Jake Lancaster
—— Jakie —— 22 lata —— 18 czerwca 1995 —— Boston —— I rok studiów —— W dalekiej przyszłości fizjoterapeuta/rehabilitant —— Proteza lewej nogi —— Pokonany nowotwór kości z przerzutami do płuc —— Zaręczony —— Spokojne i szczęśliwe życie u boku ukochanego pana strażaka —— Mickey —— Diablo ——
Dokładnie nie pamiętał, kiedy to wszystko się zaczęło, kiedy zaczął odczuwać ból w klatce piersiowej, kiedy miał wrażenie, że niewidzialna dłoń ściska mu organ odpowiedzialny za pompowanie krwi, kiedy zemdlał, podczas przechodzenia z kuchni do salonu. Oczywiście bagatelizował te sprawy, po co iść do lekarza i zapytać, o co może chodzić, prawda? Tłumaczył samemu sobie, że to przez pracę, to na pewno musi być praca. W końcu stres, dym, bliskie spotkania ze śmiercią i tak dalej. Był jednym z tych facetów, którzy zarzekali się, że nie potrzebują jechać do lekarza na chociażby zwykłe badania kontrolne. Przecież do lekarzy jeżdżą mięczaki, a on przecież nim nie był… Chyba.
OdpowiedzUsuńWszystko jednak zmieniło się w momencie, w którym zasłabł podczas misji ratowniczej, kiedy to płonęła stara kamienica w centrum miasta, a w środku znajdowała się dwójka małych dzieci. Nie mógł sobie pozwolić na spowalnianie swoich kolegów. Próbował zignorować ból, jaki odczuwał w klatce piersiowej za mostkiem; miał ważniejsze rzeczy na głowie – musiał uratować niewinne dzieci przed ogniem. Skłamał koledze, mówiąc, że nic mu nie jest. Co prawda udało im się wtedy zabrać maluchy z zaczadzonego mieszkania i oddać je w ręce ratowników medycznych, ale co z tego, jeżeli dowódca ich drużyny musiał wzywać karetkę po niego?
Od tamtego czasu już wiedział, co się z nim dzieje. Te wszystkie objawy, dolegliwości… to nie było coś, co można było zwalczyć tabletkami, które mógłby dostać w aptece. To, co usłyszał wtedy od lekarza, spowodowało, że przez jego ciało przeszły zimne dreszcze. Jak to możliwe? Przecież tak nie miało być! To na pewno głupi żart!
Nic żartem nie było. Wkrótce zamieszkał w sali szpitalnej, przyzwyczajając się do panujących tu warunków. Nienawidził szpitali, a teraz jego negatywny stosunek do tych miejsc jeszcze bardziej się pogłębił.
Nie utrzymywał z tym mężczyzną większych, głębszych kontaktów, ale poczuł strach, kiedy zmarł, a jego łóżko zrobiło się puste. Co, jeśli następny w kolejce stoi on?
Uniósł się na łokciach, kiedy do pomieszczenia weszła pielęgniarka i jakiś młody chłopak. Jasne, Rayne miał tylko trzydzieści lat, ale ten chłopak? Ile on miał lat? Dwadzieścia? No bez jaj, wszechświecie, o co ci chodzi?
Przyjrzał mu się i momentalnie zrobiło mu się tak cholernie przykro… Tacy młodzi nie powinni chorować. W ogóle. To w nich była przyszłość tego świata, do kurwy nędzy. Ten dzieciak był przerażony, a oni go tu przywożą jak gdyby nigdy nic? Rayne domyślił się, że nieznajomy wie, że poprzedni pacjent zmarł. Inaczej nie mówiłby takich rzeczy.
Popierdoliło ich, pomyślał, wściekły Athaway. Gdyby mógł, to na pewno zrobiłby tu porządek. Ba, nawet chciał się z nim łóżkiem zamienić. No ale nie pracowali tu ludzie, którzy chętnie szli na rękę swoim umierającym pacjentom.
- Hej, spokojnie – zaczął łagodnie, podchodząc do niego bliżej. Byli w takiej samej sytuacji; obaj na łożu śmierci, czekający aż nadejdzie koniec. Mimo to, Rayne odczuwał pewną potrzebę podtrzymywania chłopaka na duchu, chociaż sam nie był w lepszej sytuacji. – Jak masz na imię? Ja jestem Rayne – uśmiechnął się do niego ciepło. – Jeśli chcesz, oszukamy te wredne pielęgniarki i będziesz mógł spać na moim łóżku. Co ty na to?
Nie bardzo wiedział, jak ma z nim rozmawiać. W gruncie rzeczy chłopak był osobą dorosłą. Ale był też śmiertelnie chory. I miał całe życie przed sobą. Nie powinno go tu być.
Twój Ray
Uważał swój przypadek za niesprawiedliwy, ale kiedy patrzył na niego… mógł uznać, że to, co się działo, było jednym wielkim nieporozumieniem. Jak to się dzieje, że na śmierć skazani są młodzi, ludzie, którzy mogli tak wiele zmienić w obecnym świecie? Dlaczego mordercy, gwałciciele i pedofile żyli sobie dalej i nic ich nie ruszało? Chyba to było najgorsze. Świadomość, że przecież nie było się znowu najgorszym człowiekiem na ziemi. Nie wiedział, co ten dzieciak robił wcześniej, przed trafieniem tu, przed tym, jak się dowiedział, że może u m r z e ć, ale nie wyglądał na groźnego przestępcę, który zrzuci bombę nuklearną na wielkie miasto w Stanach Zjednoczonych albo na jakieś w Europie.
OdpowiedzUsuńWysłuchał go i nie przerywał mu. Właściwie, mógłby się koło niego zakręcić, chyba, że młody uzna go za „stare” towarzystwo i będzie sam chciał robić te wszystkie rzeczy, o których mówił. Jednakże nie zamierzał się poddać. Zaprzyjaźnianie się w ich sytuacji było bardzo ciężkim tematem i Rayne stronił od tego jak się dało, chociaż nie mógł zmienić tego, jaki jest, prawda? A jest otwartym człowiekiem, lubił zawierać nowe znajomości. Może i nie wiedział, jak ciężko choruje Jake, ale wierzył, że uda mu się przezwyciężyć chorobę. Dlatego Rayne nie chciał, żeby się do niego przyzwyczajał. Bardzo bał się zostawić rodzinę i przyjaciół. Może dlatego wszyscy myśleli, że siedzi na wakacjach gdzieś na Alasce. Nikomu nie przyjdzie do głowy, aby szukać go w szpitalu w centrum miasta.
- Jeśli nie miałbyś nic przeciwko, możemy iść razem na spacer. Wezmę jakąś grę planszową i usiądziemy na słońcu. Dobrze nam to zrobi – stwierdził, podchodząc do okna. Mieli widok na szpitalny park, co było bardzo fajną opcją, zwłaszcza, kiedy padało i Rayne chciał sprawdzić, czy kałuże na zewnątrz są duży, czy da się przejść. – I nie, nie będzie mi przeszkadzała latarka. W zasadzie możesz zapalić tę lampkę nocną. Śpię bez problemu – wzruszył ramionami, kłamiąc nieco. Bo właściwie nie przeszkadzało mu takie małe światełko, to prawda, ale ze snem to już było gorzej. Był już kilka razy u lekarza, aby dał mu jakieś tabletki na sen, ale ileż można do niego łazić z tym samym? Sam lekarz już mu zabronił. I tak Rayne przesypiał tylko kilka godzin, ale, hej, przecież już niedługo wyśpi się za wszystkie czasy, tak? Nie ma co narzekać.
Wrócił do swojego łóżka, a z szuflady wyjął czekoladę mleczną. Wyciągnął ją w jego kierunku.
- Skusisz się?
To wyglądało źle, co? Ale uznał, że najlepsze na przełamanie lodów będą słodycze. I planszówki. Ale to potem.
Love, Ray
Temat planszówek to dla niego temat rzeka. Może i nie znał wszystkich, w jakie grał, a niektóre miały tak śmieszne i trudne nazwy, ale jak fajnie się w nie grało! Najlepszą i tak będzie grzybobranie – wspomnienia z dzieciństwa i tak dalej. I każdy mógł wygrać, nieważne, który był na mecie. Mógł być ostatni, ale zdobyć po drodze najwięcej grzybów i wygrywał. Drugą jego ulubioną grą, która nie była planszówka, to z pewnością czarne historie. Kto nie lubi słuchać o głupich morderstwach, samobójstwach i innych wpadkach? Ludzie wymyślali niestworzone historie, kiedy przeczytało im się jedno zdanie i tytuł „czarnej historii”. To była najlepsza gra na imprezę, Rayne to wiedział, bo zawsze grał w to ze znajomymi. Kiedy kończyły im się karty, kupowali nowy zestaw. A teraz…
OdpowiedzUsuń- Dobranoc – powiedział do chłopaka, sam znikając na chwilę w łazience. To na pewno będzie ciężka noc dla tego chłopaka, a Rayne nie mógł zrobić nic, żeby mu ją jakoś umilić. Sam nie wiedział, czemu się nim tak bardzo przejmuje (oprócz tych uczuć typu „za młody, żeby tak cierpieć, zbyt dobry, aby umierać”). Przemył twarz wodą i westchnął. Zacisnął palce na brzegach umywalki, zaciskając oczy. Cholera, znowu ten przeklęty ból w klatce piersiowej. Nienawidził tego; ten ból przypominał mu o tym, że wcale tak szybko nie wróci do swojego kota, którego zostawił u sąsiadki. No i jeszcze mówił o tym, że niedługo umrze. I zostawi przyjaciół, rodzinę bez słowa, dowiedzą się od lekarza. Skurwysyństwo.
Wrócił do sali i położył się na plecach. Patrzył w sufit, ale chwilę później odwrócił głowę w kierunku Jake’a. Biedny dzieciak…
Nie wiedział, kiedy udało mu się zasnąć. Wiedział jednak, że jego sen nie trwał długo. Obudziły go ciche jęki. Rayne uniósł się na łokciach i odruchowo spojrzał na sąsiednie łóżko, przypominając sobie, że ma nowego kolegę w sali. Usiadł na łóżku i już chciał do niego podejść, aby go obudzić z sennego koszmaru, kiedy chłopak sam to zrobił; z krzykiem.
Rayne sam się wystraszył. Jeszcze nigdy nie widział nikogo w takim stanie. Podszedł do niego czym prędzej i usiadł na brzegu jego łóżka.
- Hej, hej – zaczął uspokajająco. – To tylko sen.
Jake był cały spocony i przede wszystkim przerażony. Rayne dałby sobie rękę uciąć, że na pewno jest też blady jak ściana.
Wyciągnął dłoń i pogłaskał go po głowie i karku, w ciemnościach szukając jego oczu. Dobrze, że mieli nikłe światło w pokoju dzięki lampie z zewnątrz.
- To tylko senny koszmar – powtórzył łagodnym głosem. Nie było to dla niego problemem, musiał tak mówić, kiedy wyciągał dzieciaki z płonących budynków albo z samochodów po wypadku.
Na zawsze, Rayne
Nawet sobie nie wyobrażał, co ten dzieciak musiał teraz czuć. Było mu go naprawdę szkoda i gdyby tylko mógł, to na pewno zrobiłby coś, co zabrałoby z jego głowy te koszmarne myśli i sny. Mógł się jedynie domyślać, jakie to okropne uczucie spać na łóżku kogoś, kto kilka godzin temu tutaj leżał, a potem… no a potem już nie.
OdpowiedzUsuńReakcja chłopaka była dziwna, ale ani trochę go nie zaskoczyła. Objął go mocno i zaczął uspokajająco głaskać jego plecy. Drugą trzymał na jego karku, jakby chciał mu przekazać, że jest z nim bezpieczny i nic mu nie grozi, nawet ewentualny duch zmarłego mężczyzny. Chętnie potrzymałby go dłużej w ramionach, aby Jake uspokoił się nieco bardziej, jednak nie zamierzał go do niczego zmuszać. Zresztą, to mogłoby być źle odebrane przez dwudziestolatka.
- Jake – zaczął Rayne z cichym westchnięciem. – Za dużo o tym myślisz, cały czas masz w głowie to, że ten facet po ciebie przyjdzie i że ty również umrzesz. A to nieprawda – zapewnił go, chociaż nie wiedział, gdzie dokładnie zaatakował go rak. – Wciąż powtarzasz sobie, że on po ciebie przyjdzie i zabierze cię ze sobą. Nic dziwnego, że to wszystko ci się przyśniło. Odpuść, Jake – dodał łagodnym głosem i ponownie odważył się go pogłaskać po głowie. Nawet się do niego ciepło uśmiechał i żałował szczerze, że chłopak tego nie zauważy przez panującą ciemność w pomieszczeniu. – I nie, już się zgodziłeś na planszówki, więc nie dam ci się tak łatwo wywinąć – zaśmiał się lekko, chcąc trochę rozładować panującą, dość przykrą, atmosferę. Podał mu też szklankę wody. Powinien zwilżyć sobie trochę gardło i usta. Wiedział, że Jake teraz tak od razu nie zaśnie. Rayne zresztą też nie. Sam nie wiedział, czemu tak nagle zaczął się interesować obcym chłopakiem, którego znał raptem kilka godzin. A nawet i nie, bo jak przyszedł, to zamienili ze sobą tylko kilka słów. Może to dlatego, że był strażakiem albo przyczyna leżała w tym, że lepiej zająć się takim dzieciakiem, z którym dzielił salę, niż samym sobą. Zdecydowanie łatwiej mu było, kiedy mógł troszczyć się o innych, aniżeli o siebie. Jake potrzebował tej troski i to było widać. Zaopiekuje się nim, póki sam nie umrze.
- A teraz kładź się, opowiem ci bajkę – zaoferował, chociaż brzmiało to naprawdę śmiesznie. Chciał opowiadać bajeczkę na dobranoc dorosłemu chłopakowi? – O chłopcu, który został strażakiem.
Jake nie wiedział przecież, że jego nowy współlokator ratował ludzi z płonących budynków lub z zakleszczonych samochodów, ale to nawet i lepiej. Rayne nie był mocny w wymyślaniu takich rzeczy, a jeśli opowie prawdę…
- Dawno, dawno temu – i to „dawno” zaakcentował, bo to naprawdę było tyle lat temu. Przerażające. – Żył sobie pewien chłopiec o imieniu Rein – pogratulował sobie pomysłu w głowie, na pewno nikt się nie zczai – wraz ze swoją rodziną w dużym domu – bajka generalnie nie należała do smutnych, ani długich. Jedyny moment, który mógł przestraszyć, to ten, w którym ogień zapanował nad tym przytulnym domkiem i szczęśliwą w nim rodziną. Na szczęście panom strażakom udało się uratować i rodziców, i małego chłopca, który po tym „incydencie” zadecydował, że on tez tak chce ratować ludzi i nie bać się płomieni. Wszystko skończyło się dobrze, a Rayne ponownie się uśmiechnął. – Śpisz? – zapytał po chwili szeptem.
Kochany Rayne
Rayne uśmiechnął się lekko do siebie. Okrył go kołdrą, powstrzymując się od ponownego przeczesania palcami jego włosów (żeby go jeszcze przez przypadek nie oskarżył o molestowanie czy coś) i wrócił do swojego łóżka. Położył się na boku, przodem do lóżka, na którym leżał Jake. Chwilę tak sobie leżał, nasłuchując, czy jego oddech się już wyrównał. Niestety, nie zarejestrował tego, ponieważ sam nie wiedział, kiedy zasnął. Nie obudziły go już tej nocy żadne krzyki ani niepokojące dźwięki. Ale niestety, nie wszystko jest takie kolorowe, ponieważ pielęgniarki zbudziły go jak zwykle o tej samej porze na śniadanie. No tak, jasne. Poprosił, aby nie budziły Jake’a, tylko postawiły obok łóżka kanapki i herbatę. Chwilę przyglądał się jego twarzy, podczas kiedy spał w najlepsze i ucieszył się, że nie miał już koszmarów związanych ze zmarłym mężczyzną i ze swoją śmiercią. Nie mógł mu mieć tego za złe i oczywiście nie miał; sam miewał sny ze swoją śmiercią w roli głównej, jak ostatni raz widzi otaczający go świat.
OdpowiedzUsuńWestchnął cicho i odłożył puste naczynia na tackę, którą odniósł pani na wózek. Potem ubrał się w wygodne ciuchy. I tak najlepiej miał w niedzielę, kiedy łaził cały dzień w piżamie i poranniku - a co się będzie ograniczał.
Kiedy przypomniał sobie słowa Jake’a o przepustce, postanowił spełnić jego życzenie. Udał się do odpowiednich ludzi (trochę pobłądził, ale to nic) i poprosił, aby razem z panem Lancasterem dostali wolny dzień w sobotę, chociaż na kilka godzin. Niestety, miał z tym ogromny problem, bo jak się okazało – w piątek Jake miał mieć swoją pierwszą chemioterapię. To trochę zbiło z tropu Rayne'a, który nadal nie wiedział, który z jego organów zaatakował rak. Mógł się jedynie domyślić, że to było coś z nogą albo coś związanego z tym, ponieważ wczoraj przyjechał do sali na wózku. Ale nie pytał; jeśli chłopak sam będzie chciał mu o tym opowiedzieć, to z pewnością to zrobi.
Na szczęście lekarz zaproponował kolejny dzień, jakim była niedziela. Dał im aż pięć godzin na zewnątrz, ale musieli mu potem podać, o której wychodzą i o której zamierzają wrócić. Rayne bardzo podziękował mu za tę zgodę. Teraz pozostaje jedna, najważniejsza kwestia, której nie przemyślał – czy Jake będzie chciał udać się z nim na tę przepustkę?
Jak widać, nie będzie musiał długo zwlekać z pytaniem, ponieważ od razu uśmiechnął się, gdy usłyszał swoje imię i znajomy już głos. Pomachał mu lekko i od razu ruszył w jego kierunku.
- Jasne, że idziemy – powiedział od razu. – Może ci pomóc jakoś? – zapytał, spoglądając na jego kule. To musiało być dla niego mega uciążliwe, ale nie chciał zaczynać tego tematu. I tak było nieźle; jeszcze wczoraj Jake wyglądał fatalnie – totalnie wystraszony, który najchętniej uciekłby z tej sali, ze szpitala i nigdy nie wracał. W nocy też nie wyglądał najlepiej i Rayne bał się o tego dzieciaka (tak, nadal podtrzymuje zdanie, że lepiej zająć się nowym znajomym, aniżeli sobą). A dzisiaj? Dzisiaj Jake wyglądał o wiele lepiej. Przetrwał noc i przede wszystkim uśmiechał się. Athaway uznał to za sukces i sam się uśmiechnął z tego powodu.
Przeszli na do świetlicy, w której rzeczywiście było trochę ludzi. Nie było tutaj grupy dominującej wiekowo, raczej ludzie byli wymieszani, znaleźli się młodzi, starsi i ci najstarsi. Większość albo była po badaniach, albo przed. Rayne miał dzisiaj wole na szczęście, więc mógł tu spędzić z Jake’em cały dzień. Ewentualnie po kolacji mogliby iść na spacer, aby powdychać trochę świeżego powietrza.
- Jakieś specjalne propozycje? – spojrzał na chłopaka, a potem na szafkę z wieloma grami. – A, i załatwiłem nam… tobie przepustkę w niedzielę – uśmiechnął się do niego wesoło.
Szczęśliwy Rayne
Wiedział, jak bardzo Jake ucieszy się na wieść o przepustce. Któż się nie cieszył z kilku godzin, które można spędzić poza szpitalem? Sam Rayne uznał, że czas najwyższy powalczyć o wolne, póki nie przykują go do łóżka. Lepiej korzystać, póki można. Miał już nawet plan, gdzie mogą iść i bardzo się ucieszył, że Jake sam zaproponował mu wspólne wyjście. Chyba się dogadali. Ba, dwudziestolatek go nie unikał, co było dużym sukcesem. Już nie mógł się doczekać niedzieli, kiedy to wyjdą, uwalniając się od bieli i sterylnej czystości. Oraz wspólnych łazienek. Oczywiście trochę się obawiał, że to wyjście im nie wyjdzie przez chemioterapię, którą Jake miał w piątek, ale… wierzył, że nic nie stanie im na przeszkodzie i pojadą do miejscowego zoo i nikt nie będzie się zastanawiał, na co chorują. Nawet nie będą wiedzieli, że chorują. Może jedynie zwrócą uwagę na kule Jake’a, ale zaraz pewnie odpuszczą. I oby im pogoda dopisała.
OdpowiedzUsuń- Oczywiście, pójdę z tobą – uśmiechnął się do niego ładnie. No, mógłby to uznać za początek przyjaźni, gdyby nie to, że dzieliło ich dziesięć lat różnicy i to, że stali twarzą twarz ze śmiercią. – Dywan może być – zgodził się, skoro chłopak i tak już tam usiadł. Rayne najchętniej wygoniłby chociażby jednego pacjenta z fotela lub z kanapy i posadził na wolnym miejscu nowego kolegę, ale… oni też mieli prawo tutaj siedzieć. A dywan nie wydawał się być złą opcją.
Na początek wybrał coś prostego: wziął chińczyka. Kto nie lubi chińczyka?
- Pamiętam, jak kiedyś na urodzinach kolegi było nas sześciu i chcieliśmy zagrać w chińczyka – zaczął swoją opowieść Rayne, aby jakoś zająć ich obu. Przy okazji rozkładał plansze i wybrał sobie zielony pionek. – I kumpel ściągnął z internetu rysunek planszy, a potem przerobił ją w paincie tak, aby można było grać w sześć osób. Graliśmy kwadracikami o wielkości pół centymetra na pół centymetra – zaśmiał się pod nosem, na wspomnienie tamtych czasów. – Chłopak, w którym się wtedy kochałem, przegrywał mocno i bardzo się zdenerwował – ponownie się zaśmiał. Tęsknił za tymi beztroskimi czasami, kiedy jeszcze nic nie zagrażało jego życiu i mógł robić dosłownie wszystko, na co miał ochotę. – Wygrałem wtedy – pochwalił się z uśmiechem, wypinając przy okazji dumnie pierś.
Przy okazji zanotował w głowie, że i Jake się uśmiecha i bardzo go to ucieszyło. Już nie był taki wystraszony jak wczoraj i może dzisiaj nie będzie miał już koszmarów. A gdyby miał, to Rayne znowu spróbuje go uspokoić swoim głosem i może kolejną bajką. Coś się zawsze znajdzie. Miał kilka zabawnych historyjek do opowiedzenia; takie chyba były najlepsze; miały na celu rozbawić, a nie zdołować.
Nie potrafił zerknąć na jego nogę. Och, więc o to chodziło, pomyślał i znowu zrobiło mu się przykro. Po raz kolejny pomyślał, jakie to niesprawiedliwe, żeby dwudziestolatek, który nie zdążył życia poznać, już musiał walczyć z tak poważną chorobą, która zagrażała jego życiu.
- A więc noga – zaczął powoli, jakby stąpał po cienkim lodzie. Bo tak właśnie było; targnął się na śliski i bardzo niestabilny temat. Nie chciał niszczyć jego humoru, ale ciekawiło go, co takiego mu dolegało. Znaczy domyślał się, ale chciał to usłyszeć z jego ust. Wolał być chociaż w miarę przygotowany na to, co mogło się wydarzyć.
Jedyny Rayne
Gdyby Rayne miał taki wybór, aby amputować zaatakowany organ i przeżyć albo tego nie zrobić, z chęcią zgodziłby się na wycięcie i pozbycie się tego okropnego czegoś, co z taką łatwością go niszczyło i zabierało chęci do życia. Niestety, nie mógł zrobić tego, co mógł zrobić Jake. Nie zaproponowano mu tego, zresztą, na serce czeka wiele innych ludzi, a on wolał, aby oddali takowe jakiemuś dziecku, które potrzebuje tego bardziej. Nie był do końca jednak pewny, czy serce, które on mógłby przyjąć, może również przyjąć mały człowiek. Odgonił od siebie te myśli, nienawidził, kiedy do jego głowy przychodziły różne wizje nieoczekiwanego ratunku. Wiedział wtedy, że to wszystko to gówno prawda i pomoc nie nadejdzie. Nie chciał umierać, mało kto chciał umrzeć, więc to chyba oczywiste. Miał jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, tyle do powiedzenia, tyle miejsc do zwiedzenia. Chciał założyć rodzinę i być szczęśliwym człowiekiem na emeryturze, który w wolnych chwilach gra w warcaby albo szachy (w końcu kiedyś by się nauczył, na pewno) w parku z przyjaciółmi. Los widział to jednak nieco inaczej.
OdpowiedzUsuń- Wiesz, nowa noga nie będzie taka zła. Teraz robią te wszystkie protezy takie inteligentne. I będziesz mógł nią sterować jak prawdziwą nogą za pomocą myśli – dodał z lekkim uśmiechem. Chciałby, że mu się udało i żeby rak nie miał przerzutów na inne części jego ciała lub organy. Na jego miejscu Rayne zgodziłby się od razu; miał porównanie co do swojej sytuacji, więc mógł tak mówić. Mógłby nawet posunąć się do stwierdzenia „to tylko noga”. Rayne tracąc nogę, musiałby zrezygnować ze swoje zawodu, ale przynajmniej miałby życie. – I przede wszystkim wyzdrowiejesz – dokończył i znowu się delikatnie do niego uśmiechnął, próbując go w ten sposób jakoś pocieszyć. Jake będzie mógł wrócić do domu, a potem dalej spełniać swoje marzenia. Rayne się z tego cieszył, chociaż nowy kolega był dla niego zupełnie obcą osobą. Dziwne, co?
Rayne też się dziwił, że Jake nagle się zrobił taki rozgadany, ale to dobrze. Athaway uśmiechnął się wesoło do chłopaka, a potem klepnął go lekko w ramię.
- Jesteś geniuszem – powiedział, a potem podniósł się. – Przepraszam, mogę prosić o uwagę? – zapytał nieco głośniej, zwracając na siebie uwagę wszystkich w świetlicy. – Chcielibyśmy z kolegą zagrać w kalambury. Czy chciałby się ktoś do nas przyłączyć?
Okazało się, że znalazło się kilka zainteresowanych osób. Z początku nieśmiało, ale wkrótce grupa liczyła dziesięć osób wraz z Jake’em i Rayne’em. Athaway pomyślał, że mogliby się podzielić na kilka drużyn i tak wylądował w drużynie razem z Lancasterem. Kiedy ludzie dobierali się w pary, Rayne rozłożył karty i przygotował klepsydrę. Na każdej karcie znajdowała się lista z kilkoma różnymi hasłami, które trzeba było przedstawić. Potem kartę odkładało się pod spód. Każda para otrzymała też kartkę, na której mogli zapisać, ile punktów zdobyli przez całą grę. Rayne osobiście nie mógł się doczekać. Puścił oczko Jake’owi, chwilę tak mu się przyglądając. No, ładny był, nie można powiedzieć, że nie. Gdyby okoliczności były zupełnie inne, to nawet by się nim zainteresował. Może troszkę różnica wieku by go peszyła, ale na pewno by spróbował. A teraz to co mógł zrobić? Nic. Czekał po prostu na swoją kolej.
R.
Pamiętał, że kiedy usłyszał wiadomość o nowotworze, miał wrażenie, że cały świat mu się wali. W gruncie rzeczy tak chyba było, prawda? Nie potrafił z nikim o tym porozmawiać, nawet z psychologiem, do którego wysłał go lekarz prowadzący. Rayne nigdy się tam nie pojawił. Nie powiedział też swojej rodzinie, co było naprawdę czystym chamstwem. Po prostu nie mógł patrzeć im w twarz i powiedzieć, że ich jedyny syn niedługo odejdzie z tego świata, nie pozostawiając im nawet wnuków. To było bardzo przykre, ale… Boże, to było straszne! Był okropnym człowiekiem w tym momencie. Dorosły facet, a boi się przyznać przyjaciołom, że potrzebuje pomocy. Powinien to zrobić jak najszybciej, co?
OdpowiedzUsuńAktualnie o tym nie myślał, zbyt zajęty przekrzykiwaniem innych pacjentów, kiedy rzucał hasła, które narzucały mu się, kiedy ktoś inny pokazywać COŚ. Z wielką przyjemnością zapisywał zdobywane przez siebie i Jake’a punkty. Przynajmniej Athaway nie udawał szczęśliwego; on był teraz radosny. Przez chwilę zapomniał, gdzie jest i co się może niedługo wydarzyć.
Rayne usiadł obok niego zadowolony Wygrali. I bawili się doskonale. Coś czuł, że teraz będą inaczej patrzeć na tych pacjentów, z którymi grali. Może zaczną ze sobą częściej rozmawiać, na przykład. Ogólnie Rayne rozmawiał z kim mógł, ale nigdy się jakoś do nich nie przywiązywał. Może dlatego, że oni traktowali go jako obcego człowieka, którym w końcu był. Rozumiał ich, jak najbardziej.
- Cóż – spojrzał w kartę i uśmiechnął się do chłopaka. Co prawda nie siedzieli tutaj sami, kilkoro zostało na świetlicy. – To by było trudne, ale może zrobilibyśmy coś w takim stylu… - zaczął i szybko się rozejrzał. Ujrzał kwiat doniczkowy, stojący na parapecie, a potem szybko go wziął w swoje łapki. Uklęknął przed Jake’em, robiąc przy tym maślane oczy. Nic nie mógł mówić, a szkoda. Zaczął zatem porozumiewać się z nim gestami, zachęcając go do przejęcia tego dziwnego kwiatu. Zaraz potem ujął jedną jego dłoń i pocałował lekko, po chwili zakładając na jego palec niewidzialny pierścionek. A że mogło to wyglądać jak oświadczyny, to po chwili z powrotem usiadł obok niego i objął go ostrożnie ramieniem w pasie i przysuwając się do niego bliżej. Gdyby mógł, to właśnie tańczyliby sobie na środku pomieszczenia, ale nie chciał przemęczać nogi Jake’a. No i sam nie potrafił za bardzo tańczyć, więc… no.
Ujął jego podbródek w palce i odwrócił jego głowę w swoją stronę. Spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. Nawet mu się to podobało, szkoda, że Jake wcześniej nie pokazał mu tej karty. Zrobiliby pewnie niezłą furorę wśród grających.
- Może wpadliby na to, że to miłość – powiedział cicho z ustami przy jego ustach, powstrzymując się, aby go nie pocałować. Jasna cholera…
R.
Prawdę mówiąc, to Rayne chciał go pocałować, naprawdę. Tylko nadal gdzieś tam w sobie czuł tę obawę przed tym posunięciem. Jake miał teraz ważniejsze sprawy na głowie, Rayne też powinien zająć się sobą i rodziną, a nie myśleć o pocałunkach i mizianiu się z dziesięć lat młodszym chłopakiem, który miał szansę przeżyć. Z nogą czy bez. Trochę mu tego zazdrościł. I w ogóle Jake był interesujący, chciałby go bliżej poznać i przekonać się, jaki jest naprawdę. Dlatego ucieszył się, czując jego usta na sobie. Żałował jedynie, że nie mógł odwzajemnić tego nieśmiałego pocałunku, z pewnością doprowadziłby do bardziej namiętnej pieszczoty. Szkoda, że nie miał ku temu okazji, ba, miał wrażenie, że Jake’owi się nie spodobało i zrobił to pod wpływem chwili. Zaraz jednak odrzucił te myśli. Mógł za nim pobiec i z nim porozmawiać, ale… najpierw sam musiał to sobie ułożyć w głowie. Życie byłoby łatwiejsze, bez tej choroby uroczo nazywanej rakiem.
OdpowiedzUsuńPosiedział jeszcze chwilę w tej świetlicy, a potem wyszedł się przejść po szpitalnym parku. Jeszcze wczoraj nic nie wskazywało na to, co się przed chwilą wydarzyło i bardzo go to zastanawiało. Ale potem zrozumiał – nie mieli za wiele czasu, aby randkować i poznawać się powoli. Cóż, nie tak zdążył sobie wymarzyć ich pierwszy pocałunek, ale nie gardził. Uśmiechnął się lekko na samo wspomnienie. Oczywiście, że chciałby to powtórzyć. Ale to nie było takie proste.
Kiedy wrócił do sali, Jake już spał. W pierwszej chwili Rayne chciał go obudzić i porozmawiać o tym incydencie, ale stwierdził, że chłopak i tak ma dużo na głowie ze względu na chorobę i amputację nogi. Nie powinien mu jeszcze gadać o tym, co mogłoby być między nimi i tak, nieważne, że znali się od wczoraj, to nic. Spojrzał na swoją szafkę i uniósł brew. Czekolada i liścik? Usiadł więc na łóżku i chwycił karteczkę między palce. Szybko przebiegł wzrokiem po tekście i westchnął. Chyba nigdy nie zrozumie tych wszystkich gestów, czynów i innych takich. Żałował, że nie będzie mógł mu jednak nic powiedzieć. Chociaż na dobrą sprawę nie wiedział, co miałby mu powiedzieć, więc może jednak lepiej, że jutro nie zobaczą się przez cały dzień. Rayne poczuł się zagubiony. Jeszcze poczuł ucisk w klatce piersiowej. Odruchowo się zginął i zacisnął mocno zęby. To bolało jak cholera, a już niedługo ten ból nie będzie go w ogóle opuszczał. Bardzo się tego bał. I jak w takim momencie miał myśleć o amorach? Nie miał prawa myśleć o ewentualnych związkach, podczas kiedy on sam niedługo mógł wylądować trzy metry pod ziemią. Nie widział sensu pakowania się w to wszystko. Tylko dlaczego, kiedy spoglądał na spokojną twarz śpiącego Jake’a, pomimo bólu, uśmiechał się?
Kolejny dzień mijał mu bardzo powoli. On też miał dzisiaj jakieś badania. Przyznał się do bóli, że są coraz częstsze i mocniejsze. Bał się słów lekarza, ale chciał znać prawdę; ile mu jeszcze zostało czasu, aby powiadomić rodzinę i ile czasu zostało, aby rozwiązać sprawę z Jake’em. Miał w głowie wiele rozwiązań i tylko kilka godzin, żeby któreś wybrać i ewentualnie dopracować. To brzmiało źle, ale był strażakiem i nauczył się działać według planu. Gorzej, jeśli druga osoba nie gra według scenariusza.
Czekał na niego cały dzień, jednak wieczorem nie odezwał się w związku z pocałunkiem. Natomiast zdążył już zjeść pół czekolady. Niedługo pójdą do zoo. Ciekawe, jak to będzie wyglądało. Jake napisał, że nic się nie stało, ale Rayne nie był co do tego tak do końca przekonany.
R.
Rano sam przebiegł się po gabinetach w celu przeprowadzenia kolejnych rutynowych badań. Zaczynało go to nudzić. Chciałby stąd wyjść i generalnie nigdy nie wrócić. Och, jakby tak magicznie wyzdrowiał, to na pewno nigdy w życiu by nie pojechał do szpitala. Żadnego. Tyle, co musiał się tutaj przemęczyć, przecierpieć i przeleżeć… Ten tylko się dowie, kto przeżył to samo w tym okropnym miejscu. Ale przynamniej pielęgniarki były fajne. Te z oddziału pediatrii. No i poznał Jake’a. Cieszył się, że chociaż pod koniec swojego krótkiego życia poznał kogoś tak interesującego, kto go zafascynował od pierwszej chwili; kiedy pierwszy raz zobaczył go takiego przerażonego, jemu samemu zrobiło się przykro. Jakoś udało mu się go uspokoić raz, a potem drugi raz w nocy. Może to przez to Jake go pocałował? Bo był zafascynowany tym, że Rayne miał na niego tak duży wpływ? Za dużo o tym myślisz, stary, pomyślał, przecierając oczy. Wstał z całkiem ładnego krzesełka w korytarzu i wszedł do gabinetu. Cóż, przynajmniej, jak musiał się rozebrać do pasa, to czuł się dość komfortowo. Opłacało się ćwiczyć i tak dalej, miał się czym pochwalić, mówiąc nieskromnie. Tylko czemuś t y niezdrowe, serce?
OdpowiedzUsuńSnuł się cały dzień bez celu, zastanawiając się, co z Jake’em. Wiedział, jak mocno chłopak przeżywa pierwszą chemioterapię. Żałował, że nie mógł być tam razem z nim i chociażby potrzymać go za rękę. To dużo dawało; pocieszenie i poczucie bezpieczeństwa. Rayne sądził, że jego młodszy kolega tego właśnie potrzebuje i chciałby mu to dać. Nie założy zbroi ani nie zacznie wymachiwać mieczem, ale będzie obok niego. Chociażby przez głupią ścianę, w którą się teraz wpatrywał. Za tą ścianą znajdował się Jake.
Athaway wrócił do swojego pokoju. Akurat zadzwonił jego telefon, więc odebrał go bez wahania nawet, jeśli na wyświetlaczu było napisane „Andy”. Nie miał ochoty na pseudo zachwycanie się śniegiem i innymi warunkami życia na Alasce, na której rzekomo był. Już prawie mu wyznał, że musi mu coś powiedzieć, ale jednak mu się nie udało, żadne takie słowa nie chciały wyjść z jego ust, nie przez zaciśnięte mocno gardło. Kurwa, czasami się nienawidził.
- Oczywiście, że tęskniłem – prychnął, jakby to była oczywista oczywistość. Nie mieli za bardzo okazji porozmawiać o tym, co się stało wczoraj. Jake nie wydawał się spieszyć z tym tematem, chyba zamknął tę sprawę tamtym liścikiem, który Rayne cały czas trzymał w swojej szafce nocnej. – Nic ciekawego, chwilę posiedziałem na świetlicy, potem czekałem na ciebie tutaj w samotności.
Jasne, że nie wspomniał o telefonie. Bo po co?
Spojrzał na pizzę.
- Mniam! – ucieszył się, uśmiechając wesoło. No, jaki miły akcent w ciągu dnia. Wziął sobie kawałek i od razu wziął wielkiego gryza. – Mmm! Pycha! Zostawimy ci coś na jutro. A jak nie, to w niedzielę zjemy coś smacznego na przepustce.
Patrzył tak sobie na niego, przyglądając się uważnie jego twarzy. Próbował to maskować jedzeniem tego kawałka pizzy. Jake wyglądał zupełnie tak jak on, kiedy wziął pierwszą dawkę chemioterapii. To było okropne.
Odłożył pudełko z jedzeniem na bok, a potem umył ręce i wrócił do łóżka. Wyciągnął do niego dłoń i pogłaskał go po karku. Nie potrafił się jednak uśmiechnąć i pocieszyć go jakoś chociażby takimi wykrzywionymi kącikami ust. Przesunął palce na jego policzek i cicho westchnął. Jake wyglądał na zmęczonego i Rayne ucieszył się, że tę przepustkę dostali na niedzielę, a nie na jutro. Sobotę przeznaczą na odpoczynek. Już Athaway dopilnuje, żeby chłopak odpoczywał i nie przemęczał się za bardzo. Najlepiej zacząć już teraz.
Przyciągnął go delikatnie do siebie, a potem jednym ruchem położył go na łóżku obok siebie. Okrył kołdrą do klatki piersiowej i ponownie przeczesał mu palcami włosy, kiedy podparł się łokciem i patrzył na niego z góry.
- Jak się czujesz? – zapytał łagodnym głosem, nieco wyciszonym. O to powinien go zapytać na samym początku. Może istniała jakaś tam, chociażby minimalna, szansa, że wcale nie będzie musiał pozbywać się nogi…?
Kochający R.
Ułożył się wygodnie, czekając na niego, aż zrobi to samo. Objął go ramieniem i głaskał sobie dalej. Łóżko było małe, ale idealnie się mieścili na nim obaj. No i w ogóle można było powiedzieć, że jest całkiem fajnie, tak leżeć blisko niego, kiedy trzymał głowę na jego ramieniu.
OdpowiedzUsuń- Nie, oczywiście, że nie. Śpij – podpowiedział mu, chociaż Jake doskonale wiedział, co ma robić. Rayne ucieszył się z takiego obrotu spraw; nie musiał odpowiadać na pytanie dotyczące jego rodziny. Czasami chciał, żeby ktoś tu przyszedł i z nim posiedział, powiedział, że będzie dobrze, wspierał go… Naprawdę jest skurwielem. Może wykorzysta trochę czasu z niedzielnej przepustki; odprowadzi Jake’a do szpitala, a potem jeszcze pomknie do domu i wyjaśni wszystko rodzicom, a potem poleci jeszcze do przyjaciół.
Tja, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jutro obudzi się i znowu stwierdzi, że się boi. Nienawidził siebie za to. Szkoda, że rodzina Jake’a go nie odwiedzała. To było smutne. Zwłaszcza, że wiedzieli, skoro chłopak mówił, że nie zadzwonili.
- Wiesz – zaczął szeptem, nie do końca pewny, czy chłopak już śpi – może nie chcieli ci przeszkadzać. Pewnie zadzwonią jutro – dodał jeszcze, cały czas go głaszcząc powoli i ze spokojem po włosach i karku.
Uniósł lekko głowę i przyjrzał mu się uważnie. Odpłynął. Rayne uśmiechnął się lekko do siebie. Mimo, że Jake wyglądał jak duch, to śpiący wydawał się taki spokojny. Pocałował go lekko w czubek głowy, chwilę przeciągając tę pieszczotę. Odpoczywaj, pomyślał, również zamykając oczy. Nie chciał jednak zasypiać, zbyt długo dzisiaj czekał na niego, żeby teraz zasnąć. Nie. Chciał nacieszyć się jego bliskością i generalnie samą obecnością. Oby tylko pielęgniarki nie weszły i nie zaczęły krzyczeć, że nie mogą spać na jednym łóżku, bo to wbrew regulaminowi czy coś. Raynie nie wiedział, czy rzeczywiście jest to uwarunkowane przepisami, ale… Nie zamierzał jednak się przenosić. Tego wieczora wstał kilka razy – żeby coś zjeść i pójść do łazienki. Potem wracał do łóżka, ostrożnie kładąc się obok niego; przecież nie chciał go obudzić. I za każdym razem, nie mogąc się powstrzymać, przyciskał wargi do jego czoła albo głowy. Naprawdę się nim przejmował i sam się sobie dziwił. Nie sądził, że pozna jeszcze kogoś, o kogo będzie się troszczył, kogo będzie chciał zamknąć w swoich ramionach i chronić przed całym światem. Albo w tym przypadku – przed chorobą.
Następnego ranka obudziły go hałasy na korytarzu. Aha, śniadanie jechało. Otarł oczy i uniósł się na łokciach. Miał dylemat – obudzić go na ciepłą herbatę, czy pozwolić mu jeszcze pospać. Wiedział jednak, że on sam musi się podnieść, jeśli ktoś ich tak zobaczy… mogłoby być nieciekawie, dlatego usiadł na łóżku, przeciągnął się i wstał. Jeszcze raz spojrzał na Jake’a, uśmiechając się lekko. Nabrał nieco koloru, ale to nadal nie było to, co powinno być.
- Jake, pobudka – zamruczał mu do ucha, lekko szturchając go w ramię. – Śniadanie zaraz będzie – dodał, mając nadzieję, że kwestia jedzenia jakoś przekona go do otwarcia oczu. Pamiętał, że on sam po chemioterapii najchętniej przespałby ze dwa dni. Dobrze, że to jutro mają kilka godzin wolnego. A, no i przy okazji znowu go pogłaskał. Nawet, jeśli obaj nie będą mieli już włosów na głowie, to nadal to będzie robić.
Troskliwy R.
Rayne generalnie uwielbiał spać na wielkich łóżkach, bo lubił się na nich wyciągać, dlatego wizja spędzenia każdej nocy na jednoosobowym łóżku, w dodatku z kimś w pokoju, to była dla niego jedna, wielka masakra. Wkrótce jednak przyzwyczaił się do panujących tu warunków. I o dziwo spanie na takiej małej powierzchni z jeszcze jedną osobą, nie było wcale takie złe. A może to dlatego, że spał z Jake’em. Pomieścili się bez problemu, idealnie się w siebie wpasowując. Ani razu nie obudził się w nocy z łokciem wbitym między żebra. Rano uznał to za sukces, ponieważ czuł się wyspany i wcale niepołamany. To naprawdę był wyczyn.
OdpowiedzUsuńPo kilku godzinach leżał na swoim łóżku i obserwował, jak jakaś kobieta wchodzi do ich sali i podchodzi do łóżka Jake’a. Jak się potem okazało, to jego matka. Wpatrywał się w nich dłuższą chwilę, a potem podszedł i przedstawił się grzecznie.
- Rayne Athaway. I tak, jutro pójdziemy do zoo. Musiałeś się domyślić? – prychnął, udając niezadowolonego, ale zaraz się uśmiechnął. – Zostawię was samych. Bawcie się dobrze – pomachał lekko chłopakowi, a potem wyszedł z pomieszczenia, zgarniając przy okazji swój telefon. Ostatnio oduczył się brania go ze sobą wszędzie, wsadzając sprzęt do kieszeni spodni albo szlafroka. Nie potrzebował go tutaj, rodzina rzadko się do niego odzywała i… chciał to zmienić. Słowa Jake’a działały na niego dość mocno. Gdyby powiedział mu prawdę, że ukrywa chorobę przed rodzicami i przyjaciółmi, na pewno by był na niego zły i nie wiadomo, co jeszcze. Chyba to przez tego fascynującego dwudziestolatka wyszukał numeru swojej mamy i nacisnął zieloną słuchawkę. Ręce mu drżały i próbował uspokoić głos. Chwile, kiedy słyszał dźwięk nawiązywanego połączenia, niesamowicie mu się dłużyły.
- Cześć, mamo – zaczął, zamykając oczy. – Wpadnę jutro wieczorem. Muszę wam coś powiedzieć – wyznał w końcu, cichym głosem, aby nie wyczytała z jego tonu żadnych uczuć. Głównie drżących strun głosowych, które mogły zdradzić jego stan. – Powiem ci jutro. Muszę kończyć.
Rozłączył się. Co miał powiedzieć? „Nie martw się, to nic poważnego”? Ukrywał prawdę, ale nie chciał kłamać.
