4 sierpnia 2000

bat boy

Draco Malfoy
Już od jakiegoś czasu ma nieodparte wrażenie, że przedstawianie się jako Draco Malfoy jest z jego strony bardzo nieodpowiednie. Był Draco Malfoyem, kiedy miał jedenaście lat i z podekscytowaniem wkładał na głowę Tiarę Przydziału, był nim też rok i dwa i trzy lata później, kiedy z dumą oznajmiał, jak niesamowicie gardzi szlamami każdemu, kto chciał słuchać. Z pewnością był Draco Malfoyem, kiedy na szóstym roku wrócił do szkoły jako Śmierciożerca i był nim również, kiedy niedługo później rozbroił Albusa Dumbledore’a na szczycie wieży astronomicznej. Jednak gdzieś pomiędzy tamtym wydarzeniem a teraźniejszością, stał się kimś zupełnie innym.
Jego metaforyczna przemiana na dobre rozpoczęła się chyba na dworze Malfoyów, kiedy to pomimo rozpoznania Harry’ego, nie potwierdził jego tożsamości. Oczywiście również wcale jej nie zaprzeczył, ale w tamtym momencie wprawił w ruch coś, czego już nigdy nie udało mu się zatrzymać – wątpliwości. Jeszcze głębsze i poważniejsze niż do tej pory, jeszcze cięższe, trudniejsze do ukrycia przed ojcem i Czarnym Panem. Wahał się właściwie do samego końca wojny, a potem, chociaż w głębi duszy niesamowicie mu ulżyło, kiedy Potter wyszedł z tego wszystkiego obronną ręką, i tak nie był w nastroju do świętowania. W końcu był Draco Malfoyem, wszyscy znali jego rodziców i byli świadomi ich przekonań, wiedzieli o każdym z jego błędów.
Nigdy nie planował wracać do Hogwartu, ale pewnej nocy jego metaforyczna przemiana nagle stała się zupełnie namacalna i gdy następnego ranka obudził się z pragnieniem, którego nie potrafił zaspokoić i jeszcze większą awersją do słońca niż zwykle, poczuł, że nie zostało w nim już nic z tamtego jedenastoletniego Draco Malfoya, który po raz pierwszy przekraczał próg Hogwartu. I właśnie dlatego chciał przekroczyć ten próg na nowo, jako ktoś zupełnie inny.

1 komentarz:

  1. Powrót do Hogwartu był trudny.
    Właściwie Harry podejrzewał, że "trudny" było dość dużym niedopowiedzeniem, ale z braku innego określenia używał właśnie tego. Głównie we własnych myślach, to jest, bo gdyby powiedział coś takiego na głos, do tego jeszcze nie daj Boże przy Hermionie, z całą pewnością zaraz zostałby uraczony litanią o tym, jak to dla niego nic nigdy nie powinno być trudne, bo był przecież Chłopcem, Który Przeżył. Dwukrotnie. A on naprawdę nie miał ochoty o tym słuchać, nie teraz i nie nigdy, więc zwyczajnie zachowywał własne przemyślenia tylko i wyłącznie dla siebie.
    Co, paradoksalnie, sprawiało, że to wszystko było jeszcze trudniejsze. Harry coraz częściej czuł się po prostu źle, coraz częściej budził się z rana z obrzydliwą świadomością wszystkich części swojego ciała, bo każdy mięsień zdawał się ciągnąć w inną stronę i płonąć palącym bólem dokładnie w ten sam sposób, w który kiedyś paliła go blizna na czole. Zostawał wtedy w łóżku - ani razu nie poszedł do pani Pomfrey, bo jeśli zdążył nauczyć się czegoś w ciągu tych osiemnastu lat własnego życia, to był to fakt, że nawet magiczna medycyna nie była w stanie wyjaśnić, co działo się z nim wtedy, więc pewnie nie bardzo byłaby w stanie pomóc i teraz - a następnego dnia pojawiał się na zajęciach jak gdyby nigdy nic. Właściwie cały ostatni miesiąc, odkąd wysiadł z pociągu razem z Hermioną, udawał, że wszystko jest w porządku; wmawiał sobie, że to dla świętego spokoju, żeby nie martwić innych i nie dawać im jeszcze więcej powodów, by skakali wokół niego jak przy jajku, ale tak naprawdę chyba po prostu rozpaczliwie chciał wierzyć, że wszystko rzeczywiście jest okej, a nawet jeśli nie jest, to zaraz będzie.
    Bardzo chciał wierzyć, że to tylko stres i że absolutnie nie ma się czym przejmować, w końcu nikomu nic już nie groziło, więc na pewno niedługo mu przejdzie, prawda?
    Sęk w tym, że nie przechodziło. Harry wciąż był rozkojarzony, wciąż niechętnie wstawał rano z łóżka i nie rozmawiał za dużo z Hermioną. Ani Ginny, ani Luną, ani kimkolwiek tak naprawdę. Wszyscy chyba zauważyli, że coś jest z nim nie tak i po prostu założyli, że potrzebuje przestrzeni, żeby jakoś sobie to wszystko poukładać, i był im za to wdzięczny, naprawdę, nie był pewien, czy dałby radę socjalizować się na tydzień przed pełnią, a nie chciał przypadkiem na kogoś nawrzeszczeć. Och, to na pewno była pełnia, był po prostu zestresowany zbliżającą się pierwszą przemianą w nowym - i ostatnim - roku szkolnym, to wszystko. Potrzebował tylko czegoś, na czym mógłby się skupić, żeby odwrócić własną uwagę od wszystkich problemów.
    Tym czymś okazał się być Malfoy. Który, swoją drogą, wydawał się być w dość podobnej sytuacji; większość jego przyjaciół nie wróciła do szkoły po wojnie, siedział więc sam na końcu stołu Ślizgonów, obrzucany ciekawskimi spojrzeniami przez wszystkich młodszych uczniów w zasięgu wzroku. Wyglądał dokładnie tak, jak Harry się czuł, czyli na bardzo mocno zmarnowanego, jakby miał ochotę po prostu wrócić do łóżka i zakopać się pod kocem. Tak, Harry zdecydowanie mógł się z tym utożsamiać, wojna podobno potrafiła robić to z ludźmi.
    Właściwie nie był pewien, co strzeliło mu do głowy, ale któregoś dnia, tak mniej więcej trzy doby przed pełnią (dokładnie trzy doby, od ostatniego lata jego życie zmieniło się w nerwowe odliczanie dni do kolejnej przemiany), wyciągnął z szuflady w szafce nocnej różdżkę Draco, której jakoś tak wciąż nie miał okazji mu zwrócić, i zszedł na śniadanie. Minął swoje stałe miejsce przy stole Gryffindoru i zatrzymał się dopiero swoim eks-nemezis.
    Nie był pewien, czy to eks miało w ogóle prawo bycia, ale unikali się od początku roku szkolnego, więc może jednak tak.
    – Malfoy – odezwał się i odchrząknął niezręcznie, kiedy został obrzucony zaskoczonym spojrzeniem. Położył różdżkę na blacie, uparcie wbijając w nią wzrok. – Pewnie masz już nową, ale pomyślałem, że mógłbyś chcieć tę z powrotem. Mi i tak nie jest do niczego potrzebna.

    OdpowiedzUsuń