Mike Havoc
Ciemność spowiła swoim całunem niemal całą powierzchnie miasta, nie licząc punktów z migoczącymi neonami. Księżyc i gwiazdy były niewidoczne; przegrywały z kretesem walkę z dominującymi na niebie chmurami, z których spadał obficie deszcz, ale, mimo niezbyt korzystnej pogody i rozlegających się w tle grzmotów, okno na piętrze jednego z budynków było otwarte na oścież. Firanka zatrzepotała na wietrze i wtem ciszę panującą w pomieszczeniu zakłócił pojedynczy, piskliwy skrzek. Puchacz, stojący dumnie na żerdzi, rozprostował swoje skrzydła i uderzył nimi o pręty dużej, ulokowanej na niskim meblu klatki, a potem rozległo się gardłowe pohukiwanie, jakby chciał tym samym przekazać siedzącej na szerokim parapecie postaci wiadomość: Zamknij okno, bo złapiesz jakieś choróbsko. Odbiorca ostrzeżenia zareagował z wyraźnym opóźnieniem. Otworzył oczy i wyprostował się, jednocześnie zrywając romans policzka z zimną jak lód szybą.
— Stul dziób — rzucił sennie w kierunku ptaka, który nie dostosował się do ówże polecenia i zademonstrował swój paskudny charakter, uderzając jeszcze kilkukrotnie skrzydłami o metalowe ściany woliera. Lokator pokoju zmrużył oczy i przestał wpatrywać się w krnąbrną sowę. Wbił spojrzenie w czający się na zewnątrz mrok. W prognozie zapowiadali gwałtowne deszcze w zestawie z burzą, ale nie przypuszczał, że będzie tak ciemno, jakby nagle ktoś wyłączył światło na całej kuli ziemskiej, a przynajmniej tak się właśnie poczuł. Przed ostatni raz zaciągnął się trzymaną w ręku dawką nikotyny. Dym wyleciał przez okno, wprost w wietrzne powietrze i od razu rozproszył się na strzępy; Havoc z trudem zarejestrował jego bezbarwny lot. Wysunął z ust swój nałóg i obrócił go w palcach. Wspomnienia zalewały jego umysł zewsząd. Były niczym zastygła krew. Niby dawno minęła data ich przydatności, ale nadal wywierały na nim wrażenie. Na jego wargach ukształtował się gorzki uśmiech. Dopalił papierosa i zamknął okno. Włosy miał mokre od deszczu; padał nieprzerywanie od dwóch dni, więc nawet nie mógł wyjść i się przewietrzyć. Zanim schował paczkę z pałeczkami tytoniu pod łóżko, przeliczył jej zawartość i złapał w zęby dolną wargę, kiedy uświadomił sobie, że jutro mu ich braknie.
Poszedł do łazienki, wyszczotkował zęby i umył dokładnie mydłem twarz oraz ręce. Opłukał skórę i przejechał jeszcze ręką po wilgotnych włosach. Wiedział, że w taki sposób nie pozbędzie się smrodu wytworzonego przez tytoń, ale, zanim zejdzie na kolacje, chciał go zminimalizować. Macocha miała bardzo wyczulony nos. Znów się tym trujesz?, zapytałaby, a on musiałby znaleźć w głowie adekwatnej wymówki, chociaż wiedział, że żadna nie miała odpowiedniego wydźwięku. Prędzej czy później informacja o tym incydencie trafi do konserwatywnego ojca, a wolał uniknąć niepotrzebnej konfrontacji z nim. Minęło niemal siedem lat, a nadal nie znalazł z tym człowiekiem nici porozumienia. Schodził mu z drogi, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie, roztaczając wokół przytłaczający dystans, jednak podczas wykonywania tej czynności nie towarzyszył mu już strach. Pierwsze wrażenie zatarło się dawno temu. Teraz czuł wobec niego zaledwie rozległą niechęć i jednocześnie niewysłowiony respekt, ale wzrok ojca nie zmienił się ani trochę. Nadal był chłodny i antypatyczny. Tolerował go, ale tylko tolerował. Wiedział, że musi go tolerować, bo nie miał innego wyjścia, jeśli chciał uniknąć konieczności powierzenia rodzinnych interesów w obce ręce, a przynajmniej Ślizgon odnosił takie wrażenie. Nawet nie podejrzewał, że mogły istnieć inne powody, powody, które posłużyłyby jednocześnie jako dowód, że w ojcu nadal tkwiły ludzkie, niewidoczne na pierwszy rzut oka odruchy.
