4 września 2010

[KP] if there were any more left of me


v i n c a s   s a l g e
18 XI 2003 w Yeovil, Anglia  –  VI rok, powtarzany ze względów zdrowotnych  –  półkrwi  –  syn Anglika i Litwinki  –  wychowanek domu Helgi Hufflepuff  –  członek koła ONMS i zielarskiego  –  różdżka 9 cali, grusza i włos z ogona jednorożca, krucha  –  ukrywany od niemal czterech lat mały futerkowy problem  –  dodatek

Zniknął po zeszłorocznej przerwie świątecznej, bez słowa, bez kartki z nabazgranymi naprętce kilkoma słowami i odciśniętymi śladami paru samotnych łez, bez dramatyzmu i całej tej wymuszonej, mdłej filmowości. Zniknął anonimowo, nie niepokojąc nikogo, nie wysyłając listów pożegnalnych, odcinając się od wszystkich i wszystkich od siebie, od wagi decyzji, której ciężaru nie chciał przypadkiem na kogoś zrzucić. Zniknął cicho i spokojnie, tak, jak zapada się w sen, nikogo nie raniąc, nikomu nie wadząc, będąc sam na sam ze sobą, swoimi myślami, postanowieniami, tą garstką marzeń i nadziei, wspomnień z wczoraj i wizji jutra, która drzemie niepozornie zwinięta w kłębek gdzieś w piersi, i czasem tylko szarpnie mocniej, tak nagle i niespodziewanie, że prawie boli. I bolało, w ten lodowaty, ostateczny sposób, jakby ciepło uciekało z ciała, zostawiając za sobą tylko pustą, wyschniętą skorupę, ale gdzieś tam po środku, pod obojczykiem - nie. Nie bolało ani trochę. Było tylko lekko, coraz lżej, jakby serce zastąpili mu wypełnionym helem balonem w kształcie Kubusia Puchatka, który jako pucołowaty siedmiolatek nieopatrznie wypuścił z ręki, gdy przyglądał się zamkniętemu na ciasnym wybiegu tygrysowi, zrezygnowanej maskotce, która być może kiedyś miała szansę zostać królem dżungli. Nigdy chyba nie przyszło mu do głowy, jak bardzo byli do siebie podobni, on i smutny wielki kot.
Zniknął, dokładnie tak, jak chciał. Zniknął, a potem wrócił, złapany przez czyjeś ręce i wyciągnięty z powrotem do jaskrawego światła, z którego stratą zdążył się już pogodzić, światła, które raziło w oczy i parzyło w palce, kiedy posłusznie znów się go uchwycił. Bolała go głowa i gardło, i przerażenie na twarzy matki, rosnący stosik nieprzeczytanych listów, których widok sprawiał, że miejsce pod kołdrą wydawało się jeszcze bardziej przytulne, a świat za oknem jeszcze bardziej nieprzyjazny i zimny, jakby mierzył go taksującym wzrokiem i mówił "i co, naprawdę sądziłeś, że uda ci się ode mnie uciec, durniu?".

2 komentarze:

  1. Póki Cassie nie powiedział mu jeszcze, żeby wyszedł z jego pokoju, Sky po prostu cieszył się jego obecnością. Oczywiście wolałby, żeby widzieli się w jakichś weselszych okolicznościach, ale z drugiej strony miał wrażenie, że odniósł jakieś małe zwycięstwo, bo jego chłopak wreszcie go do siebie wpuścił. Dosłownie i w przenośni, bo zamyślony wyraz jego twarzy wskazywał na to, że przynajmniej rozważał powiedzenie mu czegoś ważnego. Skylar nie naciskał, nie pośpieszał go i w ogóle nawet już się nie odzywał, zamiast tego po prostu ujął dłoń chłopaka, bo to Vincas to zainicjował, a Sky nie chciał, żeby czuł się w jakimkolwiek stopniu odrzucony albo niepewny. Bo powinien być bardzo pewny, przynajmniej tego, że Hawthorne zawsze chciał dla niego jak najlepiej, zawsze o nim myślał i zawsze się martwił, kiedy nie mogli się zobaczyć. I przychodziłby tu do skutku.
    Wpatrywał się w swojego chłopaka z uwagą, a jego chłopak wpatrywał się z uwagą w ich splecione dłonie. Wciąż sprawiał wrażenie jakby o czymś myślał, a potem skomentował, że Sky zawsze był dla niego za dobry, na co ten automatycznie potrząsnął głową i chciał od razy zaprzeczyć, ale Cassie kontynuował, więc jednak zamknął usta i dał mu mówić.
    Kiedy słowa zabić się wyszły z jego ust, Skylar mimowolnie rozluźnił uścisk na jego dłoni i przez chwilę w ogóle się nie ruszał. Zdawało mu się, że przed dobre dwadzieścia sekund to nawet nie oddychał, bo nie był w stanie do końca przetworzyć tego, co usłyszał. Vincas, on… próbował popełnić samobójstwo? Wtedy, kiedy przestał pojawiać się w szkole zaraz po Świętach? I, co najważniejsze, naprawdę ufał mu na tyle, żeby mu o tym powiedzieć?
    Wiedział, że mógłby zareagować na wiele różnych sposobów, od złości aż do apatii i szczerze mówiąc nie miał pojęcia, co byłoby najlepsze, nie był przygotowany na takie wiadomości, ale jednego był pewny – Cassie był teraz dużo ważniejszy niż on sam. To, co Sky teraz czuł musiało być niczym w porównaniu do tego, przez co przechodził jego chłopak, jego biedny, ukochany chłopak, i Merlin tylko wie, od jak dawna to wszystko trwało, niezauważone (albo może podświadomie zignorowane?) przez Hawthorne’a.
    – Och Cassie – powiedział tylko cicho, wciąż w pewnego rodzaju szoku, i nie był pewny, co dalej, więc po prostu puścił jego rękę i pochylił się do przodu, żeby zamiast tego go objąć i do siebie przyciągnąć.
    Nie było w tym nic nieodpowiedniego, Skylar chciał po prostu zapewnić go, że jest przy nim, że wszystko jest albo cóż, będzie w porządku, że w żadnym wypadku nie jest zły, chociaż musiał przyznać, że serce bolało go na samą myśl o tym, co Vincas właśnie wyznał i co to za sobą pociągało. Zaczął delikatnie sunąć rękami po jego plecach, w górę i w dół, w geście otuchy, albo przywiązania, albo najpewniej obu. No i kiedy się przytulali, Sky mógł delikatnie oprzeć głowę na jego ramieniu i w ten sposób jego chłopak nie widział zdradzieckich łez zbierających mu się w kącikach oczu. Walczył z nimi, ale ta walka była dość nierówna; tak, Cassie powiedział już, że to nie była jego wina, ale to nie znaczyło, że Sky nie czuł się winny. Czuł się cholernie winny. I bezsilny. A chciał być silny, silny dla Cassiego. Być może rzeczywiście nie było niczego, co mógł zrobić, żeby cokolwiek zmienić, ale jeśli to była prawda, to czy nie był po prostu bezużyteczny jako partner? Cóż, jeśli tak było, to już niedługo.
