13 lutego 2004

[KP] Cillian Isenhart




Cillian Isenhart


Młody, lekki jeździec. Pierwsze doświadczenia w bitwach z najeźdźca z południa. Pierwsze blizny od ostrzy wroga zdobyte. Największa szpeci plecy, biegnąc od lędźwi aż po bark. Trzeci syn Jarla Torkhela. Milczący obserwator, czekający na swoją chwilę chwały.



Servius Leavinus

13 komentarzy:

  1. [Przepraszam, że to tyle trwało].

    Sękate, pokryte pierwszymi, rzadkimi jeszcze liśćmi konary splatały się nad naszymi głowami, tworząc złudzenie olbrzymich pazurów, mogących się w każdej chwili na nas zacisnąć. Bezlitosne, północne zimno kąsało odkrytą skórę nóg, wilgoć padającego od kilku godzin deszczu wchodziła w stawy i ograniczała widoczność do minimum. Kląłem, świadom, że nie istnieje dobre wyjście z sytuacji. Dostaliśmy jasny rozkaz marszu na północny wschód, by wesprzeć załogę fortu. Barbarzyńcy odcięli nam najkrótszą drogę. Zataczaliśmy koło. Od dwóch dni byliśmy na terytorium wroga. Nieustanie w pancerzach, baliśmy się rozluźnić szyk. Po tym, jak znaleźliśmy dwóch naszych, którzy udali się za potrzebą, z poderżniętymi gardłami, zakazałem komukolwiek ruszać się na odległość większą, niż pole widzenia. Wyjątkiem byli tylko zwiadowcy, sprawdzona, niezawodna grupa, dzięki której wczoraj nie wpadliśmy w zasadzkę.
    Grupa, która od dwóch godzin nie wracała.
    Czując na sobie wzrok jednego z moich podoficerów, oderwałem wzrok od ponurej, skłębionej masy pni. Wszystkie wyglądały tak samo, za każdym mógł się kryć wróg.
    - Co teraz? – gardłowy, ściszony prawie do szeptu głos Mettiusa Vitruviusa nie pozostawiał złudzeń, że właśnie teraz musiałem podjąć decyzję, która albo nas ocali, albo zgubi, nim zajdzie słońce. Zwlekałem z odpowiedzią. – Służę od szesnastu lat. Nigdy się nie zdarzyło, żeby cały zwiad nie wrócił.
    Zerknąłem na swoich legionistów, na ten cały obóz, który w tych warunkach nie mógł zapewnić nam żadnej ochrony. Drzewa rosły zbyt gęsto. Żeby skutecznie się bronić, potrzebowaliśmy otwartej przestrzeni. Tutaj stanie w miejscu było niebezpieczniejsze, niż marsz.
    - Nie możemy ryzykować utraty kolejnych ludzi. – Nie mogliśmy się również wycofać. To oznaczałoby jednoczesne złamanie rozkazu i utratę honoru. - Idziemy dalej. Nadal szyk liniowy. Przemieść swoich ludzi na koniec, musimy wzmocnić tyły.
    Zwinęliśmy cały nasz dobytek, wszystko trwało mniej, niż pół godziny. Przed wymarszem dokładniej, niż zwykle, sprawdziłem gotowość wszystkich żołnierzy. Paraliżujące przeczucie, że wróg zaatakuje właśnie dzisiaj, sprawiało, że mimowolnie powracałem myślami do rodzinnych stron. Wspomnienie cichego gwaru, wypełniającego dom, który zapamiętałem jako dziecko, niosło jednocześnie tymczasowe ukojenie i ból, bo świadomości, że tego już nie ma, nie dało się zagłuszyć.
    - Wspominasz, czy się modlisz?
    Nie musiałem patrzeć na idącego tuż obok mnie Quintusa, by wiedzieć, że się uśmiecha w ten swój na wpół ironiczny sposób. Przez ostatnie dwa lata mój dwudziestoparoletni kuzyn ze strony ojca nie odstępował mnie na krok, powoli awansując do nielicznych mężczyzn, którym byłem w stanie zaufać.
    - Chyba jedno i drugie – odparłem półgłosem cichszym, niż nasze kroki.
    - Jeśli wśród bogów masz podobny posłuch, jak wśród ludzi, pomódl się i za mnie… Ci tutaj skoczyliby za tobą w ogień.
    - Wiem. – Stwierdziłem bez emocji. Przez ostatnie kilka lat byłem dla nich jednocześnie wzorem, towarzyszem broni i katem. Dążyłem do uzyskania ich lojalności, a gdy to się stało, gdy we mnie uwierzyli po którejś z rzędu wygranej bitwie, okazało się to dla mnie przytłaczająco obojętne.
    Umilkliśmy, słysząc odległy szelest. Kilkanaście minut boleśnie napinającej mięśnie, wzmożonej czujności. Marsie, nie odwracaj się od nas. Łowienie odgłosów pozostających na granicy ludzkich zmysłów.
    Nic tam nie ma.
    - Chciałbym, żeby wreszcie nas zaatakowali. Zmierzyć się z nimi. – W szepcie Quintusa słychać tą niecierpliwość, za którą bywał ustawicznie karany. Gdyby nie hełm, pewnie właśnie pocierałby prawą dłonią kark, jak zawsze, gdy się denerwował.
    - Nie wiesz, o czym mówisz. – Zgasiłem go samym ruchem warg. Kolejny szelest. Gestem uciszyłem kolumnę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejne kilka minut marszu. Nie mieliśmy już wątpliwości, że wróg jest w pobliżu, a atak to jedynie kwestia czasu. Czemu nie zrobią tego od razu..? Czułem, jak po karku spływają mi chłodne krople potu. Polana na tyle duża, by rozwinąć szyk… Jeśli mieliśmy z nimi wygrać, to właśnie tutaj. Dałem rozkaz wzmocnienia flanek. Było nas za mało, żeby zabezpieczyć się ze wszystkich stron. Niewysoka, choć stroma skarpa porośnięta zagajnikiem wydawała się jedyną alternatywą dla odsłoniętych pleców. Rozdzieliłem centurię na mniejsze oddziały, z których każdy w razie potrzeby mógł utworzyć żółwia. Moi ludzie strzegli środka, który miał przyjąć na siebie główne uderzenie, zmuszając wroga do podejścia pod skarpę, by oddziały flankowe zdołały go otoczyć.
      - Cokolwiek by się działo, nie łamać szyku.
      Wypadli spomiędzy drzew jak wataha wygłodniałych wilków. Widziałem, jak pod impetem pierwszego uderzenia ugina się grupa dowodzona przez Mettiusa. Zwarliśmy tarcze, tworząc zwartą, opancerzoną, siekającą mieczami masę.
      - Trzymać szyk! - przekrzykiwałem łoskot walki, dudnienie końskich kopyt, wrzaski naszych i wrogów. Cięliśmy piechotę, cofnęliśmy się pod naporem ataku jeźdźców. Skarpa. Pierwsze strzały wprowadziły popłoch. Pięciu moich ludzi padło natychmiast. Czas wystarczający, by spojrzeć w górę. Niebo czarne od spadających na nas grotów. Tarcze. Odgłosu, z jakim wbijały się w nie strzały, nie dało się wyrzucić z głowy. Jego echo mieszało się z wrzaskiem konających. Katem oka zobaczyłem przerażoną twarz Quintusa.
      - Wytrzymamy – warknąłem, kiedy kolejna seria przygięła nas do ziemi. Przyklęknąłem, moja chroniąca nas od przodu tarcza tworzyła całość z tą trzymaną przez kuzyna, osłaniającą od góry. Zacisnąłem zęby, uderzenie atakującego od przodu mężczyzny prawie pchnęło mnie na towarzyszy. Szybki wypad. Pchnięcie. Charkot konającego wroga. Natychmiastowy powrót, by nie otwierać pola dla spadających na nas grotów.

      Usuń
  2. [Wolę w pierwszej, bardziej się wtedy wczuwam ;) Ale jeżeli ty wolisz pisać w trzeciej, to oczywiście możesz. Chociaż pierwsza w twoim wykonaniu też jest świetna.
    W ogóle to pisz, gdybym robiła coś nie tak.]


    Ostrzał urwał się nagle. Spojrzeliśmy po sobie, wciąż przygięci pod tarczami, wciąż odpierając ataki z przodu. Podstęp..? - przeszło mi przez myśl, ale nie miałem czasu na namysł. Wrogowie byli wszędzie, powietrze świszczało od cięć ich mieczy. Broniliśmy się coraz bardziej desperacko.
    Rozdzierający przestrzeń, zwierzęcy wrzask.
    Odparłem atak jakiegoś barbarzyńcy. Jego krew bryzgnęła mi na twarz, na moment oślepiając. Kolejny atak. Blokada. Cięcie. Pchnięcie! Brutalny, morderczy rytm zaczynał przejmować władzę nad rozumem. Pchnięcie. Unik.
    Przez szczelinę między tarczami zobaczyłem, jak w szyku grupy Mattiusa tworzy się wyrwa, w którą natychmiast wdarł się wróg. Tamta kobieta… Przeklęta Furia! Cios padający z góry… Zbyt wolno podniesiona garda. Zaglądająca w oczy śmierć; wrzeszcząca w języku, którego nie rozumiałem… Błysk miecza przed moją grdyką. Szczęk stali, gdy wrogie ostrze napotkało blokadę.
    Dziękuję, Quintusie.
    Kolejny zamach. Grad ciosów.
    Tamta wojowniczka. Jeśli nic nie zrobimy, rozniosą oddział Mattiusa w pył!
    - Do przodu!
    To była ostatnia chwila mojej grupy. Wróg za nami pojawił się znikąd. Koszmarna siła, z jaką natarł, rozbiła oddział w pył. W jednej chwili staliśmy ramię w ramię, w następnej każdy walczył o życie, otoczony przez wrogów. Ścisk ograniczał ruchy. Wyrżną nas! Barbarzyńcy byli wszędzie. Ciąłem jednego, by z następnym uderzeniem serca musieć zasłonić się tarczą przed innym. W akcie desperacji parłem przed siebie, ktoś musiał ściąć łeb ten jasnowłosej hydrze! Bardziej wyczułem, niż zobaczyłem, że Quintus trzyma się obok, że osłania moje plecy. Przebiłem mieczem zagradzającego mi drogę wroga. Wzrok uniesiony na kolejne, opadające na mnie ostrze. Unik. Uchwycone przypadkiem spojrzenie jakiegoś barbarzyńcy. Cholernie zimne, niebieskie oczy. Znów atak. Coraz wścieklej. Coraz mechaniczniej. Duszący smród wytrącał powietrze z płuc, serce waliło jak oszalałe, jakby przeczuwało swoje ostatnie godziny. Wyrębywałem sobie drogę do przeklętej wojowniczki. Jej śmierć osłabi wroga.
    Niemal słyszałem kpiący głos z tyłu głowy. Zamierzasz pieszo pokonać jeźdźca..?
    - Tnij konia po pęcinach!
    Nie miałem pewności, czy Quintus słyszy, ale tak, musiał słyszeć…
    Zaatakowałem ją. Proste, brutalne cięcie zdolne wytrącić miecz z ręki. Żeby odwrócić jej uwagę.
    - Walcz, ty wiedźmo!
    Ziemia wzniecona spod końskich kopyt sypała się wszędzie, oczy piekły od piachu, pyłu, od zalewającego twarz potu. Zdążyłem usłyszeć łoskot, z jakim nasze flanki zaatakowały coś, co nikt nie wiedział, czy było tyłami, przodem czy flanką wroga. Nikt już nic nie wiedział. Liczyły się tylko ułamki sekund. Te mignięcia stali, których nie można przeoczyć. Chłód śmiercionośnego metalu tuż przy ciele. Daleki krzyk kogoś, kogo znasz. Ten chaos, chwilowa ciemność, zza której w każdej chwili zamiast śmiertelniczego świata mogło wyłonić się Elizjum. Wrzawa mnie ogłuszyła. Widziałem tylko bladą, otoczoną złotymi włosami twarz Furii w ludzkim ciele i każdy ruch jej miecza. Zaatakowałem.
    - No dalej… - sapnąłem, odpychając tarczą jakiegoś mniej znaczącego wojownika wprost na ostrze miecza jednego z moich ludzi. - Spróbuj mnie zabić, wiedźmo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Obrazy stopniowo zlewały się w jedno pasmo błysków, ruchów i dźwięków. Starałem się jak najdłużej zająć walką wojowniczkę. Kątem widziałem, jak Quintus przypada do jej wierzchowca z przeciwnej strony, jak uchyla się przed czyimś mieczem i tnie własnym. Walka, która miała być zaledwie odwróceniem uwagi, stała się nierównym pojedynkiem na śmierć i życie. Spadające z góry, słabsze niż padające z rąk mężczyzny, ale nie mniej mordercze ciosy padały tak gęsto, że nie miałem czasu na nic, poza desperacką obroną. Z minuty na minutę, coraz bardziej owładniał mną pierwotny, niedający się zagłuszyć strach. Wiedziałem, że jeśli Quintus nie podetnie nóg koniowi, nie zdołam pokonać tej kobiety. Miała przewagę pod każdym względem, a moja nadruszona przez ostrza toporów wroga tarcza mogła się w każdej chwili rozłamać na pół. Na miejscu trzymała mnie tylko świadomość, że jeśli ucieknę, nikt z moich ludzi nie podejmie z nią walki. Uwierzą, że ta kobieta to coś nadprzyrodzonego i rozpierzchną się prosto pod ostrza. Nie miałem wyjścia. Musiałem udowodnić, że to tylko człowiek. Kiedy spadł na mnie kolejny cios, zablokowałem go, nawet nie próbując wykonać własnego. Wykorzystałem moment, kiedy unosiła miecz, by skulony przemknąć pod jej wierzchowcem i szybkim, pozbawionym wahania ruchem ciąć od spodu. Krew z rozpłatanego brzucha zwierzęcia zbroczyła moją twarz i ramiona. Dojmujący, przepełniony bólem kwik splótł się z łoskotem walącego się na ziemię cielska, spod którego wydostałem się w ostatniej chwili. Zamachnąłem się do cięcia, mającego zabić wojowniczkę, ale ta była szybsza.
    W pierwszej chwili nie poczułem bólu. Zrobiłem wypad, chcąc ciąć w lewy bark. Wysunięta do przodu noga ugięła się pode mną. Straciłem równowagę, w ostatniej chwili zmieniając nieudany cios w blokadę, która ocaliła mi życie. Upadłem na ziemię, jeszcze bardziej tonąc w chaosie bitwy. Gdzieś nade mną Quintus z dodającym mu odwagi krzykiem dopadł wojowniczki, krzyżując z nią broń. Ból wybuchł, z siłą podobną do tej, z jaką rozprzestrzenia się ogień płonącego pocisku, wystrzelonego w lesie. Miałem wrażenie, że ktoś rozerwał mój bok i udo aż do kości, że każda wypływająca ze mnie kropla krwi wyrywa i zabiera ze sobą jakiś nerw. Świat pobielał. Zagryzłem wargi, by nie krzyczeć, nie zwracać uwagi na to, że wciąż żyję. Że przegryzłem sobie wargę poczułem dopiero, gdy zakrztusiłem się wypływającą z niej krwią. Nie wiedziałem, przez ile czasu darłem palcami ziemię, bezskutecznie usiłując się odczołgać kawałek dalej, by nie stratowały mnie konie. Świat rozmazywał mi się przed oczami. Zdołałem zasłonić się przed czyimś mającym mnie dobić pchnięciem. Zaraz po tym broń wypadła mi z ręki. Pusta dłoń opadła bezsilnie na ziemię. To już koniec. Pole widzenia ostatecznie przysłoniły czarne plamy. Świadomość uciekła… najpóźniej zgasły dźwięki. Zemdlałem, słysząc, jak krzyczy ktoś z moich ludzi, ranny, może już umierający.
    ***
    - … ktoś jeszcze?
    Dźwięk przedostał się do mojej ociemniałej z bólu świadomości jak przez grubą warstwę wełnianych szmat. Miałem wrażenie, że się duszę. Spróbowałem zaczerpnąć powietrza. Powolny, ciężki wdech, jakby na moim sercu zalegał głaz.
    -… Quintus…… dwóch………barbarzyńcy nie….
    Próbowałem uchwycić się znajomych słów, ale moja świadomość opadała gdzieś głęboko, gdzie nie było już czuć nawet tego podłego, metalicznego smaku w ustach. Uparty jak napomknienia mojego ojca głos na skraju myśli: nie możesz. Twoi ludzie. Skup się. Kolejny wdech. Jeszcze jeden wydech… każdy tak ciężki. Przymknąłem oczy, poddając się.
    Do świadomości przywróciło mnie szarpnięcie.
    - Żyje! Dajcie tu medyka, prędko!
    Mój wzrok uciekał, gdy próbowałem skupić go na będącym źródłem głosu żołnierzu. Zdążyłem poczuć jeszcze, jak nasz capsarii odchyla mój pancerz, nim ponownie straciłem przytomność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Ocknąłem się dwie godziny później na prowizorycznych noszach, ustawionych w cieniu postawionego do połowy namiotu. Zamrugałem, usiłując ustalić, gdzie jestem. Zrozumienie przyszło wraz z widokiem moich ludzi. Trzymający się najbliżej mnie Quintus, z bladą, wciąż brudną od błota i krwi twarzą mówił coś do nieznanego mi mężczyzny, trzymającego pod pachą hełm zwieńczony pióropuszem.
      Zwyciężyliśmy. Przybyło wsparcie.
      - Jakie… - pierwsze słowo jest trudne, zdrętwiałe, nieposłuszne wargi zniekształcały mowę - ….straty..? – wychrypiałem.
      Poruszenie. Wymiana spojrzeń.
      - Co z centurią, Quintusie? – wychrypiałem, usiłując skupić wzrok na kuzynie, który w przeciwieństwie do obcego musiał mnie posłuchać.
      Milczenie mówiące więcej, niż setki wykrzyczanych słów.
      - Pierwszej centurii już nie ma. – Głos obcego nie pozostawiał żadnych złudzeń. – Mój oddział zjawił się w ostatniej chwili. Trafili na nas wasi zawiadowcy.
      Przymknąłem oczy. Próbowałem sobie wyobrazić, co teraz, co dalej, ale zamiast zobaczyć klarowną przyszłość, poczułem głuchą, dojmującą jak rozchodzące się pośród skał wołanie pustkę.
      - Barbarzyńcy się wycofali. Nie wiemy dokąd. Mamy dwoje jeńców. Według prawa należą do was. Co mam z nimi zrobić?
      Spróbowałem usiąść, ale ból wydarł z mojej krtani na wpół świadomy jęk. Opadłem, opierając się na łokciach. Przez chwilę milczałem, zaciskając zęby, by nie wydać ani jednego hańbiącego dźwięku. Dopiero, kiedy byłem pewny, że nie krzyknę, poleciłem:
      - Trzeba ich przesłuchać. Niech wskażą drogę do osady.
      Uparłem się, by mimo protestów medyka, wziąć udział w przesłuchaniu jeńców. Quintus wraz z jednym z naszych zwiadowców pomogli mi przejść kilkanaście metrów. Każdy krok przynosił nową falę mącącego myśli bólu. Kiedy usiadłem, właściwie upadłem, na ziemię, opierając się plecami o pień drzewa, przez chwilę chciałem tylko odpłynąć, zemdleć, zasnąć, byleby nie czuć niczego więcej. Zmusiłem się, by skupić wzrok na skrępowanych, przytrzymywanych przez żołnierzy postaciach.

