m e r c u t i o g a g n o n
Odkąd pamięta, chciał wyjechać. Zostawić znajome, ciasne uliczki i znajomych, ciasnych ludzi i po prostu zniknąć, zostawić za sobą rodzinne miasteczko, zasmakować życia w wielkiej metropolii. Śniły mu się niegasnące nigdy neony i niewielkie mieszkanie z widokiem na ulice rozjaśnione milionami świateł nawet w samym środku nocy; śniły mu się kawiarenki i artystyczne dzielnice, lśniące w słońcu wieżowce i drapacze chmur, których szczyty znikają w niebie. Mama dała mu na imię Mercutio, jak bohater Szekspira, o którym uczy się teraz na zajęciach, a na te z kolei dojeżdża już metrem, a nie rowerem jak kiedyś, dawno temu, kiedy z posiniaczonymi kolanami pędził do szkoły, panicznie bojąc się, że się spóźni. Teraz też się boi, chociaż sam nie do końca wie czego, i może to dobrze, że wraca na Święta do domu, bo znowu będzie mógł pooddychać znajomym powietrzem w zajomych uliczkach, za którym - nie mówcie nikomu! - jednak okropnie się stęsknił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz