze zdwojoną siłą.
W końcu takie duże i złe wilki jak on, nie pogardzą miejscem służącym do polowań, prawda?
Szybkie przeciągnięcie, krótka rozgrzewka jego starzejących się mięśni i był gotowy na codzienny jogging. Jeszcze tylko słuchawki - ale gdzie one znowu wsiąkły?
- No do kurwy nędzy! - Mruczał idąc przed siebie. - To jakaś magia, że nieważne jak dobrze złożone i wsunięte do kieszeni, zawsze po wyjęciu są takie poplątane?
I tak idąc i przeklinając nad nieznaną siłą wyższą, brunet nie zdawał sobie sprawy, że zmierza w kierunku niewielkiego mostku łączącego dwie strefy parku. Również cichy plusk nie wyrwał go z rozmyślań, choć może powinien? Aaron nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać, jeżeli przed sobą miał prawie rozplątane słuchawki.
- Straciłem jakieś szeeeść, może siedeeem minut. Jeżeli dobiegnę do końca w przeciągu 20 minut i wrócę do domu biegiem, odrobię te i zaległe minuty. A może tylko te? - Zastanawiał się, wpinając kabel do telefonu i wchodząc do menu wyboru.
Po wyborze odpowiedniej piosenki i rozkoszowaniu się jej pierwszymi taktami w lewej słuchawce, Aaron kątem oka zobaczył coś jasnego w ciemnej wodzie. Przystanął przy barierkach i przyglądał się jeszcze przez dwa uderzenia serca dziwnej anomalii. W głębinach, pod ciemną tonią spokojnej rzeki, nie pływały ryby ku rozpaczy zapalonych wędkarzy, a wątpliwym było sądzić, że dziwna rzecz, jakby jakaś bluza?, znalazła się tutaj przypadkiem.
Trzecie uderzenie serca spotkało się z głuchym uderzeniem telefonu z słuchawkami o drewnianą podłogę, a czwarte z zimnymi igłami wbijającymi się w każdy możliwy centymetr ciała Hellanda. A pod powierzchnią musiał pozostać przez przynajmniej jeszcze dziesięć, by uratować kogoś kto, jak Aaron przypuszczał, jeszcze mógł żyć.
Helland podczas reanimacji zastanawiał się co mogło niedoszłemu topielcowi strzelić do głowy. Rodzina, przyjaciele, problemy w szkole lub pracy, nieudany się związek czy nawet niespłacane kredyty i komornicy na głowie nie potrafiłyby zmusić go do popełnienia samobójstwa. Choćby przez to, że ludzi obojętnych na niego gówno będzie obchodzić jego śmierć, a tym, którzy uważali go za kogoś wartościowego, doda tylko kilka zmartwień więcej. Po kilku miesiącach czy nawet dniach, będzie jedynie pustym nagrobkiem i klepsydrą wiszącą w pobliskim kościele. Nie żeby jego dało się zabić tak prostym sposobem - niektórzy są o wiele bardziej wymagający do zapomnienia, a już zwłaszcza on.
OdpowiedzUsuńRównomiernie uciskanie klatki piersiowej młodej kobiety nie powodowało przeraźliwego zmęczenia jak było to pokazane na tych filmikach instruktażowych, a wydychanie życiodajnego tlenu w jej rozchylone usta nie napawało go jakimś specjalnym uczuciem. Dotyk jego ust na cudzych i odwrotnie był znany Aaronowi, ale do tych, jakże przyjemnych czynności, podchodziły osoby przytomne i chętnie zabierające, a nie potrzebujące powietrza.
Dodatkowo w ich płucach nie znajdowała się cholerna woda, a ciało nie drżało od zimnego powietrza i przemokniętych ubrań.
Brunet zdawał sobie sprawę, że im dłużej kobieta pozostawała nieprzytomna tym trudniej było ją uratować. Jej serce biło słabo, ale szybko, a skóra na policzkach nie zszarzała i wydzielała przytłumione ciepło. Nieudolna samobójczyni żyła, ale jak długo uda mu się utrzymać ją przy życiu, zważywszy na wodę znajdującą się wciąż w jej płucach, tego Helland nie wiedział.
Cały czas, regularnie uciskając wgłębienie między piersiami, Aaron skanował wzrokiem jej postać, skupiając się naprzemiennie na ustach, szyi i klatce piersiowej. Gdy ujrzał sporego rozmiaru gulę przemierzającą jej szyję w kierunku ust, brunet już wiedział. Wysuwając pazur rozdarł dziwną obróżkę na szyi, gówniana moda pomyślał przelotnie, i obserwował dziewczynę dalej uciskając w odpowiednim miejscu klatkę piersiową.
Gwałtowne torsje i drgania jakich doznała dziewczyna, nie były widokiem na jaki zazwyczaj spoglądał Aaron. Kaszlnięcia i prychnięcia były przerwami, w jakich dziewczyna mogła odsapnąć od nadal wylewającej się z jej ciała wody. Zabrał ręce wraz ze szczątkami dziwnej obróżki - gówniana moda powtórzył - chowając je do głębokiej kieszeni bluzy, z zamiarem udawania greka, gdy dziewczyna odkryje brak dziwnego rodzaju paseczka.
Kiedy dziewczyna odsapnęła, zaczerpnęła głębokiego wdechu i w miarę przytomnym wzrokiem spod sklejanych brudną wodą i łzami rzęs, wydusił z siebie coś co nie dawało mu spokoju.
- Co ci mogło strzelić do głowy, głupia dziewczyno?! Mogłaś już pożegnać się z tym światem na dobre! Nie żal ci tych, którzy znaleźliby cię tak jak ja, tyle że całkiem martwą?!