      [Pozwoliłam sobie zrobić mały przeskok. Jeśli chcesz pokierować tamtymi jeńcami, śmiało, będzie ciekawiej ;) ]

      Usuń
  4. Przez chwilę patrzyłem na pojmanych, zaskoczony, jak wiele było wśród nich kobiet. Ciekawość na chwilę przytłumiła uporczywy, utrudniający skupienie ból. Zmrużyłem oczy, usiłując wyraźniej zobaczyć ich twarze. Po raz kolejny zszokowała mnie nienaturalna dla kobiet dzikość, która czyniła je podobniejszymi do mężczyzn, niż do niewiast, które znałem z Rzymu. Skrzywiłem się, przenosząc wzrok na wojowników. Wiedziałem, że gdyby zmyć z ich twarzy te cuchnące mazidła, wyglądaliby o wiele bardziej ludzko. Zbrojnych z tego klanu widywałem na tyle często, by umieć wychwycić ukrywany strach wypisany w postawie jednego z nich. Zatrzymałem na nim wzrok na chwilę dostatecznie długą, by zapamiętać rysy jego twarzy. Zawsze warto wychwycić najsilniejszych i najsłabszych.
    - Dowiedz się, kto jest z nich najważniejszy – poleciłem cicho Quintusowi. – I… - urwałem, krzywiąc się, gdy ból się nasilił. - Przyprowadź go tutaj. – Chciałem, żeby widział swoich ludzi, ale jednocześnie, żeby tamci nie mogli usłyszeć, co mówi nam ich dowódca.
    Kuzyn zawahał sie wyraźnie.
    - Powinien cię doglądać medyk. W twoim stanie nie powinieneś…
    Zakląłem przez zaciśnięte zęby.
    - Póki żyję, robię co do mnie należy. Jak barbarzyńcy znowu zaatakują, mój stan nie będzie miał znaczenia, bo i tak nas wyrżną. Idź.
    Kiedy się oddalił, spojrzałem na stojącego obok mnie zwiadowcę. Zauważyłem spięcie jego ramion. Zmarszczyłem nieznacznie brwi. Myśli, że będę go rozliczał? Szlag, może i powinienem, jako, że złamał rozkaz, ale dzięki temu nadal żyliśmy.
    - Twoja matka była z Północy – zapytałem, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie, bo przecież znałem odpowiedź. Sprawdzałem wszystkich ludzi, którzy należeli do mojej centurii. Zacisnąłem zęby, starając się przybrać wygodniejszą pozycję. Ranna noga zdrętwiała, może to i lepiej.
    Mężczyzna poruszył się niespokojnie.
    - Znasz język, w którym mówiła?
    Przykucnął przy mnie.
    - Znam język jej plemienia. Dialekt tych tutaj jest inny.
    - Zrozumiesz cokolwiek?
    - Podstawowe rzeczy tak.
    Gdyby nie powracający falami ból, uśmiechnąłbym się.
    - No to mamy szczęście – mruknąłem na wpół ironicznie. Poczułem skupione na mnie spojrzenie. Uniosłem wzrok. Znałem ten wyraz twarzy, tak wyglądali wszyscy czekający na werdykt. Westchnąłem, na moment przymykając oczy, gdy ból na powrót stał się nieznośny. Zmusiłem się do uspokojenie oddechu.
    - Sprowadziliście pomoc, więc nikt nie posądza was o ucieczkę. Jeśli wasze intencje przeczyły honorowi, rozliczą was bogowie. Ja nie zamierzam. – Moja centuria przestała istnieć. Nie moją rzeczą było ocenianie tych, którzy przetrwali. Przede wszystkim, zawiodłem ja sam. Gdybym tylko inaczej ich poprowadził… Czułem dojmujący wstyd. Jaki ze mnie dowódca? Najpierw przyniosłem hańbę swojej familii, teraz posłałem na śmierć niewinnych ludzi. Skoro nie umiałem tego wygrać, powinienem był zginąć. Teraz… musiałem dopilnować, żeby barbarzyńcy nie zaatakowali nas znowu. Zakląłem w myślach, usiłując skupić uciekający wzrok na zbliżającym się do nas Quintusie. Tuż za nim podążało dwóch żołnierzy, prowadzących jednego z jeńców. Kiedy rozpoznałem wojowniczkę, z którą sam walczyłem, poczułem na karku nieprzyjemny dreszcz, połączony ze zdumieniem. Kobieta? Ci wszyscy wojownicy, których schwytaliśmy, uważali się za mniej ważnych od kobiety?
    Gestem kazałem żołnierzom zmusić kobietę do uklęknięcia na ziemi, nie chciałem, by patrzyła na mnie z góry. Gdyby nie to, że nie chciałem oddawać jeńców obcemu dowódcy, a spośród moich ludzi tylko ja znałem się na strategii na tyle, by ocenić sensowność odpowiedzi jeńców, z przyjemnością zapadłbym w letarg, pozwalając się otumanić czymkolwiek, co złagodziłoby ból.
    - Znasz łacinę? Naprawdę to ty nimi dowodzisz?