Schował telefon do kieszeni i długim rękawem otarł prawie mokre oczy. A niech mówią, co chcą, miał prawo do małych łez. Był tylko człowiekiem. Chorym człowiekiem, który tylko udawał, że sobie wyśmienicie z tym wszystkim radzi. Ale jutro w końcu powie prawdę. Nie chciał ich ranić w żaden możliwy sposób, ale tego było za wiele. Jeśli im nie powie, to chyba zrani ich bardziej, prawda? Ileż można cieszyć się z nieistniejącego wyjazdu na Alaskę…
Późnym popołudniem wrócił do sali. Trochę był zdziwiony, że Jake siedzi sam; myślał, że matka będzie chciała dłużej posiedzieć ze swoim synem, zwłaszcza w jego sytuacji, kiedy wczoraj miał pierwszą chemioterapię.
Usiadł na jego łóżku wygodnie i spojrzał na niego.
- I co tam? Miło było? – zagadnął, z lekkim uśmiechem. Zaraz spojrzał na zachodzące powolutku słońce. No, już niedługo krótki urlop od szpitala i jedna z najgorszych rozmów w jego życiu. To było straszniejsze od przyznania się do swojej orientacji seksualnej rodzicom. Dobrze, że to stresujące i przerażające wydarzenie poprzedzała przyjemna przepustka z Jake’em. Zabawią się, pójdą zjeść coś dobrego i obaj na chwilę zapomną, że umierają. To wspaniałe, prawda?
Zagubiony i wystraszony Rayne
Nigdy nie zastanawiał się na tym, że ktoś może odkryć prawdę związaną z jego samopoczuciem i ogólnie o nim. Wydawało mu się, że jest całkiem niezłym aktorem, nikt nigdy nie dawał mu do zrozumienia, że jest inaczej, postrzegali go tutaj jako wesołego mężczyznę, który nie przejmuje się swoją chorobą. To oczywiście wszystko było gówno prawda, ponieważ Rayne bał się jak jasna cholera. I tak wystarczyły mu już te pełne litości spojrzenia kolegów pacjentów z innych oddziałów, którzy mogą sobie niedługo wyjść ze szpitala i wrócić do domu jakby się nigdy nic nie stało. Dlatego trochę się przestraszył, kiedy Jake zapytał, czy wszystko dobrze. Nie było dobrze. Nie było w minimalnym stopniu dobrze. Jedyną dobrą rzeczą i iskierką w tunelu, był on. Dwudziestolatek, który zobaczył coś w jego oczach. Coś, co Rayne’owi w ogóle się nie podobało i nie chciał tego.
OdpowiedzUsuń- No co ty, zwariowałeś? Nie mogę się doczekać jutra – uśmiechnął się do niego lekko, a potem, jak już miał w zwyczaju, poczochrał go po włosach. I tak miał je wiecznie w nieładzie, więc no, nie miał wyrzutów sumienia. – Pochodzimy, ale z uwagą, żeby nie forsować twojej nogi – spojrzał na wybrzuszenia pod kołdrą i dotknął chorej nogi przez materiały. Przesunął kilkakrotnie wzdłuż kończyny, głaszcząc ją. Pewnie i tak niewiele czuł, ale Rayne nie mógł się powstrzymać. W ogóle zauważył, że mało przed czym się powstrzymywał, jeśli chodziło o Jake’a. Skubaniec miał w sobie coś wyjątkowego. – Ale pod koniec odprowadzę cię do szpitala i sam będę musiał się z kimś spotkać – poinformował go, wpatrując się w miejsce, gdzie spoczywała jego dłoń. – Wrócę trochę później – dodał jeszcze, a potem spojrzał na niego krótko. – Ale będę wieczorem i nie dam ci żyć, spokojnie, o to się martwić nie musisz – znowu się uśmiechnął, trochę szerzej niż poprzednio.
Wziął kawałek pizzy i zjadł ją w kilku kęsach. Musiał zająć czymś usta. Nie wiedział, co miałby mu więcej powiedzieć. Nie chciał zdradzać za dużo ani mówić całej prawy, bo… nie chciał być osądzany przez niego. Nie w takiej kwestii. Już poznał jego zdanie na temat trzymania choroby w sekrecie i wolał, żeby Jake się nie dowiedział o jego strasznej tajemnicy.
- Idę zaraz spać – stwierdził, spoglądając za okno. Niepatrzenie mu w oczy było chyba złym rozwiązaniem, mógł się przez to czegoś domyślić i Rayne o tym doskonale wiedział. Może dlatego zeskoczył z jego łóżka, wziął ręcznik i wyszedł z pokoju, kierując się do łazienki. Okej, to było straszne. Chciałby znowu z nim pospać i mieć go przy sobie, a z drugiej strony… czy to na pewno był taki dobry pomysł?
Cały mijający wieczór unikał rozmów z Jake’em, od razu kładąc się do łóżka, przodem do jego łóżka. Chwilę patrzył w tamtą stronę, a potem zasnął. Musiał się w końcu wyspać na kolejny dzień.
Wyjście mieli umówione na czternastą i dziesięć minut przed poinformowali lekarza o swojej przepustce. Mieli też się zgłosić, jak tylko wrócą. Rayne był wesoły, ale jak tylko przypomniał sobie, że umówił się dzisiaj z rodzicami na poważną rozmowę… Spinał się niezauważalnie, a jego serce gwałtownie przyspieszało, co nie było dobre na jego obecny stan zdrowia.
- Chodźmy – zaproponował, kiedy dotarli do wyjścia ze szpitala. Wolność!
R.
Rayne cieszył się niezmiernie, kiedy w końcu wyszli z terenu szpitala, a on mógł odetchnąć świeżym powietrzem (na tyle świeżym, na ile pozawalały mu – powietrzu – spaliny samochodów). Przez chwilę miał wrażenie, że naprawdę stamtąd odchodzi, że już jest zdrowy i już nie będzie musiał tu wracać. Niestety, bardzo szybko do niego dotarło to, że owszem, jeszcze będzie musiał tu przeleżeć swoje, a potem trafi na najniższe piętro do kostnicy.
OdpowiedzUsuń- Ja też nie byłem dawno na randce – przyznał i uśmiechnął się. Mimo, że czuł się lekko zdezorientowany przez zachowanie i słowa Jake’a, to czuł się dobrze. No bo co miał myśleć, skoro chłopak najpierw go całuje, potem ucieka, potem pisze mu liścik, że nic się nie stało, a jeszcze później mówi mu o randce. Nastolatki. Z Rayne’em też nie dało się dogadać? – Może ci jakoś pomóc? – dwa większe kroki wystarczyły, aby znaleźć się obok niego. W końcu od tego tu poniekąd był, miał mu pomóc. Znaczy chciał mu pomóc w poruszaniu się, aby Jake nie przeforsował nogi, bo pielęgniarki chyba zabiłyby ich obu z miejsca. – Idziemy na autobus. Stąd jedzie bezpośredni. Wiesz, żeby rodzice mieli gdzie zabrać dzieci, kiedy te dostaną trochę wolnego od lekarzy.
Udali się na przystanek, a Rayne sprawdził rozkład jazdy. Na szczęście jeździły mniej więcej tak często, jak w dni robocze. Chyba twórcy wiedzieli, że najczęściej podróżujących będzie w weekendy, kiedy to liczba odwiedzających była najwyższa.
- Siadaj – posadził go na ławeczce, sam rozglądając się za autobusem. Było cieplutko, świeciło słońce, a niebo było błękitne. Idealna pora na spacer po zoo. Rayne wziął portfel i telefon, standardowo, ale jak ważne były to przybory, prawda? – No dalej – spojrzał na zegarek. Odliczał każdą minutę, mieli w końcu niewiele czasu na tę wycieczkę. A on sam chciał jeszcze wieczorem wpaść do rodziców. Znowu coś ścisnęło mu żołądek, kiedy o tym pomyślał. Strasznie się denerwował, bał się im to powiedzieć. Co, jeśli się od niego odwrócą, ponieważ nie będą chcieli patrzeć na cierpienie syna? Co, jeśli Rayne nie będzie w stanie znieść ich cierpienia z jego powodu?
W końcu jednak wsiedli do autobusu, Rayne kupił bilety i jechali, podziwiając widoki za oknem. Tej trasy jeszcze nie znał, więc miał jakieś zajęcie. Przy okazji powiedział Jake’owi, że jak tylko poczuje ostry ból, to ma mu natychmiast powiedzieć.
Przy wejściu do zoo otrzymali kolorowe mapki z całym zoo i przystankami ze zwierzakami. Mogli od razu udać się do zwierząt, które chcieli zobaczyć. No i nie zgubią się tak łatwo z mapą. Były tam zaznaczone place zabaw, jakieś bary, toalety. Generalnie ekstra.
- W lewo czy w prawo? – zapytał, patrząc na mapę. On sam chciał jak najszybciej iść do dzikich kotów, które od dziecka uwielbiał. Rzadko jednak zdarzało mu się podejść do wybiegu z tygrysem albo innym lewem, który akurat by nie spał i znajdował się bliżej szyby. Zawsze skubańce się gdzieś chowały albo spały w najlepsze.
Rayne zaoferował Jake’owi swoje ramię, aby mógł się o niego podeprzeć w czasie ich długiej wycieczki. Pół godziny niestety już im minęło i musieli liczyć drugie pół na powrót. Chyba, że będą gdzieś bliżej szpitala na obiedzie. Bo szczerze mówiąc, nie chciał jeść tutaj.
- I kupimy sobie pamiątki i zrobimy dużo zdjęć – dodał jeszcze, kiedy ruszyli powoli przed siebie. Cóż, jeśli będzie miał gorszy dzień w szpitalu, będzie się czuł coraz gorzej, to spojrzy na te kolorowe zdjęcia z ich uśmiechniętymi twarzami i będzie wspominać, jak to dobrze było w ten piękny dzień i aż sam się do siebie uśmiechnie. Taki był z grubsza plan. I gdy Jake już wyzdrowieje (cały czas mocno w to wierzył), będzie mógł je zatrzymać, aby powspominać przyjaciela z sali, lub zniszczyć, żeby zapomnieć.
R.
PS. I love you!
Wybrali się więc przed siebie, podziwiając kolorowe zwierzaki, które chętnie by się przytuliło i pogłaskało. Rayne natomiast wolał unikać budynku, w którym znajdowały się terraria z wężami i pająkami. Nigdy nie wiesz, czy to cholerstwo nie znalazło drogi ucieczki i za chwilę się na ciebie nie rzuci z kłami i odnóżami, wstrzykując ci porządną dawkę trucizny, która jest gorsza od raka. Chociaż w sumie… Nie, wolał jeszcze pożyć tyle, ile mówili mniej więcej lekarze, aniżeli w ciągu kilku minut od ukąszenia. No i właśnie dlatego nie chciał tam iść. A niedźwiedzie polarne wydawały się być takie miłe i urocze w porównaniu z tamtymi paskudztwami. Też mogą zabić, ale to nic.
OdpowiedzUsuń- Nie, skarbie – wyrwało mu się, czego nawet nie zauważył. – Obok miśków polarnych są pingwiny i inne zwierzęta, których naturalnym środowiskiem jest zima. Musi być tam zimno – westchnął cicho. Dobrze, że mieli siebie, Rayne ewentualnie przytuli do siebie Jake’a i razem jakoś się rozgrzeją. – Pandy są kawałek dalej – wskazał mu mapkę. Potem zerknął na niego i uśmiechnął się do siebie. Już wiedział, jaką pamiątkę mu kupi oprócz oczywiście zrobienia zdjęć, które właśnie robili. Rayne zrobił głupią minę; on nie robił poważnych min albo uśmiechał się ładnie do zdjęć, nie, nie. On zawsze musiał pokazać język, zrobić duże oczy, wyszczerzyć zęby… wtedy wychodziło najzabawniej przecież. I o to właściwie chodziło, prawda? Może kiedyś uśmiechnie się ładnie, żeby nie było. Ale wtedy przytuli do siebie Jake’a. Tak jak zrobił to po chwili, kiedy doszli do wybiegu dla niedźwiedzi polarnych. Stanęli tyłem do nich, a potem Rayne uniósł aparat, pokazał ząbki w uroczym uśmiechu, przytulił do siebie dwudziestoletniego przyjaciela i wcisnął odpowiedni przycisk na aparacie. Zaraz potem wyświetlił to zdjęcie i pokazał chłopakowi, sam przyglądając się utrwalonej chwili. – Pięknie – skomentował, patrząc bardziej na Jake’a niż na siebie.
Potem przeszli dalej i dalej, zatrzymując się na dłużej przy pandach, z którymi Rayne zrobił Jake’owi kilka zdjęć. No, te zwierzaki to miały życie. Cały czas śpią albo jedzą. Układ idealny dla Rayne’a, aczkolwiek on wybrałby jeszcze jedna czynność do swoich ulubionych…
W drodze do delfinów zahaczyli jeszcze o stoisko z lodami, watami cukrowymi i goframi. Rayne’owi od razu zachciało się jeść, więc zamówił im dużą watę cukrową na pół. A co, mogą sobie w końcu pozwolić na chwilę słodkości. Kawałek dalej kolejka dzieci ustawiała się do stoiska z pluszakowymi zwierzętami z zoo i mężczyzna od razu przypomniał sobie, co miał podarować Jake’owi.
- Usiądź tu, odpocznij sobie, a ja zaraz wrócę – polecił mu, sadzając go na wolnej ławce, a potem sam ustawił się w kolejce za dzieciakami. Z oddali już rozglądał się, czy maskotkowe pandy są jeszcze w sprzedaży. Na szczęście największy szał był na dzikie koty, więc jak nadeszła jego kolej, od razu poprosił o ładną pandę, miłą w dotyku i tak dalej. Spryciarze mieli tu niezłe ceny, ale to nic. Zapłacił i wrócił do Jake’a.
- Zobacz, co mam – usiadł obok i podarował mu pluszaka, obserwując jego reakcję. Miał nadzieję, że się ucieszy i że zostawi ją sobie na pamiątkę pod nim. Oby tylko nie stwierdził, że to zabawka dla dzieci, a nie dla dwudziestoletniego chłopaka…
Rayne i Panda
Rayne nie potrafił ukryć, że był zaskoczony reakcją Jake’a na widok pandy. Co nie zmieniało jednocześnie faktu, że spodobała mu się jego odpowiedź na ten prezent. Pogłaskał go po plecach i oczywiście po głowie. Nawet ośmielił się go cmoknąć w sam jej czubek. Cholernie żałował, że mieli tak mało czasu dla siebie. I nie chodzi tutaj o czas spędzony w szpitalu (bo tam siedzieli ze sobą dwadzieścia cztery na siedem) ani o przepustkę. Chodziło o te miesiące, które znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Potem jedynie pozostaną zdjęcia w trumnie. A w łóżku Jake’a pamiątkowa, urocza panda. Rayne miał pewność, że chłopak ją zatrzyma. Niemożliwe, żeby chłopak tak udawał swoją radość na jej widok. Wiedział zatem, że nie wyrzuci jej, jak tylko ich drogi się rozejdą.
OdpowiedzUsuńKiedy się od siebie odsunęli, Rayne walczył ze sobą, żeby go nie pocałować. Ich relacje naprawdę były dziwne i trudno było je odpowiednio sklasyfikować. Niby Jake uznał tamto za nieważne, a tymczasem padały takie słowa jak „randka”, „zazdrość” czy „skarbie” (tak, dopiero później dotarło do niego, co powiedział). Rayne sam nie wiedział, czy czuje się z tym w porządku. Niby wszystko było okej, ale miał wrażenie, że stoi na niepewnym gruncie. Chciałby z nim o tym porozmawiać, ale jednocześnie nie chciał do niczego zmuszać. Jake miał tylko dwadzieścia lat i wielki strach przed swoją chorobą i konsekwencjami z nią związanymi. A Rayne miał jeszcze dzisiaj poważną rozmowę do przeprowadzenia. Wolał sobie odpuścić chociaż jedno.
- Nie będę, bo Pan Panda będzie spał z n a m i – uśmiechnął się kącikiem ust. No co, przecież dobrze im się ostatnio spało razem, prawda? Ani jeden, ani drugi nie narzekali na wspólnie spędzoną noc w jednym łóżku. Pluszak też by się gdzieś tam zmieścił… - Daj mi to, bo tak nosisz to, opierając się o kulę – powiedział Rayne tonem, który mógł przypominać rozkaz. Wziął od niego plecak i sam zawiesił sobie na ramiona. Podał mu rękę i mogli udać się do delfinarium. Już nie mógł się doczekać pływających dookoła nich tych cudownych zwierzaków. Zawsze chciał pogłaskać delfina, ale chyba bałby się, że zaraz go ugryzie. Tak, wiedział, że te urocze ssaki są przyjacielskie.
Na miejscu Rayne rozejrzał się dookoła. No, klimat był tu całkiem niezły. Złapał Jake’a, nim ten zdążył mu upaść. Przytulił go od razu do siebie, chroniąc równocześnie przed innymi zwiedzającymi. Nie chciał, żeby ktokolwiek na niego wpadł i zrobił mu krzywdę. Dzięki światłu padającemu z wody, mógł zobaczyć jego piękne oczy. No tak, podobał mu się cały, już dawno to zrozumiał.
Otworzył lekko usta, a potem oblizał jego paluszek językiem, zlizując słodkość, jaką pozostawiła po sobie wata cukrowa. Cały czas patrzył mu w oczy. To zdecydowanie odbiegało od normalnej przyjaźni między mężczyznami, prawda? Zwłaszcza, jeśli w grę wchodził ten mocny i pewny pocałunek, którym po ułamku chwili obdarzył go Rayne. Nie robił tego jednak nachalnie; skupił się na tej pieszczocie, całując go czule, ale jednocześnie z całą pewnością siebie. Wiedział, że tego chce i chociaż bał się jego reakcji, to miał gdzieś nadzieję, że Jake mu nie ucieknie tak jak ostatnio na świetlicy. Obejmował go ramieniem w pasie, gotowy jednak rozluźnić uścisk w razie takiej potrzeby. Drugą położył na jego karku, palce wtapiając w jego włosy. Czuł, jak jego serce przyśpiesza i miał wrażenie, że i Jake je słyszy. Niby miał już te trzydzieści lat, a miał wrażenie, że zachowuje się jak nastolatek, który po raz pierwszy całuje swoją wielką miłość. Podobało mu się to uczucie i nie chciał tego przerywać. Musiał to jednak zrobić, kiedy zabrakło mu tchu. Odsunął się tylko o kilka centymetrów, łapczywie nabierając powietrza do płuc. Oparł czoło o jego czoło i zajrzał mu w oczy. Dałby sobie rękę uciąć, że w jego własnych tańczą wesołe iskierki.
Zakochany Rayne
Rayne uśmiechnął się lekko do siebie. Czyli jednak Jake chciał tego samego, a wtedy ściemniał. Okej, bardzo dobrze, pomyślał, głaszcząc go po plecach. Mógłby sobie z nim tu tak jeszcze posiedzieć i dalej obdarowywać go pocałunkami, ale wypadałoby też iść coś zjeść. W końcu trzeba skorzystać z okazji i wpakować w sobie trochę niezdrowego jedzenia, bo potem mogą tak szybko nie wyjść na przepustkę i czekało ich tylko szpitalne jedzenie, które było idealnie sprecyzowane i przygotowane pod względem wartości odżywczych. Nuda. Ale Rayne to rozumiał, w końcu byli tylko pacjentami. I tak dobrze, że nie mieli jeszcze innej, konkretnej diety, i mogli jeść większość potraw, serwowanych w szpitalu. Aczkolwiek wizja jakiegoś fast foodu albo czegokolwiek innego, czego nie znajdzie się w szpitalnej kuchni, była bardzo kusząca. Dlatego dał się ciągnąć Jake’owi, oglądając razem z nim po raz ostatni dzikie zwierzęta. Na pewno chciałby tu z nim wrócić jeszcze nie raz. Miał cichą nadzieję, że uda im się tu jeszcze kiedyś dotrzeć i zatrzymać na cały dzień.
OdpowiedzUsuńPo przybyciu na miejsce, Rayne zajął miejsce, gdzie przechodziło mało ludzi, nikt im nie przeszkodzi ani nie przewróci się przez kulę. Troszkę był zaskoczony zachowaniem swojego partnera, ale od razu objął go ręką w pasie, trzymając mocno, aby nie spadł mu z tych kolan. No, tak blisko to mógłby go mieć już zawsze.
- Właściwie, to jeszcze nie wiem. Może jakiegoś burgera albo kebab… O, kebab z frytkami brzmi nieźle – stwierdził, przeglądając kartę dań. Jego uwagę jednak przykuł ten nieszczęsny deszcz. Jasna cholera, przebiegło mu przez myśl. Cóż, szybko przyszedł i pewnie szybko pójdzie. Przynajmniej taką nadzieję miał Rayne. Nie chciał się godzić na powrót pieszo. Po pierwsze nie chciał narażać jego ani siebie na przeziębienie albo coś gorszego (lekarz by ich pozabijał na miejscu), a po drugie nie chciał, żeby Jake za dużo chodził. I tak już dzisiaj przesadzili i chociaż chłopak się nie skarżył, to Rayne wolał unikać już wysiłku dla jego chorej nogi. – A ty co zjesz?
Przyciągali wzrok i obaj to wiedzieli. Chyba obaj, Athaway widział, że kilku klientów się na nich gapi, ale co mogli zrobić? To wolny kraj, wolny Stan, więc mogli robić, co chcieli. Zresztą, mieli powód. Byli poważnie chorzy, dopiero co się całowali w delfinarium… i Rayne chciał więcej. Dlatego jak tylko kelnerka od nich odeszła, wpił się w usta chłopaka, wsuwając język do jego ust. Ta pieszczota była zdecydowanie bardziej pewna. Już mniej więcej wiedział, że może to robić i Jake nie miał nic przeciwko. Nie uciekał mu, ba, sam się do niego przytulał, co Rayne odbierał jako naprawdę uroczy i ciepły gest. Mógłby go tak trzymać w ramionach przez cały dzień. Wkrótce będzie mógł spełnić to swoje „marzenie”. Przepustka się skończy, jutro zaczyna się kolejny dzień w szpitalu. A jeszcze dzisiaj musi załatwić coś tak poważnego…
Oderwał się od jego ust, ale cmoknął go w nosek. Uśmiechnął się leciutko.
- Jak przestanie padać, to kawałek pójdziemy, ale potem wsiądziemy w autobus, jasne? Tylko taki układ mogę ci zaproponować, panie Lancaster. Nie pozwolę ci przemęczać nogi i wystawiać organizm na zagrożenie – dodał po chwili, głaszcząc go po nodze. Jego zaczęło lekko serce pobolewać, ale starał się to ignorować. Nic nowego ostatnio przecież.
Po posiłku wyszli na zewnątrz. Słońce znowu królowało na niebie, ale chmury chyba nie do końca dały za wygraną. Rayne skierował ich małe kroki w stronę przystanku. Chciał iść trasą, na której zatrzymują się autobusy, które doprowadzą ich do szpitala. Gdy znowu deszcz lunie z nieba, chciał, aby mieli blisko pod dach przystanka.
- Nie zostało nam wiele czasu – westchnął, spoglądając na zegarek na ręce. W dobrym towarzystwie czas szybko mija, prawda? Dobrze, że w szpitalu także mieli taki park. Coś czuł, że będą tam częstymi gośćmi.
UsuńZ tą pogodą to miał trochę racji. W połowie drogi znowu zaczęło lać, a Rayne wciągnął Jake’a pod dach przy jakimś budynku. Od razu zrobiło się chłodniej, dlatego Athaway przytulił chłopaka mocno do siebie, ocierając dłonie o jego ramiona i plecy, chcąc go w ten sposób jakoś ogrzać.
Love, R.
Rayne klął w myślach na siebie. Wiedział, że ten spacer to nie najlepszy pomysł, a mimo to i tak poszli przed siebie. Cholera. Jeśli Jake’owi stanie się coś gorszego niż zwykłe przeziębienie… Chyba sobie tego nie wybaczy. W końcu miał go chronić, opiekować się nim, a tymczasem wystawił go na zagrożenie. Miał tylko nadzieję, że pielęgniarki nie będą bardzo złe i szybko postawią chłopaka na nogi.
OdpowiedzUsuń- Jasne, widzimy się już niedługo – potwierdził, głaszcząc go po karku. – A ty leć pod gorący prysznic, rozgrzej się, a potem do łóżka, jasne? A pielęgniarka niech ci zrobi gorącą herbatę. Jasne? – powtórzył, patrząc mu w oczy. A jak wróci, to go jeszcze swoim ciepłem rozgrzeje, a co.
W końcu jednak pożegnał się z chłopakiem. Nic nie odpowiedział na jego słowa związane z tym, że nic nie popsuje tego dnia. Popsuje i on to wiedział. Mimo to wolał mieć już to za sobą i w końcu przyznać się najbliższym o swojej chorobie. W końcu to była jego rodzina i przyjaciele, oni musieli wiedzieć. Dlatego umówił się z nimi wszystkimi u jego rodziców. Miał pewność, że wszyscy tutaj przybędą, jeśli ich o to poprosi. I widzieli, gdzie mają się udać. Bał się tego jak cholera, nie chciał przecież, żeby zaczęli patrzeć na niego z litością albo zaczęli się z nim obchodzić jak z jajkiem. Przecież jeszcze nie było tak źle, tylko serce bolało go częściej niż zazwyczaj. I na nic miały się te cudowne uczucia, jakie go ogarniały, kiedy był blisko Jake’a. Bo przy nim było nadzwyczajnie, wspaniale, nie było grawitacji, kiedy go przytulał do siebie i pokazywał, że mu zależy i troszczy się o jego osobę. Inni też musieli już zauważyć, że Jake jest zajęty, chociaż głośno tego sobie nie powiedzieli.
Dotarł do domu i odetchnął kilka razy, nim wszedł. No dobra, to nie jest gorsze od wyznania im swojej orientacji, co?, próbował przekonać samego siebie, ale przecież już wcześniej doszedł do wniosku, że to gówno prawda.
Wszedł do domu, uśmiechając się lekko. Cieszył się, że wszyscy już byli. Przywitał się z kilkoma osobami, które były mu najbliższe. Kazał im zająć miejsca, sam siadając mniej więcej naprzeciwko nich. Serce waliło mu jak szalone z nerwów, co nie pomagało mu w dobrym samopoczuciu ani nie było to dobre dla tego ważnego organu. Jasna cholera, pomyślał.
- Mam raka – powiedział w końcu, a w salonie zapadła cisza. Jedynie zegar wydawał jakiś dźwięk, przypominając, że czas wcale nie zatrzymał się w miejscu. Nawet jego pies położył łeb na kolanie Rayne’a, w końcu psy wyczuwały choroby. Athaway zaczął go leniwie głaskać. – Mam nowotwór serca i nikłe szanse na przeżycie – dodał, próbując spowodować jakąkolwiek reakcję z ich strony. Najwidoczniej byli w takim samym szoku, jak on, kiedy się dowiedział. – Nie było mnie na Alasce, cały czas leżałem w szpitalu. Tutaj, w Bostonie. Miałem już kilka chemioterapii – dotknął swoich włosów, które na szczęście jako tako jeszcze wyglądały i nie musiał zakładać czapki z uszami, którą sobie kiedyś kupił. – Lekarz mówi, że jest dla mnie nadzieja.
- Jak mogłeś to przed nami zataić? – zapytała w końcu zdenerwowana matka. Właśnie się dowiedziała, że jej syn poważnie choruje. Była zła nie na niego, lecz na nowotwór, który pozwolił sobie zaatakować serduszko jej jedynego syna. – Dlaczego nas okłamałeś? Jak śmiałeś? – wyszeptała, czując, że głos jej się załamuje. Rayne uniósł na nią spojrzenie. Widział w jej oczach łzy.
- Ja… nie wiem… - tylko na tyle było go stać. Spuścił wzrok, interesując się nagle sierścią psa. Nie mógł patrzeć na spojrzenia ich wszystkich; wiedział, że tak będzie.
Usuń- O kurwa… - odezwał się w końcu przyjaciel Rayne’a, w ogóle nie przejmując się, że był w obecności rodziców Athaway’a. Ale to chyba nie miało znaczenia, prawda?
- W porządku. Chyba się z tym pogodziłem – zapewnił ich Rayne, kiwając powoli głową. Przypomniał sobie uśmiech Jake’a i zrobiło mu się jeszcze bardziej przykro. – Muszę już iść, kończy mi się przepustka – z niechęcią wstał, ostatni raz przesuwając dłonią po łbie psa.
Jak się okazało, chcieli go zatrzymać i porozmawiać. I udało im się to, wszyscy jakoś się trzymali, ale Rayne widział, że jego matka ledwo powstrzymuje się, aby się nie rozpłakać przy synu. Przyjaciele próbowali go podnieść na duchu, ale widać było, że nadal trzyma ich szok po usłyszeniu tej informacji. Nie winił ich. Przecież właśnie dowiedzieli się, że zdrowy trzydziestolatek ma nowotwór serca.
Wrócił do szpitala grubo po skończeniu przepustki. Był rozbity i było to widać. Poszedł się zameldować, że już wrócił, dostał ochrzan, ale mało go to interesowało. Wszedł do sali tylko na chwilę, spoglądając na Jake’a. Uśmiechnął się do niego lekko przez łzy i bladość na swojej skórze. Zgarnął piżamę, ręcznik i poszedł do łazienki. Miał dość. Chciał po prostu zasnąć i obudzić się bez problemów.
Kiedy wrócił, od razu skierował się do Jake’a. Wsunął się do niego do łóżka, a potem przytulił go niego mocno. Od razu poczuł się lepiej.
R.
Rayne przytulił się do niego mocno i zamknął oczy. Chciał zasnąć w jego ramionach i obudzić się, kiedy wszystko będzie dobrze. Jednakże Jake widział to nieco inaczej i nie mógł go za to winić. Właściwie uśmiechnął się lekko, słuchając jego bajki. Spojrzał na niego, a potem odwzajemnił pocałunek, unosząc dłoń i głaszcząc nią kark Jake’a. No i jak on miał się czymkolwiek przejmować, kiedy on był obok? To niesamowite w jak zawrotnym tempie ich relacje tak się rozwinęły. Dopiero się poznali, a Rayne czuł się przy nim tak niesamowicie swobodnie! I przede wszystkim dobrze. Jake wywoływał w nim wiele pozytywnych emocji. Nic więcej się nie liczyło, nawet to, że za chwilę może umrzeć.
OdpowiedzUsuń- Mam nowotwór serca – wyznał mu w końcu, kładąc głowę na poduszkę. Nie spojrzał na niego, bał się jego reakcji na tę wiadomość. – Choruję już jakiś czas i dostaję sprzeczne informacje od lekarza – westchnął cicho. – Dopiero dzisiaj powiedziałem rodzinie i przyjaciołom, co mi jest i gdzie spędzam ostatnio czas. Myśleli, że jestem na wyjeździe, na Alasce – dodał, wstydzący się tego strasznie. Jak mógł wcześniej im tego nie powiedzieć? I jak teraz Jake będzie na niego patrzeć, skoro sam kiedyś powiedział, że nie rozumie, jak ludzie mogą ukrywać coś tak ważnego przed najważniejszymi ludźmi w życiu? – Myślałem, że poradzę sobie z tym, że lekarze coś zrobią, że mnie wyleczą i nie będę musiał oglądać mojej rozpaczającej matki. Jestem jedynakiem – zdradził mu, cały czas mając zamknięte oczy. Walczył ze łzami. Nie chciał niczego niszczyć między nimi, ale miał wrażenie, że może się co nieco zmienić przez to, co powiedział. Nowotwór serca to nie przelewki, nie? Jeśli Jake się od niego odsunie, straci swoje światełko nadziei. – Przepraszam, że ci tego wcześniej nie mówiłem – otworzył oczy, a potem przetarł je dłońmi. – Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem wcześniej. Chyba się bałem twojej reakcji. Ale nie mogłem już dłużej tego ukrywać przed rodziną i przed tobą – uniósł się do pozycji siedzącej i pogłaskał go po policzku. Cholernie mu na nim zależało, chociaż znali się kilka dni. Z drugiej strony, nie wiadomo, ile tego czasu im zostało, prawda? Nie chciał umierać, nie teraz, nie za kilka lat. Po prostu to nie był jego czas. Chciał zostać tutaj z Jake’em jak najdłużej. Wierzył, że ich życie mogłoby zmienić się na lepsze i takie pozostać.
Pocałował go lekko w usta, dość niepewnie jak na siebie. Cały czas obawiał się reakcji chłopaka na swoje wyznanie.
R
Rayne od razu przytulił się do Jake’a. Powinno być odwrotnie, Athaway jest starszy i to on powinien go objąć i bronić przed wszystkim, co złe na świecie. A tymczasem to on nie wytrzymał, puściły mu nerwy. Nie powinien przecież płakać, do cholery. Facet z tatuażami, z trzydziestką na karku, strażak, do jasnej cholery! Najwidoczniej każdego może złamać informacja o nowotworze serca. Nawet, jeśli istniało lekarstwo na wszelkiego rodzaju raka, to mieli do niego dostęp najbogatsi na świecie. A on taki nie był i nie mógł pomóc ani sobie, ani Jake’owi.
OdpowiedzUsuńPrzesunął dłoń na jego pierś. Czuł, jak serce Jake’a wali jak oszalałe; niepotrzebnie go zdenerwował.
- Poznasz ich – szepnął nagle, unosząc na niego wzrok. Miał czerwone oczy od łez, ale nie przejmował się tym, że wygląda niezbyt korzystnie dla chłopaka, dla którego już zawsze chciał być atrakcyjny. – Moich rodziców i moich przyjaciół. Och, Erica z pewnością musisz poznać – uśmiechnął się delikatnie, powoli się uspokajając. To ramiona Jake’a tak na niego wpływały; cała obecność tego młodego mężczyzny sprawiała, że Rayne czuł się lepiej, bezpieczniej i spokojniej. Wizja szybkiej śmierci nadal go przerażała, ale kiedy był z nim – wszystko wydawało się być prostsze, mniej skomplikowane, niż mu się wydawało. – Nie wiem, kiedy wpadnie, ale z pewnością go nie ominiesz na korytarzu – pogłaskał go po karku, unosząc głowę na poduszce, tym samym wyrównując się z nim. Pocałował go lekko w usta.
Nie chciał, żeby Jake miał złe wspomnienie po dniu, który miał być jednym z najlepszych. Nie chciał „zakrywać” tego ich wesołego dnia swoimi wyznaniami, które do kolorowych zdecydowanie nie należały. Miał jednak nadzieję, że nie zniszczył wszystkiego tak doszczętnie i coś w jego głowie pozostanie, a zdjęcia, które zrobili, będą przypominały te radosne momenty, spędzone w zoo. I panda. Panda musiała mówić sama za siebie i tych wesołych chwilach.
- Zaopiekuję się twoim sercem – szepnął, dotykając czołem jego czoła. Czy to możliwe, że pokochał go tak szybko? W ciągu kilku dni? Wierzył kiedyś w miłość od pierwszego wejrzenia, ale potem dorósł i zrozumiał, że człowieka trzeba dobrze poznać, nim powie się, że to ten jedyny. Z Jake’em jednak było inaczej, wszystko, co z nim związane, było inne, lepsze, bardziej żywe. Dotąd Rayne kiepsko widział swoją przyszłość, raczej przygotowywał się w głębi siebie na odejście. A potem pojawił się on, wystraszony dzieciak, który nie chciał odchodzić z tego świata. Tamtego wieczoru (i nocy) wiele się zmieniło. – Zaopiekuję się nim tak, jak swoim nie potrafię – pogłaskał go po policzku i uśmiechnął się do niego ciepło. Potem objął go ręką w pasie i przycisnął do swojego ciała. A pielęgniarki niech wchodzą, niech krzyczą, że nie powinni tak razem spać, Rayne miał to gdzieś. Potrzebował Jake’a. Był jego lekarstwem na wszystko, na każde cierpienie. Dodawał mu koloru i swego rodzaju blasku, jakkolwiek by to nie brzmiało. – Cały mi tu drżysz – mruknął, niezadowolony. – Pielęgniarki dały ci jakieś leki zapobiegawcze czy coś? Jeszcze się przeze mnie rozchorujesz.
Kocham, kocham, Rayne
Rayen był zaskoczony tym nagłym wyznaniem Jake’a. Co prawda ich znajomość rozwinęła się w naprawdę zawrotnym tempie, ale nigdy nie sądził, że chłopak mu powie to wszystko.
OdpowiedzUsuń- Chcesz wziąć ze mną ślub w Vegas? – uśmiechnął się kącikiem ust, spoglądając na niego. Podał mu chusteczkę do nosa. – I uprawiać seks w najróżniejszych miejscach na świecie? W naszym przypadku to raczej w każdym miejscu szpitala – dodał, niepocieszony. Oczywiście żarty sobie robił, właściwie Jake nie powiedział konkretnie, czego chce, a Rayne nie chciał sobie wyobrażać za dużo. W końcu wszystko w swoim czasie… którego oni nie mieli. Athaway nie zamierzał jednak ukrywać, że nie chciał iść z nim do łóżka. Również miał nadzieję na niezdrowy, ale smaczny posiłek, ale też nie odmówiłby sobie seksu. Chciałby także, aby rodzina wybaczyła mu to, że ukrywał przed nim tak ważną rzecz. Tyle do zrobienia, a czasu nie wiadomo ile, ale pewnie nie dużo. To naprawdę było przerażające, kiedy tak o tym myślał. Ponieważ kiedy był sam w sali, a z tamtym facetem praktycznie nie rozmawiał, nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy. Przygotowywał się na odejście z tego świata bez słowa. A teraz, gdy poznał Jake’a…
Pogłaskał go po ramieniu i plecach.
- No zobaczymy, czy ci przejdzie do jutra – westchnął. – Oby tak było. Inaczej pielęgniarki mnie zabiją wcześniej niż nowotwór – chciał zażartować, ale nawet on już wiedział, że mu nie wyszło. Brzmiało to naprawdę przerażająco i aż zamilkł na chwilę. – Śpij już – zaproponował mu, sam zamykając na chwilę oczy. – Może jak się wyśpisz, to ci przejdzie. Wiesz, sen dobry na wszystko.
Cały czas go sobie głaskał, powoli sunąc palcami po jego plecach, które niestety nagie nie były, ale nie mógł na to narzekać. W końcu znajdowali się w szpitalu.
- Może na następną przepustkę wezmę cię do siebie do domu. Upiekę ci moje najlepsze ciasto i pokaże ci moje zdjęcia z lat młodości… - zaśmiał się lekko, żeby nie poruszać za bardzo klatką piersiową (nawet, jeśli robił to nieświadomie), aby Jake’owi nie przeszkadzać. – A na koniec zjemy moje popisowe danie. I nie zdradzę ci jakie – dodał szybko. – To będzie niespodzianka.
Rayne wiedział, że za kilka dni będzie walczyć o kolejną przepustkę. Nie dadzą im ich od razu, nie teraz, kiedy Jake rozpoczął leczenie, a noga bolała go coraz mocniej. W dodatku serce Rayne’a… ono też było leczone. Lekarze jednak postanowili zaczekać, żeby nie faszerować go zbyt dużą ilością tej cholernej chemii. Z sercem trzeba było uważać. A Rayne chciał być po prostu zdrowy. Wierzył, że Jake wyzdrowieje i on też chciał być zdrowy, dla niego.
A tymczasem zostało im tylko spełnienie swoich marzeń, które mogli spełnić w krótkim i nie zajmującym czasie, marzeń, które nie potrzebowały dużo wysiłku, aby się spełnić. Rayne takich wielkich nie miał. Znaczy wiedział, że to Jake jest jego bratnią duszą, a jeśli jednak wezmą ten ślub w Vegas… To prawie wszystko to, co chciał osiągnąć w życiu, zostanie osiągnięte. Z naciskiem na prawie.
Rayne bardzo chciałby im załatwić drugą przepustkę, ale bał się, że nie dadzą im takowej szybko. Nie po dzisiaj, kiedy Jake wrócił kaszlący, a Rayne spóźnił się dość sporo. Na pewno chciałby zawalczyć, ponieważ potem obaj utkną w szpitalu, kiedy choroba zacznie się pogłębiać i lekarze będą chcieli trzymać ich na oku, zamiast martwić się, czy gdzieś tam nie cierpią w ciemnej uliczce Bostonu. Athaway zaczął się zastanawiać, co mógłby powiedzieć. Że potem już i tak nie będą mogli wychodzić? Że musi jechać do domu podlać kwiatki? Że chce zabrać ukochanego Jake’a do siebie i pokazać mu swoje mieszkanie, nim umrze? Och, no i jeszcze chciałby mu pokazać swoje miejsce pracy. Co z tego, że Jake miał już dwadzieścia lat? Rayne chciał mu pokazać wóz strażacki i całą remizę strażacką. I żeby poznał jego kolegów, na których musi (a raczej musiał) codziennie polegać… Przedstawić komuś trzydzieści lat swojego życia nie było proste dla par z długoletnim stażem, a co dopiero dla nich.
OdpowiedzUsuń- Załatwię – zapewnił go, głaszcząc po karku. Pocałował go lekko w skroń, a potem poczekał, aż chłopak zaśnie.
Rano mieli taki problem, że nie obudzili się wystarczająco wcześnie. Więc kiedy zawitała do nich pielęgniarka, od razu zaczęła krzyczeć. Cóż, powinna się cieszyć, że nie byli nadzy, prawda? Rayne zapewnił ją, że nic się nie działo, po prostu zasnęli razem, podczas kiedy grzał swoim ciałem (jakkolwiek to brzmiało oczywiście) ciało Jake’a, który po wczorajszym spacerze złapał lekkie przeziębienie. Nie zapewnił jej jednak, że nic takiego nie będzie miało ponownie miejsca. Bo wiedział, że na pewno znowu zasną razem i nie obudzą się na czas.
Po południu, kiedy siedzieli w swojej sali i grali w jakąś grę planszową, do środka weszła kobieta około pięćdziesiątki, elegancka, zadbana o blond włosach i niebieskich oczach. Rayne był bardzo podobny do swojej matki. Tuż obok niej stanął wysoki mężczyzna o czarnych włosach. Był w wieku Rayne’a.
- Kochanie! – zaczęła jego matka, a potem mocno przytuliła do siebie syna.
- Mamo, obciach mi robisz – mruknął niczym niezadowolony nastolatek, a potem zaśmiał się lekko, czując, jak zaczyna go boleć serce. Jasna cholera.
- Właśnie, proszę pani, od razu trzeba mu przed kolegą zrobić tak – Eric poczochrał mu włosy. Tylko to mógł zrobić, w końcu nie chciał sprawić przyjacielowi niepotrzebnego bólu.
- Cześć, cześć, miło was widzieć – Rayne uśmiechnął się do nich, a potem spojrzał na Jake’a. – Mamo, Eric, to jest Jake. Mój współlokator i… chłopak.
Może nie powinien tego tak od razu mówić, może Jake sobie tego nie życzył, ale on naprawdę nie chciał tego ukrywać. To, że był śmiertelnie chory, nie wykluczało go z życia romantycznego, prawda? No, teoretycznie. Obaj tego chcieli, więc…
- Cześć – Eric podał dłoń Jake’owi, niczym nieskrępowany. – Jestem Eric.
Matka – Annette – przyglądała się chwilę chłopakowi. No właśnie, chłopakowi. Nie był trochę za młody dla jej syna? Cóż, przynajmniej nie miał tatuaży (a przynajmniej w widocznych miejscach, nie to co jej synek) i nie wyglądał na kryminalistę. Zawsze to jakiś plus. Nawet uwierzyła, że rzeczywiście mogłaby mieć zięcia. Ale miejsce, w którym się znajdowali, skutecznie wybiło jej to z głowy. Jednakże gdzieś tam w głębi siebie miała nadzieję, że im obu się ułoży.
- Dzień dobry – przywitała się z chłopakiem, uśmiechając się delikatnie. – Annette Athaway.
Rayne posłał Jake’owi ciepły uśmiech. Cieszył się, że przyszli i teraz najważniejsze osoby w jego życiu mogły się poznać i porozmawiać.
Oczywiście, że Rayne załatwi im tę przepustkę. Oby jak najszybciej, przed tym, jak totalnie będą uziemieni w szpitalu. Nie wiedział, że Eric w głowie już układał plan, chociaż nie musiał. Jeśli mama Rayne’a weźmie ich stronę, to nie ma bata, żeby tej przepustki nie dostali. Zwłaszcza, że Jake wspomniał coś o ich domu. A to sprowadzało się do jednego – Annette mogła przygotować najlepszy obiad, jaki kiedykolwiek w swoim życiu jadł Jake.
OdpowiedzUsuń- W takim razie ją dostaniecie. Na kiedy najlepiej, słonko? – matka spojrzała na swojego syna, a on jedynie westchnął. Dlaczego musiała mówić do niego w ten sposób przy Jake’u? Miał trzydzieści lat, do cholery jasnej! Powinna mówić do niego jak do dorosłego człowieka, a nie jak do pięciolatka. Co za wstyd… Oby tylko Jake za głośno się z niego nie śmiał… - Tymczasem wstawajcie. Duszno tu macie – westchnęła ciężko i otworzyła im okno, żeby się wywietrzyło. No, już ona o nich zadba. – I idziemy na spacer. Dobrze wam zrobi świeże powietrze.
Rayne spojrzał na Jake’a, dotykając jego dłoni. Nie chciał forsować jego nogi, sprawiać mu niepotrzebnego bólu.
- Możemy wziąć wózek – zaproponował mu z lekkim uśmiechem. Dzięki takiemu sprzętowi będzie zdecydowanie łatwiej, a noga nie będzie narażona na wysiłek i ból. Rayne bardzo się martwił o Jake’a, bardziej niż o swoje chore serce, co było dziwne, ponieważ był przekonany, że to ono będzie absorbowało wszystkie jego zmartwienia, że tylko o siebie będzie się troszczył. A tu proszę, jaki psikus.