    – Dziękuję, że mi powiedziałeś, ja… tak się cieszę, że tu jesteś – dodał równie cicho, do tego bardzo powoli, bo starał się jak tylko mógł, żeby nie pokazać, jak bardzo właściwie był wstrząśnięty, nie dopuścić do tego, żeby głos mu drżał. Z jakiegoś dziwnego powodu miał kompletną pustkę w głowie. Nikt nigdy nie powiedział mu, jak postępować w podobnej sytuacji. Właściwie to zdawał się tylko na siebie i swoją rozpaczliwą miłość do Cassiego. Odetchnął głęboko. ¬¬– Wiesz, że wcale nie jesteś z tym sam, ja… my wciąż tu jesteśmy. Obaj. Razem. Zawsze tu dla ciebie będę. Może i nic nie rozumiem, nie wiem, ale nigdzie się nie wybieram.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedział, że wciąż nie do końca przetrawił jeszcze to, czego dowiedział się od Vincasa w ciągu ostatnich kilku minut. Fakt, że jego chłopak próbował popełnić samobójstwo zdawał się wisieć gdzieś na granicy jego świadomości, jakby nie potrafił albo nie chciał w przyjąć tego do wiadomości. Czuł się winny, bo chociaż rozumiał, że najprawdopodobniej nie mógł zrobić nic, żeby temu zapobiec, to coś i tak niemiłosiernie kuło go gdzieś w okolicach serca, kiedy wyobrażał sobie, przez co Cassie musiał przechodzić w ciągu ostatnich miesięcy, i to zupełnie sam.
    Cóż, teraz miał Skylara, a właściwie to miał go przez cały czasu, ale teraz postanowił na nowo wpuścić go znowu do swojego życia, i to całkiem dosłownie, a więc Sky miał zamiar upewnić się, że jego chłopak nigdy tego nie pożałuje. Z drugiej strony nie chciał również przytłoczyć go swoją potrzebą natychmiastowego zajęcia się nim na wszystkie sposoby, jakie tylko mógł sobie wyobrazić, więc obiecał sobie, że spróbuje nie być bardzo nadgorliwy. Tylko trochę nadgorliwy.
    Było to jednak dość trudne, szczególnie, kiedy Cassie dosłownie wypłakiwał mu się na ramieniu i Sky również nie potrafił powstrzymać łez. Także płakali obaj, razem i w pewnym sensie miał wrażenie, że to był naprawdę ważny, emocjonalny moment, dla nich obu bo dawno nie czuł się kogoś tak blisko jak teraz. Nawet jeśli nie rozumiał wszystkiego, co stało się w ciągu ostatnich miesięcy, to nareszcie rozumiał wystarczająco.
    – Och, to nic, nie masz za co przepraszać – zapewnił. Głos mu się trząsł i starał się uśmiechnąć, chociaż Cassie i tak nie byłby w stanie tego dostrzec, bo cały czas się przytulali. Vincas był ciepły i miękki i zdawali się oddychać tym samym, nieregularnym rytmem i Skylarowi cholernie trudno było zdobyć się na to, żeby nawet trochę rozluźnić uścisk. Czuł się roztrzęsiony, ale jednocześnie dziwnie spokojny, kiedy wreszcie mogli się objąć, bo tak bardzo tęsknił i jeszcze bardziej chciał być w stanie zrobić coś, cokolwiek, żeby jego chłopak poczuł się lepiej.
    Sky się martwił, oczywiście, że się martwił, ale to nie znaczyło, że był zły albo obwiniał Cassiego za cokolwiek. Właściwie to przede wszystkim się cieszył, cieszył się, że są razem i nic nie było jeszcze stracone. Przez myśl przeszło mu, że jeśli Vincas miał zamiar wrócić do Hogwartu, to ten powrót może być dla niego trudny, ale wiedział też, że wszyscy przyjmą go ciepło, a on będzie przy nim tak często, jak to tylko będzie możliwe… albo tak często, jak jego chłopak będzie sobie tego życzył.
    – Wszystko już w porządku, wszystko dobrze, ja… naprawdę bardzo, bardzo za tobą tęskniłem – przyznał szczerze, w końcu odsuwając się trochę, ale tylko na tyle, żeby móc spojrzeć chłopakowi w oczy. Wciąż trzymał ręce na jego ramionach, ściskając je delikatnie, bo nie potrafił zebrać się na to, żeby całkowicie przerwać kontakt fizyczny. – Cassie? – dodał dość ostrożnie, czekając, aż Vincas na niego spojrzy. Wziął głęboki oddech. – Nigdy cię nie zostawię. Nigdy, rozumiesz? – podkreślił dobitnie, bo był tego absolutnie pewny. Tak długo, jak długo Cassie będzie go chciał, tak długo będzie go miał.

    OdpowiedzUsuń