Zerknął w swoje lustrzane odbicie i próbował się uśmiechnąć, ale na wargach ukształtował się jedynie nieforemny grymas, nie przypominający niczego. Przejechał językiem po zębach i odwrócił wzrok, czując do siebie zalążek obrzydzenia. Z roku na rok coraz bardziej upodobniał się do Nicolasa, a pamięć o Florence bladła. Przyłapywał się na tym, że nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała; nie posiadał po niej żadnej materialnej pamiątki w postaci fotografii, która utrwaliłaby rysy kobiety w jego głowie; stała się w niej zaledwie bezkształtnym obrazem.
Szczęście nie trwa wiecznie. Przekonasz się o tym na własnej skórze. Już niedługo, Mickie, i wreszcie docenisz to, co straciłeś, słyszał jej głos w swojej podświadomości. Był wiernie odwzorowany, jakby ktoś puścił go z taśmy, ale jednocześnie podszyty sarkazmem, którego nigdy nie stosowała. W pierwszej chwili miał ochotę zaprzyjaźnić zaciśniętą dłoń z lustrem, ale skapitulował, choć wiedział, że jego nieczułe receptory nie wyłapią, kiedy szkło przebije skórę, a knykcie i tak miał przetarte. Pamiątka po tym, jak parę dni temu podniósł pięść, by odwdzięczyć się za złamany nos. Oblizał wargę, natrafiając koniuszkiem języka na szramę, która powstała w wyniku tej nieprzyjemnej konfrontacji. Nie był już Mike'm Havociem, był pieprzonym Michelem Corvenem. Czuł to samym sobą, ale nadal wzbraniał się przed tym nogami i rękoma. Jak podczas tych wszystkich walk ulicznych, które stoczył, bo nikt nie był w stanie wyplenić z niego mugolskich przyzwyczajeń. Przesiąkł nimi do szpiku kości. Wiedział, że Nicolas porównywał to do zarazy. Przestań zadawać się z tym ludźmi. Zniszczą cię, jak choroba zniszczyła..., ucinał w pół słowa i milkł. Wracał do papierów lub wcześniej przerwanej czynności. Mike zawsze chciał za niego dopowiedzieć: twoją matkę, ale na szczęście w strefie ckliwości nie miał niewyparzonego języka i umiał trzymać go za zębami, więc gryzł się w niego i odchodził, wiedząc, że emocjonalne wyznania nie weszły w krew ani jednemu, ani drugiemu. W innych kwestiach byli bardziej elokwentni, zatem mogli przybić sobie za to piątki. Och, na samą myśl o wymienieniu takiego gestu z ojcem dolna warga Havoca zadrżała w geście minimalnego rozbawienia.
Jedyne co udało mu się osiągnąć w dotychczasowym życiu to dług wdzięczności zaciągnięty u pewnej osoby, emocjonalne, ale jednocześnie niechciane przywiązanie, pielęgnowaną skrzętnie zazdrość, ryzyko zachorowania na raka płuc i pozostanie przy nazwisku swojej matki. Z tego ostatniego był cholernie dumny, chociaż wcale nie miał z czego. W środowisku czarodziejów (nazwisko) zostało zniesławione przez Theodora Havoca – dziadka Mike’a. Rok po narodzinach chłopca użył zaklęcia niewybaczalnego na swojej żonie, którą przyłapał na zdradzie z młodszym o dziesięć lat kochankiem. Incydent ten odbił się głośnym echem od osobliwego społeczeństwa, gdyż przez nieomal piętnaście lat swojej pracy w zawodzie aurora nigdy nie stracił zimnej krwi. Był sumienny, rozważny i poważany, niektórzy twierdzili, że znajdował się o krok przed awansem na stanowisko szefa swojego wydziału, ale kariera została zduszona wraz z odsiadką w Azkabanie, gdzie po prawie czternastu latach udręki demontor złożył pocałunek na jego zmizerniałym ciele.
Mike, zanim opuścił swój duszny kąt, obwąchał swoje palce, by upewnić się, że mydło zadziałało, ale ku jego uldze zdało test na piątkę z plusem. Przesunął spojrzeniem po pokoju i zatrzymał go na różdżce (tej samej, która niegdyś była własnością jego matki), ale nie ujął jej między palce. Czasem miał wrażenie, że odziedziczył po Theoderze szaleństwo, które tylko czekało, jak przyczajony na ofiarę drapieżnik, by zatopić kły w obcym ciele. To, co w nim tkwiło, tykało jak bomba. Tik-tak. Wybuch był tylko kwestią czasu, ale, skoro licznik nie dobił do ostatniej sekundy, Havoc miał sporo czasu, by uregulować swoje życie i się nim nacieszyć, a wbrew pozorom potrafił to robić.
Wziął głęboki oddech i zerknął na zegarek, przemieszczając się w kierunku drzwi. Szarpnął wreszcie za klamkę i otworzył zeń z impetem, a kiedy je za sobą zatrzasnął, ścienny kalendarz przeżył spotkanie trzeciego stopnia z podłogą. Dni, które była na nim skreślane, niewątpliwie sprawiały, że stał się jednym z najważniejszych elementów w tym pokoju. Hogwart - Mike Havoc tylko tam czuł się w pełni swobodnie, bo chociaż w starych, zimnych murach znało go mnóstwo osób, tak naprawdę tylko wąskie grono - takowe można było policzyć na palcach jednej ręki - coś o nim wiedziało. Naprawdę C O Ś.
— Stul dziób — rzucił sennie w kierunku ptaka, który nie dostosował się do ówże polecenia i zademonstrował swój paskudny charakter, uderzając jeszcze kilkukrotnie skrzydłami o metalowe ściany woliera. Lokator pokoju zmrużył oczy i przestał wpatrywać się w krnąbrną sowę. Wbił spojrzenie w czający się na zewnątrz mrok. W prognozie zapowiadali gwałtowne deszcze w zestawie z burzą, ale nie przypuszczał, że będzie tak ciemno, jakby nagle ktoś wyłączył światło na całej kuli ziemskiej, a przynajmniej tak się właśnie poczuł. Przed ostatni raz zaciągnął się trzymaną w ręku dawką nikotyny. Dym wyleciał przez okno, wprost w wietrzne powietrze i od razu rozproszył się na strzępy; Havoc z trudem zarejestrował jego bezbarwny lot. Wysunął z ust swój nałóg i obrócił go w palcach. Wspomnienia zalewały jego umysł zewsząd. Były niczym zastygła krew. Niby dawno minęła data ich przydatności, ale nadal wywierały na nim wrażenie. Na jego wargach ukształtował się gorzki uśmiech. Dopalił papierosa i zamknął okno. Włosy miał mokre od deszczu; padał nieprzerywanie od dwóch dni, więc nawet nie mógł wyjść i się przewietrzyć. Zanim schował paczkę z pałeczkami tytoniu pod łóżko, przeliczył jej zawartość i złapał w zęby dolną wargę, kiedy uświadomił sobie, że jutro mu ich braknie.
Poszedł do łazienki, wyszczotkował zęby i umył dokładnie mydłem twarz oraz ręce. Opłukał skórę i przejechał jeszcze ręką po wilgotnych włosach. Wiedział, że w taki sposób nie pozbędzie się smrodu wytworzonego przez tytoń, ale, zanim zejdzie na kolacje, chciał go zminimalizować. Macocha miała bardzo wyczulony nos. Znów się tym trujesz?, zapytałaby, a on musiałby znaleźć w głowie adekwatnej wymówki, chociaż wiedział, że żadna nie miała odpowiedniego wydźwięku. Prędzej czy później informacja o tym incydencie trafi do konserwatywnego ojca, a wolał uniknąć niepotrzebnej konfrontacji z nim. Minęło niemal siedem lat, a nadal nie znalazł z tym człowiekiem nici porozumienia. Schodził mu z drogi, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie, roztaczając wokół przytłaczający dystans, jednak podczas wykonywania tej czynności nie towarzyszył mu już strach. Pierwsze wrażenie zatarło się dawno temu. Teraz czuł wobec niego zaledwie rozległą niechęć i jednocześnie niewysłowiony respekt, ale wzrok ojca nie zmienił się ani trochę. Nadal był chłodny i antypatyczny. Tolerował go, ale tylko tolerował. Wiedział, że musi go tolerować, bo nie miał innego wyjścia, jeśli chciał uniknąć konieczności powierzenia rodzinnych interesów w obce ręce, a przynajmniej Ślizgon odnosił takie wrażenie. Nawet nie podejrzewał, że mogły istnieć inne powody, powody, które posłużyłyby jednocześnie jako dowód, że w ojcu nadal tkwiły ludzkie, niewidoczne na pierwszy rzut oka odruchy.
Zerknął w swoje lustrzane odbicie i próbował się uśmiechnąć, ale na wargach ukształtował się jedynie nieforemny grymas, nie przypominający niczego. Przejechał językiem po zębach i odwrócił wzrok, czując do siebie zalążek obrzydzenia. Z roku na rok coraz bardziej upodobniał się do Nicolasa, a pamięć o Florence bladła. Przyłapywał się na tym, że nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała; nie posiadał po niej żadnej materialnej pamiątki w postaci fotografii, która utrwaliłaby rysy kobiety w jego głowie; stała się w niej zaledwie bezkształtnym obrazem.
Szczęście nie trwa wiecznie. Przekonasz się o tym na własnej skórze. Już niedługo, Mickie, i wreszcie docenisz to, co straciłeś, słyszał jej głos w swojej podświadomości. Był wiernie odwzorowany, jakby ktoś puścił go z taśmy, ale jednocześnie podszyty sarkazmem, którego nigdy nie stosowała. W pierwszej chwili miał ochotę zaprzyjaźnić zaciśniętą dłoń z lustrem, ale skapitulował, choć wiedział, że jego nieczułe receptory nie wyłapią, kiedy szkło przebije skórę, a knykcie i tak miał przetarte. Pamiątka po tym, jak parę dni temu podniósł pięść, by odwdzięczyć się za złamany nos. Oblizał wargę, natrafiając koniuszkiem języka na szramę, która powstała w wyniku tej nieprzyjemnej konfrontacji. Nie był już Mike'm Havociem, był pieprzonym Michelem Corvenem. Czuł to samym sobą, ale nadal wzbraniał się przed tym nogami i rękoma. Jak podczas tych wszystkich walk ulicznych, które stoczył, bo nikt nie był w stanie wyplenić z niego mugolskich przyzwyczajeń. Przesiąkł nimi do szpiku kości. Wiedział, że Nicolas porównywał to do zarazy. Przestań zadawać się z tym ludźmi. Zniszczą cię, jak choroba zniszczyła..., ucinał w pół słowa i milkł. Wracał do papierów lub wcześniej przerwanej czynności. Mike zawsze chciał za niego dopowiedzieć: twoją matkę, ale na szczęście w strefie ckliwości nie miał niewyparzonego języka i umiał trzymać go za zębami, więc gryzł się w niego i odchodził, wiedząc, że emocjonalne wyznania nie weszły w krew ani jednemu, ani drugiemu. W innych kwestiach byli bardziej elokwentni, zatem mogli przybić sobie za to piątki. Och, na samą myśl o wymienieniu takiego gestu z ojcem dolna warga Havoca zadrżała w geście minimalnego rozbawienia.
Jedyne co udało mu się osiągnąć w dotychczasowym życiu to dług wdzięczności zaciągnięty u pewnej osoby, emocjonalne, ale jednocześnie niechciane przywiązanie, pielęgnowaną skrzętnie zazdrość, ryzyko zachorowania na raka płuc i pozostanie przy nazwisku swojej matki. Z tego ostatniego był cholernie dumny, chociaż wcale nie miał z czego. W środowisku czarodziejów (nazwisko) zostało zniesławione przez Theodora Havoca – dziadka Mike’a. Rok po narodzinach chłopca użył zaklęcia niewybaczalnego na swojej żonie, którą przyłapał na zdradzie z młodszym o dziesięć lat kochankiem. Incydent ten odbił się głośnym echem od osobliwego społeczeństwa, gdyż przez nieomal piętnaście lat swojej pracy w zawodzie aurora nigdy nie stracił zimnej krwi. Był sumienny, rozważny i poważany, niektórzy twierdzili, że znajdował się o krok przed awansem na stanowisko szefa swojego wydziału, ale kariera została zduszona wraz z odsiadką w Azkabanie, gdzie po prawie czternastu latach udręki demontor złożył pocałunek na jego zmizerniałym ciele.
Mike, zanim opuścił swój duszny kąt, obwąchał swoje palce, by upewnić się, że mydło zadziałało, ale ku jego uldze zdało test na piątkę z plusem. Przesunął spojrzeniem po pokoju i zatrzymał go na różdżce (tej samej, która niegdyś była własnością jego matki), ale nie ujął jej między palce. Czasem miał wrażenie, że odziedziczył po Theoderze szaleństwo, które tylko czekało, jak przyczajony na ofiarę drapieżnik, by zatopić kły w obcym ciele. To, co w nim tkwiło, tykało jak bomba. Tik-tak. Wybuch był tylko kwestią czasu, ale, skoro licznik nie dobił do ostatniej sekundy, Havoc miał sporo czasu, by uregulować swoje życie i się nim nacieszyć, a wbrew pozorom potrafił to robić.
Wziął głęboki oddech i zerknął na zegarek, przemieszczając się w kierunku drzwi. Szarpnął wreszcie za klamkę i otworzył zeń z impetem, a kiedy je za sobą zatrzasnął, ścienny kalendarz przeżył spotkanie trzeciego stopnia z podłogą. Dni, które była na nim skreślane, niewątpliwie sprawiały, że stał się jednym z najważniejszych elementów w tym pokoju. Hogwart - Mike Havoc tylko tam czuł się w pełni swobodnie, bo chociaż w starych, zimnych murach znało go mnóstwo osób, tak naprawdę tylko wąskie grono - takowe można było policzyć na palcach jednej ręki - coś o nim wiedziało. Naprawdę C O Ś.
Nienawidził takich momentów jak ten z Pokątnej, gdy Mike świadomie lub nie, działał mu na nerwy. Nawet nie próbował zliczyć ile razy odkąd zaczęli się spotykać, chłopak działał mu na nerwy swoją zbytnią otwartością na innych. Nie mógł przy tym nic poradzić na to, że widząc Go z kimkolwiek, budziła się w nim typowo zaborcza natura. Za bardzo cenił swoją własność, aby pozwolić, żeby ktokolwiek położył na niej... a raczej na nim łapy. Wiedział, że nie powinien traktować Havoca tak przedmiotowo, jednak taki już był i zbyt zależało mu na tym imbecylu, aby spokojnie przejść obok w sytuacji takiej jak kilka godzin temu.
OdpowiedzUsuńCo zabawne, parę miesięcy temu, siedząc w pokoju wspólnym ślizgonów ze swoją narzeczoną i resztą tego mieszanego towarzystwa, obserwując Mike'a rozmawiającego z jakimś ich rówieśnikiem, pojął dość mocno... że gdyby jego przyszła żona puściła się, pewnie po prostu by ją zostawił, lecz jeśli czegoś takiego spróbowałby ten ćwok, zrobiłby krzywdę i jemu i idiocie, który byłby współwinny. Jednak nie zostawiłby go, nie potrafiłby, a to sprawiało, że tym bardziej drażniło go jego uzależnienie od spadkobiercy Corvenów.
Przez większość czasu tak okropnie żałował, że nie mogą być z Havoc'iem w sposób bardziej otwarty i jasny, chociaż i tak zaczął przeczuwać iż jego rodzice czegoś się domyślają. Te wycelowane konkretnie pytania oraz lodowate spojrzenia ojca, sprawiały, że czasami miał ochotę przyznać się, a przy tym doprowadzić w końcu do konfrontacji.
Póki co rozsądek zwyciężał, a pełnię satysfakcji przychodziło mu czerpać jedynie z chwil takich jak ostatnia noc. Sam nie wiedział czemu, ale po powrocie do domu, nabrał wątpliwości czy Mike w ogóle pojawi się pod podanym adresem. Naprawdę chciał spędzić te godziny z nim, przypomnieć mu do kogo należy, chociaż nigdy od początku romansu, nie szarpnęli się na ciche wyznania uczuć. To chyba po prostu nie było dla nich, zapewnienia wierności i stałości uczuć, jakby te kilka słów było niepotrzebne albo miało zniszczyć coś w ich relacji. Nie mniej, Danowi to nie przeszkadzało odpowiadał mu taki stan rzeczy.
Intensywność tego spotkania, miał wrażenie, że nieco go zamroczyła, chociaż zadbał o to, aby chłopak nie pożałował pojawienia się tutaj, a przy tym zostawił na jego ciele, wiele śladów po sobie. Bawiło go jak czasami, kochanek ukrywał te mocniej rzucające się w oczy malinki czy wręcz zasinienia, gdy za bardzo się zapędzał, a Havoc przez obojętność na ból, nie reagował w odpowiedniej chwili.
Niestety noc dobiegła końca, lecz kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły zaglądać coraz natarczywiej przez okno, wcale nie zamierzał się budzić. Przesunął się jedynie, czując jeszcze gorące ciało obok siebie i wcisnął twarz w poduszkę. O tak, Kurtz zdecydowanie nie należał do rannych ptaszków, a otwieranie oczu wcześniej niż o dziesiątej, było wręcz katorgą. Zwłaszcza teraz, gdy mógł pozwolić sobie na lenistwo, a zmęczony nocą organizm, potrzebował trochę więcej odpoczynku.
Niechętnie zarejestrował fakt poruszenia obok, przykrył się mocniej kołdrą, kiedy w końcu zabrakło drugiego ciała, chociaż jak to zwykle bywało u niego, nie zapadł już tak głęboko w sen. Leżał jeszcze z chwilę, próbując odgonić wszelkie bodźce z zewnątrz i pospać trochę. Niestety nie udało mu się, dlatego otworzył oczy i przekręcił się na bok. Ziewając, przeciągnął się i wstał po chwili, spoglądając z niechęcią w kierunku uchylonych drzwi balkonowych. Nie lubił, gdy Mike za dużo palił, mimo że przywykł do zapachu papierosów na skórze chłopaka i w jakiś stopniu ta woń stała się nieodłącznym elementem, ale mimo to wolał, aby ten wrócił do łóżka.
UsuńDlatego właśnie podniósł się, zgarniając z krzesła dresowe spodnie i przypadkową koszulkę, bo już pojął, że jego wczorajsza wylądowała na ciele Havoca. Ubrał się szybko, lecz odpuścił sobie bokserki, nie mając ochoty szukać jeszcze ich. Wyszedł na balkon, wzdrygając się nieco, kiedy temperatura okazała się niższa niż sądził.