Eric załatwił wózek, a po chwili już jechali alejkami małego parku przy szpitalu. Nie tylko oni zdecydowali się wyruszyć na świeże powietrze. Mijali pacjentów w dresach lub w porannikach. No, zawsze jakiś plus tego wszystkiego – wygodne ubrania, które nie krępowały ruchów i człowiek mógł czuć się wolny. Z drugiej strony, w domu też można się tak ubierać.
- Brakuje nam cię w domu – powiedział w końcu Eric. No, były czasy, kiedy spotykali się codziennie, a przynajmniej w miarę możliwości, w zależności od tego, którą zmianę pełnił Rayne w pracy i co akurat się zdarzyło. Czasami musiał zostawać w niej dłużej, bo akcja się przedłużyła i tak dalej. Niestety, nieregulowany czas pracy, ale w tym niewygodnym znaczeniu.
Rayne poklepał przyjaciela po ramieniu, a zaraz potem znów obie dłonie trzymał na rączkach od wózka. Oczywiście, że to on prowadził Jake’a. Żałował, że nie mógł go trzymać za rękę, ale sobie to odbiją.
- O, jest nasz lekarz – zauważył Athaway.
- To on? Świetnie – mama Rayne’a poszła do niego i zaczęła z nim rozmawiać.
- Kurde, sam bym to załatwił…
- Daj spokój – Eric machnął ręką. – Wcale nie robisz sobie wstydu przed Jake’em. Chyba. Robi? – spojrzał na chłopaka, jakby czekał tylko na informację, czy może już zacząć się śmiać z przyjaciela. No bo to jasne, że przyjaciele się śmiali z siebie, zwłaszcza, jeśli byli to mężczyźni. Dokuczali sobie, nazywali siebie różnymi epitetami, ale żaden z nich nie brał tego na serio i nadal byli swoimi najlepszymi przyjaciółmi. No i przy okazji mogli na siebie liczyć. Rayne nie mógł sobie wymarzyć lepszego życia. Zwłaszcza, że teraz znalazł Jake’a.
Annette chciała to oczywiście wszystko wiedzieć, czy Jake nie wygląda tylko na miłego chłopca, czy rzeczywiście taki jest, czy naprawdę nie ma przeszłości kryminalnej, jak się ma sprawa jego rodziny i – co najważniejsze – kwestia jego choroby. Chciała to wszytko wiedzieć, jednak wiedziała, że takie pytania mogą go spłoszyć. Zresztą, to nie był łatwy temat, a ona go dopiero poznała. I nieważne, jak mocno chciała poznać informacje na temat choroby Jake’a, nie mogła tak po prostu go o to zapytać. To był temat zbyt wrażliwy, zwłaszcza w ich przypadku, kiedy leżeli na oddziale onkologii. Tutaj liczył się każdy dzień. Martwiła się, czy jej syn nie będzie cierpiał, kiedy to jego chłopak szybciej opuści ten świat. A może będzie wręcz przeciwnie? Może to właśnie Rayne pierwszy umrze?
OdpowiedzUsuńPokręcił szybko głową, starając się powstrzymać łzy. To wciąż ją bolało i nigdy nie przestanie reagować w ten sam sposób, kiedy sobie o tym wszystkim pomyśli. Życiu jej jedynego syna zagrażała choroba, a ona nic nie mogła zrobić, aby go uratować. A czym Rayne zawinił światu? Przecież był takim dobrym człowiekiem! Pomagał, udzielał się charytatywnie i nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy! Dlaczego mordercy i inni zwyrodnialcy żyli, a dobrzy ludzie byli skazani na śmierć? Gdzie tu sprawiedliwość, do cholery?!
Dość długo rozmawiała z lekarzem. Musiała się dowiedzieć, co z jej synem. A potem jeszcze poprosić go o przepustkę dla niego. Oczywiście udało jej się załatwić całe trzydzieści sześć godzin. Starczy na obiad i na to, aby Rayne pokazał Jake’owi swoje mieszkanie i zdążył upiec mu ciasto. No i w ogóle, żeby mieli trochę czasu dla siebie sam na sam, nim zostaną „uwięzieni” w szpitalu. Niedługo chemioterapii będzie więcej, a to skutecznie uniemożliwi im obu wychodzenie ze szpitala. Jedynie będą mogli wychodzić na chwilę do parku. To było przerażające.
Rayne ukucnął naprzeciwko Jake’a i cmoknął go w bolące ręce.
- Uważaj na siebie, a nie robisz jakieś popisy – uśmiechnął się lekko. Pogłaskał go po dłoniach, a potem pocałował go szybko w usta. No, nie mogli za bardzo gorszyć innych pacjentów.
Eric uśmiechnął się pod nosem, widząc szczęście, malujące się na twarzy Rayne’a. Wczoraj, kiedy powiedział im o chorobie, był totalnie zdruzgotany. Widać było, że świadomość umierania, była dla niego miażdżąca.
- W piątek o dziewiątej możecie wyjść na trzydzieści sześć godzin – poinformowała ich Annette, kiedy do nich dołączyła. Pogłaskała syna po głowie, póki miała taką szansę; Rayne nadal kucał. Dopiero po chwili wstał i różnica wzrostu była bardzo widoczna.
- Naprawdę? To cudownie! – przytulił ją mocno w geście podziękowania. Nie sądził, że się uda załatwić przepustkę tak szybko od następnej.
- Tylko masz uważać na pana Lancastera – dodała, głaszcząc go po plecach z uśmiechem. – W takim razie przyjedziecie do nas na obiad, a potem macie czas wolny, dobrze?
- Oczywiście – uśmiechnął się szeroko, a potem ścisnął dłoń Jake’a. Czuł się jak dzieciak, ale to nic, nieważne. Wiedział, że matka będzie chciała jeszcze pospędzać z nim czas w domu, a nie w szpitalu, gdzie w ogóle nie czuło się rodzinnego klimatu. – Już się nie mogę doczekać, aż spróbujesz mojego słynnego ciasta według mojego przepisu – uśmiechnął się dumny, pocierając kciukiem o zewnętrzną wierzchnie dłoni Jake’a.
Rayne czuł się przeszczęśliwy z powodu tych trzydziestu sześciu godzin. Tyle mogli zrobić w ciągu tego czasu, a jedocześnie czuł, że nie zrobią wystarczająco. A te wszystkie minuty przeminą z prędkością światła. No, a przynajmniej w zbliżonej prędkości. Rayne chętnie zabrałby Jake’a razem ze sobą i uciekłby na drugi koniec świata, gdzie ci lekarze i pielęgniarki ich nie znają, ale to przecież nie miało żadnego sensu. Musieli chociaż spróbować się wyleczyć. A nuż się uda. A potem będą mogli żyć jak normalna para, między którą jest dziesięć lat różnicy wiekowej. Ale jak widać, żadnemu to nie przeszkadzało w najmniejszym stopniu. W końcu miłości się nie liczy w latach, prawda?
OdpowiedzUsuń- Jeszcze raz dziękuję, mamo – powiedział Rayne, kiedy zostali we trójkę, a Jake opuścił salę. Athaway pożegnał się z mamą i przyjacielem, którzy powiedzieli „Do zobaczenia w piątek”, a potem wyszli. Eric miał też swoje sprawy, w krainie zdrowych i jak najbardziej żywych, a Rayne nie miał zamiaru go zatrzymywać. Jeszcze sobie kiedyś porozmawiają i skoczą na niejedno piwo.
Kiedy Jake wrócił do sali, Rayne uśmiechnął się do niego, a potem mocno przytulił. Miał teraz jeszcze większą nadzieję na wyzdrowienie i powrót do dawnego życia. Z takim małym wyjątkiem, że to nowe, zdrowe życie bez zżerającego nowotworu, będzie mógł dzielić z Jake’em. Nie mógł się doczekać.
- Stresujesz się? – zapytał, kiedy podjeżdżali autobusem pod przystanek, z którego udadzą się do domu Rayne’a. – Nie są tacy znowu źli. Mamę i Erica już poznałeś, a tata właściwie nie różni się jakoś bardzo od mamy. No, może trochę bardziej, ale sam rozumiesz – przeciwieństwa się przyciągają – uśmiechnął się do niego, głaszcząc go po dłoni. Lubił mu okazywać taką czułość; głaskanie, całowanie w uszy, usta, głowę, kark, ramię. Mogło to też być spowodowane tym, że nie mógł oderwać od niego rąk, a tym bardziej ust. Dawno nie był taki szczęśliwy. Jego ostatnie związki kończyły się dość szybko, głównie ze względu na pracę Rayne’a. A kiedy oni już wyzdrowieją… co, jeśli Jake też nie wytrzyma? Chociaż z drugiej strony, czy remiza strażacka pozwoli mu wrócić do wykonywania zawodu?
Jego dom nie był specjalnie duży, ale za to zadbany i nowocześnie urządzony. Jego mama nie przepadała za „staroświeckim” stylem i zdecydowanie preferowała współczesność. Dom liczył dwa piętra – parter i pierwsze piętro. Rayne nadal miał tu swój pokój, więc już nie mógł się doczekać, aż mu pokaże wszystko, co miał. Strasznie był tym podekscytowany, prawie jak jakaś nastolatka, która pokazuje przyjaciółce kolekcję lakierów do paznokci.
- Pamiętaj, że jesteś ze mną – uśmiechnął się, kiedy otwierał bramę. Potem przeszli ścieżką do drzwi domu. Tam pocałował Jake’a czule na dodanie mu odwagi. Cóż, sam Rayne się stresował. W końcu Jake miał spędzić nieco więcej czasu z jego najbliższymi niż ta chwila w szpitalu.
A potem pozostało im jedynie wejść do środka, przywitać się najpierw z psem, który zaczął szczekać i skakać dookoła nich. Rayne pogłaskał Nicponia po łbie. Zaraz jednak zerknął na Jake’a. Chciał obserwować jego reakcje na to wszystko. Sam Rayne niewiele wiedział o rodzinie swojego chłopaka, a jego matkę widział tylko raz i to przez chwilę. Pamiętał, jak Lancaster coś o niej wspominał, ale nie było tego za wiele. Aczkolwiek na razie nie zamierzał go o to pytać. Właśnie mieli spędzić trochę czasu w domu, w którym się wychował.
Wkrótce podszedł do nich Eric i przywitał się już dość wylewnie z Jake’em, obejmując go po przyjacielsku i klepiąc lekko w plecy.
- Jak noga? – zainteresował się, chcąc nawiązać z nim jakąś relację chłopak przyjaciela-kumpel.
Rayne był dumny, że mógł przyprowadzić Jake’a do domu. Swojego rodzinnego domu i przedstawić rodzicom. Znaczy mama już go poznała, a ojciec też powinien go polubić. W końcu jak można nie lubić Jake’a, prawda? Przecież to najlepsza osoba, jaką mógł poznać.
OdpowiedzUsuń- Usiądź, kocie – posadził go na fotelu na korytarzu, a Nicpoń od razu do niego podszedł, prosząc się dalsze o pieszczoty. No, pies już go polubił, więc jest dobrze. Psy w końcu wyczuwały zło w ludziach, a on nie szczekał na biednego chłopaka.
- Witajcie, chłopcy – Annette przyszła do nich i przywitała się z synem, a potem z jego chłopakiem. – Jak się czujecie?
- Jest dobrze, mamo, dziękujemy – uśmiechnął się.
Potem przyszedł ojciec Rayne’a, Henry Athaway. Przywitał się z Jake’em, przedstawił się, ale nie zapytał o jego chorobę. Żona mu mówiła, że leżą w jednej sali, więc nie jest zbyt ciekawie i zabawnie. Ich sytuacja była bardzo poważna i bardzo różniła się od normalnego spotkania rodziny swojego wybranka.
Przeszli do salonu, w którym stał już zastawiony stół. Rayne usiadł obok Jake’a i opowiedział mu trochę o przygotowanym przez jego mamę jedzeniu. Miał nadzieję, że mu zasmakuje. Chociaż z drugiej strony – jak mogłoby mu nie smakować?
Po kolacji jeszcze porozmawiali. Głównie rodzice Rayne’a pytali o Jake’a na różne tematy i poglądy. Co jakiś czas Rayne przerywał im, żeby nie zamęczali biednego chłopaka, aż w końcu postanowił się stamtąd wyrwać i udać się na górę, do pokoju, w którym Rayne spędził trochę życia.
W środku panował porządek, nawet kurzu na meblach nie było. Na ścianach wisiały plakaty z jego ulubionymi zespołami, łóżko było okryte kocem, a na półkach stało kilka książek.
- Cholera, szukałem jej wszędzie – westchnął, podchodząc do regału. No tak, ale nie weźmie jej ze sobą. Bo co po? W szpitalu nie poczyta, w mieszkaniu nie przyda mu się… i po co dodatkowo ją przenosić, w razie gdyby Rayne’owi jednak nie udało się wygrać z nowotworem? – Jak widzisz, nic specjalnego, większość ciekawych rzeczy mam w swoim mieszkaniu – spojrzał na zegarek na ręku. – Niedługo się zmywamy, co? – uśmiechnął się i usiadł obok niego na łóżku. Chciałby już być z nim sam na sam, bez żadnych pielęgniarek i pacjentów za ścianą. Żeby mogli się poprzytulać, całować i robić jeszcze więcej innych całkiem przyjemnych rzeczy. I żeby nie żałowali, że zmarnowali te trzydzieści sześć godzin. Potem mogą nie dostać nawet godziny. Rayne trochę się tego obawiał; tego przykucia, przywiązania do szpitala, ale doskonale wiedział, co go czeka po powrocie. Co ich obu czeka po powrocie. Ale przynajmniej będą mieli wspomnienia warte tego wszystkiego. W ich sytuacji nieco inaczej postrzegało się najdrobniejsze szczęścia.
Do środka wpadł Nicpoń. Wskoczył do nich na łóżko, a Rayne zaczął go głaskać. Też już był stary, ale jeszcze potrafił skakać.
- A ty masz jakieś zwierzątko? Albo chciałbyś mieć? – zapytał w końcu i uniósł na niego spojrzenie. Naprawdę był szczęśliwy i nie przejmował się za bardzo tym, co dzieje się w jego klatce piersiowej.
Oczywiście, że wolał dotykać i całować Jake’a w każdym miejscu jego ciała, to chyba jasne, niż rozmawiać o zwierzątkach. Ale siedzieli u niego w pokoju, na dole siedzieli jego rodzice (Eric poszedł już do domu, nie chcąc zawracać im dłużej głowy), więc nijak nie mógł się zacząć do niego dobierać. Dlatego właśnie musieli szybko opuścić jego rodzinny dom i pojechać do mieszkania Rayne’a, gdzie zostaną zupełnie sami. Generalnie Athaway był właścicielem kota, ale zwierzak był na przetrzymaniu u sąsiadki, która na szczęście nie skarżyła się na opiekę nad Diablo. Rayne miał nadzieję, że kobieta przywiąże się do kota i po śmierci Rayne’a, zaopiekuje się nim i nie odda go do schroniska lub do domu tymczasowego. Ogólnie Rayne nigdy nie sądził, że przygarnie pod swój dach kota, zawsze twierdził, że jest psiarzem. Ale kot wymagał mniej uwagi od psa, więc kiedy mężczyzna wracał z pracy, nie musiał wyprowadzać jeszcze zwierzaka.
OdpowiedzUsuń- Chodźmy – zaproponował, podając mu dłoń. Podciągnął go do góry, a potem objął ręką w pasie. Pocałował go lekko, ale długo. Obaj wiedzieli, co ma się stać dzisiejszej nocy. Rayne nie chciał niczego przyspieszać, ale po prostu już chciał go mieć całego dla siebie.
Pożegnali się z państwem Athaway, przy czym Annette oczywiście powiedziała, że będzie ich odwiedzać tak często, jak tylko będzie mogła. No, polubiła Jake’a, więc i do niego będzie chętnie przychodziła. Może nawet przemyci jakieś smakołyki do szpitala.
Do mieszkania Rayne’a pojechali taksówką. Znajdowało się ono w jednym z tych nowoczesnych osiedli mieszkaniowych. No ładnie tam było, bezpiecznie. Mieszkania co prawda były małe, ale Rayne mieszkał sam z kotem, czego mu więcej było potrzeba? Nic nadzwyczajnego w środku nie było – po prawej sypialnia, łazienka, po lewej salon z kuchnią i balkonem. Mało sprzątania, nie trzeba było robić wielkich kilometrów, kiedy przechodziło się z pomieszczenia do pomieszczenia (nie to co w jego rodzinnym domu).
- Zapraszam, rozgość się – zachęcił go z uśmiechem, zamykając za nimi drzwi. Zdjął buty, a potem pokazał mu mieszkanie. Nie zajęło im to dużo czasu. I Rayne nagle poczuł się niepewny. Co miał najpierw zrobić? Zaproponować coś do picia czy od razu zacząć od całowania Jake’a? Czuł się zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy przyprowadzał tu swoich poprzednich partnerów. Może wynikało to z tego, że Jake był od niego młodszy o dziesięć lat, a tamci (których było tylko dwóch) byli jego rówieśnikami. No i z pewnością nie byli prawiczkami.
Podszedł do niego i pocałował go w usta, od razu wsuwając język do jego ust. Dotknął nim jego języka, zapraszając go do zabawy. Objął go ręką w pasie, podciągając nieco jego koszulkę wyżej. To sprawiło, że Rayne mógł dotknąć jego nagiej skóry na plecach. Chyba jednak powinien zacząć od herbaty… Ale z drugiej strony, herbatki, to oni mogą się napić w szpitalu.
Zrobił krok do przodu, tym samym zmuszając Jake’a do zrobienia kroku w tył. Kierowali się do niewielkiej sypialni, w której stała wielka szafa, okrągłe łóżko i dwie szafki nocne. Dopiero tam Rayne chwycił za końce koszulki Jake’a, a potem ją z niego ściągnął i znów wpił się w jego usta. Tym razem bardziej namiętnie i zachłannie.
Rayne był zadowolony z takiego obrotu spraw. Wiedział jednak, że to w jego rękach spoczywa odpowiedzialność za to, co ma wkrótce nastąpić. I tak naprawdę nie mógł się tego doczekać, chciał go już mieć, być w nim i sprawić, aby pozostał w głowie Jake’a na zawsze. Chciał stać się grzechem, wypełniającym jego głowię, chciał być tylko on i nikt więcej, kiedy uda im się przezwyciężyć chorobę.
OdpowiedzUsuńDotknął jego brzucha i torsu; nie przeszkadzała mu sylwetka Jake’a, wiedział, że kiedy już wyzdrowieją, Rayne postara się, aby jego chłopak przybrał na wadze i żeby pierwszy lepszy wiatr nie zdmuchnął go z powierzchni ziemi. Kiedy chłopak się nad nim pochylił, pogłaskał go po plecach, kończąc wędrówkę na jego pośladkach. Lekko je ścisnął, a potem znów przesunął dłonią na jego plecy. Pomógł mu zdjąć z siebie niepotrzebną koszulkę, prezentując swoją nienaganną sylwetkę. Był strażakiem, trenował regularnie, co zaowocowało zgrabnym i umięśnionym ciałem. Cieszył się, że mógł się nią pochwalić przed Jake’em.
Nagle się uniósł i przewrócił chłopaka na plecy; teraz Rayne nad nim górował. Pocałował go w usta, delikatnie ciągnąc swoimi jego dolną wargę. Jego dłoń przesunęła się po jego nagiej skórze w dół, aż w końcu odpiął guzik jego spodni, a zaraz za nim rozsunął rozporek. Teraz mógł bez problemu wsunąć dłoń pod jego spodnie i dotknąć jego krocza przez materiał bokserek. Westchnął mu cicho do ucha, owiewając je ciepłym oddechem, jakby chciał go w ten sposób bardziej rozpalić.
- Mój – szepnął przy okazji i ponownie go pocałował, coraz śmielej pieszcząc go dłonią. To zupełnie inne doświadczenie niż jak Jake sam siebie dotykał.
Po niedługim czasie Rayne pozbył się ich ciuchów, pozwalając Jakie’emu przyzwyczaić się do tego, jak może wyglądać nago facet, z którym za chwile przeżyje swój pierwszy raz. Ujął jego nadgarstki, aby położyć jego dłonie na swoim ciele. Właściwie nie było tutaj nic, czego by wcześniej nie widział, prawda? Ale mimo wszystko… Zaraz potem ponownie zaczął pieścić jego męskość, przy okazji napierając na jego wejście. Chciał go przygotować, aby poczuł jak najmniej bólu i jak najwięcej przyjemności. Przecież seks to przyjemność. Zwłaszcza z osobą, z którą chciało się to zrobić, z sobą, na której zależało, z osobą, do której czuło się coś wyjątkowego.
Pochylił się nad jego kroczem, wcześniej podkładając pod jego biodra poduszkę, aby ułatwić im obu zadanie. Ustami i językiem zaczął go przygotowywać, jedocześnie starając się dać mu jak najwięcej rozkoszy. To miała być najlepsza noc w życiu Jake’a. Noc, której nigdy nie zapomni i którą będzie wspominał do końca swojego d ł u g i e g o życia. Noc, której nigdy nie będzie żałował.
Na zawsze Twój, na zawsze tu <3
Rayne nie mógł się doczekać, aż w końcu będzie go miał całego dla siebie. Jake, pomimo swojej choroby, wydawał się po prostu idealny. A przynajmniej dla niego. Cóż, dla nikogo innego nie musiał taki być i właściwie lepiej, żeby nie był.
OdpowiedzUsuńZarzucił jego nogi na swoje biodra, wpasowując się w nie. Zaczął powoli na niego napierać, jednocześnie całując go w usta, próbując odwrócić jego uwagę od bólu, który mógł poczuć i z pewnością poczuje. Rayne starał się być delikatny, nie chciał skrzywdzić Jake’a i chciał zrobić wszystko powoli i łagodnie, aby chłopak zapamiętał ten moment jako ten dobry. Rayne’em targały emocje; chciał go wziąć od razu, szybko, mocno. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić, dlatego powstrzymywał się, zaciskał pięści na pościeli, czując, jak się na nim zaciska.
Kiedy znalazł się w nim, nie poruszył się. Spojrzał w oczy Jake’a i czekał, póki chłopak się do niego nie przyzwyczai. On sam czuł się wspaniale i nie mógł się doczekać dalszej części programu.
- W porządku? – zapytał cicho i poruszył lekko biodrami. Chciał mu dać jak najwięcej przyjemności i jak najmniej bólu. Jasne, że całkowicie wyeliminować bólu nie może, ale postara się, żeby cierpiał jak najmniej. Pocałował go szybko w nos i usta.
Dopiero po jakimś czasie zaczął poruszać biodrami bardziej rytmicznie w jednym tempie, powolutku, stopniowo przyspieszając. Czuł, jak w jego żyłach krew zaczyna szybciej płynąć, jak robi mu się gorąco i jak lekko drży jego ciało z rozkoszy. Cały czas jednak nie wykonywał gwałtownych, mocnych pchnięć.
Pogłaskał go po głowie i uśmiechnął się lekko, patrząc na niego z góry. Nie pozwoli mu odejść. Zatrzyma go tak długo, jak tylko będzie mógł i póki śmierć ich nie rozłączy. Nigdy nie brał tych słów aż tak poważnie, aż do teraz. Nigdy wcześniej zresztą nie sądził, że spotka kogoś, o kim tak pomyśli. Zwłaszcza, kiedy dowiedział się o chorobie. A właściwie o wyroku śmierci.
Po dłuższym czasie zaszczytował, jęcząc cicho pod nosem jego imię. To zdecydowanie był najlepszy seks w jego życiu, chociaż opierał się na łagodnych i spokojnych ruchach. Właściwie podobało mu się to i miał wrażenie, że sprawia mu to jeszcze większą przyjemność. Spokojny seks był od dzisiaj jednym z jego ulubionych.
- Jak się czujesz? – zapytał, kiedy odzyskał oddech, patrząc w błyszczące oczy Jake’a. Pogłaskał go po policzku i pocałował czule w usta. Uwielbiał go. Całym sobą.
Rayne był bardzo ucieszony z tego powodu; im obu się podobało, a Jake się nie skarżył na ból. Domyślał się jednak, że nie obejdzie się bez niego. Miał też nadzieję, że postarał się go zneutralizować tak bardzo, jak tylko mógł.
OdpowiedzUsuńW końcu wyszedł z niego i położył się obok. Uśmiechnął się lekko, biorąc Jake’a w objęcia. Mocno go do siebie przytulił wedle życzenia. Tak, czuł się teraz bardzo szczęśliwy. I wbrew temu co mówią, wcale nie chciał umierać, ponieważ chciał jeszcze przeżyć coś takiego nie jeden raz. Chciał z nim być do końca. I myśląc „końca”, zdecydowanie nie miał na myśli odejścia z tego świata w ciągu kilku miesięcy przez swoją chorobę, tylko do końca życia w rozumieniu jako „późną starość”.
- Lepszy od dnia w zoo? – uśmiechnął się ponownie, całując go w czubek głowy. Trzymał go cały czas przy sobie, jak najbliżej tylko mógł. Dopiero po chwili, kiedy całe gorąco z nich zeszło, okrył ich kołdrą, żeby nie zmarzli. Zwłaszcza martwił się o Jakie’ego. Nie chciał wracać do szpitala; tam nie będą mogli powtórzyć tego, co przed chwilą zrobili, a jak znowu zasną, przytuleni do siebie, to znowu dostaną ochrzan od pielęgniarki. No ale cóż, właśnie to ich czekało, w końcu to szpital, a nie hotel, gdzie mogliby wywiesić tabliczkę „Nie przeszkadzać”. – Śpij, skarbie. Musisz nabrać sił na jutro. W końcu mamy jeszcze kilka godzin… - zamruczał i pocałował go ponownie, ale w usta tym razem. Pogłaskał go po plecach i długo tak go sobie miział, póki sam nie zasnął.
Na szczęście obudził się wcześnie rano. Dobrze, bo przyda im się te kilka godzin więcej. Wstał i poszukał swoich bokserek. Nie chciał na razie budzić Jake’a, niech sobie jeszcze pośpi, a potem wezmą sobie razem prysznic, zmywając z siebie wczorajsze zmęczenie, pot i nasienie. Tymczasem Rayne postanowił wykorzystać kilka chwil, aby przygotować pożywne śniadanie. Nim jednak odszedł od łóżka, pogłaskał czule chłopaka po głowie. Dopiero potem ze spokojem poszedł do kuchni i zabrał się za śniadanie. Problem leżał w tym, że jego lodówka stała pusta. Mógł się tego domyślić.
Napisał szybko na kartce, że poszedł do sklepu, a potem szybko się ubrał i wyszedł do sklepu obok. Miał nadzieję, że zdąży, nim chłopak się obudzi; nie chciał go zostawiać samego nawet na chwilę.
Na szczęście udało mu się wrócić w miarę szybko, więc od razu zabrał się za przygotowywanie kanapek z mnóstwem dodatków: począwszy od sera i szynki, kończąc na ogórku i pomidorze. Trudno, najwyżej wszystko runie na stół, ale to nic. Liczyły się chęci, prawda?
Zaparzył też owocową herbatę, która na szczęście jeszcze miał w puszce. Tak, Rayne lubił pić owocowe herbaty, kiedy wracał z pracy. Zawsze to coś słodkiego po dniu akcji.
- Jake, śniadanie – zamruczał, siadając na brzegu łóżka. Pogłaskał go po głowie, a potem pochylił się, żeby pocałować go w usta. Tak mógłby wyglądać każdy ich dzień, prawda? Owszem, Rayne był romantykiem i nigdy temu nie przeczył. Dodatkowo starał się, bo nie wiedział tak naprawdę, ile jeszcze zostało im czasu na te wszystkie czułości, a on nie chciał go tracić na jakieś sprzeczki czy coś w tym stylu. Chciał go obdarowywać takimi czułostkami tak często, jak tylko mógł, żeby obaj poczuli, że są kochani.
Rayne uznał to za urocze, kiedy Jake się rumienił i okrył szczelnie kołdrą. Nie uważał tego za coś złego czy coś w tym rodzaju. Ale miał nadzieję, że już niedługo nie będzie się okrywał tym, co akurat znajdzie pod ręką.
OdpowiedzUsuńOdwzajemnił pocałunek, godząc się na wyjście. Niech się ubierze w spokoju. Pogłaskał go jeszcze tylko i poszedł do kuchni, w której zaczekał na swojego małego księcia. Tak bardzo nie chciał wracać do szpitala. Chciałby móc zamknąć ich obu w mieszkaniu, a jak władze szpitala zorientują się, gdzie mogli się zaszyć ich dwaj pacjenci i będą pukać i próbować się do nich dostać, oni będą ich skutecznie ignorować. Chciałby zostać tutaj już na zawsze (a przynajmniej na czas, kiedy nie znajdą sobie odpowiedniego miejsca na świecie dla nich obu), może w łóżku albo na kanapie przed telewizorem. Nieważne. Byle trzymać w ramionach swoje szczęście.
- Dobrze, tylko uważaj na siebie – cmoknął go w czoło, a potem zabrał się za zmywanie. Zastanawiał się, gdzie mogliby pójść. Właściwie Jake pewnie znał Boston, ale też Rayne nie chciał forsować jego nogi. Swojego serca zresztą też nie, które usilnie starało się dać mu do zrozumienia, że tu jest i coś mu dolega.
Właściwie mogliby pójść do parku, usiąść nad stawem i pooddychać w miarę świeżym powietrzem, porozmawiać, poprzytulać się i generalnie udawać zdrową parę.
Rayne żałował, że nie miał okna, które wychodziły na tyły osiedla, na których znajdowały się kosze na śmieci. Mógłby poobserwować Jake’a.
Kiedy skończył zmywanie, ogarnął do końca kuchnię, aby pozostawić ją czystą i zadbaną. Potem usiadł sobie na kanapie i włączył telewizor. Niech sobie cicho pogra w tle.
- Okej – uśmiechnął się i spojrzał na niego. Nie zauważył nic niepokojącego w jego zachowaniu i wyglądzie. – Leć do łazienki, bo potem idziemy do parku. Co ty na to? – zapytał, sam wstając i idąc do sypialni, aby ubrać jakieś w miarę wyjściowe ubrania. Nie, nie miał dużo w szpitalu, tam raczej skupiał się na wygodnych ciuchach typu bawełniane spodnie i koszulka. Teraz założył na siebie dżinsy, jakąś koszulkę, a potem trampki. – O, albo mógłbym ci pokazać remizę strażacką. Wybieraj – powiedział głośniej, kiedy stanął przy drzwiach łazienki i nasłuchiwał odpowiedzi.
Chciał mu pokazać dużo ze swojego świata. Wszystko to, co było dla niego ważne. Chciał się z nim tym podzielić, jak również chciałby, żeby Jake pokazał mu miejsca, które są ważne dla niego. Niewiele o sobie mówił, a na wczorajszej kolacji Jake mógł się dowiedzieć o nim bardzo dużo (głównie dzięki jego matce i przyjacielowi).
Spojrzał na zegarek. Zostało im niewiele czasu.
Bardzo chciał mu pokazać swoje miejsce pracy. No i chętnie spotka się z kolegami z jednostki. O ile dobrze obliczył, to powinni być na rannej zmianie. Czyli na pewno znajdowali się w remizie. Oby tylko nie dostali żadnego zgłoszenia.
OdpowiedzUsuń- Jasne, chodźmy, mój książę – uśmiechnął się do niego uroczo i pocałował go mocno, obejmując go ręką w pasie. – Ale weźmiemy taksówkę. Szkoda tracić czas na dojazd – westchnął ciężko. No bo mogliby pójść spacerem, ale po pierwsze, noga Jake’a, a po drugie, nie zostało im dużo czasu, pod wieczór już musieli się zameldować, że wrócili cali i zdrowi. A po tej wycieczce to już na pewno szybko ich nie puszczą nigdzie samych. Z opiekunami pewnie też nie, no ale.
Zeszli na dół, a potem wsiedli do taksówki, którą Rayne szybko złapał. Wsiedli do auta, a on sam ujął dłoń Jake’a w swoją i zaczął ją głaskać. To były jego najlepsze trzydzieści sześć godzin w życiu. Nie miał na razie pomysłu, jak mogliby je spędzić inaczej.
Zerknął na chłopaka i szybko go cmoknął w skroń. Tak, czasami zdarzało mu się zachowywać jak dzieciak, ale był w końcu facetem, a faceci się tak zachowują.
- O, już dojeżdżamy – poinformował go, kiedy w oddali zauważył wielki budynek z kilkoma garażami. – Jak się uda, to poznasz kilku moich kolegów z jednostki – uśmiechnął się do niego, a po chwili już szli w stronę remizy. Rayne cały czas obejmował Jake’a w pasie i trzymał przy sobie, aby w razie jakichkolwiek kłopotów chłopak mógł się go złapać i przytrzymać. No tak, kto ufa nowotworom? Jake przecież nie musiał nic czuć, a i tak mógł stracić równowagę i kontrolę w nodze. Ile razy on tracił koordynację ruchową, a serce nie dawało o sobie znaku. Teraz już tak nie było, teraz było o wiele gorzej, serce bolało go non stop, a mimo to potrafił się uśmiechać. Specjalnie dla n i e g o.
- Halo? – zaczął, kiedy weszli przez otwarte drzwi garażu. Obok nich stał wielki, czerwono-biały wóz strażacki. Rayne kierował tylko kilka razy, mieli swojego kierowcę, który potrafił całkiem nieźle manewrować tą wielką maszyną podczas ulicznych korków i przy zachowaniu stałej, dość wysokiej, prędkości.
- Rayne? Co nie mówiłeś, że wracasz? I to z kimś? – zza wozu wyszedł wysoki mężczyzna, całkiem przystojny, postawny i generalnie widać, że chłopak sobie radzi jako strażak.
Po części powitalnej, Rayne poinformował chłopaków, że Jake jest jego chłopakiem i poznali się w szpitalu. Nie chciał za bardzo zdradzać przyczyn swojej i jego obecności w tym miejscu, a panowie to zrozumieli i nie naciskali.
- Gotowy, żeby wsiąść do wozu strażackiego? – zapytał Rayne na ucho Jake’a, obejmując go za szyję i prawie dotykając swoimi ustami jego ucha. No, a na następnej przepustce albo kiedy już wyjdą ze szpitala cali i zdrowi, to Jake pokaże Rayne’owi swój świat, ot co.
Tak, panowie strażacy znacznie różnili się od Jake’a. Byli wyżsi, lepiej zbudowani, silniejsi i mieli ostrzejsze rysy twarzy. Jak to dorośli mężczyźni, którzy pracowali w tak poważnych służbach (nie, nie było tu żadnej dyskryminacji, Rayne po prostu twierdził, że jego praca jest równie ważna, co innych, też ratował życia, też narażał swoje dla innych). Wszyscy w tych spodniach, na górze mieli koszulki jakieś, niektórzy byli krótko ścięci, inni mieli nieco dłuższe włosy, ale wszyscy byli uśmiechnięci. Cieszyli się, widząc Rayne’a, który do nich wrócił, przynajmniej na chwilę. I w dodatku był szczęśliwy z tym chłopakiem, którego nie mieli zamiaru w ogóle ośmieszać czy wyśmiewać. Chcieli go poznać, chociaż Jake wydawał się bardzo nieśmiały, stojąc tak blisko Rayne’a.
OdpowiedzUsuńAthaway odwzajemnił pocałunek, obejmując go mocno w pasie. Mru, zdecydowanie lubił takie pieszczoty. Pogłaskał go po plecach, słysząc gwizdy kolegów. Dorośli mężczyźni, co? Jasne. Ale w sumie mieli prawo zachowywać się jak dzieci, w końcu to mężczyźni. Oni nigdy nie dorosną.
- No już, chodź – ścisnął jego dłoń, której Jake w ogóle nie chciał puścić, i poprowadził do wozu. – Niestety, do szpitala nim nie pojedziemy, ale pokażę ci, jak jest w środku – otworzył mu drzwi i pomógł wejść. On sam wszedł od strony kierowcy, żeby było im łatwiej. Panowie strażacy zostali przy wozie, żeby im nie przeszkadzać.
- Chcecie coś do picia? – zapytał jeden z nich, ten przystojny, który przyszedł jako pierwszy się z nimi przywitać. Też gej, ale zdecydowanie nie leciał na Rayne’a. Ta informacja mogła uspokoić trochę Jake’a, ale Rayne nawet nie pomyślał, że mógłby mówić coś takiego swojemu chłopakowi. On po prostu nie widział powodu zazdrości i tak dalej.
- Nie, dzięki, zaraz lecimy dalej – odpowiedział Rayne, a potem pocałował Jake’a. Coś minę miał nie tęgą, chociaż starał się to jakoś zamaskować. Pogłaskał go po głowie i karku, a potem pokazał mu, co ciekawego mają w środku. Nic nadzwyczajnego, ot, jak samochód, tylko zdecydowanie większy. Zaraz potem wyszli z wozu, a Athaway pokazał mu wszystko to, co samochód miał po bokach. Obejmując go w pasie, jednocześnie pokazując chłopakom, jaki jest szczęśliwy i dumny, tłumaczył mu, do czego te wszystkie rzeczy, narzędzia, wajchy służą. Również go sobie pocałował, bo mógł. Skoro Jake zrobił to tak niespodziewanie, to Rayne nie zamierzał być gorszy. Jeszcze ta wczorajsza noc, która echem dobijała się w jego głowie i kilku innych częściach ciała… - Mogę ci pokazać też szatnię i moją szafkę. Kuchnię, w której pijemy sobie herbaty i kawy – mruczał sobie do niego, głaszcząc go po policzku. Cholera jasna, Jake był dla niego ogromną motywacją do tego, aby wyzdrowieć. Obiecał sobie, że po powrocie do szpitala, zrobi wszystko, o co poprosi go lekarz, byle tylko wydłużyć swój czas lub wyzdrowieć. Z tym drugim było praktycznie niemożliwe, ale… dodanie sobie kilku miesięcy było interesujące, prawda?
Szept się rozchodził, ponieważ to jasne, że panowie strażacy komentowali obecność kogoś obcego w remizie. Ten ktoś był chłopakiem ich kumpla, to chyba jasne, że sobie o nim rozmawiali. No i jeszcze ta wieść o szpitalu. Oczywiście, że byli ciekaw, co się stało ich kumpowi, zastanawiali się, czy to coś bardzo poważnego i czy Rayne jeszcze do nich wróci na służbę. Nie mieli nic złego na myśli, a te gwizdy? Tak właśnie zachowywali się mężczyźni nawet, jeśli byli oni strażakami i ratowali życia innych ludzi. Zwierząt też, bo Rayne nie raz ściągał biednego kota z drzewa.
OdpowiedzUsuńRayne był zaskoczony jego słowami. Już chciał coś powiedzieć, kiedy Jake kontynuował. Athaway zmarszczył brwi. O czym on, do jasnej cholery, mówi? Co mu nagle strzeliło do głowy? Rayne nie widział tutaj niczego złego. Zmiana dyżuru, jaki zastali, to byli jego kumple, którym ufał i nie raz powierzał życie podczas akcji. Gdyby nie oni, to spaliłby się w tym cholernym budynku, kiedy serce mocniej dało o sobie znać. Ale pomogli mu, wynieśli go, a w efekcie tych działań – uratowali mu życie. Dlatego tak bardzo zależało mu, aby Jake ich poznał i polubił.
- Jake, o co ci chodzi? – złapał go za rękę, a potem przycisnął do boku wozu strażackiego. Strażacy nie zwracali na nich uwagi, poszli zająć się swoimi sprawami, aby nie przeszkadzać im w zwiedzaniu remizy. – „Mogłeś się związać z kimś takim”? – ponownie zmarszczył brwi. Był trochę zły na Jake’a, że w ogóle przez myśl przeszło mu coś takiego! Jak? Dlaczego? – Nie związałem się, to moi koledzy z pracy, osłaniamy się, współpracujemy. Nie widzę w nich nikogo, kto mógłby być tobą. Tylko na tobie mi zależy. A dzieciakiem nazwałeś siebie sam – zauważył i westchnął ciężko. – Co ci przyszło do głowy, Jake? – zapytał już nieco spokojniej. Teraz zrobiło mu się przykro. Nie chciał, żeby Jakie poczuł się źle w jednym z ważniejszych miejsc w jego życiu. Nie tak to miało wyglądać, a Jake miał się uśmiechać i podziwiać.
W końcu jednak wyprostował się i ponownie westchnął. Nadal go trzymał za rękę, chociaż stał nieco dalej od jego ciała.
- Nie ośmieszyłeś się. Zagwizdali, bo nas dopingowali. To faceci, połowa z nich ma żony i dzieci. Ale dobrze, możemy już iść – dodał, odwracając wzrok. Sam nie wiedział, czy bardziej jest mu przykro z reakcji Jake’a czy dlatego, że to przez Rayne’a wszystko się stało. – Chodź, pójdziemy jeszcze na spacer i na obiad, a potem zadecydujesz, co zrobimy. Mamy jeszcze kilka godzin – mruknął, nie patrząc już na niego.
Rayne nie rozumiał zachowania Jake’a. Skąd ten nagły wybuch? Co go tak nagle ugryzło? Athaway zmarszczył brwi. Sam nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Dopiero po chwili na myśl nasunęła mu się przepustka. A właściwie jej koniec. Czyżby to przez to? Ale przecież Jake nie mógłby tak wybuchnąć tylko przez te kilka ostatnich godzin. Chyba.
OdpowiedzUsuńSłowa Jake’a totalnie zbiły z tropu Rayne’a, więc w pierwszych chwilach stał w miejscu. No tak to jest, jak się człowiek zwiąże z kimś, kogo dobrze nie zna. Mimo to Rayne wierzył, że coś naprawdę musiało się wydarzyć, a Lancaster mu po prostu tego nie potrafił wprost powiedzieć. A szkoda. Może gdyby wyjaśnił, co się dzieje, to Rayne mógłby mu jakoś pomóc, a cała ta atmosfera poszłaby w niepamięć.
Oczywiście złapał go w ramiona i mocno go do siebie przytulił. Właściwie teraz mógł go zrozumieć; obaj są chorzy, i to bardzo chorzy. Nie wiadomo właściwie, czy Rayne’owi uda się przezwyciężyć nowotwór. Nic dziwnego, że Jake tak zareagował. Jeszcze jego słowa o utracie. Teraz już wszystko rozumiał. Westchnął cicho, opierając policzek o czubek jego głowy. Naprawdę chciałby mu przysiąc, że nigdzie się nie wybiera, że Jake go nie straci, że nie ma w ogóle takiej opcji, ale doskonale wiedział, że jego obietnice nie mają żadnego znaczenia w walce z chorobą. To ona na razie wygrywała, a Rayne był daleko w tyle.
- No proszę cię, miałbym się związać z którymś z tych kretynów? – starał się obrócić wszystko w żart, aby rozładować napięcie. – I nie narobiłeś mi wstydu przed nimi – odchylił głowę, aby móc na niego spojrzeć. Pocałował go czule, udowadniając mu, że nadal tu jest i wcale się nie gniewa. – A wczoraj? No błagam. Dotknij moich pleców pod koszulką – zachęcił go, jakoś łapiąc go za nadgarstki i wsuwając je pod materiał. – Teraz wyżej i wyżej – nakierowywał go, mrucząc mu seksownie do uszka. Jake mógł wyczuć ślady, jakie zostawił po sobie na plecach Rayne’a kilka godzin wcześniej. Nie miał tam nie wiadomo jakich znowu ran, aczkolwiek bez żadnego skupienia dało się wyczuć małe wypuklenia na skórze z powodu drapnięć. – Nie byłeś beznadziejny. Byłeś niesamowity – pocałował go w ucho, przypominając sobie wczorajsze jęki Jakie’ego i jego drobne ciało pod sobą, które domagało się dotyku. Rayne zsunął dłonie po jego plecach, kończąc wędrówkę na jego pośladkach, które lekko ścisnął. No dobra, może to nie były szczyty udowadniania Jake’owi, że tylko on się liczy, no ale…To Rayne.
Ponownie uniósł głowę i spojrzał na niego. Cmoknął go w nosek.
- Już w porządku? Już wiesz, że tylko ty się liczysz i nie robisz mi wstydu? – pogłaskał go po karku i uśmiechnął się do niego ciepło, jak to Rayne.
<3
Rayne poczuł ulgę, kiedy wszystko już sobie wyjaśnili. W końcu mogli wrócić do innych czynności, tych zdecydowanie przyjemniejszych, jednocześnie zapominając o tym całym niefajnym zdarzeniu. Miał nadzieję, że teraz już wszystko będzie dobrze i Jake już nie będzie mówić takich rzeczy. To mogło być trudne, skoro zaraz wrócą do szpitala, który kojarzył im się tylko z jednym. Słowa związane z utratą na pewno będą ich prześladować jeszcze długi czas, póki faktycznie któryś z nich nie straci tego drugiego. To przerażało Rayne’a; nieważne, czy pierwszy odejdzie (chociaż tak właśnie sądził, że to on będzie pierwszy), nie chciał zostawiać Jake’a samego. Nie teraz.
OdpowiedzUsuń„Kocham cię”. Te słowa dudniły wręcz w jego głowie, odbijając się echem wciąż i wciąż. Co? Przecież znali się tylko krótki czas. Jak Jake mógł wiedzieć takie rzeczy? Sam Rayne nie był pewny czy to miłość czy po prostu nadmiar pozytywnych emocji, które się w nim kumulowały i musiał to przemyśleć. Chociaż… Był jednak w zbyt dużym szoku, żeby od razu mu odpowiedzieć. Po prostu poszedł za nim, skoro Jake nie wydawał się czekać na jego odpowiedź. Może to i dobrze tak właściwie. Powie mu to przy bardziej sprzyjających okolicznościach. Na przykład kiedy będą wracać do szpitala. Bo tak, owszem, kochał go. Dlatego właśnie szedł z nim, dając się prowadzić przez ulice, cały czas się uśmiechając. Oj tak, teraz mógłby z nim iść i iść, chociaż wiedział, że wcale tak daleko nie zajdą. Noga Jake’a zaraz da o sobie znać, Rayne był tego pewien. I rzeczywiście tak było. Skrzywił się, zatrzymując gwałtownie, kiedy usłyszał „ała” z ust swojego chłopaka. Cholera jasna, trzeba było wziąć taksówkę, a nie dać się prowadzić jak jakiś szczeniak (nie no, podobał mu się taki spacer, ale na dzisiaj już zdecydowanie wystarczy).