    OdpowiedzUsuń
  5. Wytrzymałem spojrzenie wojowniczki, przez chwilę również patrząc prosto w jej zimne, nienaturalnie jasne oczy. Ten kolor wydawał się sam w sobie groźny, jakby osoba patrząca w ten sposób nie miała w sobie ani odrobiny ludzkiego ciepła. Gdybym krócej walczył na tych terenach, łatwo mógłbym uwierzyć, że oto stoi przede mną ludzkie wcielenie Minerwy. Słysząc jej słowa, wykrzywiłem wargi w uśmiechu pełnym pogardy wobec niej i jej ludu.
    - Ta chwila nie nadejdzie, kobieto. – W moim cichym, chrapliwym przez ból głosie słychać było nieskończoną nienawiść. Przez tygodnie znajdywaliśmy okaleczone ciała naszych żołnierzy. Ci barbarzyńcy…. To nie ludzie. To potwory w ludzkich ciałach. - Nie dla ciebie.
    W odpowiedzi na jej ostrzeżenie, parsknąłem ostrym, bezlitosnym śmiechem. Czy ona naprawdę myśli, że jej plemię oprze się potędze Rzymu? Nie byli pierwszymi, którzy stawiali opór, i których, po latach walki, złamaliśmy. Być może byli zbyt dzicy i prymitywni, żeby rozumieć, że czeka ich ten sam los. Być może prawdą było to, o czym perorował kiedyś jeden z mówców: że niezmącony rozum to siła Rzymu, natomiast pozostałe ludy kierować się mogą co najwyżej furią przeplecioną z emocjami.
    Mimo to, moja pewność siebie osłabła na moment, gdy zobaczyłem, jak bezczelny uśmieszek na twarzy wojowniczki się poszerza. Próbowałem zrozumieć, o czym myśli, ale jej spojrzenie, wlepione w pióropusz na hełmie, nie dawało żadnej podpowiedzi.
    Skrzywiłem się, niechcący zmieniając ułożenie rannej nogi. Pole widzenia na chwilę skurczyło się, okolone czarnymi plamami. Zmusiłem się do głębokiego, spokojnego wdechu. Utrzymywałem pozory, choć ból sprawiał, że z trudem powstrzymywałem się przed błaganiem o znieczulający wywar z ziół. Wiedziałem, że by mnie otępił, i na razie nie mogłem na to pozwolić.
    - Na początek, chciałbym wiedzieć, gdzie mieści się wasza osada. Dokąd uciekają ci, którzy nie zginęli? – Nie zamierzałem bawić się w powolne podchody. Mieliśmy na to zbyt mało czasu. Zresztą, jeżeli nie odpowie po dobroci, istnieją inne sposoby, by wydusić z człowieka prawdę.

    OdpowiedzUsuń
  6. [Hm, podoba mi się wersja z szarpaniem rzymskiej armii - bo takie podjazdy to coś, z czym sobie nie poradzą, a co na dłuższą metę wielu złamie.
    Natomiast, mam taką propozycję, żeby zrobić przeskok czasowy do momentu, kiedy są już w Rzymie, a do obecnej sytuacji i tamtych walk wracać w retrospekcjach (i niektóre momenty rozgrywać sobie tak, jak rozgrywaliśmy początek wątku). Teraz moglibyśmy tylko mniej-więcej ustalić, co zaszło.
    Wydaje mi się, że w ten sposób byłoby ciekawiej, bo zyskalibyśmy dodatkowy kontekst. Póki co, każde z nas pisze trochę samo ze sobą. Co sądzisz o takim rozwiązaniu?]

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, na wstępie przepraszam za milczenie - miałam trochę wyjazdów i ogólnie życie dało troszkę w kość.
    Chciałam odpisać, ale poczytałam to, co wcześniej pisaliśmy, łącznie ze starymi ustaleniami, i trochę brakuje mi punktu zaczepienia - tzn. po pierwsze nie wiem, czy robimy to, na co się wcześniej umawialiśmy, czy jednak nie, po drugie - w którym dokładnie momencie chciałbyś zacząć tę drugą część wątku. Dla przypomnienia, wklejam tutaj pomysł z ustaleń:

    "Myślałam nad naszym wątkiem i serio kusi mnie ten Rzym, który mieliśmy wcześniej, tylko trochę... bardziej skomplikowany.
    Tzn. moja postać (A) dalej jest Rzymianinem, który walczył gdzieś na północy. W trakcie ich ostatniej bitwy coś poszło bardzo nie tak, został ranny, sporo legionistów zginęło - niby wygrali, ale z takimi stratami, że lepiej nie mówić. W międzyczasie senat podejmuje decyzję o rezygnacji z dalszych walk, a że A jest ranny, to wraca do Rzymu.
    Twoja postać (B) to albo Cilian, którego prowadziłeś wcześniej (fajny w sumie był) albo po prostu ktoś z północy, kto dostał się do niewoli - co do tego, w jakiej sytuacji, miałbyś dowolność, natomiast przydałoby się, żeby wcześniej walczył z Rzymianami w tej bitwie, w której im tak nie poszło. B trafia do jakiegoś Rzymianina, i albo jest tam bardzo źle, albo po prostu liczy, że uda mu się wrócić na północ - w każdym razie ucieka. Kłopot w tym, że prawie wpada w ręce straży. W desperacji ładuje się w jakieś miejsce, może na zaplecze domu A (ucieczka z jakiegoś ślepego zaułka?) i jest w na tyle słabym stanie, że nie bardzo może się stamtąd ruszyć.
    No i tutaj zaczyna się szereg komplikacji, bo "prawowity właściciel" B to ktoś, kogo A szczerze nienawidzi i jest gotowy wykorzystać zbiegłego niewolnika, by go upokorzyć (może mieli jakiś zatarg w przeszłości? może popierają inne stronnictwa polityczne? albo kwestia jakiejś waśni między rodami?). Można byłoby jeszcze do tego dodać, że A jakiś czas temu zobaczył B i jest nim dość mocno zaintrygowany, więc próbował odkupić tego konkretnego niewolnika, ale właściciel odesłał go z kwitkiem (a być może nawet zaczął dręczyć B tak, żeby A to widział).
    Żeby ubarwić, A byłby zamieszany w spisek na życie jednego z senatorów.
    B widziałabym jako kogoś ze stosunkowo mocnym charakterem, kogo trudno byłoby złamać – chyba, że widziałbyś to inaczej, to ja się dostosuję.
    A widziałabym jako faceta z cechami socjopaty, z nieposzlakowaną opinią wśród obywateli rzymskich i fatalną wśród niewolników, których taktowałby gorzej, jak rzeczy.
    Byłoby super, gdyby wyszła z tego trochę chora relacja, gdzie A z jednej strony chce dominować nad B (na co B niekoniecznie chce pozwalać), ale jednocześnie się od niego w jakiś sposób uzależnia."

    Jeżeli w to idziemy, to czy chcesz, żebym zaczęła np. od sytuacji, kiedy Cillian jest już niewolnikiem u tamtego nielubianego przez moją postać Rzymianina? Czy jakoś później/wcześniej?

    OdpowiedzUsuń
  8. [Opisałam większy okres czasu, o próbie odkupienia tylko wspomniałam i przeskoczyłam do momentu, w którym Cillian zwiewa właścicielowi i go ścigają - mam nadzieję, że tak może być. W ogóle jakby coś było niejasne, to śmiało dopytuj, bo wprowadziłam sporo pobocznych]