- Ze wszystkich możliwości rano... akurat pomyślałeś o papierosie? - rzucił odrobinę sucho, obejmując go w talii i przylegając torsem do jego pleców, a biodra przyciskając do jego pośladków.- Miałeś rzucić to mugolskie świństwo – burknął zaraz nieco marudnie, muskając wargami bok jego szyi, gdzie już od wczoraj widniała malinka.
- Zimno – syknął, gdy zawiał chłodny poranny wiatr.
Czasami próbował się powstrzymać, ograniczyć swoją zazdrość, aby nie doprowadzić do sytuacji, gdy złość za bardzo przejmowała kontrolę nad jego zachowaniem. Niestety, kiedy po drugiej stronie miał takiego zawodnika jak Mike, nie dało się inaczej. Był zbyt zaborczy, a Ten ciągle prowokował go do kolejnych wybuchów. Dan jak nic pragnął zerwać zaręczyny i przedstawić rodzinie tego, kogo naprawdę chciał mieć obok siebie... ale nie mógł. Cholerne świadom był, że nie może tego zrobić ze zbyt wielu powodów. Chociaż im dłużej przebywał w rodzinnym domu i im częściej dochodziło do obiadów w których uczestniczyli jego bliscy oraz rodzina jego przyszłej żony, tym częściej miał wrażenie, że matka posyła mu współczujące spojrzenia. Próbował jednak nie dopuścić do siebie myśli, że rodzicielka może czegokolwiek doszukiwać się lub już nabierać pewności.
OdpowiedzUsuńZwłaszcza teraz, próbował odgonić te myśli, gdy wychodząc na balkon spojrzał na sylwetkę chłopaka. Chciał skupić się tylko na nim, przynajmniej przez czas jaki mieli dla siebie.
Obejmując go, sycił się wręcz bezczelnie jego bliskością. Śmiesznym było, jak okropnie ciężko było mu trzymać ręce przy sobie, gdy ten dupek był blisko. Nie potrafił opanować się, bo jego dłonie same ciągnęły do tego całkiem dobrze zbudowanego ciała.
- Przerzuć się na coś mniej mugolskiego – mruknął mu marudnie do ucha, zaraz kąsając delikatnie jego płatek.
Widząc jak Havoc nastawia się na pocałunki, powrócił do przerwanej czynności, całując go po szyi i karku. Kąsał delikatnie jego skórę, nie chcąc już zostawiać więcej śladów na niej. Starczyło to co zrobił w nocy, a za więcej obstawiał, że dostałby już opieprz.
Zerknął na niego uważniej, gdy obrócił się w jego ramionach, porzucając tym samym papierosa, którego raczej jeszcze nie skończył. Wyjątkowo spodobał mu się ten jego uśmiech, będąc jednym z tych, które wybitnie pasowały do Mike.
Przesunął powoli czubkiem języka po swojej dolnej wardze, chwilę po pocałunku, który tak po prostu dostał. Był pewny, że w jego ślepiach widać już te charakterystyczne kurwiki, które jedynie Havoc potrafił tak szybko ożywić.
- Podoba mi się twój pomysł – szepnął, całując go krótko w usta. Zamierzał powiedzieć coś jeszcze, ale został skutecznie uciszony przez chłopaka i nie walczył z tym w ogóle. Odwzajemnił pocałunek, kładąc dłonie najpierw na jego biodrach, a później bez wahania przesuwając ręce niżej na pośladki. Nie puszczając go, zaczął się cofać, całując go cały czas z krótkimi przerwami na oddech. Na ślepo trafił z powrotem na łóżko, które poczuł za sobą. Opadł na nie, ciągnąc za sobą Havoca, a czując jego ciężar na sobie, tylko sapnął cicho.
Pociągnął go bardziej na swoje biodra, aby mógł wygodnie usiąść.
- Więc jaki masz pomysł, żeby zapobiec zimnu? - rzucił, udając, że kompletnie nie ma pojęcia o co chodzi. Jego dłonie w tym czasie błądziły niespiesznie, dotykając każdego skrawka ciała do jakiego miał dostęp.