- Usiądź – pomógł mu spocząć na murku przy schodach. – Bardzo boli? Wezwać karetkę? – zapytał, głaszcząc go po karku, a potem spojrzał na jego nogę. Podniósł nogawkę jego spodni, zastanawiając się, co może się kryć pod samą skórą, ale to, co zobaczył przeraziło go wystarczająco mocno. – Kurwa, Jake! – powiedział jedynie, dość przestraszony, a potem od razu wyjął telefon. Nie wiedział, skąd to się mogło wziąć, nie pytał Jake’a, bo przecież jak mógłby wiedzieć, że się dzisiaj przewrócił, prawda? Rayne sądził, że to przez nowotwór, nie znał się za bardzo na tym i nie rozumiał. Wystarczyły mu kolory jego skóry na łydce. Szybko wezwał pogotowie, nie bacząc na słowa chłopaka. Nie wiedział, co się stało i chciał jak najszybciej zabrać swojego ukochanego do szpitala, aby zajęli się nim specjaliści. Przecież tego nie zignoruje. – Zaraz przyjadą – powiadomił go, krzywiąc się. Cholera, że też nie zauważył tego wcześniej. No ale w sumie jak miał cokolwiek zauważyć, skoro Jake nosił długie spodnie, prawda? Co właściwie nie zmieniało faktu, że się obwiniał, ponieważ nic nie zauważył dzisiaj rano. I dałby sobie rękę uciąć, że kiedy dzisiaj rano naga noga Jake’a wystawała spod kołdry, to miała swoje normalne koloryty.
Splótł ich palce razem i pocałował go w dłoń. Cały czas patrzył na jego nogę, czując ogromny niepokój.
- Uderzyłeś się gdzieś?
Rayne był mocno zaskoczony tym nagłym (kolejnym dzisiaj) wybuchem Jake’a. Może rzeczywiście właśnie zepsuł im cały dzień, podczas którego mogli robić wiele innych, ciekawszych rzeczy, ale Rayne nie zamierzał patrzeć na cierpienie Jake’a. Naprawdę chciał spędzić z nim te kilka godzin gdziekolwiek i jakkolwiek, jednak nie mógł pozwolić na ból w nodze swojego ukochanego. Jake był dla niego zbyt ważny, żeby narażać go na większe niebezpieczeństwo. Dlatego jedynie trochę go rozumiał. Jednak jego krzyki, prośby i błagania, przez które zwrócili na siebie uwagę otaczających ich ludzi, nie robiły na niego żadnego wrażenia. Okej, może to nie do końca tak, ponieważ owszem, zabolało go, kiedy Jake zaczął krzyczeć i go wyzywać. Było mu przykro, chociaż wiedział, że robi dobrze, ponieważ dba o zdrowie swojego chłopaka. Szkoda, że Jake tego nie potrafił zrozumieć. Szkoda, że tak na niego naskoczył. Szkoda, że się tak zachował. Rayne jednak nie zamierzał zmieniać swojej decyzji. Ten siniak, który pojawił się na nodze Lancastera nie wyglądał normalnie, nie wyglądał jak każdy inny siniak. Wyglądał zdecydowanie gorzej i Rayne chciał, żeby zobaczył to lekarz i pomógł mu jak najszybciej, żeby jego skóra nabrała normalnych kolorów, żeby Jake przestał odczuwać tak ogromny ból. A tymczasem poczuł się jak śmieć, co spowodowało zdenerwowanie, czyli szybsze pompowanie krwi, a to dodatkowo spotęgowało ból serca. Nie chciał dawać tego po sobie znać, dlatego kiedy tylko Jake odwrócił spojrzenie, Rayne przytrzymał dłoń na mostku i mocno ją docisnął, jakby chciał, żeby jego ból ustał. Niestety, ta czynność nie dała mu pożądanych efektów, co więcej, zobaczył to jeden z ratowników medycznych i od razu do niego podszedł i zaczął pytać. Rayne oczywiście wyjaśnił mu, jaka jest sytuacja, a cała ekipa skojarzyła tych panów, co było dla niego dziwne. Przecież ten szpital, w którym oni podjęli terapię, był ogromny. Nie zamierzał jednak się nad tym zastanawiać. Ratownicy ich obu wsadzili do karetki. Zajęli się Jake’em, bo Rayane tego chciał. Jednak jeden z ratowników nie mógł tak po prostu go zostawić i jemu też próbował pomóc. A Athaway syczał z bólu i zaciskał powieki. Nieprzyjemne uczucie nie chciało przestać dawać o sobie znać.
OdpowiedzUsuń- Kurwa, jak boli – powiedział, jakby do siebie, zgięty w pół. Nawet sobie nie wyobrażał, jak teraz musiał czuć się Jake, kiedy jego noga bolała równie mocno (a może bardziej). – Jemu pomóż – warknął, łapiąc ratownika wolną ręką mocno za nadgarstek. – On tego bardziej potrzebuje – dodał już nieco spokojniej, ale zaraz spojrzał na Jake’a. Sam nie wiedział, co właśnie czuł chłopak. Złość? Ból? Rozczarowanie? Żal? A może wszystko na raz? Postanowił jednak się nie odzywać, niech ratownicy robią swoje. A z nim porozmawia później, o ile oczywiście będzie chciał z nim rozmawiać. Bo może nadal będzie oskarżał go o… taaak…
Sytuacja nie układała się zbyt kolorowo; nie dość, że obaj odczuwali przeszywający ból, kiedy nowotwór dawał o siebie znać, to jeszcze znowu relacja między nimi została nadszarpnięta. Negatywne emocje niezbyt dobrze na nich wpływały i Rayne chciał to zmienić. Tylko co z tego, jeżeli on będzie jedyny, który tego będzie chciał?
Ponownie na niego spojrzał, cały czas milcząc. W końcu jednak pokonali drogę do szpitala i dopiero tam ich rozdzielono.
Prowadzony przez dwóch ratowników medycznych, spojrzał jeszcze przez ramię, ale Jake’a nie było już w zasięgu jego wzroku. Miał dość tego wszystkiego, chciał już stąd wyjść, cały zdrowy, pod pachą trzymać swoje czarnowłose szczęście i do końca ich długiego życia omijać szpital szerokim łukiem. Był już zmęczony tym bólem, tym miejscem, tęsknił za swoim mieszkaniem i dzisiaj to sobie uświadomił. Co z tego, że raz na jakiś czas przychodziła do niego mama i mu jako tako ogarniała dom? Sam chciał się tym zająć. Chciał już co noc spać razem z Jake’em. A tymczasem wylądował w gabinecie lekarskim, nie bardzo wiedząc, co właśnie z nim robią, czym go karmią i jak ma to na niego zadziałać. Lekarz oczywiście tłumaczył, co i jak, musiał to zrobić, ale Rayne nie bardzo go słuchał. Cały czas myślał o chłopaku, który przechodzi równe katusze, co on. Od siebie dodał jedynie, że zgadza się na intensywną chemioterapię. Był gotowy ustawić grafik i przychodzić o określonej porze. Nieważne, że będzie czuł się paskudnie, to nic. To naprawdę było niczym. Wiedział, że jeśli uda mu się (a tliła się w nim taka iskierka nadziei), to będzie mógł stąd wyjść razem z Jake’em i żyć normalnie.
OdpowiedzUsuńTo on był pierwszym, który wrócił do ich sali. Może to i lepiej. Przebrał się w piżamę i położył do łóżka. Ból się zmniejszył, ale nadal był odczuwalny tak, jak każdego dnia. W jego głowie cały czas kotłowały się myśli związane z Jake’em. Słyszał obijające się echem o czaszkę krzyki i nie potrafił zająć myśli czymś innym. Położył się na boku i zamknął oczy. Po chwili dotarł niego Lancaster. Rayne otworzył oczy i od razu spojrzał na jego nogę. Była na swoim miejscu, więc może lekarze zrobili coś… cokolwiek, aby mu pomóc? Obserwował go cały czas, kiedy podchodził do niego. Przesunął się trochę na bok, robiąc mu miejsce. Nadal mu zależało i cieszył się, że przyszedł do niego. Od razu przytulił go do siebie, jakby chcąc go schować przed całym światem.
- Ze mną w porządku – szepnął, ponownie zamykając oczy. Pocałował go w czubek głowy. – Wystraszyłem się, kochanie. Tak bardzo się o ciebie bałem... nie wyobrażasz sobie, co poczułem, kiedy zobaczyłem tego siniaka na twojej nodze, kochanie – mówił cicho, jakby się bał, że kiedy wyda z siebie głośniejszy dźwięk, Jake znowu wybuchnie, a tego już nie chciał. Głaskał go uspokajająco po głowie i plecach, ciesząc się jego obecnością i bliskością. – Nie chcę cię stracić… nie mogę, rozumiesz? Musiałem zadzwonić – dodał, a potem odsunął kawałek głowę, aby pocałować go w czoło. Miał gdzieś, czy pielęgniarki znowu ich ochrzanią, nie było mowy o tym, aby Rayne go puścił do swojego łóżka. Jake tu z nim zostanie, musiał czuć go obok siebie. – Co powiedzieli lekarze? Co zrobili? Wszystko już dobrze z nogą? Boli? – wolną ręką sięgnął do jego kolana, ale bał się dalej posunąć palce. Nie chciał sprawić mu niepotrzebnego bólu swoim dotykiem; już wystarczająco się nacierpieli, obaj.
Rayne uśmiechnął się do niego, kiedy usłyszał, że noga przestała go bolec. Co prawda miał jakieś tam wątpliwości co do tego, przecież to wszystko wyglądało okropnie, a pod skórą rozwijał się rak, ale postanowił na razie o tym nie myśleć. Chciał się skupić na Jake’u. Teraz miał nadzieję, że nie będą już na siebie krzyczeć ani warczeć, a o pielęgniarki się nie martwił. Przyjdzie ranek to pogadają. Aczkolwiek lepiej, żeby nie chcieli ich rozdzielać. Przecież nie zrobili nic złego! Przecież mają na sobie ubrania, prawda?
OdpowiedzUsuńNad ranem rzeczywiście musieli się użerać z paniami, a Rayne nawet zażartował, że mogliby im załatwić podwójne łóżko. Niestety, do śmiechu było tylko jemu, a pielęgniarki jedynie fuknęły coś pod nosem, przeganiając Rayne’a, bo on mógł swobodnie się poruszać.
W końcu jednak wyszły, zostawiając ich ze śniadaniem. Z marnym śniadankiem, którego nijak nie można było porównywać do wczorajszego porannego jedzenia, jakie zrobił im Athaway.
Rayne spojrzał na Jake’a i westchnął.
- Muszę ci coś powiedzieć – zaczął, odkładając pusty kubek po herbacie. – Zdecydowałem się na częstsze chemioterapie. Możliwe, że to da jakiś większy efekt – wyznał mu, a potem usiadł obok niego. – Będę nie do życia po tym, sam wiesz, już byłeś na jednej – odgarnął mu włosy z czoła, które potem ucałował. – Ale jest szansa, że wyjdziemy stąd razem – spojrzał na jego nogę i westchnął. Bardzo chciał z nim być poza tym cholernym szpitalem, żeby byli już zdrowi obaj… ale do tego jeszcze daleka droga, więc pora zacząć już dziś. Bez lenienia się. - I za chwilę idę na jedną z nich. Będziesz na mnie czekał? – ujął jego podbródek w palce i pocałował go czule. Po chwili uśmiechnął się do niego, a potem wyszedł z sali. To będą naprawdę długie tygodnie. Oby tylko to wszystko było tego warte… Bo gdyby nie Jake, to pewnie nie poddałby się temu, nie wyszedłby na przepustkę, nie powiedziałby rodzinie o chorobie… I byłby całkiem sam. Teraz nie czuł się samotny. Nawet w sali nie leżał sam, więc… Pewnie jeszcze Eric wpadnie nie raz i nie dwa. Może któryś z panów strażaków, o których zazdrosny był Jake… hm, może lepiej, żeby żaden z nich jednak nie przychodził…
Zdeterminowany wszedł do sali, w której wszystko miało się odbyć. Przywitał się z lekarzem i pielęgniarkami, a potem zajął swoje miejsce i… stało się. To było okropne i straszne. Ale dawało nadzieję. I to większą niż kiedykolwiek.
Wszystko słyszał. Każde słowo wypowiedziane przez dwóch lekarzy uderzyło w niego ze zdwojoną siłą. Amputacja. To było słowo, które nie chciało wyjść z jego głowy również po zakończeniu dzisiejszej dawki chemioterapii. Jasna cholera, jak on to powie Jake’owi? Przecież musiał mu o tym powiedzieć, skoro lekarze nie chcieli… a może lepiej poczekać, aż oni mu to powiedzą? W końcu to lekarze, oni wiedzą najlepiej, co i jak…?
OdpowiedzUsuńRayne westchnął ciężko. Cholera jasna. Nie wiedział, co ma zrobić. Cały czas myślał o reakcji Jake’a na te słowa. Nie chciał być tym, który mu to powie, jednak… jak miał się teraz zachowywać, kiedy siedział tuż obok tej swojej małej iskierki nadziei?
Trudno, musi mu powiedzieć. Lekarze sami sobie to uczynili, mówiąc takie rzeczy przy pacjencie, chociaż nie sądzili, że ów pacjent to usłyszy. Rayne musiał poinformować swojego chłopaka o tej strasznej konieczności. Ale może dzięki temu wyzdrowieje? A przecież da się żyć z jedną nogą swoją i jedną nie-swoją. Przecież dużo ludzi tak żyło, prawda? A Rayne będzie go wspierać, nieważne, co by się stało. Jake był dla niego teraz bardzo, bardzo ważny. Dlatego już wiedział, jak powinien postąpić.
Wrócił do sali cały zmarnowany. Był blady i generalnie wyglądał jak siedem nieszczęść, a to przecież dopiero początek. Pocieszał się tym, że teraz pocierpi, a potem może uda mu się wyzdrowieć i wrócić razem ze swoim ukochanym Jakie’m do jego mieszkania. Hm, właśnie, ciekawe, czy chłopak chciałby z nim zamieszkać…
- Jake… - westchnął, kiedy tylko usiadł na swoim łóżku. – Chodź tu do mnie, musimy porozmawiać – powiedział cicho, zaraz jednak kładąc się na łóżku. Jezu, co za tragedia. Właśnie dlatego omijał chemioterapię szerokim łóżkiem do tego czasu. Teraz przez kilka następnych godzin będzie nie do życia, ale warto. Więc nie ma co narzekać, tylko zacisnąć zęby. – Kiedy leżałem dzisiaj w tamtej sali, usłyszałem coś, o czym powinieneś wiedzieć, skoro lekarz nie powiedział ci wczoraj – spojrzał na niego z dołu. Przesunął się kawałek w bok, żeby chłopak mógł się obok niego położyć, gdyby chciał. Cholera, tak się tylko mówiło, że „powiem mu, bo zasługuje na tę wiedzę”. Ale kiedy przychodziło co do czego, to bardzo trudno było wykrztusić z siebie te kilka słów. Bardzo ważnych, jednocześnie przerażających. Sam Rayne nie wiedział, jakby zareagował, gdyby się dowiedział nagle, że muszą pozbyć się jego nogi. Z drugiej strony amputacja była nadzieją na nowe życie dla Jake’a. I właśnie tego zamierzał się trzymać Athaway. – Chodzi o to, że lekarze zastanawiając się nad… nad amputacją twojej nogi – powiedział cicho. – Boją się, że za kilka dni rak może przejść na cały organizm – dodał szybko, jakby chciał go powstrzymać od zaprzeczenia. Cholera jasna, co dalej? Co miał mu powiedzieć? Jak miał go pocieszyć? – Myślę, że to dobre rozwiązanie, mimo wszystko. To dla ciebie szansa – pospieszył, kładąc dłoń na jego udzie. Czekanie na odpowiedź było dość trudne i długie. Już dwa razy Jake wybuchł i Rayne nie chciał kolejnej takiej sytuacji. Z drugiej strony przyjęcie tego spokojnie na klatę wydawałoby się za spokojne. – Mógłbyś wyzdrowieć, nie byłbyś zagrożony już nigdy więcej.
Nie spodziewał się takiej reakcji. Nie do końca wiedział, co Jake’owi teraz siedziało w głowie i to było najgorsze, ponieważ nie mógł mu pomóc. Pogłaskał go jeszcze po dłoni, którą szybko ucałował. Nie chciał go zatrzymywać, bo zdawał sobie sprawę, że sam musi to przemyśleć jeszcze raz, po raz kolejny zastanowić się nad tym bardzo poważnym, nieodwracalnym krokiem (brzmiało dość ironicznie). Pewnie w głowie Jakie’ego kotłowały się emocje, ale jak widać – bardzo skutecznie je kamuflował. Chociaż może nie do końca tak skutecznie, skoro Rayne zaczął się domyślać.
OdpowiedzUsuń- Uważaj na siebie, kocie – westchnął tylko, nie mając siły iść za nim. Chociaż może to i lepiej, Jake zostanie sam, pewnie tego właśnie potrzebował.
Odprowadził go wzrokiem, obserwując jego chorą nogę. Zaraz potem zamknął oczy, zmęczony dzisiejszymi wydarzeniami, a po chwili zasnął. Obudził się dopiero w momencie, w którym do środka wszedł Jake. Organizm Rayne’a chyba już był wyczulony na jego obecność i jak widać sam podrywał go do pobudki, kiedy tylko Lancaster znalazł się obok. Zaspany spojrzał na niego, przyglądając mu się. Nie chciał pytać, może powinien, ale zdecydowanie wolał go przytulić mocno do siebie i przemilczeć wszystko: od spraw związanych z nogą, przez serce Rayne’a, po pogodę panującą na zewnątrz.
- Chodź tu do mnie – poprosił lekko zachrypniętym głosem. – I weź Pandę – spojrzał na pluszaka, a potem znów na Jakie’ego. A kiedy ten ponownie położył się obok, od razu objął go ramieniem. Dzięki kilkugodzinnemu snu poczuł się nieco lepiej, bardziej żywo, więc chciał to wykorzystać. Pocałował go w skroń i westchnął. – Cieszę się, że cię mam. Nie masz pojęcia, jak bardzo – pogłaskał go po ramieniu, przyciskając do siebie. – Z protezą czy bez, ja ciebie też kocham – szepnął i pocałował go w usta. Nie tak do końca wyobrażał sobie moment, w którym mu to powie, ale chyba nie był znowu taki najgorszy. Może nawet i odpowiedni? – I zamierzam ci pomóc w rehabilitacji i we wszystkim innym, nawet w sprzątaniu naszego mieszkania.
To nie koniec świata znowu. Jasne, że to trudne doświadczenie, Rayne nie zamierzał zaprzeczać i też pewnie byłby zły i sfrustrowany na jego miejscu, ale jednak trudno mu było tak do końca postawić się w jego sytuacji. To ciężkie przeżycie, cholerna sytuacja, więc wiadomo, że nie tak łatwo się wczuć w coś takiego. Poza tym sam miał problem, chorował na serce, a jego nie można ot tak wyciąć i postawić coś na wzór serca. Znaczy można, pewnie już można, tylko trzeba było mieć jeszcze górę pieniędzy. I, cóż, jak bardzo by nie chciał dalej żyć zdrowy, to nie ma szans na zakupienie takiej technologii.
No, a tak poza tym, to powiedział mu, że go kocha. Czekał na jego reakcję, może to w jakiś sposób go podniesie na duchu? Przecież nie codziennie się słyszało takie słowa. Zwłaszcza, że padły one z ust osoby, do której wcześniej się to powiedziało.
Pogłaskał go po głowie, wtapiając palce w jego włosy i przeczesując je. Właśnie sobie uświadomił, że swoje niedługo straci. I to w dość szybkim tempie, skoro chce chodzić dość często na przyjmowanie tych cholernych leków…
To było dość szalone, jak na ich krótką, acz dość intensywną znajomość. To pewnie przez to, że byli w takiej, a nie innej sytuacji, że chorowali, na co chorowali i mieszkali, gdzie mieszkali. Rayne miał tylko nadzieję, że kiedy Jake odzyska siły, to go nie zostawi. Nie wyglądał na takiego, absolutnie, ale mimo to, gdzieś tam czaiła się obawa. Dlatego właśnie chciał wyzdrowieć. Dla niego. No i dla siebie też, wiadomo.
OdpowiedzUsuń- Jasne, że chcę z tobą zamieszkać, kocie. Inaczej bym tego nie proponował, prawda? – zapytał z uśmiechem i pocałował go w skroń. Może to dość naiwne i wygórowane marzenia, ale wyobrażał sobie właśnie, jak razem jedzą śniadanie w łóżku albo przy stole w kuchni. Jak Diablo przychodzi do nich i łasi się, pozostawiając na Jake’u swój zapach, oznaczając go jako członka ich małego stada… A potem jakieś może wspólne gotowanie, zasypianie, seksy w całym domu… znaczy na wszystko przyjdzie oczywiście pora, to chyba jasne. Jak na przykład noc w świetlicy, którą właśnie zaproponował mu jego niewinny Jakie. No proszę, proszę. Rayne aż się uśmiechnął pod nosem. Zdecydowanie podobała mu się ta propozycja i nie zamierzał jej w żadnym razie odrzucać. Skoro i tak tutaj tkwili, to przecież mogli to jakoś wykorzystać. Jutro miał spokój od chemioterapii, ale wiedział, że niestety przez kilka porannych godzin będzie z nim nie najlepiej. Więc istniała szansa, że na wieczór będzie się czuł znakomicie, a potem jeszcze lepiej.
- Obiecujesz? – zapytał jedynie i pocałował go w nos. Kiedy Jake tak tutaj sobie z nim leżał, mówił do niego swoim łagodnym głosem, kiedy go głaskał, to on razu robiło mu się lepiej. Znaczy psychicznie, bo fizycznie nadal miał wrażenie, że zaraz zwariuje i zmieni oddział z onkologicznego na psychiatryczny. – Jeśli jutro wieczorem będzie ze mną okej, a mam ku temu naprawdę fantastyczny powód, to pójdziemy tam jutro? – pogłaskał go po plecach, kończąc jednak swoją wędrówkę na jego pośladku. Nie miał więcej siły przecież na przesuwanie dalej dłonią, więc to dlatego tak. Ale przecież nie zamierzał narzekać, bardzo mu się to podobało, a i Jake nie narzekał. – A teraz idę spać, kocie – westchnął i zamknął oczy. No musiał szybko spać, żeby jak najszybciej nastał poranek, a potem musiały minąć kolejne godziny. – Albo nie – zdecydował nagle i otworzył z powrotem oczy. – Powiedz mi, czy postanowiłeś już coś z tą twoją nogą? – może to nie był najprzyjemniejszy temat dla Jake’a, ale Rayne chciał być na bieżąco, podtrzymywać go na duchu, dodawać odwagi, przytulać i generalnie kochać. Musiał mieć pewność, że Jake wie, że Rayne zawsze będzie obok niego i będzie go wspierał. Jake miał tylko dwadzieścia lat, więc potrzebował tego bardzo mocno. W dodatku jego rodzina chyba ograniczała swoje wizyty w szpitalu…
Rayne ucieszył się, że Jake zdecydował się zrobić coś tak strasznego, ale jednocześnie coś, co mogło mu uratować życie od zżerającego raka. Jake miał szczęście i Rayne naprawdę był zadowolony, że mu się uda. A i jeszcze zgodził się tak szybko na amputację. Dzięki temu choroba nie przeniesie się na inne części ciała chłopaka. Już nie mógł się doczekać, kiedy Jake wróci już do siebie po tej operacji. Potem czekała go rehabilitacja i nauka chodzenia z protezą, ale to nic, przecież Jake sobie poradzi, prawda? Oczywiście, że tak. W dodatku Rayne zamierzał go w tym wspierać, być przy nim i zapewniać, jak bardzo jest z niego dumny i jak bardzo go kocha. A w tym samym czasie Rayne też musi pokonać chorobę. Co więcej, teraz czuł się zdecydowanie pewniej w tej walce, miał nadzieję na wygraną. Jego myśli oczywiście też były czarne raz po raz, to zrozumiałe, ale teraz… miał wrażenie, że jego szanse wzrosły i to głównie dzięki Jake’owi. Dotychczas – kiedy jeszcze się nie znali – Rayne nie miał zamiaru mówić o niczym rodzinie, przyjacielowi, nie mówiąc już o tak częstych dawkach chemioterapii. A teraz? A to wszystko przez tego chłopaka, który przyjechał tu pewnego wieczora, cały oblany zimnym potem i wystraszony do granic możliwości. Athaway nie spodziewał się takiego obrotu spraw – ze zwykłych sąsiadów ze szpitalnej sali stali się dla siebie kimś bardzo ważnym, jak nie najważniejszym.
OdpowiedzUsuń- Super, cieszę się – uśmiechnął się do niego lekko. – Lasery? Może lepiej nie, bo jak cię przez przypadek wkurzę, to co? – zaśmiał się lekko, ale zaraz jednak przestał. Cholera, po tych lekach to jest się jak wpół umarły. Nienawidził tego, ale wiedział, że sam się na to teraz skazał. W dodatku w większej częstotliwości niż do tej pory. Nie zapominał jednak, że robi to dla kogoś, nie tyle co dla siebie, co dla Jake’a.
Kolejnego dnia obudził się rano. Jakoś przeżuł śniadanie i napił się gorzkiej herbaty. Było mu trochę lepiej, może to za sprawą snu, ale też i dlatego, że cały czas miał w głowie szalony plan Jake’a, którego nie mógł się doczekać. Może powinien jeszcze szybko spróbować zasnąć, żeby sen jakoś go odbudował i przygotował do działania. Dlatego skorzystał z łazienki, a potem z powrotem wskoczył do łóżka, mówiąc Jake’owi, żeby jakby co, to ma go natychmiast budzić. Pamiętał, że chłopak chciał dzisiaj iść do swoich lekarzy prowadzących i powiedzieć im, że się zgadza na operację. Rayne chciał usłyszeć, co powiedzą mu lekarze od niego, więc no. Chciał być na bieżąco ze wszystkim, co związane z jego chłopakiem. Dlatego już po południu siedział na łóżku i czekał, popijając herbatę. Obok niego siedziała Panda i chyba też czekała na wieści od Jakie’ego. Athaway zastanawiał się, jaki termin wyznaczą mu lekarze na tę operację. Wiedział też, że będzie czekał pod salą tyle, ile będzie trzeba. Boże, przecież byli tacy młodzi (może Rayne niekoniecznie, ale różni ludzie różnie widzieli jego wiek), a już mieli tyle przykrych doświadczeń. Miał tego dość. Może po tym wszystkim powinni wyjechać na wakacje czy coś.
- I co? – zapytał od razu, wstając, kiedy Jake przekroczył próg pokoju.
Obserwował go uważnie, kiedy chłopak wchodził do sali. Usiadł zaraz obok niego i wpatrywał się w niego nieustannie. Mogło to być trochę przerażające i mało komfortowe, ale nic nie poradzisz, że Rayne się po prostu martwił o niego niesamowicie. I chciał dla niego jak najlepiej i będzie to powtarzać, póki nic się nie zmieni. I na razie nie zapowiadało się na zmiany, pomimo nadchodzącej dość dużej zmiany w życiu Jake’a, a co za tym szło – w życiu Rayne’a. Ale, hej, poradzą sobie przecież, prawda? W końcu mają siebie i nawzajem będą się wspierać.
OdpowiedzUsuńObjął go ramieniem i przytulił do siebie. Łał. Rozmawianie o tym było czymś zupełnie innym. A teraz, kiedy okazało się, że operacja jest już za chwilę… to zmieniło postać rzeczy i chyba po raz pierwszy Rayne się denerwował z tego powodu. Operacja i proteza stały się bardziej realne niż do tej pory. I chyba dopiero teraz do niego dotarło, ile Jake poświęca. Pocałował go więc mocno, ale zaraz czule i westchnął cicho. Pogłaskał go po karku, a potem położył dłoń na jego kolanie. Biedny Jake. Dopiero dwadzieścia lat, a tu takie przeżycia.
- Będę cię odwiedzać tak często, jak tylko będę mógł – obiecał mu i cmoknął go w każdy paluszek z osobna. Westchnął ponownie. Właściwie może to i dobrze, że będą w osobnych salach? I tak nic razem nie mogliby robić. Jeden będzie przykuty do łóżka po operacji i będzie wracał do siebie, a drugi będzie zdychać po chemioterapii, również dochodząc do siebie, by potem znowu zdychać. Zapowiadało się bardzo kolorowo.
Wieczorem wyszli razem z sali. Powodzenia, szepnął Rayne na ucho Jake’owi, które potem oczywiście lekko ugryzł, a dopiero potem się rozdzielili. No czekała ich trudna misja, tych pielęgniarek zawsze tu pełno, ale czemuż się dziwić, skoro to był najlepszy szpital w Bostonie.
Rayne podbił do recepcji ze swoim uroczym uśmiechem dorosłego mężczyzny, w którym nadal tkwił mały chłopiec, któremu w głowie tylko psoty. Tak. Właśnie tak. Zagadał do pielęgniarek, opierając się łokciami o blat recepcji, pytał o siebie, potem o to, jak im się wiedzie w życiu osobistym i w szpitalu, przeczesywał subtelnie palcami włosy i starał się nie patrzeć na poczynania Jake’a, żeby nie zwrócić tym uwagi pielęgniarek. Kiedy tylko zobaczył, że Jake daje mu sygnały, że jego misja wykonana, Rayne pożegnał się grzecznie z paniami.
- No, w końcu! Jeszcze chwila, a zaczęłyby mi gadać o swoich kotach, a wtedy ja musiałbym zacząć mówić o Diablo – westchnął. Złapał chłopaka za rękę i pociągnął do świetlicy. Rozglądał się dookoła, czy nikt za nimi nie idzie, a potem przekręcił klucz i weszli do środka. Po ciemku świetlica wyglądała zupełnie inaczej. Całkiem znoście, ale jakoś tak straszniej. Jednak nie zamierzał nad tym jakoś specjalnie rozmyślać, ponieważ przyciągnął do ciebie Jake’a, swojego ukochanego Jake’a, i pocałował go mocno w usta. Aż sobie cicho zamruczał.
Rayne i bez prośby Jake’a siedziałby z nim tam, póki chłopak by się nie obudził. Dla niego to było oczywiste. Chciał z nim być nawet podczas operacji, ale do tego raczej nie dojdzie. Lekarze go nie wpuszczą na salę operacyjną. Nawet jeśliby to zrobili i pozwoliliby mu zostać, to wątpił w to, że przetrwałby cały zabieg bez omdlenia. Tak, może i był strażakiem, wchodził w ogień, łaził po wyżkach, ale taka operacja, to za dużo nawet jak na niego. Cóż, przecież był tylko człowiekiem, prawda? Chociaż gdyby lekarze dali Jake’owi tylko znieczulenie bez narkozy, a sam chłopak poprosiłby Athaway’a o pozostanie z nim, to na pewno by się zgodził. Tylko w tym momencie, patrzyłby tylko na niego, a jego wzrok nawet na ułamek sekundy nie uciekłby od jego twarzy.
OdpowiedzUsuń- Oczywiście, wkradnę się tam, chociaż miałbym wchodzić przez okno albo wentylację – uśmiechnął się do niego, głaszcząc go po boku ciała, a kończąc na brzuchu. – Będę tak długo siedzieć, póki nie otworzysz tych swoich oczu i powiesz, jak bardzo mnie kochasz – zaśmiał się lekko i połaskotał go przez chwilę, a potem pocałował mocno. Co prawda rozmawiali właśnie o amputacji nogi jednego z nich, który potem będzie musiał nauczyć się chodzić z protezą, drugi miał nowotwór serca, a Rayne miał wrażenie, że właściwie wszystko jest okej, wszystko będzie dobrze, ponieważ mają siebie. Był kiedyś zakochany, ale nie przypominał sobie, że tamto uczucie było równie silne, co to. I zresztą, nie zamierzał porównywać niczego.
Położył dłonie na jego biodrach, kiedy Jake nagle znalazł się na jego kolanach.
- No jasne, że tak. Tak jak ty jesteś i będziesz tylko mój – odwzajemnił pocałunek, przejmując nad nim kontrolę. Położył jedną dłoń na jego karku, nie pozwalając mu się od siebie odsunąć. Drugą dłoń wsunął pod jego koszulkę i pogłaskał go po plecach. To był drugi raz Jake’a, więc Raynie nie zamierzał szaleć. Postanowił być dla niego tak samo delikatny, jak za pierwszym razem, chwilę temu w jego mieszkaniu. Dlatego najpierw go przygotował, całując jedocześnie i pieszcząc jego skórę swoim dotykiem. Nie została również pominięta chora noga, którą przez bandaż lekko pocałował, żeby nie sprawić mu bólu. Oczywiście żałował, że Jake musiał się jej pozbyć, ale tak będzie lepiej.
Podczas zabawy, Rayne starał się uciszać i siebie, i Jakie’ego. Jeszcze by im brakowało, gdyby ktoś tutaj przyszedł, zwabiony dziwnymi dźwiękami, dochodzącymi zza drzwi świetlicy.
Po wszystkim Rayne leżał na kanapie, obejmując Jake’a w pasie. Wypadałoby się stąd zabrać, jeszcze pielęgniarki zauważą, że nie ma klucza i przyjdą tutaj, żeby sprawdzić, co się dzieje, a tego na pewno by nie chcieli przecież.
- Jake, musimy iść – westchnął ciężko. Kiedy już razem zamieszkają, będą mogli leżeć tyle w łóżku, ile będą chcieli. Albo tyle, póki ich nie zaczną boleć mięśnie. Ale teraz znajdowali się jeszcze w szpitalu i nie mogli sobie pozwolić na takie rzeczy. Niestety. Dlatego uniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na chłopaka. – Odbijemy to sobie – uśmiechnął się lekko i pocałował go w brzuch. Zaraz potem sięgnął po jego i swoje ubrania. Niestety, to co dobre, szybko się kończy.
Jemu też wcale nie chciało się ruszać z miejsca, ale wolał uniknąć kolejnej potyczki z pielęgniarkami. Chociaż po tym, co zrobili, to mogło się różnie skończyć i na pewno niezbyt dobrze dla Jake’a i Rayne’a, więc może lepiej się stąd ulotnić. Po cichu, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, tak jak weszli…
OdpowiedzUsuń- Dobrze, kocie, będę czekał – odwzajemnił pocałunek i aż sobie cicho westchnął, obejmując go na chwilę. No. I tak miało być. Pogłaskał go jeszcze po karku, po raz enty mierzwiąc mu włosy. Cmoknął go w nos i poszedł do ich sali, raz po raz oglądając się przez ramię, czy jego chłopak idzie grzecznie za nim.
Kolejnego dnia Rayne poszedł na wizytę do lekarza, dlatego go nie było rankiem razem z Jake’em. A szkoda, bo wybiłby mu z głowy czytanie jakiś artykułów, które niekoniecznie mogą być zgodne z prawdą. Wolał jednak mówić mu, że wszystko będzie dobrze i być może Jake w końcu by mu uwierzył, jakiś efekt placebo czy coś takiego, jak to tam się zwało…
Po powrocie usiadł na łóżku. Miał mętlik w głowie, bo nie wiedział, kim przejmuje się bardziej – sobą, czy może swoim ukochanym, którego znał zdecydowanie za krótko, aby go tak nazywać – tak z pewnością ktoś mógłby powiedzieć, ale co ten ktoś wie o uczuciach Athaway’a?
Spojrzał na Jake’a, który trzymał telefon przy uchu, ale nie rozpoczynał żadnej rozmowy, więc pewnie ktoś nie odbierał telefonu. Jego pytanie ścięło go z nóg, więc dobrze, że siedział. Nie wiedział, co mógłby mu odpowiedzieć, nie znał odpowiednich słów. Bo co miałby mu powiedzieć? Że rodzina go olewa, bo nie chce mieć do czynienia z kaleką? Bo ich synek ma raka? Że ma popieprzoną rodzinkę? Westchnął cicho, obserwując go, jak siadał obok niego. Objął go ramieniem i przycisnął do siebie, pokazując mu w ten sposób, że nie jest tak do końca sam. Może i Rayne nie był rodziną taką z krwi-krwi, ale był tutaj z nim i zamierzał być cały czas. Pocałował go w skroń, mocno przyciskając wargi do jego głowy.
- Może po prostu się boją z tobą spotkać. Czasami trudno jest zrozumieć zachowanie najbliższych nam osób – westchnął cicho, pocierając dłonią jego ramię. Spojrzał na niego, a potem zwrócił wzrok ku ekranowi laptopa. Nie miał ochoty na film, ale nie widział innej sensownej opcji. Zawsze mogli iść na spacer, ale nad szpitalem zebrały się chmury, więc… no. – Możemy obejrzeć tę animację, która weszła niedawno do kin – zaproponował, kładąc się z nim wygodnie na łóżku. – „W głowie się nie mieści” czy coś takiego, ale nie wiem, czy już będzie w internetach – dodał, niby zmieniając temat, ale cały czas myślał o rodzinie Jake’a. Sam cieszył się, że jego rodzina chętnie go odwiedzała (pewnie przyjdą w weekend razem z Ericiem), dlatego tak trudno mu było zrozumieć zachowanie państwa Lancasterów. Dlaczego olewali syna? Przecież miał tylko dwadzieścia lat! Potrzebował ich zainteresowania, zwłaszcza w takiej sytuacji! Szkoda, że nic nie mógł zrobić z tym fantem. Bo najchętniej by im skopał dupy, ale to nie wyszłoby na dobre im obu. Ciekawe, jak się czuł Jake, kiedy rodzina Rayne’a przyszła z wizytą i świeżymi owocami w siatce… No i jeszcze Eric, który był w wieku Rayne’a, a czasami zachowywał się jak jego starszy brat. Oczywiście strażak nie miał mu tego za złe, chociaż… no może czasami.
- Wiesz, że ja cię kocham, prawda? – zapytał nagle, owiewając jego uszko ciepłym oddechem.
Rayne westchnął cicho. Niby był dorosły, ale nie wiedział, jak miał pocieszyć Jakie’ego oprócz bycia obok niego i zapewniania, że on sam się nigdzie nie wybiera i będzie tuż obok niego po przebudzeniu się z narkozy. A potem będzie go wspierał w rehabilitacji. No i nie mógł się doczekać, kiedy obaj opuszczą teren szpitala i nie będą musieli się odwracać przez ramię na taki oto budynek. Kto wie, może nawet poszukają sobie ładnego domu, jak już dostaną kredyt małżeński – bo tak się akurat składa, że ostatnio zalegalizowano małżeństwa homoseksualne w Stanach Zjednoczonych, no to ups, ale banki nie będą miały innej drogi wyjścia, co za przykrość. I poszukają tego domu gdzieś poza granicami Bostonu. Skoro Jake’a i tak nic tu nie będzie trzymało… chociaż Rayne miał nadzieję, że mimo wszystko jego rodzina się odezwie do niego, przyjdzie w odwiedziny chociaż na chwilę. Nic jednak tego nie zapowiadało, ponieważ od czasu, kiedy zobaczył kobietę przy łóżku swojego chłopaka, która wyszła równie szybko, co Athaway przekroczył próg sali, to nigdy potem już jej nie widział. Martwiło go to, ponieważ widział, jak bardzo przejmuje się tym sam Jake, chociaż próbował to przed nim ukryć. Niestety, ale poznał go zbyt dobrze, że wiedzieć, że jest coś nie tak. I wkurzało go, że nie potrafił pomóc swojemu ukochanemu.
OdpowiedzUsuńW czwartek Rayne nie spał już od samego świtu. Tak się umówił ze swoim lekarzem, że w czasie operacji Jake’a, pójdzie na dawkę chemioterapii. Jak zapewniał go pan doktor, Lancaster będzie nieprzytomny przez długi czas, więc i Athaway zdąży ze swoimi wspaniałymi lekami, trochę dojdzie do siebie, a potem będzie mógł go odwiedzić w sali pooperacyjnej. Rayne zgodził się na taki układ; przynajmniej nie będzie bezczynnie siedzieć w ich sali i czekał w nieskończoność. Już wyobrażał sobie, jak czas będzie mu się ciągnął i ciągnął, a kolejne minuty będą trwać niczym godziny.
Tak więc spoglądał na Jake’a nieustannie i nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak. Przecież tak wcale nie będzie i wszystko się ułoży, operacja pójdzie sprawnie bez żadnych komplikacji, a Jake obudzi się z najdziwniejszym uczuciem na świecie, ale… Rayne będzie przy nim. Wszystko skończy się dobrze.
Uśmiechnął się do niego lekko, dodając mu otuchy w ten sposób. Podszedł do niego natychmiast i mocno go do siebie przytulił i trzymał go tak w ramionach długi czas. Oczywiście nie za mocno, aby Jake mógł swobodnie oddychać. Pogłaskał go po plecach i westchnął cicho mu do ucha. Potem pocałował go w usta czule i długo przeciągając tę chwilę. No co, przecież za chwilę się rozstaną na kilkadziesiąt ładnych godzin. Musiał się nim nacieszyć przez te ostatnie minuty, nim Jake opuści ich wspólną salę.
- Nie bój się – szepnął w końcu i odchylił nieco głowę, aby spojrzeć mu w oczy. – Wszystko pójdzie zgodnie z planem i będziesz zdrowy, kocie – uśmiechnął się szerzej, bo naprawdę w to wierzył. Znowu go pocałował; tym razem nieco krócej, ponieważ do pomieszczenia weszli pielęgniarze, którzy mieli zabrać Jake’a. – Kocham cię – dodał mu na ucho, które ucałował.
Postanowił iść z nimi, odprowadzając w ten sposób swojego chłopaka, aż w końcu jeden z kolegów w białym fartuchu stwierdził, że tyle wystarczy i powinien wracać do siebie. Rayne w pierwszej chwili chciał coś warknąć, ale w porę ugryzł się w język, nie potrzebował jeszcze kłopotów z personelem tego szpitala. Długo jeszcze patrzył za oddalającym się Jakie’m, póki ten na dobre nie zniknął mu z zasięgu wzroku. Schował dłonie do kieszeni bawełnianych spodni, w których to zaczął ściskać kciuki. W końcu jednak trzeba było się zebrać w sobie i iść do siebie. Jakoś przetrwa dzisiaj, jutro zajmie się czymś innym, na przykład spaniem. Może i dobrze, czas jakoś mu minie, jeszcze pogada z lekarzem, kiedy mniej więcej Jake może się obudzić, by w razie czego nastawić sobie budzik na odpowiednią porę.
UsuńI tak w piątek rano Rayne wybrał się do gabinetu, w którym odbywały się jego sesje z chemioterapią. Będzie myślał cały czas o nim, więc może czas jakoś szybciej zleci.
Przygotował się i z uniesioną głową poszedł się zmierzyć z kolejną dawką chemii, myśląc cały czas o Jake’u. Wciąż trzymał kciuki.
Przez cały swój „zabieg” Rayne zastanawiał się, co dzieje się z Jake’em. I nawet nie było tak źle skupiać się właśnie na nim, nie przeszkadzały mu te wszystkie sprzęty dookoła niego, ten zapach i generalnie cała otoczka. Jedyne, co mu przeszkadzało to fakt, że kilka jego króciutkich włosów znalazł rano na poduszce. No niefajnie. Chyba się zaczyna i tak właściwie Rayne się cieszył z tego powodu mimo, że to wcale nie było takie miłe. To był jakiś tam znak, że coś daje da chemioterapia (miał nadzieję, że nie tylko to, że to taki pseudo bezpłatny fryzjer czy coś) i możliwe, że jeszcze wszystko się jakoś ułoży. Zaraz po tym od razu jego myśli zaczęły krążyć wokół Jake’a. Bał się o niego; Rayne bał się praktycznie każdej operacji, nawet tej najmniejszej, bo nigdy nie wiadomo, czy coś pójdzie nie tak i to niekoniecznie z winy lekarzy.
OdpowiedzUsuńWrócił do swojej sali i nawet nie próbował nagabywać lekarzy o odwiedziny. Zwłaszcza, że lekarz mu powiedział, że amputacja nogi to dość skomplikowany zabieg i potrzeba dużo czasu, aby zrobić to dobrze. Z jednej strony okej, z drugiej niekoniecznie. Im dłużej to trwało, tym bardziej się denerwował. Może też powinni go uśpić, dać mu odpowiednią dawkę narkozy, a potem obudzić w odpowiednim momencie. No co, taka prawda.
Usiadł na łóżku, a potem położył się na nim i spojrzał w sufit. Strasznie tu cicho bez niego, więc Rayne nie mógł się doczekać, kiedy jego Jakie wróci do niego.
Sam nie wiedział, kiedy tak naprawdę zasnął, ale gdyby wiedział, to na pewno byłby z tego powodu zadowolony. Miał jeszcze tyle godzin do czasu, aż go zobaczy… Obudził się wieczorem, więc podzióbał tylko kolację, pytając przy okazji pielęgniarkę, jak tam operacja pana Lancastera. Dowiedział się tylko, że wciąż trwa. I tak nic więcej by mu nie mogli powiedzieć, w końcu formalnie Rayne nie był jego rodziną. I to było najgorsze, bo się nie dowie niczego. Jego rodzinka nie chce się z nim kontaktować, nie przyjdą tutaj, aby zdobyć informacje, więc Athaway nie miał jak dowiedzieć się o stan zdrowia swojego ukochanego.