    Kiedy wracasz z wojny, twój umysł nadal pracuje w tamtym napięciu. Mimowolnie zauważasz każdy ruch, a prócz słów, zapamiętujesz przyzwyczajenia, gesty… wystarczy kilka rozmów, a gdy dochodzi do obecnej, spokojnie przewidujesz, co człowiek, który z beztroskim uśmiechem wkłada do ust winogrono, powie za chwilę.
    - I dokąd się wyprawisz teraz, Serviusie? – zapytał, a ja zniosłem tą kpinę chyba tylko dlatego, że zanim padła, zdążyłem usłyszeć ją w myślach. Zacisnąłem lekko zęby, powstrzymując się przed jakąkolwiek gwałtowniejszą reakcją. Aulus Walerius był zbyt wysoko postawiony, by opłacało się z nim zadzierać.
    - Wszędzie tam, gdzie wyśle mnie senat – odpowiedziałem sucho. Obaj wiedzieliśmy, że nie wyśle mnie nigdzie. Przyniosłem Rzymowi hańbę, tracąc własny legion. Odkąd wróciłem do Rzymu, smród przegranej ciągnął się za mną, przynosząc kpiny i krzywe spojrzenia. Wolałbym zginąć, niż patrzeć tym wszystkim ludziom w oczy. Los sprawił jednak, że zostałem ranny w bitwie poprzedzającej tę ostatnią, największą. Przetrzebione skrytymi atakami oddziały, wszyscy ci wykończeni żołnierze, nie mieli szans. Nienawidziłem się za to, że walkę przeleżałem w namiocie, majacząc. Niedługo po przesłuchaniu jeńców, w ranę wdało się zakażenie. Od medyka wiedziałem, że gorączka o mało mnie nie zabiła. Kazał mi dziękować geniuszowi; choć sam nie wierzyłem, że opiekuńczy duch nade mną czuwał. Gdyby tak było, może podjąłbym inne decyzje. Może wszystko potoczyłoby się inaczej.
    Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Było parno, szaty kleiły się do ciała. Od poruszanych przez wodę w zbiorniku pośrodku atrium mozaik bolały oczy. Gwaru miasta nie było słychać, jakby wszystko zamarło. Rozmowa co chwilę wygasała. Nie było o czym mówić. Aulus był klasycznym przykładem patrycjusza, który nie musiał i nie chciał robić niczego, poza budowaniem politycznej strefy wpływów. Jeżeli mnie zapraszał, to tylko po to, by wyrażać swoją wyższość. Ja, odkąd wróciłem z wojny, byłem nikim. O moich sukcesach i lojalności pamiętali nieliczni. Porażka przysłoniła wszystko. Zastanawiałem się, czy ten człowiek jest na tyle głupi, że naprawdę nie wie, jak wiele uznania traci, zapraszając mnie do domu, czy tak wyrachowany, że zamierza tę sytuację wykorzystać. Przymknąłem oczy. To nie miało znaczenia. Gdy tylko mięśnie w nodze zrosną się na tyle, bym mógł normalnie chodzić, z powrotem zaciągnę się do legionów i zmyję hańbę. Póki co, najważniejsza była Flavia. Jeżeli zamknę ją w domu, nie zdobędzie prestiżu i w przyszłości będzie tak słabą partią, że status zmusi ją do przyjęcia każdego, kto zechce ją za żonę. Skrzywiłem się na samą myśl. Prędzej zdechnę, niż oddam ją w łapy pierwszego lepszego łachudry.
    Otworzyłem oczy. Zerknąłem w dal, na przeciwległą cześć atrium, w której moja siostra bawiła się z córkami Aulusa. Za nimi, w cieniu ściany, przechodził jakiś młody niewolnik. Jego jasne włosy ściągnęły mój wzrok.
    - Nowy nabytek? – mruknąłem, wskazując niewolnika nieznacznym ruchem głowy. Ci jasnowłosi nadal uchodzili za rzadkość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - E, ten to nie mój. Hostus Crassus go przysłał z rzeczami. – Mimowolnie skrzywiłem się, doskonale wiedząc, o kim mowa. Hostus i ja darzyliśmy się wzajemną niechęcią, odkąd zaczął popierać stronnictwo optymatów. - Wyprzedaje pół majątku! Ale, co się dziwić, skoro jego syn żeni się z Octavią. – Spojrzał na mnie, a widząc, że nadal nie rozumiem, dodał: - Córką prefekta pretorian. Plotki głoszą, że grubas jest gotowy sprzedać swoją willę za miastem, byle jego syn miał odpowiednią ceremonię. Zresztą, tak między nami – ściszył konspiracyjnie głos, a ja musiałem się powstrzymać, by nie przewrócić oczami – nie ma się co dziwić. Widziałeś ty kiedyś Octavię? Venus przy niej blednie.
      Uśmiechnąłem się, dając do zrozumienia, że wierzę mu na słowo.
      - Właściwie, mam do ciebie prośbę.
      Czyli już mamy powód, dla którego mnie zaprosił.
      ***
      Przez kolejne dwa tygodnie byłem u Aulusa jeszcze kilka razy. Zdążyłem całkowicie zapomnieć o nietypowym niewolniku. Traf chciał, że kiedy wychodziłem ostatnim razem, zderzyłem się właśnie z nim. Poczułem jednoczesną odrazę i złość, że coś takiego w ogóle mnie dotyka. Zamachnąłem się, ale zatrzymałem rękę w pół gestu. Te oczy. Chłód północy.
      Przez następne dni nie mogłem wyrzucić ich z pamięci. Wydawało mi się, że kogoś mi przypomina. Zaintrygowany, zacząłem częściej mijać dom Hostusa, z nadzieją, że zobaczę niewolnika na jego posesji, że się przyjrzę i sprawa się rozwikła. Bywało, że widywałem go przez moment, wyłapywałem kolejne szczegóły. Doszło do tego, że pewnego dnia przyszedłem do Hostusa z propozycją, by mi go sprzedał. Odmówił, a ja wściekły na własne zainteresowanie znów zamknąłem się w czterech ścianach.
      ***
      Tydzień później.
      W dormitorium panowała nieprzenikniona ciemność. Przekręciłem się z pleców na bok, usiłując wyłowić odgłos, który mnie obudził. Zmrużyłem oczy. Z daleka, gdzieś z ulicy, dobiegały podniesione głosy. Zrobiło mi się zimno. Ignorując ostry ból w nodze, pobiegłem do pokoju Flavii. To był odruch, coś, czego nie kontrolowałem. Wystarczył jeden hałas i wracał strach, że mogę stracić i ją. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na jej spokojną, pogrążoną we śnie twarzyczkę. Ciemny kosmyk przykleił się jej do policzka. Uśmiechnąłem się mimowolnie, wychodząc najciszej, jak potrafiłem. W korytarzy przywołałem jednego z niewolników.
      - Co to za hałasy?
      - W mieście ścigają jakiegoś zbiega, panie. Podobno nikt istotny.
      Skinąłem głową. Jak zwykle spanikowałem. Uświadomienie sobie tego nie pomogło, serce nadal biło mocniej, niż powinno. Zacisnąłem wargi. Poszedłem na tyły domostwa, tam, gdzie mieścił się drugi, mniej zadbany od atrium ogród.
      Królestwo mojej matki.
      Miała dziwny gust. Żadnej symetrii. Rzeźby, zwłaszcza nocą, wyglądały upiornie. Przesadnie gładkie ciała, wszystkie powykręcane, spowite cieniem splątanych roślin, które większość ludzi uznałaby za chwasty. Rozpoznawałem tylko niektóre. O sensie ich wyboru wiedziałem jeszcze mniej. Właściwie tylko tyle, że posadziła lilie, bo, według słów najstarszej niewolnicy w moim domu, właśnie te kwiaty przynosił jej mój ojciec, kiedy się poznali. Usiadłem na ławce, uciekając w ciszę. Przymknąłem oczy, pozwalając otulić się wspomnieniom z czasów, kiedy nie zrywałem się z łóżka na każdy szelest.