Dlatego kiedy lekarz powiedział mu, że może do niego zajrzeć, od razu się uniósł z łóżka. No, przynajmniej ktoś o nim pamiętał. Szybko – na tyle, ile dawał radę, bo i tak nie czuł się jakoś superdobrze - ruszył za doktorem. Przy drzwiach skinął mu głową w ramach podziękowania, a potem wszedł do środka i skrzywił się. Jezu, jego biedny Jakie…
- Kochanie – westchnął ciężko i podszedł bliżej. Nie wyglądało to najlepiej, ba, to było straszne, ale miał nadzieję, że wszystko jest w porządku i niedługo pozbędą się tego wszystkiego i Jake będzie mógł normalnie funkcjonować (na tyle normalnie, na ile pozawalało mu życie bez nogi). Stanął przy jego łóżku i delikatnie pogłaskał go po policzku, obawiając się, że zaraz zrobi jakiś fałszywy ruch i cała ta technologia się spierd… zepsuje przez niego. Spojrzał na jego dół, poniżej pasa, i ponownie westchnął. – Ale będziesz zdrowy, kocie – powiedział, a potem przysunął sobie krzesełko i usiadł tuż przy łóżku. Spojrzał na kardiomonitory i inne takie, obserwując liczby, jakieś linie proste i łamane… - No, obudź się, kocie, ile możesz kazać mi czekać, co? – uśmiechnął się lekko, łapiąc go delikatnie za dłoń. Pochylił się i pocałował ją, lekko dotykając jego skóry ustami. To, jak wyglądał Jake, było dość przerażające, ale świadczyło o tym (to i brak paniki w głosie lekarza), że będzie wszystko dobrze, Jake się wybudzi bez raka, a potem nauczy się chodzić z protezą. Wszystko miało się ułożyć.
Chciałby dotknąć jego nogi, ale trochę się bał, że przy najmniejszym dotyku może coś rozwalić, jakieś szwy czy cokolwiek, dlatego jedynie mógł spoglądać w tamtą stronę i trzymać go bezpiecznie za dłoń.
Na szczęście Jake nie kazał mu długo czekać. Co tam lekarze i pielęgniarki? Nie, to dla Rayne’a Jake musiał się obudzić jak najszybciej. Bo było już mu nudno samemu w sali, bo nie miał do kogo się odezwać, nie miał kogo pocałować i przytulić, no i z kim miał grać w kalambury? Kto miałby być z nim w parze? Tylko Jake. Tylko jego miał w głowie, dlatego niesamowicie się ucieszył, kiedy jego ukochany lekko ścisnął jego dłoń, a po chwili już otworzył oczy. Tak, operacja się udała, Jakie się wybudził.
OdpowiedzUsuńRayne odczekał, aż lekarz i pielęgniarka wykonają swoją robotę, a dopiero potem pogłaskał chłopaka po policzku. Pocałował go lekko w nosek i lekko w usta. No, teraz mogłoby już tylko lepiej. I właściwie najchętniej położyłby się tu obok niego, w tym łóżku, aczkolwiek wolał nie narażać siebie i Jake’a na gniew pielęgniarek… A zwłaszcza nie chciał narażać pana Lancastera na jakikolwiek ból czy komplikację, jeżeli chodzi o nogę. Nigdy nic nie wiadomo, Rayne dmuchał na zimne, jeszcze zdążą sobie razem poleżeć. Na przykład w mieszkaniu Rayne’a, do którego przecież się przeniosą, jak tylko opuszczą mury szpitala. Naprawdę nie mógł się tego doczekać. Wiedział jednak, że przed nimi długa droga, chociaż cały czas czynią kroki na przód. To się liczyło.
- Niedługo – uśmiechnął się do niego ciepło. – Trochę pospałem, ponudziłem się… a z tobą siedziałem kilka chwil. Lekarz od razu pozwolił na wejście – zdradził mu i pogłaskał go po nadgarstku. – Dzwonił tylko Eric – powiedział i westchnął. Jake na pewno pytał o swoją rodzinę, a nie o przyjaciela Rayne’a. Jednak Athaway powiedział Ericowi o operacji i mężczyzna chciał przyjść później i odwiedzić nowo poznanego kolegę, chłopaka swojego przyjaciela, więc no… - Ale na twoją komórkę, to nie wiem – dopowiedział szybko, próbując dodać mu trochę otuchy, pocieszyć go, dać mu nadzieję (chociaż sam nie wiedział już, czy warto, jednak nie potrafił mu powiedzieć wprost o swoich odczuciach względem niezainteresowanej rodziny Lancaster). – Ze mną w porządku, kochanie. Kiedy znowu do mnie mówisz i kiedy mam cię tak blisko, to wszystko jest jak najbardziej okej – uśmiechnął się ponownie i znowu go pocałował. Tym razem kilkukrotnie cmoknął go w usta. Moje. – Lepiej mi powiedz, jak ty się czujesz – co prawda Jakie wyglądał bardzo blado i mizernie, ale czemuż się dziwić po takiej operacji? Przecież gdyby wyglądał jak okaz zdrowia, to wtedy byłoby dziwnie. Rayne trochę się bał o zdrowie psychiczne Jake’a. Pamiętał i doskonale wiedział, jak do tego wszystkiego podchodził chłopak. Nie chciał tracić nogi i Rayne wcale mu się nie dziwił. Dlatego obawiał się, co teraz będzie czuł jego ukochany. W każdym bądź razie, Rayne zawsze będzie obok i będzie się starał mu pomagać, jak tylko będzie mógł. – Wiesz, lekarze nie chcieli mi nic powiedzieć, bo nie jestem członkiem twojej rodziny – westchnął. – I tak dobrze, że teraz mogę tu z tobą siedzieć i trzymać cię za rękę. Jakby mi jeszcze to zabrali… musiałbym cię stąd ukraść, wiesz? I gdzieś wywieźć daleko, gdzie nie dopadliby nas ci źli, acz dobrzy, lekarze – znowu uniósł kąciki ust ku górze i przycisnął usta do jego dłoni. Kątem oka zerknął w stronę jego nóg… a raczej nogi. Wszystko będzie dobrze.
Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo było mu przykro, jak bardzo Rayne odczuwał smutek ze względu na Jake’a. Przecież on miał tylko dwadzieścia lat. Zresztą, nikt nie zasługiwał na utratę nogi. Ewentualnie jakiś groźny przestępca. To wtedy tak, ale Jake? Nie zamierzał jednak siedzieć z założonymi ramionami. Powiedział już mu, że z nim będzie i będzie go wspierał, pomagał. Może jeśli Jake nie będzie w tym wszystkim sam, to sobie szybciej z tym wszystkim poradzi. A o to chyba chodziło. Potem jeszcze nauczy się chodzić z nową nogą i będą mogli wrócić do mieszkania Rayne’a. A obok lokalu Athaway’a pomieszkiwał na razie jego kot. Miał nadzieję, że Diablo nie przyzwyczaił się za bardzo do mieszkania sąsiadki i wróci do niego, kiedy nastanie pora. I polubi Jake’a i nie będzie się załatwiał do jego butów.
OdpowiedzUsuńRayne odwzajemnił pocałunek, głaszcząc go po boku ciała przez kołdrę. Cóż, wolał na razie nie naruszać konstrukcji tak prostej jak kołdra. Bał się, że najmniejszy ruch (chociażby pościelą) może stworzyć zagrożenie dla gojącej się nogi Jake’a. A Rayne nie chciał sprawiać mu bólu, wręcz przeciwnie – chciał mu dawać radość i szczęście. Właśnie dlatego całował go z całą swoją czułością, chociaż pocałunek należał do tych mocnych i szybkich.
- Kocham cię i będę z tobą – powiedział do niego i pocałował go raz jeszcze. Tak, jeszcze razem stąd wyjdą, nie oglądając się za siebie.
Kilka dni później, kiedy Jake mógł wrócić do sali, którą dzielił z Rayne’m (pielęgniarki pewnie miały nadzieję, że nie zastaną ich rano w jednym łóżku ze względu na stan zdrowia Lancastera, wiedziały na pewno, że Athaway nie chce narażać chłopaka na jakieś niepowodzenia i powikłania, które miał w głowie pewnie tylko Rayne i nic by się wielkiego nie stało, gdyby zechciał go któregoś razu pogłaskać po udzie).
- Cześć, panowie! – po południu wpadł Eric. Jak się zapowiedział, tak wpadł. Tylko jakoś tak dziwnie szedł, trochę się pochylał do przodu, a w plecaku wyraźnie coś miał. Rayne się ucieszył, może przyjaciel kupił im jakieś owoce czy coś smacznego, co by im się przydało teraz na osłodę (spójrzmy prawdzie w oczy – w sklepie szpitalnym wszystko kosztowało dwa razy więcej niż w normalnych sklepach).
- Co masz dobrego?
- Miauczącego – poprawił go Eric i usiadł na krzesełku przy łóżku Jake’a. – Jak się czujesz? Mam tu coś, co podobno wyciąga choroby, więc bądź miły – powiedział do chłopaka, otwierając szerzej plecak. Zza materiału wyłonił się czarno-biały łeb kota.
- Diablo! – zawołał entuzjastycznie Rayne i już siedział obok Erica. Pogłaskał kota za uchem. – Zwariowałeś? Jak cię ktoś przyłapie, że przemycasz sierść na oddział, to cię zamordują. Albo porwą, żeby przeprowadzać na tobie eksperymenty – syknął, ale oczywiście nie przestawał głaskać zwierzaka. Stęsknił się za tym małym miauczącym stworzeniem. – To Diablo – przedstawił kicię swojemu chłopakowi. – Ostatnio nie zdążyliście się poznać.
Eric cieszył się, że mógł sprawić radość Jake’owi. Niby nic, zwykły kot, ale jak może humor człowiekowi poprawić. Zwierzaki to jednak była jedna z tych dobrych terapii, które naprawdę działały. Sądził też, że kot w jakiś sposób pomoże chłopakowi; dużo rozmawiał z Athaway’em przez telefon i dowiedział się, że chłopak ciężko to przeżywa (ale to raczej nic dziwnego, ciekawe kto by się cieszył na utratę nogi). Pomysł z kotem nie przyszedł od razu, ale gdy już do niego dotarło, co mógłby zrobić… nie pozostało mu nic innego, jak odwiedzenie sąsiadki Rayne’a, zabranie kota i przemycenie go w plecaku do szpitala. W planach nie miał wypuszczać Diablo, bo jakby zaczął sobie tak chodzić, to rzeczywiście mógłby zostawić sierść, a Eric raczej nie chciał mieć z tego tytułu problemów. Dlatego pilnował, żeby Diablo grzecznie siedział w plecaku i nie próbował się wydostawać, co raczej będzie trudne już niedługo, kiedy zwierzakowi znudzi się siedzenie w jednym miejscu. Ale przynajmniej otrzymywał głaskanie. Wkrótce kot zaczął się ocierać łebkiem o dłoń Jake’a, pozostawiając na nim swój zapach. Co prawda tylko Eric pachniał Diablo, Rayne już za długo siedział w szpitalu, no i jeszcze te chemie wszystkie…
OdpowiedzUsuń- Nie z choroby, tylko choroby. Koty są dobre na reumatyzm. A psy wyczuwają choroby – dodał Eric, tonem znawcy, chociaż ostatnio psa miał, kiedy chodził do gimnazjum. – Słyszałem taką historię, że pies zaczął się kłaść koło swojej pani, patrzeć na nią takim dziwnym, smutnym wzrokiem. I wtedy ta pani poszła do lekarza i okazało się, że jest chora. Pies uratował jej życie – uśmiechnął się na koniec.
Rayne znał tę historię, Eric też mu ją opowiedział. Zaraz potem wstał i spojrzał na swojego chłopaka. Trochę się o niego martwił, żeby tak sam szedł, przecież mogli wziąć wózek. Ale skoro chciał, co w sumie było dobre, że sam próbuje. Musiał się przyzwyczaić do tej dziwnej sytuacji, musiał nauczyć się równowagi i koordynacji, nim otrzyma protezę i rozpocznie rehabilitację.
- Park to dobry pomysł. Przyda nam się trochę świeżego powietrza. Ale jak Diablo zauważy ptaki…
- Wziąłem smycz, więc będzie za bardzo zajęty zabiciem jej i rozerwaniem na kawałki – uspokoił go Eric i również wstał, obejmując plecak. Odsunął się trochę od łóżka, podczas kiedy Rayne pomagał wstać Jake’owi. Pewnie Lancaster chciał to zrobić sam, jednak Rayne nie potrafił się powstrzymać od pomocy. W końcu kochał Jake’a i chciał dla niego jak najlepiej. Podał mu kule i stał tuż obok, przygotowany do wszelkiej asekuracji. Mruczał mu cicho na ucho, że dobrze mu idzie, że tak trzymać i że już jest dobrze. Oczywiście minęło dopiero kilka dni od operacji, więc nie należało spodziewać się cudów, jednakże Athaway wierzył w swojego ukochanego.
- Nie spiesz się – powiedział tylko – mamy cały dzień, a Diablo chętnie z tobą posiedzi – uśmiechnął się lekko, chcąc go przekonać, żeby się nie denerwował i nie robił wszystkiego na szybko. Powoli, na spokojnie, aż będzie miał wprawę. Do wyjścia do parku nie mieli tak daleko, więc Jake się szybko nie zmęczy.
Rayne był bardzo szczęśliwy, kiedy obserwował na ustach Jakie’ego uśmiech. To napawało Athaway’a również radością. Pogłaskał go po boku ciała, przyciskając go do siebie i uważając, żeby sobie nie zrobił krzywdy przez przypadek. Na szczęście nic się nie stało i dotarli na ławkę. Pomógł chłopakowi usiąść, a potem sam klapnął sobie obok niego. Nawet nie zdążył się odezwać, kiedy Jake rozsunął zamek plecaka, a łeb Diablo od razu zaczął się rozglądać z zainteresowaniem. Trawa! Drzewa! Ptaki!
OdpowiedzUsuńRayne pogłaskał kota pod bródką. O pazury nie musieli się bać, Diablo ich nie wystawiał bez powodu. Czasami pokazywał kły, ale w geście chęci zabawy, jak łapał łapkami rękę właściciela i podgryzał jego skórę ostrymi ząbkami. Małe to to takie, a zębiska ostre jak igiełki.
- Prawda – zamruczał Rayne i pocałował chłopaka prosto w usta.
- Może ja też powinienem poszukać sobie kogoś w szpitalu, co? Skoro tu już takie deklaracje słyszę – Eric uśmiechnął się do nich. To było takie fajne, że pomimo tego, co ich spotkało, potrafili pokazać sobie uczucia, dzielić się nim i być szczęśliwym. Na pewno to uczucie w dużej mierze motywowało ich obu do tego, żeby się nie poddawać i stawiać czoła chorobie. To też pewnie dzięki Jake’owi Rayne raczył się zadzwonić do niego i do rodziców, że jest chory i tak naprawdę nie jest na wyjeździe na Alasce, tylko tuż obok w szpitalu, w którym walczy o życie z nowotworem serca. Cholerny drań chciał to wszystko przed nimi ukryć.
- Nawet tak nie żartuj – prychnął Rayne i spojrzał na niego poważnie. – Wszędzie, ale nie w szpitalu. Już nie możemy się doczekać, aż stąd wyjdziemy i zamieszkamy u mnie.
Diablo tymczasem wstał, przeciągnął się i wszedł na kolana Jakie’ego. Spojrzał na chłopaka swoimi żółtymi, kocimi oczami, jakby prosił o przyzwolenie, jednak Rayne złapał go w ręce i położył na swoich kolanach. Wolał nie ryzykować, że ciężar kota może osłabić lub zrobić cokolwiek z jego nogą. A raczej miejsce, w którym dokonano cięcia. Niby minęło kilka dni i tak dalej, ale Rayne wolał dmuchać na zimne.
Zaczął głaskać kota po brzuszku, a Diablo wyciągnął przednie łapy do przodu, tylnie do tyłu i przymknął ślepia. Rayne wolną ręką złapał dłoń Jake’a i położył ją na brzuszku zwierzaka.
- Czujesz, jak mruczy? – uśmiechnął się do niego, palcem gładząc futro Diablo w miejscu, gdzie rosły wąsy. – I kto może powiedzieć, że koty to wredne stworzenia, co? – zaśmiał się, przytrzymując zwierzaka, żeby nie spadł mu z kolan. Bo jak zacznie się rozciągać, to robi się z niego forma ciekła, bez kości i mięśni. – Ach, ty kocie, ty – ponownie się uśmiechnął, a potem spojrzał na swojego chłopaka, którego pocałował.
No, ładny dzień na siedzenie w parku z przyjacielem i kotem do kompletu. Rayne co jakiś czas zerkał na twarz Jake’a i obserwował jego uśmiechy. Był bardzo z tego zadowolony, tęsknił za jego uśmiechami, za jego radością. Może Eric powinien częściej przyprowadzać kota do szpitala? A tutaj, w parku, chyba nie będą się aż tak czepiać sierści…
Rayne przyglądał się Jake’owi przez dłuższy czas, kiedy głaskał Diablo, który oczywiście mruczał sobie cicho, z zamkniętymi oczami oddawał się rozkoszy. Koty. Bardzo dziwne stworzenia, ale za to jakie mięciutkie i śliczne. A przynajmniej niektóre. Diablo właśnie taki był. A o pazury to się nie musieli martwić, ponieważ akurat ten kot ich nie wyciągał bez potrzeby. Jak się bawił to też ich nie używał, więc można było odczuć na swojej skórze mięciutkie łapki kota. Taki kochany był.
OdpowiedzUsuń- Wiesz… Diablo nie będzie miał potomków, ponieważ już dawno temu przeszedł kastrację. Stał się za to o wiele bardziej spokojnym kotem i już nie miauczy i nie hałasuje po nocach. Można się wyspać. Wierz mi, to naprawdę fajne, kiedy kot śpi i nie zamierza cię denerwować w środku nocy – westchnął Rayne, głaszcząc kicię pod bródką. – Ale zawsze możemy adoptować sobie jakieś kocięta. Oby tylko były takie grzeczne jak teraz Diablo.
Nie chciał wrócić do sali, gdzie było wciąż tak samo i gdzie nie mógł przebywać kot, ale wiedział, że Jake musi dużo leżeć i odpoczywać nim zacznie porządną rehabilitację. Kiedyś na pewno to sobie odbiją.
Pożegnali się z Ericiem i z kotem, a potem skierowali się z powrotem do ich jakże ulubionego miejsca w tym szpitalu. Rayne już miał dość. Już rzygał tym całym budynkiem. Wcześniej mu to nie przeszkadzało, ale im dłużej tutaj siedział, tym bardziej chciał wracać do swojego mieszkania, do swojego łóżka i do swojej lodówki. Nie mógł się doczekać powrotu do domu, tym razem wróci tam razem z Jakie’m (chyba będzie musiał zrobić porządek w szafie).
- A co byś chciał robić, hm? – obejmował go mocno w pasie, asekurując i nie pozwalając mu na zrobienie sobie przypadkowo jakiejś krzywdy. – Mogę skoczyć do świetlicy po jakąś grę planszową albo nie wiem. Możemy jakiś film obejrzeć. Pewnie hity kinowe już są dostępne online, więc możemy sobie coś włączyć o zabić czas. Przy okazji mogę iść do sklepu i kupić coś do przegryzienia. Jak wolisz, kociaku – pocałował go w usta, kiedy pomagał mu usiąść na łóżku. Jake mógł tego nie lubić, tej zależności, ale nic nie mógł na to poradzić, a Rayne chciał mu pomagać. Obiecał mu, że będzie to robić i słowa dotrzyma. Głównie dlatego, że go kocha i to wychodziło samo z siebie, a nie ze złożonej obietnicy.
Może i Jake’owi nie szło od razu super dobrze, ale przecież dopiero co stracił nogę. To nie tak jak z niektórymi zwierzętami, że potrafiły od razu chodzić i skakać (ewentualnie przewracając się kilkukrotnie przy okazji). Jake musiał być cierpliwy, a efekty zobaczą już niedługo. Rayne był tego pewien, ponieważ szło mu coraz lepiej, widział jego determinację na twarzy i kibicował mu – raz ciszej, raz głośniej. Oczywiście pomagał mu, aby się nie męczył ani nie zrobił sobie krzywdy. Pilnował go niczym pies (albo Diablo, bo jak ten sobie coś upatrzy, to bez mrugnięcia okiem może się wpatrywać w coś godzinami). Rayne nie martwił się o rehabilitanta. Wiedział, że lekarz zrobi wszystko, aby Jake czuł się dobrze z nową nogą. W końcu to lekarz, na pewno będzie miły i troskliwy, nie będzie niczego na siłę przyspieszać. Małymi kroczkami dojdą do tego sukcesu i wkrótce Jake zapomni o starej nodze, która sprawiała mu tyle bólu.
OdpowiedzUsuń- Przesadzasz, nie będzie tak źle – uśmiechnął się do swojego chłopaka, a zaraz potem spojrzał w stronę drzwi. Uniósł brew wyżej. No nie spodziewał się, że rehabilitant Jake’a będzie taki młody. Jemu osobiście się nie podobał, ale… miał nadzieję, że Lancasterowi również nie. Dobrze, że wcześniej się nie martwił, bo teraz to chyba by go szlag trafił. Szybko spojrzał na jego dłonie, ale nie dostrzegł żadnej obrączki. No niedobrze. Rayne poczuł się lekko zazdrosny. A to też nie było dobre. – Mogę pójść. Zaczekam na ciebie.
Pogadankę na temat protezy i ogólnie nauki chodzenia już słyszeli obaj, kiedy to lekarz prowadzący przyszedł opowiedzieć Lancasterowi o wszystkim, aby Jake mógł się jakoś na to wszystko przygotować, więc dzisiaj już pewnie zaczną. Najpierw dopasują odpowiednią protezę, nauczą go, jak ją zakładać, czyścić i co tam jeszcze będzie potrzebne. Pewnie dopiero na drugim spotkaniu Jake zacznie uczyć się chodzić. Rayne nie mógł się doczekać i chrzanić już, jak wygląda rehabilitant i że ten młody facet będzie bezkarnie dotykać jego chłopaka.
Wstał z łóżka i pomógł się podnieść Jake’owi. Objął go i pocałował w skroń. Oczywiście, że nie robił tego demonstracyjnie, żeby młody lekarz widział, że coś między nimi jest i ma sobie wybić z głowy ewentualne podrywy.
Powoli udali się w odpowiednie miejsce na salę gimnastyczną. Czy rehabilitacyjną. Było tutaj mnóstwo różnych przyrządów, lin, równoważni, mat… czego dusza zapragnie.
- Chyba będziesz się czuł tutaj dobrze – szepnął mu Rayne na uszko, które potem pocałował. – Zaczekam na korytarzu, żeby nie przeszkadzać innym – pogłaskał go po karku i pocałował krótko, żeby rehabilitant się zaraz nie doczepił, że bez przerwy tylko się miziają, przeciągają wszystko, a czas ucieka. Czas, który mogli wykorzystać na ważniejsze sprawy, jaką teraz była nowa noga dla Jake’a.
Rayne stanął sobie przy szybie na zewnątrz i uśmiechnął się do chłopaka. Powoli do przodu. Jake nie miał nogi, Rayne tracił coraz szybciej włosy (i wyglądał dość śmiesznie, ale nikt się nie odważył zaśmiać, bo wszyscy wiedzieli, co się z nim dzieje). Jake dostanie nową nogę, a Rayne’owi odrosną włosy. Będzie dobrze.
Cierpliwość nigdy nie należała do jego mocnych stron. Serio. Nauczył się tego dopiero w szkole strażackiej, kiedy uczęszczał na wszystkie szkolenia, kursy i treningi. I potem jakoś to szło. W czasie pracy potrafił poczekać, wszystko wydedukować. A teraz, kiedy miał czekać na Jake’a na zewnątrz, znowu było trudno. Zwłaszcza, kiedy jakiś młody lekarz dotykał JEGO chłopaka. Oczywiście, że był zazdrosny. Oczywiście, że wiedział, że rehabilitant powinien to robić, w końcu to jego praca i sam wiedział najlepiej, co powinien zrobić, jak i gdzie dotknąć, żeby przygotować pacjenta na protezę. Oczywiście, że miał to gdzieś. Oczywiście, że nadal czuł zazdrość i wolałby, żeby rehabilitantem została kobieta. Może wtedy nie przejmowałby się tak bardzo i czekanie na zewnątrz i obserwowanie ich poczynań nie byłoby takie trudne. I niecierpliwe.
OdpowiedzUsuńZacisnął zęby widząc minę Jake’a. Nie był do końca pewny czy ból (o którym świadczyła skwaszona mina Lancastera) powinien towarzyszyć czy też nie. Bardziej skłaniał się przy opcji, że jednak powinien, w końcu w tamtych okolicach została przeprowadzona bardzo poważna operacja.
Wszedł do środka, kiedy rehabilitant o dziwo zgodził się na taki układ. Rayne rzucił mu spojrzenie, a potem uklęknął przy Jake’u. Wysłuchał wskazówek lekarza i zaczął dotykać nogi swojego chłopaka dość ostrożnie, czyli nie tak, jak powinien do końca, ale cóż. Po raz pierwszy go tam dotykał, nadal się bał, że zrobi mu krzywdę i wyjdą z tego jakieś poważne powikłania, tragedie i katastrofy. To było dość irracjonalne, skoro sami lekarze mogli już bezkarnie robić tam, co chcieli, no ale to Rayne. Nie chciał nieumyślnie zrobić krzywdy swojemu ukochanemu kociakowi. Co jakiś czas unosił spojrzenie na jego twarz, obserwując jego reakcje na uciskanie nogi w okolicach cięcia.
- Nie wiem, czy Jake panu mówił – zaczął w końcu Rayne, co by przerwać ciszę, jaka zapadła po tym, gdy Anthony skończył mówić, jak Athaway powinien dotykać nogi Jake’a, aby przyzwyczaić go do protezy, którą wkrótce dostanie. – Ale on chce taką protezę z laserami – spojrzał poważnie na lekarza, chociaż na jego twarzy czaił się uśmiech. – I najlepiej, gdyby otwieracz do piwa i scyzoryk też się tam znalazły. Macie coś takiego na magazynie czy trzeba robić na specjalne zamówienie? – zapytał, nie mogąc już powstrzymać uśmiechu. Chciał trochę rozładować tę napiętą sytuację i właściwie sam nie wiedział, czy mu wyszło.
I tak będzie musiał pogadać z Jake’em. Przecież to Anthony jest tutaj rehabilitantem i zna się na tym, a nie Rayne. Rayne jest – a właściwie był – tylko strażakiem. Umiał zrobić pierwszą pomoc, znał podstawy ratownictwa, ale o takich rzeczach się nie uczył. Wolał oddać Jake’a w ręce, które wiedzą, co robić, żeby jak najszybciej mu pomóc. Z drugiej strony, jeżeli pan lekarz zacznie go dotykać nie tam, gdzie powinien, to on będzie potrzebować pomocy rehabilitanta.
Pierwsze wrażenie, jakie wywołał na Rayne’ie rehabilitant nie było dobre, no bo był młody i tak dalej, Jake też jest młody (a niektórzy sądzili, że trzydzieści lat to już dużo, więc no) i mogliby się jakoś dogadać podczas tych wspólnych sesji, ćwiczeń, spotkań… ale chyba nie to będzie problemem. Młody lekarz (który na pewno nie miał stopnia doktora i Rayne był tego pewien) był po prostu wredny. I sam Athaway nie wiedział, która opcja była lepsza. Bo gdyby rehabilitant chciał poderwać Jake’a, to chociaż byłby dla niego miły i uprzejmy, a także traktowałby go delikatnie. A tymczasem Rayne miał ochotę walnąć Anthony’ego prosto w nos, niech sobie nastawia. Ale niestety, jak bardzo nie chciałby sprawić, jak jego pięść nie pasuje do twarzy tego skurkowańca, to musiał trzymać nerwy na wodzy. A pięści jak najdalej od niego. A szkoda…
OdpowiedzUsuńNa słowa Anthony’ego, Rayne wymienił spojrzenie z Jake’em, a potem powoli się podniósł, prostując się jak najbardziej tylko mógł, wyciągając przy tym kręgosłup i szyję. Spojrzał na niego z góry, ciesząc się w głębi siebie, że jest wyższy od tego pana. I w ogóle lepiej wygląda. Może dlatego, że on spędzał dużo czasu na treningach i przygotowaniach do różnych akcji, a pan lekarzyna siedział nad książkami.
- Dobrze, że pan nie pracuje z dziećmi, biedne bałyby się do pana podejść – uniósł brew wyżej, a zaraz potem spojrzał na swojego chłopaka. Nie chciał wychodzić, ale naprawdę nie zamierzał utrudniać. Jeszcze Anthony poszedłby na skargę do ordynatora oddziału i to Rayne miałby przesrane. Nie chciał, żeby go gdzieś przewozili i tak dalej. Zresztą, strzępienie języka też wydawało się bezsensowne. Dlatego westchnął cicho i pocałował Jakie’ego lekko w usta. No i poza tym powiedzenie mu, że ma kij w dupie nie było miłe. Nie chciał się narażać, że zaraz to Rayne’a sprowadzą do pionu. – Poczekam na zewnątrz. I nie daj mu się – dodał niby szeptem, ale wszystko i tak mógł usłyszeć rehabilitant. – A Jake jest moim chłopakiem - wyjaśnił, gdyby mężczyzna jeszcze nie zauważył tego, jak obnoszą się Rayne i Jake względem siebie. Zmroził go wzrokiem, a później skierował się w stronę drzwi, niechętnie puszczając dłoń Jake’a. Oczywiście, że zamierzał wszystko obserwować bacznie przez szybę. Jeszcze ten wredny rehabilitant zrobiłby krzywdę (umyślnie czy też nie) jego chłopakowi i co? Rayne musiał wszystko wiedzieć. Właściwie mogliby pójść się zapytać o kogoś innego, ale nie wiedział, czy skarżenie miało jakikolwiek sens i czy wyszłoby im to na lepsze…
Stanął więc przy szybie, prawie opierając o nią nos. Żałował, że nie zna żadnego rehabilitanta. Nie musiałby już nawet tutaj pracować, ale Rayne chętnie popytałby, jak powinno to wszystko wyglądać i czy to, co robił Anthony to była jego praca czy może coś więcej.
Czekał na niego z niecierpliwieniem. Ileż można było tam siedzieć? Znaczy dobra, wiedział, że pewnie takie zajęcia trwały od godziny do półtorej czy jakoś tak (bardziej zgadywał, bo nawet nigdzie o tym nie czytał ani nie pytał nikogo o takie rzeczy, a może powinien, wtedy byłby spokojniejszy czy coś, wiedziałby, kiedy musiałby ewentualnie interweniować, żeby przerwać te macanki na jego chłopaku, a to strasznie mu się nie podobało; nic jednak nie mógł na to poradzić, bo był tylko pacjentem, chłopakiem pacjenta, któremu była ta rehabilitacja bardzo, ale to bardzo potrzebna). Siedział więc na ławeczce przy szybie, przodem do niej, obserwując jak znikają mu z pola widzenia. Rayne zacisnął zęby. Co za cholera z tego Anthony’ego. Ach, gdyby tylko mógł bezkarnie walnąć go prosto w ryj… Ale nie mógł. I to powstrzymywało go przed wkroczeniem do sali. Hm, może zapyta lekarza prowadzącego Jake’a o możliwość zmiany rehabilitanta? W sumie, co mu szkodzi spróbować tak naprawdę?
OdpowiedzUsuńWestchnął głośno, widząc idącego ku niemu Jake’a. Wreszcie! Wstał i objął go, przytrzymując jednocześnie, żeby mu nie upadł i nie zrobił sobie krzywdy. Kochany.
- Trochę czekałem, ale było warto – uśmiechnął się do niego lekko i pocałował go w czółko. Od razu uniósł wzrok ponad głowę Jakie’ego, patrząc, czy gdzieś tu obok nie czai się ten przeklęty rehabilitant. Na szczęście odpuścił sobie przechodzenie obok nich. Może został, może wyszedł innym wyjściem, nieważne, ważne było to, że Rayne nie musiał go oglądać. – Wiem, że muszę, siedziałem cały czas, naprawdę! – zapewnił go i ponownie na niego spojrzał. Pogłaskał go po policzku i westchnął. Jak to chciał iść sam? No niby nie siedzą na sali razem, Rayne czekał na korytarzu i tylko Jake pracował nad swoją sprawnością w środku, ale to przecież nie znaczyło, że Jake ma iść tam sam. – Jesteś pewny, że chcesz iść sam? Dlaczego? Anthony ci coś powiedział? – zapytał, nieco zaniepokojony. Podał mu jedną z kul, drugą biorąc w dłoń. Wolnym ramieniem objął go w pasie i przyciskał do swojego boku, aby mógł się o niego swobodnie oprzeć. Rayne’owi nie sprawiało to żadnego problemu, właściwie cieszył się, że mógł mu w jakiś tam sposób pomóc, chociażby przez przytrzymywanie jego szczupłego ciała przy sobie.
W ich wspólnej sali posadził go na jego łóżku i odłożył kule na bok.
- Nie sprawia mi problemu chodzenie tam z tobą, dobrze się czuję przecież – powiedział i uniósł nieco kąciki ust. Właściwie serce bolało go cały czas, ale zdążył się do tego przyzwyczaić, bo trwało to już od kilku tygodni. Nie dostawał jeszcze tak często chemii, więc niewiele się zmieniło w związku z jego tanem zdrowia. Dlatego było to dla niego normalnym stanem rzeczy, którym nie potrzebowali się przejmować. – Myślałem o tym, aby poprosić lekarza o zmianie rehabilitanta, ale chyba nie będzie wcale tak łatwo – dodał po krótkim zastanowieniu. No bo co, poproszą doktora o coś takiego, a on im pójdzie ot tak na rękę? Zaczynał w to powątpiewać. Lekarz prędzej zabiłby ich śmiechem, aniżeli zrobił to, o co prosi go dwóch pacjentów. – Lepiej opowiadaj, jak było, kiedy ON zabrał cię z mojego pola widzenia.
Rayne’owi nie przeszkadzało to, że czekał na korytarzu na swojego chłopaka. Co to za problem? Tylko następnym razem weźmie ze sobą książkę do poczytania, żeby aż tak nie umierać z nudów. Ewentualnie pogada sobie z pacjentami, którzy akurat będą przechodzili albo usiądą obok. No będzie robić cokolwiek, byle tylko na niego czekać. I będzie blisko, gdyby rehabilitant zrobił coś, co przekraczało jego uprawnienia i co nie spodobałoby się Jake’owi. Wtedy Rayne nie będzie musiał daleko iść, aby walnąć go prosto w nos. Ot co.
OdpowiedzUsuńObjął go ramieniem i westchnął. Jake musiał nauczyć się chodzić, przecież to rozumiał doskonale. Chciał jednak na bieżąco w tym uczestniczyć. To było trochę głupie, przecież widują się codziennie i widziałby każdy postęp, no ale… weź takiemu przemów do rozumu, powodzenia.
Zmarszczył jednak brwi, kiedy Jake wspominał coś o Anthony’m, który miał gorszy dzień. Może nie miał, może każdy jego dzień wyglądał tak samo? Może rehabilitant z natury jest wrednym człowiekiem? Albo po prostu nie spodobało mu się to, że ma konkurencję w postaci Rayne’a. A może rzeczywiście facet był w porządku, tylko on widział coś, czego nie było. Najgorsze było to, że faktycznie coś takiego może mieć miejsce.
Athaway spojrzał w stronę drzwi i uniósł brwi wyżej. Już? Wypisują Jake’a? Ale jak to? Przecież oni tutaj wspólnie mieszkali, w tej sali… Zaraz potem jednak uśmiechnął się. Skoro go wypisują, to znaczy, że wszystko jest dobrze, badania okazały się być pozytywne. A więc kiedy tylko lekarz wyszedł z pomieszczenia, Rayne pocałował chłopaka prosto w usta. Trochę się martwił o niego, ponieważ jego rodzina nadal nie potrafiła dotrzeć do szpitala w celu odwiedzenia ich syna. Czy Jake miał się gdzie podziać w takim razie?
Oczywiście, że miał. Jeśli rodzina mu nie pomoże, to Rayne przecież był pod ręką. I miał mieszkanie. I kota, którym trzeba było się zająć. Problemem było to, że Jake musiałby zamieszkać sam.
- No, brawo. Cieszę się, że wszystko jest dobrze – powiedział w końcu i pogłaskał jego udo nieco śmielej niż do tej pory. Skoro rehabilitant mógł go dotykać, to Rayne chyba tym bardziej, prawda? – Będziemy się spotykać, kiedy będziesz przyjeżdżać do szpitala – dodał jeszcze i znowu go pocałował. Jeśli jego rodzinka się nie odezwie, to zwerbują Erica jako osobistego kierowcę. No ale na razie nie było co tak snuć planów w przyszłość. Sam Jakie jeszcze się nie odezwał na ten temat. Dlatego Rayne odsunął się i spojrzał na niego uważnie, próbując wyczytać cokolwiek z jego twarzy. Pewnie się przestraszył, ale strażak mógł się jedynie domyślać. Pogłaskał go po policzku, jakby chcąc dodać mu tym otuchy.
Rayne westchnął cicho. No tak, reakcja chłopaka była do przewidzenia, jednak Athaway wierzył, że Jake ucieszy się z wyjścia z tego miejsca. Obaj siedzieli tu już zdecydowanie za długo, jednak gdyby nie ta placówka, pewnie nigdy by się nie poznali. Ewentualnie minęliby się raz czy dwa na ulicy i to wszystko. Jakby nie było, Rayne mógł być troszeczkę wdzięczny temu wszystkiemu, co ich spotkało. Teraz tylko wystarczyło, aby wyzdrowiał i on i obaj mogli się stąd zmywać jak najdalej tylko się dało. A przynajmniej do mieszkania Rayne’a, które znajdowało się kilka przecznic stąd. Zawsze to te kilka ulic, prawda?
OdpowiedzUsuńPogłaskał go po policzku i karku. Pocałował go lekko, na sekundę odwracając jego uwagę.
- Nie przesłyszałeś się, Jake. I nie, nie możesz udawać, że coś cię boli – westchnął cicho. I tak by to wykryli na badaniach, ewentualnie zadaliby kilka pytań i już wiedzieliby, że Jakie kłamie i wykopaliby go pewnie ze szpitala jeszcze szybciej. Szkoda tylko, że nie wiedzieli, jaką sytuację ma Lancaster. Kto miał go przywozić na rehabilitację? Rodzinka, która się do niego nie odzywała od długiego czasu? – Kochanie, na pewno będę miał nowego współlokatora. Ale nie możesz być zazdrosny, wiesz? – uśmiechnął się do niego i pocałował go w nosek. – Dadzą mi go, a ja się nie będę nudził sam, kiedy ty będziesz poza terenem szpitala. Nie będzie źle – dodał, nadal uśmiechając się, próbując mu w ten sposób dodać otuchy. Pogłaskał go po plecach, obejmując wolną ręką. – Jake, możesz zatrzymać się u mnie. Już tam byłeś, więc wiesz, gdzie co jest, gdzie jest łazienka, śmieci też byłeś wyrzucić… A moje mieszkanie i tak stoi wolne. O, i mógłbyś w końcu wziąć Diablo do domu, bo sąsiadka pewnie już nie może się doczekać, aż się pozbędzie nosiciela sierści – westchnął. – Będziesz mógł go głaskać, karmić, zajmować się nim… O, i Eric mógłby do ciebie wpadać co jakiś czas, żeby sprawdzać, jak sobie radzisz, co? – spojrzał na niego. Był pewny swojego pomysłu. Przecież był on idealny. Jego mieszkanie nie będzie stało samo sobie, kot wróci na swoje terytorium, a i lekarze będą mogli wypisać Jake’a ze szpitala. – A za jakiś czas wróciłbym do ciebie i moglibyśmy w końcu razem zamieszkać. Poza szpitalem – dodał i szybko rozejrzał się po sali. – Co ty na to, kociaku? – spojrzał na niego uważnie. Rayne chciał wrócić razem z nim do mieszkania. Bał się o niego. Bał się go zostawić samego w mieszkaniu. Na odległość mu nie pomoże z niczym, a Jake zostanie z tym wszystkim sam na sam. Dlatego właśnie przyda im się Eric. Wpadnie, sprawdzi czy wszystko gra, ewentualnie zrobi jakieś zakupy. Eric był przyjacielem, więc nie było problemu, aby go na to namówić. Poza tym, polubił samego Jake’a. Wystarczyło tylko namówić do całego przedsięwzięcia samego zainteresowanego. – Przemyśl to, kocie.
No tak, perspektywa samodzielnego zamieszkania samemu w obcym mieszkaniu bez nogi mogła przerazić niejednego człowieka, więc Rayne się nie dziwił takiej reakcji Jake’a. Mimo to, nie chciał dać za wygraną. I tak będzie musiał tam zamieszkać, czy tego chce, czy nie. Przecież gdzie indziej mógłby się udać? Rodzinka wypięła się na niego i chyba nie raczyli się go nawet odwiedzać, a co dopiero pomóc odnaleźć się w nowej rzeczywistości do czasu, aż chłopak znów zacznie chodzić bez pomocy kul.
OdpowiedzUsuń- Chciałbym od razu z tobą zamieszkać, Jakie, przecież wiesz – westchnął, przeczesując mu włosy palcami. – W dzień, w który będziesz musiał opuścić szpital… postaram się o przepustkę, żebyś nie musiał pierwszej, a może drugiej, nocy spędzać sam – pocałował go lekko w nosek i uśmiechnął się do niego. No, to się naprawdę działo, Jake miał dostać wypis ze szpitala i wrócić do ludzi. Tak, jakkolwiek by to nie brzmiało, w końcu chłopak będzie mógł zostać szpital za sobą. A przynajmniej noce, które musiał je w nim spędzać. Teraz będzie musiał tylko przyjeżdżać na rehabilitację do tego wrednego pana. – Musimy się tylko dowiedzieć, kiedy, żebym dobrze się czuł po chemioterapii – no tak, w końcu chodził tam częściej niż do tej pory, lekarze byli zadowoleni, Rayne widział lekkie uśmiechy na ich ustach. Czyżby było z nim coraz lepiej? Chociaż odrobinkę? Pewnie jak wyzdrowieje, to i tak nie będzie mógł wrócić do swojego zawodu, ponieważ jego serce będzie osłabione. Żałował. Bardzo lubił swój zawód. I co on miał teraz robić? Przecież był beznadziejny we wszystkim innym. Może chłopaki pozwolą mu chociaż myć wóz strażacki czy coś…
Pokręcił głową, wracając do świata teraźniejszego.
- Masz rację, nie możesz spać sam. No i ktoś musi ci pomóc przewieźć twoje rzeczy – pogłaskał go po karku i plecach. Lubił go głaskać i pieścić, pokazywać, że go kocha. Dotykał go, całował, udowadniał, że to wszystko, co się stało, było czymś więcej. Dlatego chciał od razu iść zapytać lekarza, kiedy Jake dostanie wypis, aby od razu z tą informacją iść do swojego lekarza prowadzącego, poprosić o przepustkę na ten sam dzień. No tak, tak, dla Jake’a wszystko i jeszcze więcej, znajdzie dla niego czas zawsze. No chyba, że będzie uwięziony w szpitalu, to wtedy nie, ale wiadomo, o co chodzi. – Chodź, idziesz ze mną? – zapytał, wstając i trzymając go za dłoń. Rayne będzie też musiał wykonać telefon do Erica. On również odgrywa ważną rolę w jego jakże przebiegłym planie. – A podziękujesz mi, kiedy wszystko załatwię i będziemy sami w moim łóżku – szepnął mu na ucho, pochylając się nad nim. Pocałował go czule w usta.
Nie mogli jednak narzekać, przecież Jake będzie bywał tutaj codziennie. Rehabilitacja. To go tutaj wzywało. No i sam Rayne przecież. Miał nadzieję na częste spotkania, nawet jeśli będzie spał całymi dniami po chemii. Wierzył jednak, że w końcu coś to da i będzie mógł wyjść ze szpitala i wrócić do swojego mieszkania, w którym będzie na niego czekał Jake razem z kotem. Ach, właśnie, będzie musiał podziękować sąsiadce za opiekę. Miał nadzieję, że Diablo wróci do domu i nie będzie miauczał za terenem pani sąsiadki. Z kotami wszystko możliwe. Aczkolwiek najwyraźniej polubił Jake’a i jego ciepłe dłonie, które tak milusio go ostatnio głaskały. Człowieki się przydawały.
OdpowiedzUsuńRayne wykonał telefon do Erica i powiedział mu o wolności Jake’a i swojej przepustce. Poprosił go, aby przyjechał samochodem tego dnia o danej godzinie. Zapakują się i pojadą świętować udaną operację Lancastera, a także jego wyjście ze szpitala. Rayne uśmiechał się co chwilę do swojego chłopaka, pokazując mu tym samym, jak bardzo cieszy się, że go ma.
Athaway pomógł mu się spakować, sam biorąc ze sobą tylko kilka rzeczy i to głównie po to, aby je wyprać jak będzie w domu. Przecież u siebie w mieszkaniu miał jeszcze pełne szafy ubrań. Właśnie, trzeba zrobić tam porządek na nowe rzeczy Jake’a, pojechać jeszcze do rodzinnego domu i stamtąd zabrać jego rzeczy i poinformować rodzinę o przeprowadzce ich syna. Cóż, pewnie mało ich to obejdzie, ale niech wiedzą, że chłopak nie mieszka pod mostem.
Wsiedli do samochodu Erica i pojechali przez miasto w od dawna wyczekiwane miejsce. Rayne był niesamowicie szczęśliwy, że Jake z nim zamieszka, nie sądził, że to wszystko rozwinie się tak szybko. I co z tego, że tak naprawdę zmusiła ich do tego sytuacja? To nic, to nie miało znaczenia. Liczyło się to, że będą razem. Za jakiś czas. Aż Rayne wyzdrowieje. W końcu.
- Lekarz mówił, że częstsza chemioterapia działa – zdradził chłopakom, kiedy odjeżdżali na parking. – Jeśli jakimś cudem uda im się mnie wyleczyć, to będę musiał co miesiąc chodzić na kontrolne badania – dodał jeszcze, a potem popatrzył na przyjaciela i na swojego chłopaka. Eric tylko uśmiechnął się do niego i poklepał go po plecach. No, cieszył się jak cholera, w końcu Rayne to taki jego brat, co czyni z Jake’a jego szwagra. Właściwie i tak będą musieli się wymienić numerami telefonu. Tak bez powodu…
Kiedy w końcu znaleźli się na górze, Rayne odwiedził sąsiadkę, podziękował jej, zabrał kota, kuwety i wszystko, co potrzebował Diablo i wrócił do mieszkania. Kot przywitał się z chłopakami, ocierając się o ich nogi i zostawiając na nich swój zapach, a potem wskoczył na swój ulubiony parapet między kwiatami. Stamtąd miał dobry widok na ulicę i na całe mieszkanie.
- No to bawcie się grzecznie i jakby co, to dzwońce. Czeeeść! – pożegnał się Eric i pojechał w swoją stronę.
Rayne westchnął. Miał wrażenie, że wraca tutaj na stałe, ale… szkoda, że to nie było prawdą. Poszedł z rzeczami Jake’a do sypialni i zrobił w szafie miejsce. Nie było to trudne, po prostu jedną kupkę ubrań włożył na drugą i tak oto zwolniły się dwie półki w ogromnej szafie (kupił sobie specjalnie taką dużą, żeby nie było dużo sprzątania). Spojrzał na Jakie’ego i uśmiechnął się.
- Nie masz pojęcia jak się cieszę, że tu będziesz – powiedział, kiedy usiadł sobie obok niego i pocałował go. – A ja wkrótce do ciebie tutaj dołączę, obiecuję.
Diablo będzie dobrym towarzyszem. Chyba, że będzie miał dzień „patrz na mnie, nie dotykaj mnie”. Wtedy ani to pogłaskać, ani zawołać, bo i tak oleje. Jak to kot. A jak będzie miał dzień miłości, to wtedy Jake się od niego nie uwolni i będzie musiał nosić kota na swoim ramieniu, ewentualnie wiecznie głaskać. Rayne bardzo go kochał, znalazł go kiedyś na ulicy i tak już został. Nigdy jakoś specjalnie nie przepadał za kotami, ale życie w takim bloku było dla kota – może nie idealne - w porządku. Na pewno lepiej było mieć tu kota, aniżeli psa, który potrzebował większej uwagi i trzeba było go wyprowadzać na spacery. Rayne nie zawsze kończył pracę o wyznaczonej porze. Jeżeli trzydzieści sekund przed zakończeniem służby, nim kapitan zdąży ich odprawić, dostaną wezwanie, to właśnie oni muszą jechać na miejsce zdarzenia, a nie ci, którzy mieliby zacząć swoją zmianę za te trzydzieści sekund. Rayne będzie musiał to wytłumaczyć kiedyś Jake’owi (o ile wróci do zawodu po chorobie), żeby potem się nie martwił (za bardzo). I w ten oto sposób Athway nie mógłby regularnie wyprowadzać psa, a biedny zwierzak tęskniłby. A tak Diablo, gdyby jednak zatęsknił, to poszedłby spać. Tak w końcu robiły koty, chodziły spać, aby nie odczuwać tęsknoty za właścicielem (Rayne poczytał trochę na temat kotów w internecie, żeby mniej więcej wiedzieć jak się nim zająć, ponieważ nigdy wcześniej nie miał kota, w dzieciństwie miał psa, więc no). No i jeszcze miał dwie kuwety, także nie było czym się martwić. Dobrze, że Jake będzie miał mruczącego towarzysza, kiedy Rayne będzie leżał w szpitalu.
OdpowiedzUsuńRayne pokiwał głową, a potem dokończył wszystko, co miał. Będzie musiał mu wszystko wytłumaczyć – komu płacić czynsz, kiedy to robić, jak podlewać kwiatki, a jak będzie chciał zrobić zakupy, to niech jedzie z Ericiem albo niech mu po prostu da listę zakupów, a mężczyzna zrobi je dla niego. Eric był dobrym przyjacielem, więc nie było problemu. Potem po prostu kupią mu piwo i wszyscy będą zadowoleni.
Przyszedł do niego po kilku chwilach, upewniając się, że Jake już się przygotował. Wiedział, że dla chłopaka musi być ciężko z tym wszystkim i nie chciał go jeszcze bardziej zawstydzać. Aczkolwiek nie miał problemów z wejściem do łazienki i od razu przejściem do rozbierania się. Cóż, żył już na tym świecie trzydzieści lat, a Jakie był jego chłopakiem. Dlatego po kolei zrzucał z siebie kolejne części garderoby, aż został zupełnie nago. Nim jednak wszedł, uchylił drzwi od łazienki, bo kot zaczął miauczeć. I tak pewnie zaraz sobie pójdzie, kiedy zauważy, że nie ma tu nic do roboty.
Rayne wsunął się do wanny tuż za plecami Jake’a. Oparł go o swój tors, obejmując go ramionami. Przycisnął wargi do tyłu jego głowy.
- Jak się czujesz? – zapytał w końcu, sunąc dłonią po jego ręce i ramieniu, a potem po torsie i po brzuchu, aż dotarł do tej nogi. Nie chciał robić nic na szybko. To Jake miał się dobrze i komfortowo czuć. – Mogę? – owiał ciepłym powietrzem ucho chłopaka, powoli zsuwając palce niżej. Nie wiedział, jak inaczej mógłby mu przekazać, że to go wcale nie odrzuca, że jemu to nie przeszkadza i że Jake nadal jest dla niego atrakcyjny. Nie wiedział, a naprawdę chciał, aby Jakie czuł się w jego obecności swobodnie.
Rayne objął go i dotknął jego nogi. Ciekawe, czy Jake’a łaskotało, kiedy tak dotykał jego nogi w tym miejscu. Dotknął go tam i pogłaskał. Dziwne uczucie, ale całkiem przyjemne, nie odrzucało go w żadnym razie. Pocałował chłopaka w policzek. Strasznie się wiercił w tej wannie. Jakiś taki niespokojny był i Rayne nie wiedział, o co mu chodzi. O tę nogę? Przecież sam przyznał, że nie przeszkadza mu jego dotyk. Pewnie upłynie jeszcze dużo wody, nim Jakie przestanie się wstydzić przed Rayne’em. Przynajmniej taką nadzieję miał Athaway, kiedy skubał ustami jego kark i szyję. Nie sądził, że to wszystko się tak potoczy, ale nie narzekał. Wcześniej do głowy mu nie przyszło, że zakocha się w kimś, leżąc w szpitalu. W kimś, kto potem straci nogę na rzecz swojego własnego zdrowia.
OdpowiedzUsuń- Hm… co może mi się podobać w takim słodziaku jak ty – zamyślił się, próbując ułożyć w głowie jakieś sensowne, romantyczne słowa, ale nic romantycznego nie przychodziło mu do głowy. A szkoda. – Wszystko. Lubię twój uśmiech, oczy, włosy. Jesteś miły. Wkurzasz się też dość uroczo. Naprawdę. Nie wiem, co jeszcze mógłbym o tobie powiedzieć, Jakie. Kocham cię za wszystko, za nic, po prostu, pomimo i jakkolwiek inaczej nazwaliby to poeci, którzy znają się na wyznawaniu uczuć zdecydowanie lepiej i bardziej niż ja – pogłaskał go po głowie. No cóż, bardzo cenił sobie towarzystwo Jake’a i gdyby mu go teraz zabrano, to chyba by umarł z rozpaczy. A przynajmniej długo by cierpiał. Chciał z nim być i nie rozstawać się, czego więcej można było chcieć? Był w nim zakochany i chciał z nim być cały czas, do końca, na zawsze. Ale jakoś takie słowa nie mogły mu przejść przez gardło. To było chyba zbyt zawstydzające czy coś, sam nie wiedział. Myślał, że jego czyny mówią więcej niż słowa, ale najwidoczniej i Jake chciałby usłyszeć kilka przyjemnych słów. – No ale dobra, co byś chciał zjeść na kolację? – teraz dla odmiany pogłaskał go po podbrzuszu, a potem przesunął dłoń na jego plecy. Obiema dłońmi zaczął je masować, jednocześnie myjąc. Później przeniósł się na jego ramiona i ręce, tors, brzuch i nogi. Spojrzał mu w oczy i pocałował go mocno, kiedy jego dłonie spoczęły na pośladkach dwudziestolatka. Przycisnął go do siebie, kładąc na swoich kolanach, jednocześnie też ocierając się biodrami o jego biodra. W szpitalu trudno było o chwilę sam na sam (chociaż wtedy im się udało i było cudownie), a teraz mieli całe mieszkanie dla siebie. Rayne chciał to wykorzystać, ponieważ potem znowu będą musieli się rozstać na jakiś czas. No, a że Rayne był tylko mężczyzną… Objął palcami jednej ręki męskość Jakie’ego i zaczął nią powoli poruszać w górę i w dół. Palec wolnej dłoni wsunął między jego pośladki. Odsunął nieco twarz od niego, aby móc obserwować jego reakcje. Chciał go odpowiednio przygotować, a woda tylko im pomoże, zmniejszając tarcie. Przecież Rayne chciał dla swojego ukochanego jak najlepiej, więc… to chyba jasne. – Mój Jakie – szepnął, lekko zachrypniętym głosem. Nikt mu go nie odbierze, ot co.
Panu strażakowi zależało, aby Jakie’emu było jak najlepiej i starał się, żeby było mu jak najlepiej. Przecież o to właśnie chodziło. Poza tym chciał, aby Jake czuł się dla niego atrakcyjny pomimo amputacji. No, bo Rayne’owi to nie przeszkadzało. Gdyby tak było, to by z nim zerwał, a on zrobił coś zupełnie odwrotnego – zaproponował mu wspólne mieszkanie. I proszę bardzo, jak to się będzie kończyło… jak nie w wannie, to pewnie w łóżku, a jak nie w łóżku, to w kuchni albo gdziekolwiek indziej we wspólnym mieszkaniu.
OdpowiedzUsuń- No pytam – potwierdził, uśmiechając się do siebie, widząc jego reakcje na twarzy. Pocałował go krótko, poruszając palcem trochę szybciej. Nie chciał sprawić mu bólu, tylko przyjemność. Pocałował go znowu, próbując zagłuszyć jeszcze bardziej jego jęki. Racja, Rayne nie chciał, aby ktokolwiek inny słuchał westchnięć Jake’a i wyobrażał sobie wiadomo co. Lancaster był tylko jego i tylko on mógł go słuchać, kiedy było mu dobrze. Nikt inny nie miał do tego prawa, nawet przez ścianę. Dobrze, że ściany były grube, ale i tak przy każdym stosunku będzie musiał go uciszać. Siebie zresztą też, ponieważ nie był jednym z tych, którzy pozostają niewzruszeni podczas erotycznych uniesień.
Przycisnął usta do jego ust, kiedy w niego powoli wszedł. Dzięki wodzie i płynowi do kąpieli poszło bezboleśnie i szybko. Rayne westchnął mu do ust, czując, jak się na nim zaciska. Dłonie położył na jego biodrach i powoli nimi poruszał razem z ruchami Jake’a. Pocałował go w szyję, a potem przycisnął mocniej usta do jego skóry, pozostawiając na niej czerwony ślad. Jedną ręką objął go w pasie, a drogą ujął jego męskość i zaczął poruszać w rytm ruchu bioder. No, i tak Jake mógł mu za wszystko dziękować. Rayne też się zacznie zastanawiać nad taką formą dziękowania Jake’owi za cokolwiek.
Po kilkudziesięciu minutach było po wszystkim, a Rayne oparł się wygodnie o ściankę wanny, przytulając do siebie swojego chłopaka. W wannie było to dość trudne i skomplikowane, ale jakoś udało im się ułożyć w wygodnej pozycji. Woda zaczęła się robić coraz chłodniejsza, więc Rayne pocałował chłopaka w głowę i powiedział mu szeptem do uszka, że powinni się zbierać, bo zaraz obaj zmarzną.
Wyszedł z wody, a potem pomógł wyjść z niej Jake’owi. Pocałował go w czółko, owijając ręcznikiem i sadzając na brzegu wanny.
- Czy teraz mogę cię zapytać o kolację? – uśmiechnął się kącikiem ust, wyciągając korek z wanny. W tym czasie sam szybko się wytarł i założył czyste bokserki. – Nie mamy nic w lodówce, więc proponuję zamówić pizzę albo coś innego. Ewentualnie złożymy zamówienie na zakupy przez Internet, to nam zrobią i przywiozą do domu – podszedł do niego i wytarł mu ciało i włosy, pozostawiając je w nieładzie. Przystojniak. Założył mu czystą bieliznę i spodnie, a później podał kule, aby mógł już wyjść z łazienki. W tym czasie spłukał pianę z wanny, po czym dołączył do Jakie’ego.
Rayne ogarnął łazienkę po ich wspólnej kąpieli, powiesił ręczniki i generalnie wykonał szereg działań, które potem nie będą mu błądziły z tyłu głowy. Teraz miał porządek i święty spokój. Mógł skupić się na swoim chłopaku.
OdpowiedzUsuń- No już, już idę – uśmiechnął się i usiadł obok niego. Wziął telefon i zadzwonił po pizzę. To było do przewidzenia, że to on będzie dzwonić, w końcu Rayne zna swój adres, a czy Jake go znał? Mógł wiedzieć, jak dojść lub dojechać do wieżowca, ale czy wiedział, jak nazywa się ta ulica? I jaki jest numer budynku? Bo numer mieszkania mógł poznać bez problemu, przecież widział numerek na drzwiach. A co z resztą? Cóż, Rayne będzie musiał mu wszystko powiedzieć. Pocałował go w czubek głowy. Kochany. Cieszył się, że go spotkał, chociażby w szpitalu. – Mają być do godziny – powiadomił Jake’a, odkładając telefon na bok. Ułożył się wygodnie, przytulając do siebie chłopaka. Cały czas się do niego uśmiechał, ale nie narzekał, że bolały go już mięśnie twarzy od tego. To nic, odpocznie w nocy. Może. Jak nie będzie wykrzywiać ust przez sen, co pewnie było bardzo możliwe, zważając na jego obecny stan emocjonalny… Wyciągnął rękę i włączył lampkę z lawą, którą kiedyś dostał na urodziny od pewnego chłopaka. Nim się rozgrzeje, to pizza zdąży dwa razy przyjechać. Pełny efekt lampy będą mogli zobaczyć po półtorej godziny do dwóch. No niestety, nie było tak, że po przyciśnięciu guziczka od razu mogli sobie oglądać pływająca lawę.
Kiedy zadzwonił dzwonek, Rayne pocałował Jake’a prosto w usta z głośnym cmoknięciem, a potem wyswobodził się z jego uścisku i poszedł otworzyć, przy okazji zabierając portfel z szafki. Zapłacił dostawcy, dał mu trochę grosza w kieszeń i wrócił z pudełkiem, z którego roznosiły się smakowite zapachy. Diablo zaplątał się między nogami swojego pana i miauknął.
- Przecież tego nie lubisz, kocie – westchnął Athaway. No tak, właściciele kotów nie jadają normalnie. – Ostatnio ci dałem i co? Wybrzydzałeś – pokręcił głową, stawiając pudełko na łóżku. Diablo usiadł sobie przy Jake’u, licząc, że może od niego coś dostanie. – Dobra, daj mu kawałek mięsa, może to zje. W końcu to drapieżnik – pogłaskał kota, który patrzył na niego cały czas. Koty nie żebrzą, one czekają, aż zmiękniesz. – Tylko nie wsadzaj łba do pizzy, okej? – dodał jeszcze, kiedy otwierał wieko pudełka, a kot niewzruszony nadal patrzył.
W końcu zaczęli jeść, a Rayne zaczął zastanawiać się nad jutrzejszym dniem. Czekała ich wyprawa do domu Jake’a, gdzie – jak sądził – miał poznać przy okazji rodziców swojego chłopaka. Nie myślał raczej, że będzie to przyjemne spotkanie. Z jednej strony chciałby ich poznać, a z drugiej miał nadzieję, że nikogo nie będzie w domu o tym czasie. No a później trzeba będzie zrobić zakupy. Przez chwilę się zastanawiał, czy Jake będzie chciał pójść z nim do sklepu i pokazać się światu w takim stanie. Chciałby, aby Jakie z nim poszedł, nie przejmując się innymi. Pewnie i tak ludzie będą zajęci sobą, ewentualnie ktoś spojrzałby się, bo znaleźliby się od siebie kilka metrów. No ale tak?
Nieco brudnymi od sosu wargami pocałował Jakie’ego prosto w usta. No tak, kochał go, obaj to wiedzieli, kot pewnie też się zdążył zorientować w tym fakcie.
- Bardzo dobry ser tu mają – powiedział nagle tak po prosto o Rayne, gryząc kolejny kawałek pizzy. To nie tak, że taki kawałek miał na jeden (ewentualnie dwa) hapsy. – Smakuje ci? – rozmowa o niczym to najlepsza rozmowa, prawda? Nie musieli wiecznie rozmawiać o szpitalu i rzeczach z nim związanych. Znajdowali się w mieszkaniu Rayne’a i mężczyzna chciał dobrze i w przyjemny sposób wykorzystać ten czas.
Gdyby tylko Rayne nie musiał wracać do szpitala… Naprawdę nie chciało mu się wracać. Miał znowu dostać innego współlokatora? Znowu od początku poznawać kogoś? A co gorsze – musi opuścić mieszkanie, w którym czeka na niego Jake? Żałował i nie chciał odchodzić, zostawiać go tutaj samego, serio. Za bardzo podobała mu się wizja ich dwóch plus kota. Byli sami, nikt nie przychodził wcześnie rano, o piątej nad ranem za drzwiami nikt nie łaził, nikt się nie spieszył, a syreny karetki nie były tak głośne na tym piętrze. Chciałby mieć już za sobą to całe leczenie. Miał większą nadzieję na przeżycie niż do tej pory. Chciał, żeby lekarz powiedział mu w końcu, że wyzdrowiał i może zabrać swoje manatki i wrócić do domu. Nie miał pojęcia, ile to wszystko jeszcze zajmie. Może wkrótce doktor mu powie, że może wrócić do siebie (do Jake’a), ale będzie musiał też jeździć do szpitala na badania i przyjęcie leków? Tak by było dobrze. Mógłby siedzieć całymi dniami razem ze swoim chłopakiem, głaskać kota, a później chodzić na spacery, a od czasu do czasu jeździliby razem do znienawidzonego budynku (który mimo wszystko przecież dał im szansę na nowe życie, dzięki któremu się poznali i dzięki któremu teraz leżą razem w łóżku… może szpital wcale nie był aż tak znienawidzonym budynkiem…). Powrót do domu oznaczał rozpoczęcie nowego życia z ukochaną osobą (i kotem, nie zapominajmy o Diablo), ale też najprawdopodobniej zmianą pracy. Cholera, i co on miał teraz robić? Kim miał być? Jak miał utrzymywać swoją małą rodzinę?
OdpowiedzUsuńOdwrócił się przodem do Jake’a i pocałował go w czółko. Szepnął jeszcze czułe dobranoc, a potem rzeczywiście zasnął. Jutro czekała ich przeprawa przez mękę.
Dla Erica nie był to problem jechać razem z chłopakami po rzeczy Jake’a. Chętnie im potowarzyszy. W końcu i tak będzie robił za prywatnego kierowcę młodszego kolegi, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Polubił go, może nawet kiedyś wprosi się na obiad czy coś. Ciekawe, jak gotuje.
Obaj panowie spojrzeli na budynek. Rayne miał nadzieję, że nikogo w domu nie zastaną, że wejdą sobie, spakują wszystko, co trzeba, a potem po prostu opuszczą mieszkanie jak gdyby nigdy nic. Co prawda chciałby jednocześnie, aby rodzina Jake’a się ogarnęła i porozmawiała w końcu z synem, pogodzili się, powybaczali sobie i tak dalej (może dlatego, że sam nie wyobrażał sobie, aby jego rodzina się na niego wypięła, tak, popełnił ten błąd, nie mówiąc im o swojej chorobie i kłamiąc na temat swojego wyjazdu, ale... człowiek uczy się na błędach). Rayne dokładnie nie wiedział, o co chodzi, sądził, że głównym powodem, dla którego jego rodzice nie odzywają się do swojego syna, była jego choroba (co to w ogóle za powód, do jasnej cholery?). Co było przecież czystym skurwysyństwem, przestać odwiedzać syna, bo ten jest chory.
W końcu jednak stanęli przed drzwiami, a Rayne zerknął na swojego chłopaka. Pocałował go szybko w skroń, nim drzwi się otworzyły i pokazały sylwetkę ojca Jake’a. Zacisnął pięść, słysząc jego słowa. Aha, to wszystko jasne. Ojciec homofob. Z trudem powstrzymał się, żeby nie powiedzieć niczego złośliwego. Chciał być nieco ponad to, chociaż było ciężko.
- Nazywam się Rayne Athaway – przedstawił się obojgu rodzicom, patrząc twardo w oczy ojca Jake’a. – Jake zamieszka ze mną, dlatego przyszliśmy po jego rzeczy – przedstawił jasno sytuację, łapiąc ponownie dłoń chłopaka w swoją. Czuł, że się denerwuje, poza tym zaczął się cofać. Rayne nie chciał do tego dopuścić, musieli załatwić to szybko. To tak jak z oderwaniem plastra. Chyba. – Chodźmy – powiedział do Jake’a i weszli do środka, a za nim poszedł Eric, który najwidoczniej również powstrzymywał się od komentarzy. Sam też był gejem, więc… nawet jeśliby nie był, to nie pozwoliłby na nic, co mogłoby skrzywdzić jego przyjaciela.
Weszli do pokoju Jake’a, a Rayne omiótł go szybko wzrokiem. Ładnie tutaj. Nawet się lekko uśmiechnął, zapominając na chwilę o sytuacji sprzed chwili. Zaraz potem dołączył do chłopaków i również zaczął pakować rzeczy Jake’a. On zabrał się głównie za jakieś figurki, książki, pamiątki, zdjęcia. Właśnie, dlaczego oni nie mieli wspólnych zdjęć? Pf.
UsuńCo jakiś czas spoglądał na chłopaka. Współczuł mu, naprawdę. Wszyscy milczeli i wiadomy był tego powód. Dlatego Rayne podszedł do niego i przytulił go mocno do siebie.
- Pakuj się – powiedział, chociaż robili to od paru minut. – Nie musisz brać niczego z łazienki – dodał jeszcze. Chciał jak najszybciej opuścić to mieszkanie, żałując, że sytuacja nie wyglądała inaczej. Chciałby poznać jego rodziców, powiedzieć, kim jest, pośmiać się z jakiś pierdół… ale to nie wypali. Trudno. Szkoda tylko Jake’a.
W końcu pokój opustoszał. Szafy, szuflady, półki, biurko – wszystko było puste. Wszystkie rzeczy i przedmioty znajdywały się w torbach. Teraz tylko musieli z powrotem przejść przez mieszkanie do drzwi. Zrobili to, a Rayne w wolnej ręce trzymał rękę Jake’a. Otworzyli drzwi, ale Athaway nie mógł wyjść jeszcze bez słowa.
- Szkoda mi pana, panie Lancaster – bo tak właściwie nie mógł nic powiedzieć o matce Jake’a, ponieważ nie powiedziała nic. – Może pan jedynie żałować, że nie wie pan, co pan traci, obrażając i odsuwając się od własnego syna. Ale spokojnie, pański syn będzie ze mną szczęśliwy i bezpieczny. Do widzenia.
Wyszedł z mieszkania i zamknął drzwi. Bez słowa chwycił dłoń ukochanego i weszli do windy. Eric zerknął na niego i na Jake’a. Cieszył się, że Rayne trafił na Jake’a, a Jake na Rayne’a. Szkoda, że jeden z nich miał uprzedzonych rodziców. Dobrze jednak, że rodzice tego drugiego byli całkiem w porządku.
Nikt nie śmiał przerywać ciszy, panującej między nimi. Zapewne każdy z nich był pogrążony w myślach dotyczących zaistniałej sprzed chwili sytuacji. Było ostro, a rodzice nawet nie próbowali zatrzymać swojego syna w domu. Aż dziwne, że jeszcze trzymali jego wszystkie rzeczy. Dziwne, że nie wyrzucili ich, kiedy mieli okazję, kiedy Jake leżał w szpitalu i umierał. Na szczęście tego nie zrobili, może zwlekali albo nie chciało im się, nieważne. Ważne było, że Jake odzyskał kilka ważnych dla siebie przedmiotów, dla których Rayne chętnie znajdzie miejsce w mieszkaniu. I tak było ono puste i dekorowane jakimiś pierdołami na przymus. Teraz będzie ono ładne same z siebie dzięki im dwóm. No i jeszcze te nieszczęsne zdjęcia, o których Rayne nie zapomniał. Właściwie miał w głowie taką małą wizję, w której kupują dużo przeróżnych ramek i porobią sobie zdjęcia. Sobie, z Ericiem, z rodzicami Rayne’a, może z kolegami z remizy… ciekawe co tam u nich.
OdpowiedzUsuńWsiedli do samochodu, a Rayne objął Jake’a ramieniem. Spojrzał w przednie lusterko, krzyżując z Ericiem spojrzenie. Chyba myśleli dokładnie o tym samym. Pieprzony skurwysyn.
- Skarbie, jak nas policja wyhaczy, że nie jesteś zapięty… dostaniemy mandat – uśmiechnął się jednak pomimo swoich groźnych słów. Wcale nie chciał go puszczać. Jego kochany Jakie. Pocałował go w czubek głowy. No tak, dla niego wszystko, nie przejął się tym, że ojciec Jake’a jest starszy i należy mu się szacunek czy coś takiego. No ale chwila, Jake’owi też się on należy. Nie trzeba tolerować, ale żeby własny rodzic był przeciwko niemu? Rayne nie wyobrażał sobie, gdyby teraz jego rodzina się od niego odsunęła. Na szczęście oni szanowali to, z kim chce umawiać się ich syn, cieszyli się, że on jest szczęśliwy. Rayne chciałby tego samego dla swojego ukochanego.
- Wiecie co, wpadnę jutro. Pojadę z wami na zakupy, a potem wracam do domu, bo muszę jeszcze trochę popracować – spojrzał na chłopaka w lusterku i uśmiechnął się. – Jutro po południu przyjadę. A ty, Rayne, kiedy musisz wracać?
- Jutro wieczorem muszę być z powrotem – westchnął ciężko. Ich wspólnie spędzany czas mijał zdecydowanie za szybko. Niestety, w dobrym towarzystwie szybko on mijał. Dlatego chciał wykorzystać każdą daną im minutę jak najlepiej. Teraz za cel wziął sobie pocieszenie Jake’a i sprawienie, aby przestał myśleć o nienawistnym ojcu. Nie musiał się nim przejmować, miał Rayne’a, który go kochał, miał Erica, który go lubił i uważał za kumpla, miał jeszcze Diablo, kota, który chętnie dzieli się ciepełkiem i czeka, aż zmiękniesz i dasz mu coś dobrego do jedzenia. Ewentualnie jeszcze panowie strażacy mogliby się nawinąć, ale ich Jake widział tylko raz w życiu, niewiele mogli o sobie nawzajem powiedzieć.
Eric zaparkował blisko wejścia. Odwrócił się do chłopaków.
- Daj spokój, Jake, musisz wybrać wszystko to, co tobie smakuje. A ja muszę się zapytać, czy gotujesz to, co ja lubię, jak kiedyś wpadnę na obiad – puścił mu oczko z szerokim uśmiechem.
Rayne spojrzał na swojego chłopaka i pocałował go.
- Chodź, chodź, nie ma obijania się w samochodzie, mój drogi – stwierdził i wysiadł z auta. Pomógł z niego wysiąść również Jake’owi. Zaraz potem cała trójka skierowała się do supermarketu. Eric przy wejściu na sklep wziął wózek. – Zrobię nam ciasto. W końcu się przekonasz, jakie wspaniałe robię ciasto – powiedział nagle Rayne, zadowolony z siebie. Wreszcie będzie mógł poczęstować Jakie’ego swoim popisowym deserem, jednym z nielicznych dań, jakie potrafił zrobić.
- Uu, będziesz robić ciasto czekoladowe? Może jednak wpadnę… - zamyślił się Eric.
Usuń- Zdecyduj się, bo do jutra może nie być… - odpowiedział niewinnie Athaway i wzruszył ramionami. Oczywiście, że był pewny smaku. Gorzej, jak coś spali.
Zakupy poszły im w miarę szybko. Głównie i tak były one zrobione pod Jake’a, co on lubi jeść i tak dalej, w końcu to on miał mieszkać razem z kotem. Rayne za chwilę znowu znajdzie się w szpitalu (niestety) i nie wiadomo, kiedy znów będzie mógł wyjść do domu. Zrobili małe zapasy na przyszłość, żeby Jake nie musiał dźwigać ciężkich rzeczy ze sklepu przy wieżowcu, w którym mieszkał Rayne. Głównie chodziło tu o zgrzewki wody, mąki, cukry i tak dalej. Rayne zaopatrzył się w składniki do ciasta. Miał tylko nadzieję, że Diablo da sobie spokój i nie będzie mu przeszkadzał. Może Jake zajmie go głaskaniem. Albo małym prezentem, jaki zamierzał mu podarować. Jake wypatrzył w dziale dla zwierząt ciekawe zabawki dla psów i kotów i postanowił kupić Diablo taką zabawkową myszkę. Chciał mu coś dać od siebie. Rayne uznał to za urocze, ale przecież cały Jake taki był, więc… nic dziwnego.
Po przybyciu do mieszkania i wniesieniu toreb z zakupami, Eric jednak się z nimi pożegnał, obiecując, że wróci następnego dnia z pustym żołądkiem i lepiej, żeby czekało na niego ciasto. Potem Rayne pochował produkty do odpowiednich szafek, przebrał się, umył ręce i zabrał się za robienie deseru. Czekolada podobno poprawia humor. Zaraz się o tym przekona.
- Wolisz bardziej czekoladowe, czy mniej?
Rayne był naprawdę zadowolony, kiedy widział uśmiech Jake’a. Zwłaszcza po tym, co stało się w jego rodzinnym domu, po słowach ojca i po ogólnie mało przyjemnej atmosferze, jaka tam panowała. Dobrze, że Diablo tak na niego działał. Przychodził, pomruczał, poocierał się „człowiek, głaszcz”. Dobrze było mieć takiego zwierzaka w domu, który samą swoją obecnością potrafił wywołać uśmiech na twarzy. Jeszcze chwila, a Rayne będzie zazdrosny o kota… No dobra, może nie aż tak, jednak też chciałby przyjść do Jake’a, żeby ten go pogłaskał po głowie, karku czy plecach, a potem żeby się uśmiechał szeroko, szczęśliwy.
OdpowiedzUsuńWysłuchał jego opowieści o kocie i myszy, wlewając masę do formy. Już właściwie kończył. Spojrzał na chłopaka, a potem na kota. Miał nadzieję, że Diablo szybko nie znudzi się nowa zabawka, bo nieważne, kto by kupił taką mysz lub coś podobnego, kocur na następy dzień już miał to gdzieś, gubił zabawki (pewnie leżały pod meblami, ale przecież nikt tam nie zagląda) i generalnie się nimi nie bawił. Taki skubaniec. Może czując od zabawki zapach Jake’a, nie rzuci tej myszy w kąt. Rayne miał wrażenie, że Diablo uważa Jake’a za swoją bratnią duszę, wszędzie za nim łaził, robił, to co on i generalnie zachowywał się jak cień. Ale to dobrze. Skoro kot mógł wywołać uśmiech na twarzy Jake’a, to się cieszył razem z nim.
- Już wkładam ciasto do piekarnika. Tak z godzinę się musi piec, skarbie. Do godziny tak właściwie – spojrzał na Diablo, który wskoczył na szafkę i zaczął niuchać nosem. – Nie lubisz tego, ty tylko mięsko byś jadł – pokręcił głową, a zaraz potem odwzajemnił ten nagły pocałunek. Mrr, więcej razy Jake mógłby to robić, zdecydowanie.
Rayne sięgnął palcami do mąki, a potem zrobił na policzkach Jakie’ego po dwie białe kreski.
- Mój wojownik – uśmiechnął się i pocałował go, obejmując mocno w pasie. To nic, że będą mieli obaj brudne ubrania od mąki, wypierze się. – Nie chcę tam wracać – szepnął, kiedy w końcu odsunął się od niego. Westchnął i przytulił go do siebie i trzymał mocno, żeby Jake nie stracił równowagi i nie przewrócił się. Pogłaskał go po plecach, robiąc to powoli od samego karku aż do pośladków. – Dobrze, że chociaż będę cię widywał w szpitalu, jak będziesz przyjeżdżał na rehabilitację. Do Anthony’ego – prychnął, mrużąc oczy. Szkoda, że nie dostał kobiety, może ta by go nie podrywała czy coś.
Rayne włożył ciasto do piekarnika i zaczął sprzątać kuchnię po swoich rewolucjach. Nawet dotknął mąkowym palcem nos Diablo. Niech też ma. Ale chyba nie zrozumiał żartu, ponieważ od razu zaczął się wycierać i lizać.
- Siadaj – polecił Jake’owi, biorąc go za ręce i sadzając na sofie w salonie. Pogłaskał go po karku i pocałował. Pomyślał, że w ciągu pieczenia się ciasta, mogliby coś obejrzeć. Włączył telewizor i zaczął skakać po kanałach, ale nic ciekawego nie leciało. A po domu wkrótce zaczęły rozchodzić się smakowite zapachy. Jake nie mógł tym pogardzić. Rayne usadowił się w wygodnej pozycji i przysunął do siebie swojego chłopaka, aby i on znalazł wygodną dla siebie pozycję, opierając się jednocześnie o jego tors.
Siedzieli tak niecałą godzinę, przerywając sobie pocałunkami i głaskaniem (głównie to Rayne całował Jake’a, bo lubił to robić, a że byli sami, to chciał wykorzystać ten czas). W końcu jednak Athaway musiał wstać i pójść wyjąć ciasto. Wyłączył piekarnik, podgrzał wodę na polewę, rozpuścił czekoladę i dopiero wtedy wyjął ciasto.
- Mniam – stwierdził, zachęcając jednocześnie Jake’a. Dokończył robienie ciasta, lejąc je polewą i chwilę odczekał aż ostygnie. Palcem wysmarował sobie nią usta, a potem poszedł z powrotem do swojego chłopaka i pocałował go w policzek, robiąc mu przepiękny, czekoladowy ślad. Zaśmiał się lekko, a potem pocałował go wprost w usta. – Mój kochany przystojniak – uśmiechnął się do niego, a potem przesunął językiem po zostawionym wcześniej śladem na policzku. Teraz powinien chcieć wziąć sobie duży kawałek. Co tam próchnica i duża zawartość słodyczy w jednym cieśnie, to nieważne przecież. – Przyniosę ci – dodał jeszcze, a potem z powrotem udał się do kuchni. Ciasto zdążyło już nieco wystygnąć, więc Rayne bez problemu ukroił dwa kawałki, położył je na talerz, a potem zaniósł je wraz z łyżeczkami do kuchni. Łyżeczki nie były aż tak potrzebne, ale… przygotował też wcześniej herbatkę, więc mieli deser z prawdziwego zdarzenia.
UsuńUniósł zaciekawiony wzrok na Jake’a, obserwując jego reakcję. Musiał wiedzieć, czy może piec nadal to ciasto, czy może poszukać innego przepisu. Miał jednak nadzieję, że chłopakowi zasmakuje.
Rayne nie zamierzał ukrywać, że jest zadowolony z siebie. Jake’owi smakowało jego ciasto, więc nic mu dzisiaj nie było potrzeba. Chociaż jakby się dowiedział, że cudownie ozdrowiał i będzie mógł wrócić do pracy, to by nie pogardził. Takie informacje nie muszą się bać, że Rayne byłby zły czy coś. Był niesamowicie z siebie dumny. Pocałował go oczywiście w słodkie usta. Takiej słodyczy nigdy dość, ot co. Pogłaskał go po plecach i przytulił do siebie, jedną rękę kładąc na jego nodze. Tej nodze.
OdpowiedzUsuń- Cieszę się, że ci smakowało – pocałował go w czubek głowy i westchnął. Chciałby, aby Jake odwiedzał go codziennie i zostawał z nim jak najdłużej, żeby nie czuł się samotny, ale nie chciał też narażać go na ból, dyskomfort, nieprzyjemności i wszystko, co złe, co mogło wiązać się ze zmęczeniem. W końcu był świeżo po amputacji nogi. Musiał odpoczywać. Rayne chciał dla niego jak najlepiej. Kto wie, może kiedyś wywali go z sali i wyśle prosto do domu, żeby leżał i ewentualnie głaskał kota. No martwił się o swojego słodziaka. – Nie lubię go. On mnie też nie lubi. Ale to nic, najważniejsze, żeby ci pomagał i nie robił nic, co wykraczałoby poza jego kompetencje. A jeśli zrobi coś takiego, to powiesz mi, a ja zrobię z tym porządek – powiedział poważnie, a potem spojrzał na niego. Zabrzmiał groźnie, ale sam tego nie usłyszał. Sam nie wierzył, że pozwalał Anthony’emu na kontynuowanie leczenia swojego chłopaka… – Znaczy pójdę do lekarza i mu wszystko powiem – dodał pospiesznie, żeby nie było, że z niego taki fighter. Chociaż… na pewno najpierw poszedłby osobiście do rehabilitanta i sam wymierzył mu kilka szybkich. I to lekarze musieliby uspokajać Rayne’a.
Wieczorem wskoczył do łóżka w samych bokserkach. W szpitalu się naśpi w piżamie, ot co. Przytulił do siebie Jakie’ego i zamknął oczy. Uśmiechnął się do siebie i cmoknął go w czubek głowy. Kochany.
- Ja ciebie też. Ale śpij już – zaśmiał się lekko, głaszcząc go po plecach. On miał dokładnie tak samo, jak Jake; chciał się nim nacieszyć, ponieważ w szpitalu nie będą mieli ku temu okazji.
Dzwonek do drzwi był jak kubeł zimniej wody. Rayne zmarszczył brwi i nakrył się kołdrą. No co za… która to godzina? Po co ktoś przychodzi o tej porze? Czy to listonosz? A może policja? Jeśli to drugie, to poczeka. Może zaczną wołać, że są z policji, więc… wtedy mógłby wstać i otworzyć. Dzwonek jednak nie ustawał, a zza drzwi nikt nie mówił, że za nimi stoi reprezentacja organu ścigania.
- Cholera by to – mruknął i wstał z łóżka. A raczej wygramolił się i o mało się nie zabił, idąc po materacu i kołdrze. Na szczęście nie zrobił sobie krzywdy po drodze, ale i tak wyglądał, jakby zaraz znowu miał pójść spać. Otworzył drzwi i od razu się obudził. – Mamo? Tato? Co wy tu robicie? Z Ericiem? – cóż, jego przyjaciel też wyglądał, jakby dopiero co go wyciągnęli z łóżka. A państwo Athaway uśmiechali się wesoło do swojego syna.
- Wyszedłeś na przepustkę i to Eric nam o tym mówi? – Annette pokręciła głową. Z tym jej synkiem…
Między nogami Rayne’a przebiegł jego pies. Nacieszył się widokiem swojego pana, który pogłaskał go ochoczo, wpuszczając jednocześnie resztę do mieszkania.
- Mamo, jest wcześnie…
Usuń- Przyjechaliśmy na śniadanie. Ten uroczy chłopiec jest tu z tobą? – mama spojrzała na syna uważnie, który spojrzał w stronę drzwi.
- No tak, jest. Śpi – powiedział, a Nicpoń pobiegł w stronę sypialni. Wskoczył na łóżko radośnie, co spowodowało, że Diablo gwałtownie się podniósł i wyciągnął grzbiet, układając go w łuk. Prychnął pod nosem, ponieważ jakiś pies przerwał mu sen. Co za cholera jedna. Znowu prychnął na psa, który niczym niewzruszony z wystawionym jęzorem machał ogonem. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Diablo uciekł gdzieś w inne rejony mieszkania, a Nicpoń trącił zimnym nosem dłoń Jake’a, która wystawała spod kołdry (zapewne leżała na grzbiecie kota).
- Och… - westchnęła Annette. – No dobrze, w takim razie niech sobie jeszcze śpi – stwierdziła, nieco ściszając głos. – A ty się ubierz, a nie nago chodzisz po domu. Umyj zęby, a ja zrobię coś dobrego do jedzenia.
Eric słysząc te słowa, pokiwał ochoczo głową. Potem razem z ojcem Rayne’a włączyli telewizor na jakiejś powtórce z meczu koszykówki. W tym czasie Annette ubrała fartuszek i zaczęła się krzątać po kuchni. Dobrze, że wczoraj zrobili zakupy…
Rayne westchnął ciężko. No i po leniwym poranku sam na sam z Jakie’m. I Diablo. Teraz mieli pełną chatę. Wszedł do sypialni i przymknął drzwi. Usiadł na łóżku przy chłopaku i pogłaskał go po głowie. Drugą ręką pomiział psa, żeby nie czuł się odrzucony.
- Kochanie, moi rodzice przyjechali – poinformował go, a potem spojrzał na szafę. Podszedł do niej po chwili i wyciągnął z niej świeże bokserki, jakieś spodnie i koszulkę. Znów spojrzał na Jake’a. – Mama gotuje śniadanie, więc będzie wyżerka – uśmiechnął się. No bo mimo zakłóconego spokoju, cieszył się mocno, że przyjechali, aby spędzić z nim trochę czasu. Po wczorajszych wydarzeniach w domu Jake’a chyba obaj potrzebowali odczuć nieco rodzinnego ciepła.
Lubił spać, wiadomo, nie należał do porannych ptaszków, aczkolwiek takie pobudki to rozumiał. Takie i inne ze strony Jake’a. Jednak odwiedziny rodziny były czymś, co naprawdę im się przyda. Był z nimi zżyty i cieszył się, że go nie odepchnęli po usłyszeniu prawdy o preferencjach miłosnych swojego syna ani wtedy, kiedy ich bezczelnie okłamał, mówiąc, że wyjechał na drugi koniec Stanów, na Alaskę, na wakacje czy tam szkolenia. Wybaczyli mu, odwiedzali go, kiedy mogli. Dzisiaj też przyjechali. To było wspaniałe z ich strony i Rayne chciał się cieszyć tym wszystkim razem z Jake’em.
OdpowiedzUsuń- Och, dzień dobry, Jake! – Annette Athaway odwróciła się do niego szybko z ciepłym uśmiechem mamy. Podeszła do niego i przyjrzała mu się. Nie wyglądał blado na szczęście. Niewiele o nim wiedziała, na pamiętnej kolacji nie mówił za dużo o sobie, a ona nie chciała na niego naciskać. Jeśli będzie chciał, to przecież sam powie. A po co go zmuszać do mówienia o czymś, co wprawiało go w zakłopotanie albo sprawiało przykrość? Z drugiej strony chciała go poznać. Musiała wiedzieć, w kim jej jedyny synek się zakochał, kim jest ten chłopak. Co prawda polubiła go od razu. Wydawał się być taki uroczy. – Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Mój syn dobrze cię traktuje?
Rodzice nie wiedzieli o tym, że teraz Jakie ma zamieszkać razem z Rayne’em i opiekować się Diablo podczas jego nieobecności. Ostatnio ich synek za mało mówił. Nieładnie.
Rayne uśmiechnął się do chłopaka, kiedy wszedł do środka. Pocałował go szybko w policzek.
- Oczywiście, że możesz zapraszać kogo chcesz, ale mam nadzieję, że obejdzie się bez większych imprez? – pogłaskał go po plecach. Chciałby, żeby Jake przyprowadził tu swoich przyjaciół, żeby mógł ich poznać. Jak na razie to Jake poznał współpracowników Rayne’a, przyjaciela Erica, jego rodziców… kilku sąsiadów też się pewnie już przewinęło. A pan strażak znał tylko Jake’a. No i zdążył zobaczyć jego rodziców, którzy nie byli ucieszeni widokiem własnego syna, a co dopiero Athawaya. Nie chciał izolować swojego chłopaka od reszty świata przecież.
W końcu dotarli do nich Henry Athaway i Eric. Przywitali się z Jake’iem, zasiadając do stołu. Pod blatem stołu nie widzieli nóg Jake’a, więc nikt o to nie pytał. A kiedy Rayne wstał i poszedł pomóc mamie, jego tata spojrzał na chłopaka.
- Obaj jesteście teraz na przepustce i wracacie dzisiaj? – zapytał spokojnie. Eric nic im nie powiedział. Jedynie tyle, że Rayne wyszedł na dwa dni i dzisiaj musi wracać z powrotem do szpitala na dalsze leczenie. Pocieszył ich jeszcze, że wszystko powoli zaczyna się układać i możliwe, że już niedługo będzie mógł wrócić na stałe do domu, a do szpitala wracać będzie musiał tylko na przyjęcie chemii. Regularnej, ponieważ przez to wszystko (pozytywne uczucia, obecny stan emocjonalny, może jakiś efekt placebo nawet) wizja szczęśliwego zakończenia walki z chorobą stała się jeszcze jaśniejsza.
Rayne z mamą wkrótce dotarli do stołu, na którym znajdował się garnek z płatkami, talerze z górą tostów i jakimiś parówkami. Nic wybitnego, jednak zjadliwego.
- Może później pojedziemy gdzieś na obiad? – zaproponowała Annette i spojrzał na swojego syna i jego chłopaka. Posłała im lekki uśmiech.
- Nie, mamo, nie trzeba, zjemy coś tutaj. Ale zostańcie, będzie nam miło – uśmiechnął się, dotykając dłoni Jake’a. Co prawda ostatnie godziny sam na sam z nim wydawały się być kuszące, jednak… później Jake zostanie sam z kotem i do kogo się odezwie? Kot mu nie odpowie przecież, a Eric też nie będzie mógł tutaj siedzieć cały czas, więc chociaż dzisiaj obaj nacieszą się tak dużym towarzystwem. Chociaż jeśli Jake odnowi kontakty… Nic dziwnego, że Rayne nie mógł powstrzymać uśmiechu. Cieszył się, że i na twarzy jego kociaka pojawi się uśmiech.