      Usuń
  9. Z zadumy wyrwał mnie nagły trzask. Nie był bardzo głośny, i gdybym nadal przebywał na Północy, pewnie pomyślałbym, że wokół obozu krąży jakieś zwierzę. Ale tutaj, w Rzymie, ze zwierząt najczęstsze były szczury. A te poruszały się niemal bezszelestnie. Drgnąłem, odruchowo sięgając dłonią do krótkiego sztyletu, który towarzyszył mi zawsze, bo nawet, gdy kładłem się spać, ostrze spoczywało pod poduszką. Na wszelki wypadek, nawet, jeśli w obecnej sytuacji wydawało się to absurdalne. Siedziałem, wsłuchując się w odgłosy nocy. Dalekie okrzyki straży nikły kilka ulic dalej. Poza tym cisza. I… nagły, cichy szelest. Chrzęst. I znów, coraz bliżej. Napiąłem mięśnie, gotowy do podjęcia walki. Jeżeli to złodziej albo inny bandyta… Stąd najłatwiej było się dostać do wnętrza domu, do pokojów.
    Zamarłem, gdy zobaczyłem ludzką sylwetkę. W ciemności nie było widać kolorów, rysów twarzy, szczegółów odzienia. Jedynie ogólny zarys męskiej postaci, która wydawała się drobna w ten żylasty sposób typowy dla zwiadowców i pracujących na polach poza Rzymem niewolników. Sprężyłem się, gotów do obrony, ale intruz wydawał się jeszcze bardziej zaskoczony, niż ja. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz odwróci się i rzuci do ucieczki, ale przecież nie miał dokąd. Gdyby spróbował przesadzić mur, upadłby na brukowaną ulicę. Byłoby istnym cudem, gdyby się przy tym nie połamał. Poza tym, hałas z pewnością sprowadziłby tu straż.
    Ta ostatnia myśl odrobinę mnie uspokoiła. Świadomość, że wystarczy krzyknąć, by przyszła odsiecz była krzepiąca, nawet, jeśli nie zamierzało się korzystać z niczyjej pomocy.
    - Ani słowa. Jeżeli się ruszysz, będzie po tobie – ostrzegłem półgłosem.
    Wstałem z ławki i powoli przeszedłem kilka kroków, zbliżając się do obcego na taką odległość, by nie mógł mnie od razu zaatakować, ale jednocześnie, by zdołać mu się przyjrzeć. I wtedy dostrzegłem jasne włosy. Zmarszczyłem brwi, w pierwszej chwili przekonany, że źle widzę. Drugie spojrzenie przyniosło pewność. Wspomnienie sylwetki przemykającej do domu Hostusa wróciło, żywe, jakby nie minęło wiele dni.
    - Jesteś… niewolnikiem Hostusa Crassusa – mruknąłem, zdumiony. - Co tu robisz?
    Nadal trzymałem w ręku sztylet. Wątpiłem, by był mi potrzebny, ale, z drugiej strony, zapędzeni pod ścianę niewolnicy bywali nieprzewidywalni. A ten tutaj musiał zrobić coś poważnego, skoro go ścigano. Uciekł?
    Przecież Hostus znakował każdego, który do niego trafiał na tyle wyraźnie, by gdyby nawet ktoś znalazł jego „zgubę”, nie ośmielił jej sobie przywłaszczyć.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zmarszczyłem brwi, zszokowany śmiałością niewolnika. Chłopak był dziwny; jego postawa w niczym nie przypominała tych chudych, wylękłych cieni, przemykających po moim domu. Nie przypominał nawet tych, którzy służyli u najwyżej postawionych. Żaden z nich nie miał tego bezczelnego, przyciągającego uwagę błysku w oczach. Zachowywał się, jakby naprawdę rozważał zaatakowanie mnie… prawdziwą walkę, i choć w innym wypadku samo wyobrażenie sobie podobnego wyzwania ze strony rzeczy wzbudziłoby salwę głośnego śmiechu, ten tutaj miał w sobie coś niepokojącego. Był zbyt dziki na to miasto.
    Podszedłem krok bliżej, wyprostowany, całą swoją postawą okazując, że się go nie boję. Podejrzewałem, że nie ośmieli się na atak. Mimo to, podświadomie liczyłem na coś, co będzie wyzwaniem. Na inteligentną odpowiedź, na unik, sprytną próbę ucieczki. Może dlatego, gdy z ust niewolnika padło tak naiwne kłamstwo, poczułem wzrastający gniew. Gdyby przynajmniej pozostał przy swojej bezczelności. Był żałosny. Przeklęty, nie nauczony pokory durny szczeniak. Uderzyłem go w twarz, mocny, bolesny cios, który jednak nie mógłby go trwale uszkodzić. Nie był przecież mój.
    - Długo będziesz ze mnie robił durnia? Ta straż na zewnątrz, może ściga cię po to, by wskazać ci drogę? – prychnąłem z obrzydzeniem. – Mów, co zrobiłeś, a raczej, kiedy i po co uciekłeś, zanim stracę do ciebie cierpliwość.

    OdpowiedzUsuń