No, niestety Rayne musiał sam wracać. Stety, niestety. Cieszył się, że Jake zostanie w domu i w końcu nie będzie musiał przebywać w salach szpitalnych, od których przy dłuższym pobycie zaczynało mdlić.
OdpowiedzUsuń- Jake będzie przyjeżdżał do szpitala tylko na rehabilitację – powiedział Rayne, przesuwając się bliżej chłopaka i obejmując go ramieniem. Pocałował go w skroń. – Jake już jest zdrowy, nic mu nie zagraża – uśmiechnął się lekko. No, nie licząc tego przeklętego rehabilitanta, któremu ewidentnie należało poprzestawiać zęby.
Rodzice wymienili spojrzenia. Skoro jeden już wyzdrowiał, to znaczy, że pora na drugiego. Dość dziwne myślenie, ale mama Rayne’a wierzyła, że miłość może wszystko i los nie ma prawa rozdzielać pary dwóch mężczyzn, którzy się tak mocno pokochali. Cóż, skoro się prawie nie znali, a Rayne pozwolił mu tu zostać… Państwo Athaway niewiele wiedzieli o sytuacji Jake’a, nikt nic nie mówił, Eric też nie złożył im raportu z przebiegu wczorajszego spotkania z państwem Lancaster.
- Pomogę ci posprzątać – zaoferował się chwilę później, wstając razem z Jakie’m. Teraz rodzice zrozumieli, o co chodziło ich synowi z tym „zdrowym”. Lekarze pozbyli się części jego nogi, aby rak nie posunął się dalej. Bardzo dobrze zrobili. Szkoda, że nie mogli wyleczyć w ten sposób Rayne’a. Bez nogi dało się żyć, ale bez tak ważnego (jak nie najważniejszego, bo po co komu zdrowy mózg, skoro serce mu szwankuje?) organu już nie.
Annette odprowadziła ich wzrokiem, a potem poszła do nich z kilkoma talerzami. Otworzyła zmywarkę, a Rayne pochował do niej naczynia. Sztućce i kolorowe kubki umył w zlewie.
- Bardzo się cieszymy, Jake, że jesteś zdrowy – uśmiechnęła się do uroczego chłopca. Lubiła go. Głównie dlatego, że jej syn był przy nim szczęśliwy i miał siły, aby walczyć. Jeśli to dzięki niemu Rayne odważył się powiedzieć im prawdę… No i w ogóle Jake wydawał się być dobrym człowiekiem. Oby tylko nie skrzywdził jej syna.
Rayne podał chłopakowi telefon. Spojrzał na niego uważnie, przyglądając się jego twarzy. Sam się uśmiechnął, widząc jego uśmiech (no i jak w tym momencie pani Athaway mogłaby mieć jakieś ale, jeśli chodzi o Jake’a?). Pocałował go lekko w nos, a potem spojrzał mu w ekranik telefonu.
- Może przyjść nawet teraz. Im nas więcej, tym lepiej. No i lepiej, żeby wiedział, jak ma trafić później, żeby się nie zgubił po drodze – stwierdził i pogłaskał go po karku. Jednocześnie był gotowy, żeby złapać go w każdej chwili. Na pewno trudno mu było stać na jednej nodze, kiedy dwadzieścia lat miało się dwie. Z pewnością zachwiało to jego równowagą, a Rayne był obok w razie gdyby co. – Jamie? Kim on jest? Twój kolega ze szkoły czy z sąsiedztwa? Długo się znacie? – oczywiście, że chciał to wiedzieć. Przecież musiał stwierdzić, czy ma być o niego zazdrosny czy nie. Ale nie zapyta wprost, czy któreś z nich coś w przeszłości… Albo czy Jamie jest gejem, nie? Nie pyta się ludzi o takie rzeczy. Chyba.
- Raaaayne! – zawołał Eric, wyraźnie zniecierpliwiony. – Gdzie to twoje ciasto, co? Specjalnie tu po nie przyjechałem.
Za Ericiem odezwał się też ojciec Rayne’a, też zainteresowany smakołykami.
- Dopiero zjedliście śniadanie – zauważyła Annette i wróciła do męża i przyjaciela ich syna, zostawiając parę sam na sam.
Rayne głaskał go sobie powoli i leniwie po plecach i cmokał co jakiś czas w usta, nos i głowę. No lubił tak robić, ale to już chyba było oczywista oczywistością. Lubił też, kiedy Jake sam się do niego przytulał . Przytulanie poprawiało samopoczucie, a przytulanie Jake’a… to już w ogóle było super. Mógłby tak robić przez większość swojego czasu (w końcu wypadało też się myc, golić, jeść…). Nie wypuszczać go z rąk i mieć cały czas przy sobie. Niestety, zaraz się to skończy i zobaczą się dopiero jutro albo po jutrze. Westchnął i znowu go pocałował. Skoro byli sami… Rayne miał nadzieję szybko do niego dołączyć w ich wspólnym już mieszkaniu. Nie chciał myśleć o możliwych nawrotach, przerzutach i tych wszystkich strasznych rzeczach. Chciałby po prostu wyrzucić to z głowy i znowu cieszyć się życiem jak normalny, zdrowy człowiek. Chciałby też, aby Jake o tym nie myślał. Rayne miał nadzieję, że nic takiego nie nastąpi ani u niego, ani u jego kochanego Jake’a. W końcu też zasługiwali na odrobinę szczęścia bez zamartwiania się o jutro, które mogło się wiązać z chorobą. Wiedział jednocześnie, że będzie to trudne, choroba odcisnęła piętno na nich obu. Nie będzie łatwo chociaż jeden dzień przeżyć bez myśli, która gdzieś tam w głowie na pewno przebiegnie raz czy dwa.
OdpowiedzUsuń- Chciałbym móc go jeszcze poznać, zanim wrócę do szpitala – powiedział, wtapiając palce w jego włosy i przeczesując je. No tak, znajomi znajomymi i tak dalej, jednak nie chciał zostawiać Jake’a sam na sam z jakimś chłopakiem. Co z tego, że miał dziewczynę? Znaczy bardzo dobrze, że ją, świetnie, przynajmniej nie będzie patrzeć na jego Jake’a w sposób, który byłby co najmniej nieodpowiedni. Na pewno Rayne przesadzał z tą zazdrością, to fakt. Bardziej chodziło mu o poznanie osoby, która była niegdyś przyjacielem Jakie’ego. On już poznał Erica, chłopaków z remizy, a nawet w przelocie sąsiadkę, która opiekowała się Diablo, kiedy mieszkanie stało puste. – Byliście razem w klasie, a on jest dwa lata starszy od ciebie? – uniósł brew wyżej. – Poszedłeś szybciej do szkoły, czy on kiblował czy może on poszedł później do szkoły? – no co, chciał wiedzieć, to było ważne. Ten cały James był przyjacielem jego chłopaka, chciałby wiedzieć, z kim będzie miał do czynienia. Poza tym, skoro Jamie jest przyjacielem, to i on pewnie będzie chciał poznać Rayne’a. Taka wymiana. – No ale dobrze, niech przychodzi, kiedy będzie miał czas i kiedy ty będziesz tego chciał – westchnął i pocałował go czule w usta. Dość długo.
- Dobry kucharz z Rayne’a? – podchwycił ojciec mężczyzny. Zaśmiał się cicho. – Kiedyś wszystko przypalał, więc jak moja żona poprosiła go o pomoc w pieczeniu, to się wystraszyłem – przyznał szczerze, na co Annette pokręciła głową.
- Ale jak widzisz, jego mieszkanie nadal stoi nieruszone. To chyba znaczy, że czegoś się nauczył, prawda?
- Został do tego zmuszony, nie można cały czas jeść pizzy – dorzucił swoje trzy grosze Eric, uśmiechając się pod nosem.
Rayne pokroił resztę ciasta, jaka została z wczoraj, przełożył je na większy talerz i poszedł z nim do salonu. Położył go na stoliku do kawy, stojącym przy sofie i fotelach, a potem każdemu nałożył po jednym.
- Obgadujecie mnie? – Rayne uniósł na nich spojrzenie, a Henry pokiwał głową. Na to Rayne westchnął, ale uśmiechnął się lekko.
- A ty umiesz gotować, Jake? – zapytała pogodnie mama Rayne’a. Skoro chłopak tu zostanie, to musi umieć zadbać o siebie. Jak zostało wcześniej wspomniane – nie można cały czas jeść pizzy. Ewentualnie raz na jakiś czas chętnie wpadnie do przyszłego zięcia i zrobi im coś dobrego na obiad czy też kolację. Jakoś wszyscy się dogadają. A przynajmniej tego chciał Rayne, który spoglądał na swojego chłopaka z czułością. Nie mógł się też doczekać, aż towarzystwo powiększy się o jedną osobą w postaci przyjaciela Jake’a. Dlatego niecierpliwie czekał na godzinę siedemnastą, chociaż jednocześnie chciał przeciągać każdą minutę jak najdłużej się dało.
No tak, niestety dało się odczuć tę nieco sztywną atmosferę jaka między nimi panowała. Szkoda. Rayne naprawdę chciał, aby wszyscy dobrze się razem bawili. W tym pomieszczeniu znajdowali się najważniejsi dla niego ludzie, dla których mógłby wskoczyć w ogień. Dlatego bardzo zależało mu, by wszystko potoczyło się dobrze, aby Jake poczuł się pewniej przy jego rodzicach i żeby rodzice polubili jeszcze bardziej chłopaka swojego syna. Niestety, nie zawsze było tak, jakbyśmy sobie to zaplanowali. Rayne tylko westchnął, kończąc ciasto. Inaczej to sobie wyobrażał, ale z drugiej strony – przecież to dopiero drugie spotkanie. Może później będzie już lepiej. Albo kiedy Rayne też już wyjdzie „na stałe” ze szpitala… Nie mógł się doczekać tego momentu, kiedy wszyscy stworzą jedną rodzinę. Możliwe, że przesadzał z tymi swoimi wyobrażeniami, przecież nie byli z Jake’em jakoś długo ze sobą, jednak… Rayne należał do tego typu mężczyzn, którzy chcieli mieć rodzinę i się nią opiekować. W głębi siebie wiedział, że to osiągnie. Potrzebowali tylko czasu. Nie był zły na żadną ze stron, nawet mu to do głowy przecież nie przyszło. Próbował jakoś poprawić atmosferę między nimi, jednak na niewiele mu się to zdało, kiedy Jake wstał od stołu. Zrozumiał, że ma pójść za nim, więc tak też zrobił. Poszedł za nim do kuchni i przytulił go do siebie od razu. Byli sami, więc korzystał z tego jak najwięcej się dało. Pocałował go w czoło i zgodził się na jego propozycję.
OdpowiedzUsuńPołożył się obok niego i spojrzał w sufit. Wysłuchał go uważnie i westchnął. Zastanawiał się, czym to mogło być spowodowane. Bo ich nie znał, a Jake był nieśmiały? Może to przez operację, w skutek której nie miał nogi i czuł się niepewnie? A może dlatego, że to po prostu byli rodzice Rayne’a. Albo było mu przykro, że jego właśni rodzice nie zachowywali się tak entuzjastycznie na ich widok.
Przygarnął Jake’a do siebie i objął go mocno, jednocześnie uważając na jego nogę.
- Kocie, wydaje mi się, że to raczej normalne. Jesteś moim chłopakiem i czujesz się niezbyt pewnie w towarzystwie moich rodziców, którzy zasypują cię milionem pytań. Chociaż ze względu na nogę nie pytali cię pewnie o studia i pracę – uśmiechnął się. – Ale nie przejmuj się tym, Jakie. Jakoś sobie poradzimy. Poza tym, nie żyjemy w jakimś ubogim państwie, więc coś od niego dostaniemy ze względu na naszą kondycję zdrowotną. Chociaż… żałuję trochę i boli mnie to, że najprawdopodobniej nie będę mógł wrócić do zawodu strażaka.
No, jeśli od zawsze chciał pełnić taką służbę, a przez chorobę musi z niej zrezygnować… nie miał planu awaryjnego. Nigdy nie sądził, że sięgnie go rak. Nie miał pojęcia, co zrobi, kiedy już wyzdrowieje.
- Na następne święta już będziesz się czuł swobodnie – zapewnił go z lekkim śmiechem. Pocałował go lekko. – Nie wiem, jak spędzimy ten czas, ale trzeba iść tam… nie możemy ich tam samych zostawić…
I w tym momencie ktoś zapukał do drzwi. O cholera jasna.
- Kochani moi – rozległ się pogodny głos pani Annette. – My musimy już jechać – dodała, a Rayne otworzył drzwi. Żeby nie było, nie robili nic nieprzyzwoitego. – Twój chrzestny dzwonił – powiedziała do Rayne’a. Znowu czegoś nie wie – prychnęła, kręcąc głową, na co Henry tylko westchnął. Natomiast Rayne uśmiechnął się kącikiem ust.
- Też lecę, nacieszcie się sobą – powiedział Eric, wynurzając głowę zza postaci pani Athaway.
- No, no – mamusia spojrzała na Erica, a potem znów na syna. – Obiad zjemy kiedy indziej, obiecuję. A teraz jedziemy już. Pa! Do widzenia, Jake! – pożegnała się z chłopcami całusem w policzek (zawsze była wylewna) i cała trójka poszła, zostawiając ich samych.
UsuńRayne wrócił do łóżka i znalazł się tuż nad Jake’em. Pocałował go.
- Jak widać, mamy czas do siedemnastej – znowu przycisnął usta do jego ust. Dopiero po chwili spojrzał mu w oczy, cały czas znajdując się tuż nad nim. – Moja mama nie przepada za moim chrzestnym, ponieważ kiedy miałam sześć lat, to zabrał mnie do wesołego miasteczka i… zgubił mnie. Poważnie, nie patrz tak. Ja sobie jadłem watę, bawiłem się z innymi dzieciakami, a oni mnie szukają. Moja mama prawie mu potem łeb ukręciła – zaśmiał się cicho. Zawsze uważał, że ma nieco pokręconą rodzinkę, ale za to bardzo kochaną. Jake miał być jej częścią. Ohana i te sprawy.
Rayne uśmiechnął się do niego lekko. Pocałował lekko w nosek i usta, układając się wygodnie między jego nogami. W sumie cieszył się, że mieli trochę czasu jeszcze dla siebie. No bo z rodziną zawsze będzie mógł wyjść na obiad czy coś. Z Jake’em to teraz nie wiadomo, kiedy będą mogli być sam na sam, robiąc wiadomo co. Tak, chodziło mu o gorące pocałunki, to chyba oczywiste. Dobieranie się idzie w pakiecie, owszem, ale… no wiadomo jak to z nimi jest. W szpitalu raczej nie trafią już razem na taką porę, podczas której nikogo nie będzie w świetlicy i nie będą mogli z niej skorzystać. A Rayne dostanie nowego współlokatora, pacjenta z tym samym problemem tylko najpewniej innej części ciała. Zastanawiał się nawet, kim będzie ten ktoś. Miał tylko nadzieję, że nie jakiś marudzący starszy pan ani roztrzepany dzieciak, który nie potrafi się ogarnąć. Tak źle, tak niedobrze. Oby tylko się z nim dogadał i nikt nie ucierpi jakoś poważnie. Może trafi na kogoś w swoim wieku i się jakoś dogadają. Ciekawe, czy Jake byłby zazdrosny o takiego mężczyznę… Skoro zachowywał się wystarczająco dziwnie przy strażakach, którzy pokazali się tylko na chwilę, to co będzie, jeśli współpacjentem okaże się jakiś młody facet? Zazdrosny Jake, to też uroczy Jake. Niestety, ten typ tak ma, że całe życie jest uroczy. To się miało chyba we krwi.
OdpowiedzUsuń- Nie, nie wyszli przez ciebie. Mój wujek jest dość specyficznym człowiekiem, pewnie go poznasz kiedyś tam, w dalekiej przyszłości. Jest szalony – sprecyzował, jakby to określenie najjaśniej opisywało jego ojca chrzestnego. – Przecież oni cię uwielbiają, więc to nie twoja wina, że zaciągnąłeś mnie do łóżka i tylko ty wiesz, co chcesz tu ze mną zrobić – zamruczał i pocałował go w szyję. Przyssał usta do jego skóry na nieco dłuższy moment, pozostawiając po sobie czerwony ślad. No, niech ma. Szybko mu to raczej nie zejdzie i właśnie o to chodziło Rayne’owi. – Kocie, już się wkradłeś do mojej rodziny. Moja mama cię uwielbia przecież, nie zdziwię się, jak już niedługo zacznie cię traktować jak drugiego syna, którego nigdy nie miała. Albo nie, trzeciego. Drugim jest Eric – zaśmiał się lekko, kładąc się na plecach na łóżku i przyciągając do siebie Jake’a. Chciałby przeciągać te chwile jak najdłużej się dało. Nie chciał wracać, jeszcze nie teraz. Potrzebował jeszcze jednego dnia, ewentualnie dwóch… najlepiej całego tygodnia. Albo nie, już chciałby móc uwolnić się od szpitala na stałe. Szkoda, że to nie było takie proste.
Odwzajemnił pocałunek, głaszcząc go po plecach. Kochany. Oddawał każda pieszczotę, żeby nie czuć się od niego gorszy albo po prostu też chciał mu dać coś od siebie.
- Nie przyjeżdżaj tak wcześnie, daj spokój, obaj będziemy o tej godzinie przecież smacznie spać. A ty musisz dużo spać. Przyjedziesz, jak się obudzisz i odpoczniesz. No chyba, że masz na jutro zaplanowaną rehabilitację, no to dobrze, zrozumiem to – pogłaskał go po karku i uśmiechnął się. – Już narzekasz? Ledwo co weszliśmy do łóżka. Jesteś niezdecydowany, wiesz? Sam wszedłeś pod tę kołdrę, Jake – przypomniał mu poważnym tonem, a zaraz potem uśmiechnął się i pocałował go, wsuwając rękę pod jego koszulkę i głaszcząc go po nagiej skórze chłopaka. Jak miał go nie uwielbiać? Nie dało się inaczej. Nic dziwnego, że ten cholerny rehabilitant Anthony chciał go poderwać (a przynajmniej tak sądził Rayne i wszelkie próby wmówienia sobie, że tak nie jest, że to tylko jego praca, na nic się nie zdawały; mówi się trudno i płynie się dalej). Ale Rayne nie pozwoli sobie odebrać swojego kociaka, nigdy w życiu.
- Mój – cmoknął go w usta. – Tylko mój – i znowu, i znowu. – I nikogo innego. Nie oddam cię, mowy nie ma – na dowód swoich słów, przyciągnął go do siebie i mocno przytulił. Trochę to wyszło śmiesznie, ale w sumie nawet dobrze. Rayne przecież rzadko bywał poważny w towarzystwie Jake’a. I to wszystko dzięki niemu. Przyszedł (a właściwie przyjechał) pewnego wieczoru i już został. Miał nadzieję, że na zawsze. – Kocham cię, kocie.
UsuńCzas, jaki spędzili sam na sam, oczywiście był tym, który uwielbiał Rayne. Bardzo chętnie sobie z nim leżał, rozmawiał (albo milczał), głaskał, całował, łaskotał, mówił mu komplementy i czułe słówka. To wszystko przecież było prawdą, nic nie ściemniał, nie próbował się przypodobać, nic z tych rzeczy. Uwielbiał go, co było oczywiste przez wzgląd na jego zachowanie. Nawet Diablo do nich przyszedł. Pies wyszedł, więc kot musiał od nowa zaznaczać swój teren zapachem. Właśnie dlatego ocierał się o szafki i nóżki łóżka. Głupi pies nie będzie tu zostawiał swojego zapachu, mowy nie ma. Kot nawet wskoczył do łóżka, ponieważ pies też tu wszedł. A trzeba było zatrzeć wszystkie jego zapachy od samej podłogi aż do sufitu. Był już w salonie i kuchni, przyszła kolej na sypialnie, w której też spał razem z dwunożnymi. O właśnie, o nich też trzeba będzie się poocierać. W końcu głaskali tego pchlarza, dyszącego, śliniącego się psa. Jak ludzie mogli trzymać te zwierzaki w domu, skoro mogli mieć koty?
OdpowiedzUsuńNo tak, myślenie kotów jest dziwne. Dlatego też wskoczył do nich i przeszedł powoli po pościeli między nogami Rayne’a i Jake’a. Spoglądał na nich niepewnie, stawiając kolejne ciche i powolne kroki. Athaway obserwował go jakiś czas, a potem złapał i przytulił do siebie. Jakie bardzo lubił go głaskać, więc niech ma.
- Co, kocie, zazdrosny o Nicponia byłeś? – zapytał Rayne, głaszcząc go intensywnie po brzuszku. Diablo zmrużył oczy i zaczął się „rozlewać” na jego nogach. Głaszcz, człowiek. Odpowiedziało mu też mruczenie i to dość głośne. Ktoś chce im pokazać, że jest lepszy od psa.
Rayne obserwował Jake’a uważnie, trzymając na rękach Diablo. Już mu mówił trzynaście razy, że ma usiąść i się nie denerwować. Skoro przyjaciel się zgodził na spotkanie, to nie ma czym się przejmować. To znaczyło, że chłopak chciał odbudować ich relację i dalej być jego przyjacielem. Na pewno mu wybaczył to, że tak nagle uciął z nim kontakt, na pewno zrozumiał, że Jake robił to z pobudek przyjacielskich, a nie wrogich. Nie chciał pewnie, aby Jamie widział, co się dzieje z biednym Jake’em, jak cierpi albo jak umiera. Nic dziwnego. Przecież nawet strasznie rodzinny Rayne okłamał swoją rodzinę i pozwolił im uwierzyć w to, że wyjechał na Alaskę i dobrze się tam bawi. Gdyby nie Jake, to pewnie nadal by tak uważali i nie wiedzieli, ze tak naprawdę ich syn walczy o życie w szpitalu w tym samym mieście, w którym oni mieszkali i żyli prawie od urodzenia.
No i dobra, Rayne też się przejmował tym całym spotkaniem. Wiedział, co to znaczyło. Dlatego podszedł do niego i pocałował go lekko, chcąc dodać mu w ten sposób otuchy. Ewentualnie miał jeszcze Diablo, którego mógł pogłaskać. Głaskanie kota i jego mruczenie (przypominające chodzący silnik diesla) działało uspokajająco.
- Ja też nie mogę się doczekać, aż go poznam – uśmiechnął się. Kubki z kawą były przygotowane, ciasto też czekało na stoliku w salonie, a woda w czajniku czekała na zagotowanie się. Wszystko było gotowe, tylko gościa brakowało. Dobrze, że zjawił się po kilku chwilach.
Rayne podszedł do nich i uśmiechnął się, wypuszczając z rąk kota. Podał dłoń nowemu znajomemu.
- Cześć, jestem Rayne – przedstawił się i uścisnął jego dłoń. – Wchodź, wchodź. Czego się napijesz? Kawy? Herbaty? A może soku? Wczoraj byliśmy na zakupach, więc strzelaj – zachęcił go, zamykając za nim drzwi i kierując się do kuchni. Wstawił wodę, bo sam chciał się napić herbatki. Nie mów za dużo, nie mów za dużo, powtarzał sobie w myślach, ale i tak wypalił kolejne słowa: - Mam nadzieję, że lubisz ciasto czekoladowe. Sami robiliśmy z Jake’em – co prawda Jakie bardziej przeszkadzał niż pomagał i wyjadał czekoladę (ale czekoladowe pocałunki wpisywały się na listę jego ulubionych, więc w sumie było w porządku), a i tak wyszło całkiem nieźle.
UsuńOgólnie postać Jaime’ego nie wzbudzała w Rayne’ie żadnych podejrzeń. Znaczy był troszkę zazdrosny, ale tylko troszkę. Głównie dlatego, że ten chłopak znał o wiele dłużej jego chłopaka, wiedział, co lubi, jak, dlaczego i tak dalej i tak dalej, a Rayne… cóż. Głównie o to mu chodziło. Ale nie zamierzał go osądzać po pierwszym wrażeniu. Bo te nie było znowu najgorsze. Skoro chłopak się uśmiechał. No i był przyjacielem Jakie’ego. Jakoś się dogadają. I cieszył się, że wreszcie poznał kogoś, kto jest-był bliskim przyjacielem swojego chłopaka.
Dobrze, że Rayne nie znał prawdziwych zamiarów przyjaciela Jake’a. Wtedy porozmawialiby sobie inaczej, a Rayne nie proponowałby mu ani herbaty, ani tym bardziej ciasta czekoladowego. Co więcej, na pewno chłopak dostałby prosto w ryj i dobrze by dla niego było, jeśli nie wylądowałby w tym samym szpitalu, w którym jeszcze dzisiaj znajdzie się Athaway. Nikt nie będzie obrażał ani próbował namieszać w życiu jego ukochanego chłopaka. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na reakcję Diablo. Chociaż może nie powinien aż tak się sugerować reakcjami kota, w końcu to kot, do nikogo nie przychodził od razu i nie dawał się głaskać (co innego było z Jakie’m, kiedy był wręcz zmuszony siedzieć w plecaku, potem na kolanach, chociaż nie powinien narzekać na brak pieszczot, ponieważ Lancaster od razu zaczął go głaskać i miziać, co mu się najwyraźniej spodobało i w ten oto sposób Jake został jego ulubionym człowiekiem, zaraz po Rayne’ie; przynajmniej mógł sobie wybierać, do kogo przyjdzie najpierw).
OdpowiedzUsuńZ początku Rayne nie wyczuwał niczego złego od strony nieznanego mu chłopaka. Ot, rozmawiali sobie, śmiali się, więc co miał podejrzewać? Że Jamie to najlepszy przyjaciel Jake’a? Może gdzieś tam w głębi siebie widział, że coś jest nie halo, ale po prostu to ignorował. Przecież to przyjaciel jego ukochanego Jake’a, bliska osoba, nie miała złych zamiarów względem niego ani Athawaya. Dlatego nie zwrócił na to większej uwagi, tylko słuchał ich z zainteresowaniem, raz po raz dorzucając coś od siebie, żeby nie było, że stoi tylko gdzieś w tle. Dopytywał, ponieważ Jamie był taką trochę szansą na poznanie Jake’a jeszcze lepiej, na zrozumienie pewnych rzeczy, na dzielenie wspomnień z czasów liceum i w ogóle. Rayne czekał na podobny moment i to kolejny powód, dla którego nie widział w tym panu nic złego. Po prostu korzystał z okazji, podczas której mógł przysłuchiwać się kolejnym informacjom o swoim chłopaku.
Zbliżała się godzina, kiedy Eric przyjedzie zabrać Rayne’a ze sobą. Dlatego mężczyzna przeprosił chłopaków i poszedł do sypialni, aby sprawdzić, czy wszystko (czyli szczoteczkę do zębów, świeże ręczniki i jakieś dresy oraz ewentualnie grzebień) spakował. Nie trwało długo, gdy wziął torbę i postawił ją na korytarzu przy drzwiach. Wszedł z powrotem do salonu, słysząc te słowa. To zabrzmiało dość dziwnie i trochę go to zbiło z tropu. Pozbędziesz? Co to miało znaczyć? Nie brzmiało to dobrze, ale Rayne i to postanowił zbagatelizować. Cały czas miał w głowie fakt, że Jamie jest przyjacielem Jake’a.
Spojrzał na swojego chłopaka, a potem na niego.
- Odprowadzę cię – powiedział tylko, nie rozumiejąc, o co chodzi. Nie podobało mu się to i chciał się dowiedzieć, o co poszło. Może znowu przesadzał? Może po prostu znowu widział coś, czego nie ma. Może po prostu był za bardzo zazdrosny. Nic dziwnego, skoro Jake miał lat dwadzieścia, a on o dziesięć więcej. To dość duża różnica.
Zamknął za chłopakiem drzwi, a potem wrócił do salonu i usiadł obok Jake’a.
- Wolna chata, co? – zaczął, uśmiechając się kącikiem ust. – Co ja ci mówiłem o imprezach? Beze mnie nie możesz – odpowiedział żartem, ponieważ to wydawało się być odpowiednią „bronią”. Ujął jego podbródek w palce i pocałował go lekko, jakby w ten sposób zachęcając go do powiedzenia prawdy. Nie było go z nimi przez kilka minut, a cała atmosfera bardzo się zmieniła. Nie diametralnie, bo teraz w końcu dopuścił do siebie myśl, że rzeczywiście coś nie grało przez cały ten czas. – Co się stało, Jakie? – zapytał cicho, z nosem przy jego nosie. Spojrzał mu w oczy. Widział, że czaiły się w nich łzy i musiał się dowiedzieć, co do tego doprowadziło. Jeśli powie mu w miarę szybko, to jeszcze będzie mógł dogonić tego chłoptasia i mu powiedzieć kilka słów. No dobra, nie mówiłby nic, tylko od razu by mu przywalił kilka razy. Zapamiętałby, że jego Jake’a się nie obraża ani nie krzywdzi. Nikt nie miał do tego prawa. Absolutnie żadnego.
UsuńJakie miał naprawdę przerąbane. Najpierw rodzice, teraz przyjaciel chciał się na nim zemścić… I za co? Za zerwanie kontaktu, ponieważ nie chciał, aby przyjaciel widział, jak cierpi? Może rzeczywiście Jakie nie powinien tak postępować (Rayne zrobił coś podobnego, więc obaj powinni dostać za to po uszach), ale Rayne go rozumiał. A Jamie zachował się jak skończony dupek i palant. Jak można zrobić coś takiego? Najwidoczniej nigdy nie był jego przyjacielem. Bo gdyby nim był, to by mu wybaczył i próbował razem z Jake’em nadrabiać stracony czas. Tak jak zrobił to Eric. Wybaczył Rayne’owi jego postępowanie, że chciał zataić wszystko przed nimi. Teraz nadal byli najlepszymi przyjaciółmi. I dobrze, bo Rayne nie wyobraża sobie życia bez niego. W końcu byli przyjaciółmi od dziecka, nic dziwnego, że nie chciał zaprzepaścić prawie trzydziestu lat znajomości. Żałował, że Jamie nie odczuwał czegoś podobnego względem Jake’a.
OdpowiedzUsuń- Kocie – westchnął ciężko, zastanawiając się, gdzie najpierw walnie tego kolegę. – Skoro tak się zachował, to nigdy nie był ci bliski – pogłaskał go po plecach, przytulając mocno do siebie, dodając mu w ten sposób otuchy. Jego biedny Jakie. Chciałby móc go jakoś pocieszyć, jednak to, co się ostatnio działo w jego życiu... Rayne nie miał pojęcia, co mógłby zrobić bądź powiedzieć, aby Jake poczuł się lepiej. – Możesz przyprowadzać, kocie – odchylił głowę, aby spojrzeć mu w oczy. – Tylko najlepiej kogoś, kto nie będzie chciał nas rozdzielić ani w taki sposób, ani w żaden inny – pocałował go w czoło i znowu przytulił do siebie.
Był zły na tego chłopaka. Naprawdę chciał iść za nim i zdawał sobie sprawę z tego, że im dłużej tu siedzi, tym dalej on się oddala. Dlatego właśnie wyswobodził się z uścisku chłopaka (dobrze, że obok wskoczył kot, wyczuwając, że coś jest nie halo z jego właścicielami, których przecież tylko on mógł ewentualnie gnoić), wstając i zmierzając ku drzwiom. Zależało mu na Jake’u, ale naprawdę miał potrzebę, aby iść i sprawdzić, jak bardzo jego pięść nie pasuje do jego nosa i szczęki. Poszedłby. Serio, gdyby nie Jake, który złapał go za rękę, jednocześnie powstrzymując od zrobienia kolejnych kroków. Rayne spojrzał na niego i przez chwilę się wahał. Ostatecznie usiadł z powrotem na sofie i znów zgarnął w swoje ramiona drobne ciało Jakie’ego. Ponownie pocałował go w czoło.
- Na pewno masz kogoś, kto nie będzie chciał robić takich głupich numerów – przez które tylko chcesz płakać, dodał w myślach i zmarszczył brwi. – I możesz jechać z nami, będzie mi miło, jeśli odprowadzisz mnie do samego łóżka – uśmiechnął się lekko. Wiedział, że mimo to, i tak to on odprowadzi ich do drzwi wejściowych szpitala i tam się z nimi pożegna. Na szczęście nie będzie to jakiś długi okres czasu. Przecież już jutro zobaczy się z Jakie’m. Chociaż samotne noce to zimne noce.
Wkrótce przyjechał Eric. Przywitał się z nimi raz jeszcze, był tak miły, że wziął torbę Rayne’a, a potem całą trójką zeszli na dół do samochodu. Wsiedli i pojechali do szpitala. Rayne nie chciał tam wracać. Wcześniej to chociaż był z Jake’em i jakoś to leciało. A teraz? Jeszcze jak dadzą mu jakiegoś zrzędę do sali… super.
Ale nie. O dziwo w sali leżał młody mężczyzna w wieku Rayne’a i Erica. Czytał jakąś książkę i od razu ją odłożył, kiedy dołączyli do niego trzej inni mężczyźni. Athaway spojrzał na niego i nawet mu ulżyło. Nie wyglądał na zrzędę. Ciekawe jednak, czy jego kociak będzie zazdrosny…
- Cześć – przywitał się, podchodząc do niego. – Jestem Rayne, twój nowy współlokator – podał mu dłoń, przedstawił Jake’a jako swojego chłopaka (nie będzie ukrywał swojej orientacji przecież, tym bardziej nie chciał ukrywać swojej miłości do pana Lancastera), Erica jako swojego przyjaciela. Chciał w ten sposób sprowokować nowego do odwdzięczenia się tym samym.
UsuńOkazało się, że nowy kolega ma na imię Killian, a na szafce w ramce miał zdjęcie swojej rodziny – zony i dwójki dzieci. Dwóch chłopców. No, czyli ogólnie zapowiadało się dość miło.
Rayne spojrzał na swoich towarzyszy i objął Jake’a. Pocałował go czule w usta, przeciągając tę pieszczotę, ponieważ nie chciał go wypuszczać ze swoich ramion. Niby zobaczą się za kilkanaście godzin, ale… wiadomo, jak to z zakochanymi. Zwłaszcza z nimi.
Rayne nie chciał go puścić. Chciał go tu zatrzymać jak najdłużej, najlepiej całą noc. Schować pod kołdra w swoich ramionach i nikt by się nie zorientował, że mieli dodatkowego gościa. Wiedział, że to niemożliwe, więc tylko westchnął i znowu go pocałował. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Cieszył się, że jednak Jake zdecydował się jechać z nimi do szpitala. Mógł przeciągać pożegnanie i miał gdzieś, co może pomyśleć sobie o nich jego znowu kolega z sali. Kochał Jake’a i nie chciał się z nim rozstawać. Ciekawe, czy Killian zachowuje się podobnie wobec swojej żony i czy przytula swoich synków najmocniej jak potrafi, jednocześnie pilnując się, aby nie zrobić im krzywdy.
OdpowiedzUsuńW końcu jednak Rayne pożegnał się z chłopakiem i przyjacielem, odprowadzając ich do samych drzwi wyjściowych ze szpitala. Potem sam musiał wrócić do sali. Poszedł się przebrać w piżamę, a potem wrócił do współlokatora. Z braku lepszych pomysłów zaczęli rozmawiać o swoich chorobach, o przejściach z nią i tym wszystkim, związanych z ich chorobą. I jakoś czas mu upłynął, ale myślami był z mieszkaniu razem z Jake’em. Ciekawe, co on porabia. Jak się czuje, czy wszystko w porządku, czy Diablo do niego przyszedł… I dostał odpowiedź w nocy. No, jako taką. Uśmiechnął się, chociaż światło uderzyło go prosto w oczy, w których pojawiły się małe łzy. Cholera jasna by to… nawet przy najniższym możliwym świetle bolało.
U mnie w porządku, on też jest w porządku, nie masz się czym martwić. Ja też tęsknię, kocie. Do zobaczenia jutro i dobranoc <3.
Odłożył telefon i chwilę czekał na odpowiedź, jednak kiedy nie nadeszła, zasnął. Co było w sumie oczywiste, bo lubił spać. Zwłaszcza, że we śnie spotkał Jake’a. No cóż, nie nazwałby tego uzależnieniem czy coś… po prostu chciał z nim być cały czas. A skoro fizycznie obok go nie było, to zawsze miał jeszcze sen.
Mijały kolejne dni. Rayne widywał się z Jake’em codziennie. Z Ericiem zresztą też, bo spodobało mu się bycie kierowcą i woził chłopaka swojego przyjaciela. Robili razem zakupy, żeby niczego nie zabrakło i generalnie przebywał w mieszkaniu Rayne’a nieco częściej niż do tej pory. Athaway nie wiedział, co sobie myślą o tym sąsiedzi, bo jakoś tak w ogóle mu to do głowy nie przychodziło. A jeden sąsiad już snuł teorie spiskowe. Wyobrażał sobie niestworzone rzeczy, o których lepiej, aby żaden z ich trójki się nie dowiedział, bo byłoby marnie. I z nimi i z nim. Znaczy Rayne pewnie zacząłby się śmiać, ponieważ byłoby to dość niedorzeczne.
Przez cały ten czas Rayne uczęszczał regularnie na chemioterapie, myślał pozytywnie, ponieważ to też w jakiś tam sposób podobno działało, spędzał czas z Jake’em, mierzył morderczym wzrokiem przeklętego Anthony’ego, pytał Jake’a, czy wszystko w porządku i czy pan rehabilitant robi swoją robotę, czy robi coś więcej, co nie podoba się Lancasterowi i nie spodobałoby się Athaway’owi. No nie lubił go i chyba każdy to wiedział, włącznie z samym zainteresowanym.
Zawsze chodził do lekarza, kiedy ten go wzywał. Znaczy zawsze przychodził wcześniej w nadziei, że może przyjmie go szybciej. Teraz naprawdę chciał wiedzieć i liczył na dobre informacje. Zamiast siedzieć grzecznie na krześle przed gabinetem i czekać na swoją kolej, on łaził w jedną i drugą stronę z niecierpliwością. A potem wchodził do środka i siadał przed lekarzem. Znał go już jakiś czas i nie wiedział, czy to dobrze, czy też źle.
- Panie Athaway – zaczął pan doktor, patrząc na wyniki kilku ostatnich badań. – Wkrótce będzie pan mógł wrócić do domu.
Rayne otworzył szeroko oczy i na chwilę zamarł. Ale jak to? Naprawdę? Tak… już? Miał na to nadzieję, ale jakoś specjalnie na to nie liczył.
- To znaczy, że wyzdrowiałem? – zapytał, naiwnie sądząc, że pozbył się nowotworu.
Usuń- Niestety nie, panie Athaway. Ale będzie mógł pan wrócić do domu i dojeżdżać na chemioterapie – wyjaśnił mu lekarz, unosząc na niego spojrzenie.
Rayne’owi zrobiło się przykro. Chciałby być zdrowy. Chociaż wiadomo, wrócić do domu? To jego marzenie. Zwłaszcza teraz, kiedy w mieszkaniu czekał na niego Jake. Dlatego też uśmiechnął się i podał dłoń lekarzowi.
- Dziękuję, panie doktorze, naprawdę, nie ma pan pojęcia jak się cieszę. Wiec kiedy będę mógł wrócić do domu?
Co prawda nie mógł tak od razu pojechać, ale zawsze coś. Jakoś mu miną te kilka dni, jeszcze dwie chemioterapie, badania i już go tu nie będzie. Brzmiało dość prosto jednak wiedział, że ten czas będzie mu się ciągnął w nieskończoność. Dobrze, że codziennie widywał Jake’a, któremu od razu powie radosną nowinę, jak tylko go zobaczy.
Nie mógł się doczekać, więc chodził w jedną i drugą stronę, nie bardzo przejmując się tym, że może tym kogoś zdenerwować. Tym kimś był Killian, który wędrował za nim wzrokiem w spokoju i ciszy. Rayne milczał cały czas i nic nie powiedział. Zdecydował, że pierwszą osobą, która usłyszy tę radosną nowinę, będzie jego chłopaka. Nic nie miał do swojego współlokatora, jednak był mu zupełnie obcy. Dowie się przy okazji. No, może nie do końca znowu taki obcy, zdążyli się już poznać przez te kilka dni. Ale Jake, to Jake i to on będzie pierwszy, który to usłyszy.
OdpowiedzUsuńW końcu został na sali sam. Killian już wiedział, o której przyjeżdża Jake, więc zostawiał ich samych, samemu idąc się gdzieś przejść i czekać na popołudnie, kiedy to jego rodzina przyjedzie w odwiedziny. Rayne usiadł grzecznie na łóżku i tupał nogą. Zaraz go tu energia rozsadzi. Co chwilę spoglądał na zegarek na komórce, ale minuty wydawały się ciągnąć godzinę. Jakaś totalna masakra. Miał nadzieję, że nie ma korków w mieście i obaj panowie w miarę szybko się do niego dostaną. Oby tylko po drodze nie zachciało im się robić zakupów… Dla Rayne’a liczyła się teraz każda minuta, przecież to było tak bardzo ważne. Powstrzymywał się od pisania do niego z pytaniami „gdzie jesteś?” albo „kiedy będziesz?”. Nie chciał denerwować chłopaka albo sprawiać, że zacznie się domyślać, że coś jest na rzeczy. To miała być niespodzianka.
W końcu jednak Jake przekroczył próg, a Rayne od razu uśmiechnął się szeroko. Przytulił go mocno do siebie i zamruczał mu na ucho, że owszem, tęsknił bardzo mocno i że te godziny, kiedy się nie widzą, są bardzo straszne. Odwzajemniał pocałunki, przeciągając je chwilę dłużej. Przywitał się oczywiście z Ericiem przy okazji. Dobrze, że nie miał im za złe tych swoich wiecznych czułości…
- Naprawdę? Wspaniale! – ucieszył się Rayne i pocałował chłopaka w czoło. No i proszę, jak się ładnie układało. Nie mógł się doczekać, aż Jake zacznie chodzić z protezą. Na pewno ułatwi mu ona życie. – Czuję się dobrze, nawet bardzo dobrze – uśmiechnął się ponownie. Powoli zaczynały go boleć mięśnie twarzy, ale to nic, warto trochę pocierpieć. - Ja też mam coś wam do powiedzenia, panowie – pochylił się nad uszkiem Jake’a i powiedział mu, że niedługo wróci do domu i będą mogli w końcu razem zamieszkać, a w międzyczasie razem będą jeździli do szpitala, jeden na naukę chodzenia przez jakiś czas, a drugi na chemioterapie, która miała się jeszcze nie skończyć. Co nie zmieniało faktu, że będzie ona rzadsza niż do tej pory. Wszystko było na dobrej drodze, a dla Rayne’a liczyło się to, że będzie mógł wrócić do mieszkania. Nie będzie musiał dłużej czuć się jak mieszkaniec szpitala.
- No? Powiesz mi? – zapytał Eric, widząc minę Jake’a. – Ja też chcę wiedzieć, o co chodzi – skrzyżował ręce na piersiach.
- Niedługo wracam do domu. Możliwe, że w przyszłym tygodniu – uśmiechnął się do przyjaciela, na co ten otworzył szeroko oczy, a brwi uniósł ku górze.
- Super, stary! – mężczyzna podszedł do niego i objął go mocno, klepiąc po plecach. – To genialnie!
- Tak, też się bardzo cieszę i już jestem zniecierpliwiony – uśmiechnął się, przyciągając do swojego boku Jakie’ego. No. W końcu może będą zachowywać się jak normalna para, bez przebywania wiecznie w szpitalu i wychodzenie na krótkie przepustki. – Teraz możemy iść po twoją nową nogę – zamruczał mu na ucho, które przy okazji pocałował. Więc choroba nie była końcem, jak o tym myślał od początku Rayne, kiedy tylko się o niej dowiedział. Dzięki niej poznał wyjątkowego chłopaka, więc może to miało jakiś większy sens. Jeżeli uznał by to za początek czegoś lepszego i prawdziwego, to tak, mógł nawet powiedzieć, że cieszy się z tego, co mu powiedział lekarz kilkanaście miesięcy wcześniej. – Kocham cię tak mocno – szepnął mu jeszcze. Nie mógł mówić głośniej od nadmiaru tych wszystkich emocji.
Rayne też już nie mógł się doczekać, aż wrócą razem do domu. I nieważne, że Rayne nie był do końca zdrowy i że Jake miał mechaniczną nogę. Przecież ważne, że w ogóle tutaj byli, mieli siebie i generalnie wszystko w miarę było w porządku. Jakoś im się udało. Zamieszkają razem, maja kota i siebie nawzajem. Nic dziwnego, że Athaway nie mógł się doczekać. Na razie nie dopuszczał do siebie negatywnych myśli związanych z utrzymaniem i generalnie z finansami. Przecież pieniądze mogą się niedługo skończyć i co wtedy? Cóż, jak tylko wróci do domu, to zacznie szukać jakiś ofert pracy. Bardzo żałował, że nie będzie mógł wrócić do remizy. I nie będzie już dłużej strażakiem Jake’a. Trochę się pogubił, bo nie wiedział, co mógłby teraz robić. Miał odbierać telefony i zapisywał jakieś malutkie notatki na małych kartkach papieru? To przecież nie dla niego. No, będzie ciekawie. Może zacznie szukać czegoś już dzisiaj…
OdpowiedzUsuńPoszedł oczywiście za nim. Wszedł do środka też za nim, ale stanął sobie gdzieś z boku, żeby nie rzucać się za bardzo w oczy i żeby nie przeszkadzać. Następowała teraz przełomowa chwila w ostatnich tygodniach ich życia. Rayne przyglądał się ruchom obu lekarzy, czy nie robi krzywdy jego ukochanemu chłopakowi i czy aby na pewno wszystko idzie zgodnie z planem. Był zszokowany, że Anthony aż tak dobrze sobie radzi. No, ale lepiej dla niego. Trochę się obawiał mimo wszystko tego cholernego rehabilitanta, ale… proszę bardzo, Jake właśnie stanął bez pomocy kul. A na twarzy Rayne’a od razu pojawił się szeroki, radosny uśmiech. Od razu wstał, żeby w razie czego móc złapać go w ramiona.
- Jest super! Wspaniale – powiedział w końcu i podszedł do niego bliżej. Przytulił go do siebie. Chciał to zrobić o wiele dłużej, no ale nie byli sami, a przy lekarzu lepiej było trzymać łapki przy sobie. Dlatego po krótkiej chwili odsunął się od chłopaka i ponownie zaczął go podziwiać z nową nogą. Jeszcze znajdą dla siebie dużo, dużo cennego czasu. Już niedługo, kiedy to obaj zamieszkają w jednym mieszkaniu. I pewnie Jake będzie miał dość Rayne’a, ale… może się przyzwyczai, kto wie, kto wie… - Pięknie wyglądasz, Jake. Przystojnie – dodał z lekkim śmiechem. No, aż się chciało śmiać z tego szczęścia. – Laserów nie ma, ale tez jest genialnie – pokiwał głową z uznaniem. – Bardzo mi się podoba. I nawet nieźle ci poszły te dwa kroki – pochwalił go. Zapytał jeszcze o to, czy mu wygodnie, czy wszystko gra, czy nic nie uwiera… tak, trochę jak lekarz. Nic nie mógł poradzić na swoje słowotoki. Tak już było i raczej było niemożliwe, aby to zmienił. Został także, aby posłuchać wykładu na temat czyszczenia i ogólnej konserwacji protezy. Przecież tez musiał wiedzieć, co robić, kiedy co się stanie, jak postępować i takie tam, żeby wszystko było okej i w jak największym porządku. Pewnie przesadzał, ale po prostu mu zależało. No i był szczęśliwy jak jasna cholera.
W końcu wyszli z sali, a Rayne praktycznie cały czas przyglądał się krokom Jake’a. Jak tak dalej pójdzie, to wcale nie będzie potrzebował nauki chodzenia z nową nogą, ponieważ całkiem nieźle mu to szło. Trzymał jego dłoń, a wolną rękę trzymał przy jego tali, aby ewentualnie go złapać i ochronić przed zaryciem twarzą w posadzkę.
- Jesteś cudowny, Jake. Mówiłem ci już? – uśmiechnął się i pocałował go w policzek. Teraz to tym bardziej nie chciał tu zostawać. Ale już to trochę to wytrzyma. Tyle dał radę tu siedzieć, to jeszcze chwila go nie zbawi. Poczeka niecierpliwie… - Nic cię nie boli? Nie męczy cię to? Noga nie jest za ciężka? – no i co z tego, że się powtarzał. Przecież się martwił o swoje szczęście, więc to chyba normalne, że zadawał mu lawiny pytań i troszczył się bardzo mocno, prawda?
UsuńRayne cieszył się, że Jake od razu opanował naukę chodzenia z protezą. Sądził, że będzie jednak potrzebował kilku lekcji, a on już chodził. Wiadomo, że nie był to najlepszy chód na świecie, ale i tak było całkiem nieźle. Nie upadł, to się liczyło. Rayne był z niego dumny i pocałował go. No, jakoś powoli się układało. Nie było tak źle, jak sobie wyobrażał. A jak już obaj znajdą się w mieszkaniu Rayne’a, to wtedy zacznie się martwić o pozostałe sprawy. Głównie finansowe. Niestety, ale wszystko kręciło się wokół hajsu, którego oni nie mieli za dużo. A trzeba jakoś płacić rachunki i kupić jedzenie. Rayne oczywiście pójdzie do remizy i pogada z kim trzeba, ale szczerze wątpił, że odzyska swoją pracę. Żałował jak cholera, ale nic nie mógł poradzić; tu chodziło o sprawy zdrowotne, tego nie przeskoczy.
OdpowiedzUsuńNie chciał go wypuszczać z rąk. Teraz było jeszcze gorzej go puścić, ponieważ cały czas miał w głowie fakt, że sam niedługo stąd wyjdzie i będzie mógł wrócić do mieszkania, w którym czeka na niego Jake i Diablo. Wtedy żył tutaj, bo żył, tak miało być i w ogóle. A teraz? Teraz cały czas myślał o swoim domu, o Jake’u i o kocie. Chciałby już teraz jechać razem z chłopakiem i Ericiem do domu. Ale niestety, ktoś musiał zostać i pilnować szpitala.
Kilka dni później znowu był ledwo żywy po chemioterapii. Ale zaciskał zęby. Nawet nie było tak źle. W końcu lekarz obiecał mu wolność po dwóch zabiegach, więc po prostu czekał. Najchętniej od razu poszedłby na kolejną dawkę leków, ale tak niestety zrobić nie mógł. A szkoda. Jak bardzo nie chciałby rozmawiać z Jake’em, kiedy ten u niego był, po prostu milczał i od czasu do czasu unosił kąciki ust. No, ale Jake wiedział, znał to uczucie. I wiedział też, że Rayne go kocha.
Ale udało się. W końcu po kilku dniach większej męki, po miesiącach spędzonych w jednym miejscu, z przewijającymi się współlokatorami, diagnozami, lekami – wyszedł. Stanął przed budynkiem szpitala i… nie mógł w to uwierzyć. Serio. Miał wrażenie, że to mu się śni i zaraz się obudzi znowu w szpitalnym łóżku. Albo że zaraz wybiegnie lekarz i powie mu, że jeszcze nie teraz, to nie ten czas. Albo że jego miejsce jest tutaj, na zawsze.
Ale nie, nie, nie. Wszystko było jak najbardziej realne. Eric uszczypnął go w ramię, żeby wiedział na pewno, że to się wszystko dzieje i ma miejsce w świecie rzeczywistym. Eric przyjechał po niego przed tym, jak zawsze spotykał się z Jake’em i jechali razem do szpitala. Rayne chciał zrobić chłopakowi niespodziankę i nie powiedział mu dokładnej daty wyjścia. Chciał stanąć w drzwiach z szerokim uśmiechem, rozłożyć ręce i powiedzieć, że wrócił.
I właśnie to zrobił.
- Jestem! – zawołał, zamykając za sobą drzwi i idąc do sypialni. Cóż, wypisy były od samego rana, więc nic dziwnego, że był tutaj już po ósmej rano (a mógł być wcześniej, ale chciał, aby Jake pospał sobie trochę dłużej). Otworzył drzwi i spojrzał na Jake’a. – Wróciłem do ciebie, moja miłości – uśmiechnął się szeroko i poszedł do niego. Pocałował go w usta. Dość zachłannie, a przecież widzieli się jakieś dwanaście godzin temu. No ale wiadomo, jaka była sytuacja przecież. – Zostaję tutaj z tobą. Już się ode mnie nie odczepisz – szepnął jeszcze, a potem znowu go pocałował.
Aż Diablo się obudził i przyszedł się poocierać o pana. Bo jak to tak pachnieć innym zapachem, aniżeli jego? Tak nie mogło być. No i stęsknił się. Ale jak to kot – nie przyzna się do tego. Zamruczał głośno, kiedy Rayne zaczął go intensywnie głaskać po miękkiej sierści. – A teraz chodź, zrobimy sobie jakieś śniadanie – zaproponował i cmoknął go w nosek i usta. W sensie Jake’a, nie kota.
UsuńPora przyzwyczaić się do wspólnych poranków i wieczorów. No i dnia, póki Rayne nie znajdzie pracy. Bo chciał takową znaleźć. Przecież nie będzie cały czas siedzieć w domu i czekać aż listonosz przyniesie mu pieniądze. Musiał sam zarabiać. Zwłaszcza teraz. Poza tym, na łeb by chyba dostał, jakby miał tak siedzieć i nic nie robić. A jak będzie przychodzić z pracy, to znowu będzie się mógł nacieszyć swoim chłopakiem. Zdąży się za nim zatęsknić podczas swojej nieobecności. Problem polegał jednak na tym, że… nie wiedział do jakiej pracy mógłby chcieć aplikować. Znaczy chcieć. Chcieć to chciał wiele rzeczy robić, chciał też wrócić do zawodu strażaka, jednak wiedział, że to niemożliwe. A przynajmniej nie, póki nie wyzdrowieje w stu procentach. Na razie pozostało mu tylko wspominać dobre czasy i kolegów, z którymi przeżył niejedno i za niejednego rzuciłby się w ogień. Tak, gra słów dobrana celowo. Ile razy oni uratowali mu życie? Ile razy on któremuś z nich uratował życie? Ci panowie byli dla niego bardzo ważni. No ale niestety, trzeba poszukać czegoś mniej wymagającego. Jakby Rayne prezentował się jako wyprowadzacz psów albo sekretarka w jakimś biurze? No, zapowiadało się dość ciekawie.
OdpowiedzUsuńZjedli szybko śniadanie, posiedzieli razem, Rayne oczywiście musiał zapytać, co u niego, czy wszystko w porządku z nogą i o wiele innych pierdół. Cały czas głaskał kota, który naprawdę się za nim stęsknił. Pochlebiało mu to, naprawdę. W końcu to kot, nie przychodzi ot tak po prostu, bo ktoś tego chce. To kot.
Rayne przebrał się z dresów w coś, co bardziej nadawało się do wyjścia na spacer po parku. Szkoda, że nie mieli psa, to by i jego wzięli na spacer. A co.
W końcu wyszli z budynku, a Rayne od razu podał chłopakowi ramię, aby ten mógł się oprzeć i przytrzymać w razie czego. No i tak było ładnie, jak sobie szli, więc… Pogoda im na szczęście dopisywała, więc szli sobie ścieżkami i cieszyli się takimi ostatnimi, ciepłymi promieniami słońca.
- Cieszę się, że w końcu możemy spacerować bez obaw, że zaraz musimy wracać do szpitala, bo zbliża nam się godzina policyjna – przyznał i westchnął cicho. Ale z uśmiechem. Wszystko dobrze się układało, więc dlaczego nie mógł pokazać, że jest szczęśliwy? Zwłaszcza z tym panem, który idzie obok niego i z którego Rayne był dumny. Chłopak radził sobie coraz lepiej z chodzeniem z protezą i już nie było widać, że coś jest nie tak.
Nagle jednak Rayne odwrócił głowę i spojrzał na Jake’a.
- Widzisz tego tam w tej niebieskiej bluzie? To mój eks, który pieprzył się ze swoim eks – wyjaśnił krótko chłopakowi, nadal nie patrząc już w tamtą stronę. Natomiast pocałował swojego obecnego chłopaka, żeby odwrócić jego uwagę od nic nie wartego mężczyzny, idącego niedaleko nich. Rayne miał nadzieję, że tamten ich nie zauważy. Chociaż wątpił w to, że eks chciałby nawiązać z nimi jakąś interakcję. Mimo wszystko, lepiej się nie narażać. I Rayne nie mówił nic więcej, bo nie widział po prostu w tym sensu. – Chodź, pójdziemy do jakiegoś sklepu, musimy kupić coś na obiad. Wiem, że Eric uzupełnił ci lodówkę i w ogóle, ale mam pomysł na obiad i kolację – znowu go pocałował i uśmiechnął się, zapominając nagle o tym tamtym. – Zrobię ci najlepszego kurczaka – zapowiedział mu, kusząc przy tym swoimi słowami.
W drodze do domu wstąpili do sklepu po odpowiednie składniki i po samego kurczaka, a potem wrócili do mieszkania. Rayne od razu zabrał się do gotowania, ponieważ to mięsko potrzebowało trochę siedzieć w piekarniku, żeby było takie, jakie chciał Rayne. Nauczył się tego przepisu od swojego taty, więc nie było opcji, że Jake’owi nie zasmakuje.
- Chcesz do tego frytki czy pieczone ziemniaczki? – zagadnął, odwracając się przez ramię w stronę salonu. Dzisiejszy wieczór chciał spędzić tylko z nim, delektując się jego obecnością i tym, że od dzisiaj naprawdę ze sobą mieszkali, w mieszkaniu, a nie w szpitalu, gdzie każdy mógł wejść. Tutaj byli zupełnie sami i nikt im nie przeszkadzał (ewentualnie Eric, który niespodziewanie mógł wpaść na kawę).
UsuńCo było fajne w szpitalu? Nie musiałeś sobie gotować, bo dostawałeś gotowe posiłki. Dobra, może to nie najlepszy przykład, ponieważ wiadomo, jakie szpitalne jedzenie tak naprawdę jest. Ale przynajmniej nie trzeba było po sobie zmywać. I sprzątać, bo zawsze ktoś przyszedł i zrobił to za pacjenta, nie trzeba było się niczym przejmować, bo zawsze ktoś był, kto robił coś za pacjentów. Mimo to, Rayne cieszył się, że mógł wrócić do swojego mieszkania i należycie się nim zająć, jako gosposia domowa. Długo mieszkał sam, więc przyzwyczaił się do tych wszystkich robót w domu, jak na przykład wysprzątanie kuchni i łazienki (obu czynności nie lubił, ale zmuszał się za każdym razem, przekonując samego siebie, że dzięki temu nie zalęgną mu się tu pająki ani inne takie stworzenia). Właśnie kończył myć łazienkę i wieszać pranie. Wolna sobota, więc w końcu wypadało to zrobić. A jak wpadnie Eric, to przynajmniej Rayne i Jake nie będą musieli się wstydzić za bałagan, ot co. Kolejna motywacja i Athaway był z siebie dumny, kiedy skończył. Potem jeszcze poprawił włosy. Przez liczne chemioterapie, stracił ich zdecydowanie za dużo i wyglądał dość… komicznie. Znaczy on się z siebie śmiał, chociaż było mu jednocześnie przykro. Próbował je codziennie rano jakoś ułożyć, żeby nadal wyglądać atrakcyjnie dla Jake’a. Ale co można zrobić z czterema włosami na krzyż, prawda? Eks strażak westchnął cicho i umył ręce. Po raz kolejny spojrzał w lustro. Może powinien wybrać się do fryzjera i po prostu ściąć się na jeża. Nie będzie łysy, ale też nie będzie wyglądał jakoś super źle, jak na przykład teraz. No a skoro i tak był facetem, który lubi krótkie włosy, to szybko mu odrosną. Chociaż to tez nie wiadomo, ponieważ przecież i tak musi jeszcze zaglądać do murów szpitala, aby po raz enty poddać się zabiegowi chemioterapii. Już tym rzygał – dosłownie i w przenośni – ale walczył o swoje życie i nie tylko dla siebie (ale to chyba już oczywiste).
OdpowiedzUsuń- Ogarnąłem trochę łazienkę, gdyby Eric wpadł albo moi rodzice – odpowiedział i padł na kanapę. No, nie spodziewał się tego, że Jake wyjdzie z inicjatywą. I to taką. Ale nie mógł narzekać, bo bardzo mu się to podobało. Chętnie poddałby się jego poczynaniom, ale wiedział, że długo tka nie pociągnie. Musiał wziąć też w tym jakiś udział i nie mógł tak po prostu wszystkiego zostawić chłopakowi. Zresztą, nie był do końca pewny, czy Jake posunie się dalej i czy w kolejnym czasie nadal będzie taki odważny, jak teraz. Rayne’owi byłoby miło, chociaż byłby też bardzo zdziwiony. Jego Jakie i takie zachowanie? Bardzo mu się to podobało, więc pocałował go w usta, obejmując mocno i pokazując mu przy tym jednocześnie, że nie ma szans, aby teraz którykolwiek z nich się z tego wycofał. Wsunął ręce pod jego koszulkę, a potem szybko się jej pozbył. – Zawsze mam ochotę na ciebie, kocie – zamruczał i znów wpił się w jego usta, całując go dość zachłannie. Mieszkali ze sobą od krótkiego czasu i Rayne nadal nie mógł się nim dostatecznie nacieszyć. I wcale mu to nie przeszkadzało.
Złapał go za biodra i nieco uniósł, aby chłopak stanął na kolanach, a potem ze spokojem ściągnął z niego spodnie wraz z bielizną. Uwielbiał go w każdej postaci, ale kiedy stał tak przed nim zupełnie nago, to jak mógł racjonalnie myśleć? To nie szło ze sobą w parze. Z siebie też ściągnął resztę zupełnie niepotrzebnych w tym momencie ubrań, a potem znów wrócił do całowania jego ust, szyi i ramion, dotykając go jednocześnie po całym ciele, jakby poznawał je na nowo po raz kolejny. Przy okazji przygotowywał go i pieścił, aby sprawić mu jak największą przyjemność i żeby potem nie bolało tak mocno.
- Mr, kocham cię, Jakie – zamruczał mu na ucho, które lekko przegryzł, a dłonią poruszał po jego męskości. Lubił obserwować reakcje jego ciała i emocje na jego twarzy. I te rumieńce na policzkach. Był idealny.
Po kilku dłuższych chwilach w końcu w niego wszedł. Powoli, przyzwyczajając go do siebie. Pogłaskał go czule po policzku i karku. Zaczął poruszać biodrami dopiero po kilku minutach, kiedy uznał, że to już odpowiedni moment. Oczywiście robił to powoli, cały czas patrząc na twarz swojego ukochanego. Nie chciał zmieniać tej pozycji, dobrze mu było z Jake’em na swoich kolanach, lubił dotykać jego seksownej pupci. No tak, Rayne nie do końca był taki grzeczny, a przynajmniej nie w sprawach łóżkowych.
UsuńZdążyli się ogarnąć po dobrym seksie, całując się jeszcze przez długi czas. No, Athaway nie gardził takimi uczuciami. Lubił mieć chłopaka blisko siebie.
Wtedy właśnie zadzwonił dzwonek do drzwi. Oho, czyżby wykrakał przybycie Erica?
- Ubierz koszulkę, Jakie – polecił mu, bo chyba tylko tego oboje nie założyli. Rayne nie chciał, aby ktokolwiek widział Jake’a chociażby bez koszulki. Nawet w szpitalu był zazdrosny o lekarzy. – Ja pójdę otworzyć – dodał jeszcze, a potem cmoknął go w usta i poszedł do domofonu, ubierając na siebie koszulkę.
Sam do końca nie wiedział czy bardziej się cieszył, czy był zdziwiony, kiedy przez kamerę zobaczył swoją zmianę strażaków i Erica, stojących przy wejściu do budynku i niecierpliwie czekając, aż ich kolega wciśnie magiczny przycisk i w końcu będą mogli wjechać windą na jego piętro.
Rayne odwrócił się do Jake’a.
- Mamy gości – poinformował go, a po kilku minutach w ich mieszkaniu znajdywało się kilku chłopa wraz z pudełkami pizzy i zgrzewkami piwa. Wszyscy przywitali się radośnie z Rayne’em, ściskając go i mówiąc coś w stylu „nareszcie jesteś!”. Potem przywitali się też z Jake’em, którego pamiętali z tej jednorazowej wizyty w remizie.
- Przynieśliśmy piwo, mamy pizzę. Nie przeszkadzamy? – zapytał jeden z chłopaków z szerokim uśmiechem na ustach.
Rayne zerknął w stronę swojego chłopaka. Miał nadzieję, że Jake nie poczuje się niekomfortowo w ich towarzystwie.
- Chyba tak – zauważył jeden z młodszych chłopaków. – Rayne, masz koszulkę na lewej stronie – szepnął mu cicho.
Cholera.
Oczywiście, że Rayne się cieszył, że przyszli goście. Zwłaszcza tacy goście. Bardzo ich lubił, pracował z nimi od jakiś dziesięciu lat, kiedy jeszcze połowa z nich była razem z Ochotniczej Straży Pożarnej. Zaprzyjaźnił się z nimi, ufał im, ponieważ nie raz wyciągali siebie nawzajem z płomiennych szponów ognia. Mógł łatwo stwierdzić, że ci panowie nie raz uratowali mu życie i to dzięki nim jeszcze tu był. No, właściwie dzięki Jake’owi tez, ponieważ to właśnie on sprawił, że Athaway miał chęci na dalszą walkę z chorobą i jakoś mu się to opłaciło. Nie był do końca zdrowy, ale na pewno było z nim lepiej i wrócił do mieszkania, które teraz dzielił razem ze swoim ukochanym. No i właśnie tego ukochanego strażacy chcieli poznać. No bo skoro się przyjaźnili, to chcieli też zaprzyjaźnić się z chłopakiem ich przyjaciela. Stwierdzili, że grupowe odwiedziny z pizzą, to najlepszy pomysł. Dlatego właśnie siedzieli w salonie i otwierali kolejne pudełka z różnymi rodzajami pizzy.
OdpowiedzUsuńRayne uśmiechnął się do Jake’a i pocałował go.
- Jasne, że się cieszę, że wpadli. Musisz ich poznać, ale na spokojnie, bez zazdrości, jasne? To tylko moi koledzy, a kocham tylko ciebie – powiedział mu wprost, a potem pocałował go ponownie.
Wrócił ze szklankami i talerzami do salonu. Włączył tv, żeby grało w tle, ale zbytnio nie przeszkadzało. Rayne naprawdę był uradowany, kiedy widział tak dobrze znane mu twarze, chociaż miał wrażenie, że prawie ich nie poznaje, tak dawno ich nie widział. Minęło wiele czasu, u każdego na pewno wiele się pozmieniało. Mimo to, byli tacy, jak sobie zapamiętał – uśmiechnięci, zadowoleni, wiecznie roześmiani, chociaż na co dzień walczyli z niebezpieczeństwem, pomagali ludziom i ściągali kotki z drzew (czyli: jak Diablo znalazł się w domu Rayne’a).
- No, Eric nam powiedział, że już z wami lepiej – powiedział jeden z mężczyzn, który był nieco starszy od Rayne’a. To on był dowódcą ich zmiany.
- No tak, z Jake’em już o wiele lepiej – Athaway objął chłopaka ramieniem i pocałował go w skroń. I tak siedzieli już blisko siebie, więc nie zaszkodzi, kiedy Rayne przygarnie go jeszcze bliżej. – A ja… cóż, jeszcze muszę jeździć na badania, ale jest zdecydowanie lepiej niż było.
- Czyli co, wracasz? – zapytał inny chłopak, zajadając się pizzą.
- Nie, nie sądzę – pokręcił głową i westchnął. – Chciałbym, ale wątpię, aby lekarz mi na to pozwolił nawet, jeślibym zupełnie wyzdrowiał.
Zapanowała cisza. Wszyscy wiedzieli, że Rayne uwielbiał swoją pracę, nawet Jakie.
- Mimo to, zawsze będziesz mile widziany w naszej remizie, Rayne – powiedział dowódca i uśmiechnął się pocieszająco w jego kierunku.
- Lepiej opowiadajcie, co u was. Dawno was nie widziałem – zmienił temat, mocniej ściskając Jake’a. Pogłaskał go też po ramieniu i spojrzał na niego ukradkiem, żeby chociaż spróbować odczytać jego emocje. Chciał wiedzieć, czy nadal przeszkadzają mu ci ludzie, czy już było w porządku. Zależało mu, aby wszyscy dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Może nie był z nimi tak blisko jak z Ericiem, ale latem wyprawiali wspólne grille i tak dalej, a Rayne’owi zdarzało się pobawić z ich dzieciakami.
- Wprowadziliśmy się w końcu do tego nowego domu – powiedział dowódca. – A Lisa za dwa miesiące rodziny. To chłopiec – zaśmiał się, oczywiście szczęśliwy, bo który ojciec nie chciał mieć syna, prawda?
- Super! Gratuluję!
Potem inni zaczęli się wypowiadać, aż nie skończyła im się cała pizza. Rayne bawił się palcami Jake’a i posyłał mu czułe uśmiechy. Całusy zresztą też. No, Jakie był jego i tylko jego. Włączył chłopakom konsolę, podał pady, a sam pociągnął Jake’a do kuchni, niby w celu schowania brudnych talerzy do zmywaki. W sumie, to też, ale chodziło mu o coś innego. Chwila bez całusów, to była wieczność bez całusów. A przy kolegach i tak musiał się ograniczać. Dlatego przycisnął Jake’a do swojego ciała i pocałował go. Zamruczał cicho i spojrzał mu w oczy.
- I jak ci się podoba? Jest lepiej niż za pierwszym razem? Tylko szczerze – poprosił. Chciał, żeby było dobrze. Zależało mu na Jake’u i jego poczuciu komfortu wśród tylu osób, obcych osób.
UsuńNie chciał ich wysyłać do domu, ale jeśli Jake jest zmęczony lub też nie odpowiada mu towarzystwo starszych od siebie mężczyzn (chociaż znajdowali się wśród nich tez młodsi chłopacy), lub poruszane tematy są zbyt poważne… Prawie każdy z nich miał już rodzinę, ale nic dziwnego. Tylko ci młodsi jeszcze o tym nie myśleli, więc Jake ze spokojem mógł z nimi porozmawiać na inne tematy.
Miło ze strony Jake’a, że chciał, aby strażacy zostali. Tylko szkoda, że sam się przy tym nudził. No ale co zrobić, skoro między nim a niektórymi strażakami było ponad dziesięć lat różnicy? To bardzo dużo, a światopogląd różnił się bardzo. Rayne nie mógł nic na to poradzić i już. Dobrze, że chociaż ci nowi zadbali o rozrywkę dla Jake’a, który od razu złapał za pada i zaczął grać razem z nimi. Chyba po raz pierwszy Rayne tak bardzo cieszył się z wydanych hajsów na konsolę i gry. Uśmiechnął się. Już mu nie było tak przykro jak przed chwilą. Cieszył się, że Jake chociaż z nimi złapał wspólny język. Pocałował Jake’a w tył głowy, próbując go nie rozpraszać przy grze, a potem nacisnął kilka przycisków, a kolejne zombie padały. Cóż, miał taką grę, ponieważ była jedną z nielicznych, na jakie było go stać, w które grało się grać z innymi przez internet. Dużo grał z Ericiem i chłopakami z remizy, kiedy akurat ci nie byli zajęci swoimi rodzinami.
OdpowiedzUsuń- Dawaj go, Jake! – kibicowali pozostali strażacy, dla których padów nie starczyło. Zresztą, mało możliwe, aby udało się im wszystkim grać w tym samym momencie.
- Przynajmniej nawbijasz mi levele – powiedział Rayne i uśmiechnął się do swojego chłopaka.
Grali tak jeszcze dłuższą chwilę, aż jeden ze starszych strażaków wstał i powiedział, że wraca do domu. Nie było późno, jednak wiadomo, miał też rodzinę, a jutro musi jechać do pracy. Za nim poszło jeszcze kilku i tak zostali oni i tych dwóch młodych.
- Chcecie coś zjeść, chłopaki? – zapytał Athaway, przy okazji szukając Diablo, ale ten bezpiecznie schował się w sypialni swoich właścicieli i nie zamierzał wychodzić do tego tłumu dwunożnych.
- Ja dzięki, najadłem się tą pizzą. I w sumie też zaraz spadam – no, nie chciał zabierać tej dwójce wieczoru. A i tak się wprosili bez zapowiedzi, co obaj panowie mogli źle odebrać. No ale Rayne nie może mieć im tego za złe, że chcieli go odwiedzić i zobaczyć, jak się czuje i on, i jego chłopak, którego widzieli tylko raz w życiu. Ale to nie stało na przeszkodzie.
- No dobra, to chociaż dam wam coś do picia.
- Daj spokój, Rayne, kończymy mapkę i spadamy. Weźmiemy ze sobą te pudełka i wyrzucimy – dodał jeszcze, strzelając do kolejnych zombiaków.
Rayne uśmiechnął się. No i super. Nie będzie musiał sam schodzić i wyrzucać pustych pudełek po pizzach. Usiadł więc z powrotem obok Jake’a i pogłaskał go po karku. No tak, trudno mu było trzymać ręce przy sobie, a i tak się ograniczał. Nie ma na co narzekać, ot co.
W końcu Rayne i Jake zostali sami. Athaway spojrzał na swojego chłopaka i uśmiechnął się. Nagle zrobiła się taka błoga cisza. Pomógł Jake’owi pozbierać brudne szklanki i włożyli je do zmywarki.
- Nie było potem tak źle, co? – uśmiechnął się szerzej i pocałował go. Sam uznał ten dzień za udany. Ten seks i potem odwiedziny starych kumpli z pracy… No i pizza. A przez cały ten czas Jake był obok. Czego mógł więcej chcieć? – Chodź, idziemy pod prysznic – wziął go i przerzucił sobie przez ramię, trzymając mocno, żeby mu nie spadł. Był zadowolony i Jake też na takiego wyglądał. Teraz wystarczyło wziąć szybki prysznic po ich po południowym seksie i wskoczyć do łóżka. Cóż, już jutro Rayne znowu się postarzeje o rok. Jak żyć… Niedługo Jakie stwierdzi, że Athaway jest dla niego za stary i go sobie wymieni na młodszy model.
Umył go starannie, całował, dotykał, pieścił po raz kolejny i mruczał mu cicho do ucha. No i dlaczego miałby być nieszczęśliwy? Miał ukochanego chłopaka, miał mieszkanie, rodzinę, która go wspiera, przyjaciół, kota i był już prawie zdrowy.
UsuńNo i w końcu wylądowali w łóżku. Rayne położył się na boku i oparł głowę o rękę. Wolną dłonią głaskał sobie brzuszek Jake’a, a także jego tors i ramiona. No, nadal go urzekał. Chociaż z drugiej strony przecież nie byli ze sobą jakoś długo.
- Nad czym się tak zastanawiasz? – zagadnął nieco cichszym tonem. Było już ciemno, późno i zrobił się intymny klimat. Nawet z kotem, który spał w nogach na kołdrze.
Rayne uniósł wzrok na swojego chłopaka i westchnął. No, to był akurat ciężki temat. Ameryka Ameryką, ale tolerancja tolerancją. Może i można było brać homoseksualne śluby na teranie całych Stanów Zjednoczonych, ale wiadomo było, jak niektórzy ludzie się na to zapatrywali. Rayne wiedział, że będzie ciężko, nie każdy przecież był taki odważny jak on i nie każdy miał głęboko w szafie to, co ludzie o nim myślą. Jake raczej należał do tej grupy osób, która przejmowała się zdaniem innych, a Rayne cały czas próbował to zmienić. Po co zastanawiać się nad tym, kto ich nienawidzi, bo są ze sobą? Strata czasu i nerwów, a co za tym idzie – zdrowia, które przecież było im teraz tak bardzo potrzebne.
OdpowiedzUsuń- Jasne, że bym chciał mieć rodzinę jak oni, Jakie. Jestem mężczyzną, chcę dalej przekazywać swoje geny – zaśmiał się lekko. – Chociaż w moim przypadku to mało możliwe będzie, jednak instytucja małżeństwa jest dla mnie bardzo ważna. I nie chodzi tutaj o kredyty – dodał żartobliwie. Miał takie zdanie o małżeństwie, ponieważ jego rodzice byli bardzo zgodną parą, przez co Rayne wierzył, że to nie tylko papierek, a coś więcej. Zawsze chciał mieć rodzinę, ale nieco później. Kiedy jednak uświadomił sobie, że jest gejem, jego zdanie na ten temat nieco się zachwiało. Przecież nie będzie miał żony, która by kochał i nie spłodziłby syna. Potem odkrył Neila Patricka Harrisa, który miał męża i dzieci. Więc dlaczego Rayne nie mógłby mieć tego samego, prawda? – Chcę wziąć kiedyś ślub i adoptować dzieci. Czy młodsze, czy starsze, to nie ma znaczenia, każde z nich potrzebuje miłości i opieki. I jasne, że podoba mi się tak, jak jest teraz między nami, Jakie – pocałował go w nosek i uśmiechnął się. – Dopiero co zaczęliśmy się spotykać, więc na razie nie myśl o rodzinie, kochanie – dodał jeszcze i pogłaskał go po karku. Cicho sobie westchnął. No cóż, Rayne jutro kończy trzydzieści lat, to oczywiste, że chciałby założyć już rodzinę, żeby potem nie być za stary na zabawę z nimi, chociaż doskonale wiedział, że nie ma sensu niczego przyspieszać. Zresztą, w ich przypadku, kiedy byli ze sobą od niedawna, nie było co myśleć o poważniejszych rzeczach. Przed chwilą ze sobą zamieszkali, co z tego wyjdzie – wyjdzie w praniu. No i Jake miał dopiero dwadzieścia lat. I to właśnie był minus, kiedy między dwojgiem ludźmi, którzy się spotykają, była spora różnica wieku. Dziesięć lat w ich przypadku był naprawdę sporą różnicą lat. – Śpijmy kocie, widzę, że zaraz mi tu odpłyniesz – odwzajemnił jego pocałunki, a potem sam się położył i zamknął oczy.
Nie sposób było się nie obudzić, kiedy Jakie wpadł do łóżka i zaczął krzyczeć te radosne słowa. Rayne uchylił jedno oko i nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. Cóż, nie chciał się powstrzymywać. To było bardzo miłe i przyjemne. Uniósł się do pozycji siedzącej.
- Dziękuję, kocie – pocałował go lekko w usta, a potem spojrzał na torcik. Sprawa śniadania rozwiązana.
Zamyślił się na chwilę, zastanawiając się nad życzeniem. To wcale nie było takie trudne, bo od razu pomyślał o zdrowi, zdrowiu i przede wszystkim zdrowi dla nich dwóch. Potem jeszcze coś było o ich miłości, żeby zawsze była i nigdy nie wygasła. Zaraz potem zdmuchnął świeczkę.
- No, znowu rok starszy… - westchnął ciężko. – A co, jak mnie zostawisz w końcu, bo będę stary, łysy i pomarszczony? – zapytał poważnie, jednak po chwili się roześmiał i znowu go pocałował. – Dziękuję raz jeszcze. I wiem, że mnie nie zostawisz – pogłaskał go po policzku. No bo gdzieżby tam, po tych zapewnieniach i po tym, co przeżyli? Rayne by go nie wypuścił nigdzie.
Kilkanaście minut później Rayne siedział w salonie z laptopem na kolanach i przeglądał coś. Po chwili zadzwonili jego rodzice, włączając go na głośnomówiący, aby oboje mogli złożyć życzenie. Przynajmniej nie wybrali się bez zapowiedzi. Chyba domyślali się, że teraz muszą się wcześniej umówić na spotkanie z synem, w końcu nie mieszkał już sam. Athaway podziękował im za życzenia i telefon, a potem odłożył komórkę.
Usuń- Kurwa – stwierdził tylko, patrząc na małą liczbę cyferek na swoim koncie bakowym. Nie podobało mu się to. Znaczy, nie miał aż tak mało pieniędzy, jednak stopniowo ubywały one z konta na rzecz jedzenie czy wymiany czegoś w mieszkaniu. Świetne odkrycie w urodziny, nie ma co. Musi znaleźć jak najszybciej pracę, bo niedługo on i Jakie zostaną bez grosza, a nie chciał prosić rodziny o wsparcie finansowe (chociaż oni na pewno uznaliby, że to zrozumiałe, ponieważ był bardzo poważnie chory).
Postanowił, że od jutra zacznie szukać czegoś lekkiego. Lekarz chyba by go powiesił, gdyby Rayne zaczął wykonywać jakieś trudniejsze zadania. No cóż, lekarz przynajmniej miał stały dochód.
Rayne postanowił na razie się tym nie przejmować. Miał jeszcze dwadzieścia cztery godziny, które chciał spędzić w dobrym towarzystwie w bardzo miły sposób. Tak naprawdę nie miał planów co do tego dnia, właściwie mógłby zostać w domu razem z Jake’em, oglądając filmy, jedzą ci leżąc cały czas w łóżku czy coś. Widok salda bankowego trochę mu zepsuł humor, ale pojawienie się Jakie’ego od razu go poprawił. Zamknął szybko stronę, żeby i on nie musiał się martwić, a potem spojrzał na niego i pocałował go w usta.
OdpowiedzUsuń- Najpierw wypadałoby zjeść coś, nie uważasz? – spojrzał na chłopaka i uśmiechnął się lekko. – A obejrzeć możemy coś, co od dawna chcieliśmy. Wejdź na filmweba i w zakładkę o takich filmach, może coś już jest online – zaproponował, wstając z kanapy. Zgarnął też Diablo pod pachę, aby w kuchni posadzić go przy miseczce. Dosypał mu świeżej karmy i pogłaskał po łebku. Wymienił mu też wodę i postawił obok jedzenia. – Co chcesz zjeść? Może być owsiany omlet z bananem? – zawołał. – Bo tylko banana mamy – dodał pod nosem, patrząc na koszyczek z owocami, w którym została ostatnia sztuka żółtego owocu. Postanowił, że zrobi im takie szybkie, smaczne i zdrowe śniadanie. Trzydzieści lat… kiedy to minęło. Przecież dopiero do liceum chodził! Czas leciał zdecydowanie za szybko. Chciałby się tak cofnąć do jakiegoś etapu, gdzie do grobu miał dalej niż bliżej… Z drugiej strony teraz przynajmniej miał obok siebie Jake’a, któremu po kilkunastu minutach podał śniadanie z herbatą.
Włączyli sobie jakiś film, a Rayne podłączył laptopa do telewizora, żeby oglądali na dużym ekranie. W międzyczasie zadzwonił Eric, śpiewając przyjacielowi sto lat. Powiedział, że wpadnie po południu dać mu prezent. Cóż, Rayne nie musiał wyprawiać urodzin, żeby Eric wręczył mu jakiś podarunek. Przez chwilę Rayne zastanawiał się, co to może być. Na pewno nie krata piwa, jak to robił kiedyś, nim okazało się, że Rayne jest chory.
- Pójdziemy potem coś zjeść na mieście? Do jakiejś fajnej knajpki? – zaproponował Rayne. – Ja stawiam z okazji urodzin. A potem pójdziemy na spacer do parku nim się ściemni. Świeże powietrze dobrze nam zrobi – stwierdził Athaway, przygarniając do swojego boku chłopaka. Swojego chłopaka, na którego kolanach leżał sobie Diablo i mruczał dość głośno. Przynajmniej nie robi tak w nocy przy uszach swoich właścicieli. – Ten to ma życie, co? – zaśmiał się lekko. – Nic, tylko śpi, je i mruczy. A czasami coś spsoci, bo mu się nudzi między jedzeniem a spaniem. Życie kota musi być fascynujące – pogłaskał Diablo z uśmiechem na ustach. No i po co się mieli gdzieś z czymś spieszyć, skoro było im tak dobrze? Zresztą, nie było sensu niczego przyspieszać czy coś, najpierw muszą sami siebie ogarnąć życiowo na tym etapie, zakończyć kilka spraw, aby móc przejść do kolejnych. Nie było to takie łatwe po ich wspólnych doświadczeniach, które ich połączyły.
Wkrótce potem wyszli na obiad. Tak, udało im się ogarnąć i wyjść, wyglądając jak ludzie. Na szczęście całe to wyjście upłynęło im w miłej atmosferze i nikt jej nie zepsuł. Nawet w parku nie spotkali nikogo niepożądanego jak ostatnim razem.
- Chciałbym pojechać z tobą na wakacje przyszłe… tylko jeszcze nie wiem gdzie. Co ty na to? Nie musielibyśmy jechać na długo. Zresztą, pewnie do tamtego czasu jeszcze będziemy chodzić do szpitala na rozmowy, konsultacje… i na wiele innych rzeczy – westchnął, przez chwilę zastanawiając się, czy do tamtego czasu znajdzie pracę, aby móc pozwolić sobie na ewentualny wyjazd latem.
Lubił z nim tak chodzić po parku na spacery. Ten czas był tylko dla nic i co z tego, że dookoła nich znajdywało się jeszcze iluś tam ludzi? Wiadomo, to nie to samo co sam na sam w mieszkaniu, ale tutaj też mu się podobało. Co prawda robiło się coraz zimnej i ich wieczory będą ograniczone czasowo, ale to nic. Potem będą wracać do domu na ciepłą herbatę albo na gorącą czekoladę. Nie będzie tak źle. Będzie nawet dobrze, w końcu są we dwóch. Zakochani jakoś przetrwają czas zimy. A na święta pojadą do rodziców Rayne’a.
OdpowiedzUsuńPodszedł do niego i usiadł obok. Pocałował go w skroń, pocieszając go w jakiś sposób. Tak, badania, konsultacje… cały czas ten strach i dyskomfort jaki się odczuwało, będąc w szpitalu. Rayne nigdy tak daleko nie sięgał w myślach i nigdy nie myślał o tym, że po pozbyciu się niechcianego i znienawidzonego raka będzie musiał jeszcze jeździć do szpitala. Musiał, jeśli chciał, żeby wszystko było pod kontrolą. I on, i lekarz musieli mieć jego stan zdrowia na oku. Regularne wizyty miały w tym pomóc.
- Wiem. Pojadę z tobą – zapewnił go z lekkim uśmiechem, głaszcząc też kota, który zdecydował się rozciągnąć i rozpłynąć na kolanach Jake’a. – A jakaś praca zawsze się znajdzie. Nie będzie tak źle, Jakie.
No, musiał go jakoś pocieszyć i podnieść na duchu, chociaż sam uważał, że dla siebie pracy nie znajdzie. Ale jutro dopiero się o tym przekona. Cóż, ale już dzisiaj życzył sobie powodzenia w szukaniu.
Eric wpadł do nich zgodnie z zapowiedzią. Przyniósł ze sobą dobry alkohol, czekoladki i lizaka urodzinowego specjalnie dla Rayne’a.
- A to wypijemy, kiedy już wszyscy z nas będą zdrowi i będą mogli pić, ot co – zapowiedział, stawiając szklaną butelkę na stolik w salonie. – Dlatego musicie szybko wracać do zdrowia i nie ma zmiłuj, jasne?
- Aż tak chcesz tego spróbować? – Rayne uniósł brew, uśmiechając się pod nosem.
- A żebyś wiedział – zaśmiał się mężczyzna, a potem usiadł na fotelu i spojrzał na nich.
Później zjedli urodzinową pizzę, wypili urodzinową herbatę i spędzili trochę czasu we trójkę. Rayne już od długich lat nie wyprawiał żadnych przyjęć. Nie miał na to czasu, a i tak spotykał się z Ericiem albo szedł do rodziców na obiadek. I to mu wystarczało. Znajdował się w grupie najbliższych mu osób, a teraz do tej grupy dołączył Jakie. Czego chcieć więcej? Był szczęśliwy pomimo choroby i braku źródła dochodów.
Następnego dnia już od rana przeglądał strony z różnymi posiadami, aby wysyłać do pracodawców swoje CV. Nie wspominał o swojej chorobie. Cóż, nie czuł się źle, było mu coraz lepiej i po prostu stwierdził, że nie było sensu informować o tym ewentualnego przyszłego szefa. Może robił źle, jednak chciał mieć takie same szanse, jak inni. Tylko ciekawe co sobie pomyślą – dlaczego strażak już nie jest strażakiem? O tym będzie myślał później, kiedy go zaproszą na rozmowę czy coś.
Szukanie jakiejkolwiek pracy przerwał mu dzwonek do drzwi. Rayne odłożył laptopa i otworzył drzwi. Zobaczył swoją sąsiadkę w swoim wieku z dzieckiem na rękach. Dziecko miało może jakieś trzy lata. Najgorzej.
- Cześć, Rayne. Przychodzę do ciebie z pilną sprawą… zaopiekujesz się Mattem na kilka godzin? Mój mąż, ten kretyn, nie był za bardzo uważny i wylądował na chirurgii.
- Co się stało? – zapytał lekko przejęty Rayne. Spędził w szpitalu zbyt dużo czasu, żeby nie wiedzieć, że chirurgii to coś poważnego.
- Przeciął sobie palce w pracy – pokręciła głową. – Moja mama i jego są niedyspozycyjne i nie mam go z kim zostawić. Proszę, poratuj nas. Matt będzie grzeczny. Tak, synku?
UsuńChłopiec pokiwał głową, a Rayne wyciągnął ręce i wziął dziecko. Powiedział, że chętnie zajmie się dzieckiem na czas jej nieobecności i że ma pędzić powoli do męża. Kobieta podała mu torbę z różnymi zabawkami, a potem szybko się z nimi pożegnała (z dzieckiem całusem w czoło, z Rayne’em uściśnięciem dłoni) i już jej nie było. Rayne zamknął drzwi i spojrzał na dzieciaka. Okej. Co teraz?
- Jake? Mamy gościa – zawołał. Nawet Diablo przylazł, ale nie zauważył nic ciekawego.
- Kotek! – zawołał chłopiec. Rayne posadził małego Matta na podłodze, a on już wyciągał łapki do zwierzaka, który i tak szybko uciekł się schować. Dzieci. Rayne zaśmiał się cicho pod nosem. Chwycił chłopca za rączkę i przeszli do salonu, gdzie obaj zaczęli wyjmować najróżniejsze zabawki.
Rayne nie pierwszy raz zajmował się dzieckiem tej sąsiadki. Czasami zostawiali z nim chłopca, kiedy musieli gdzieś pilnie jechać i nie mogli ściągnąć nikogo innego do pomocy. Zdarzało się to dość rzadko, ale zdarzało. Rayne zawsze był chętny do pomocy. Lubił dzieci, chciał się nimi zajmować. A i przy okazji mógł pobawić się zabawkami razem z nimi, zapominając kompletnie o tym, że jest dorosłym, pracującym mężczyzną, który sam musi płacić sobie za rachunki i czynsz. Zawsze to było jakieś oderwanie od rzeczywistości. Mógł też przez chwilę pomarzyć o założonej przez siebie rodzinie. W marzeniach było to łatwiejsze, a w prawdziwym świecie wyglądało to trochę inaczej. Może i zalegalizowano związki i tak dalej, mogli mieć dzieci i tak dalej, jednak to nie oznaczało, że nagle każdy stał się tolerancyjny, a durne bachory w szkole nie będą dokuczały jego dziecku. To było zbyt skomplikowane.
OdpowiedzUsuńA teraz spojrzał na Jake’a i odwzajemnił te krótkie całusy. Dzieciak nawet, gdyby zauważył, to jedyną jego reakcją na pewno byłoby „fuj!”, zupełnie tak samo, jakby zobaczył swoich heteroseksualnych rodziców. W końcu to trzylatek.
- Dziękuję, kocie – uśmiechnął się do niego. – Chyba będziemy układać klocki. W końcu mężczyźni kupują je dla siebie, a nie dla dzieci – szepnął, żeby przez przypadek Matt tego nie usłyszał. – Zrobisz nam herbaty? Owocowej – poprosił swojego chłopaka, ściskając lekko jego rękę.
Zaraz potem na całym dywanie leżały najróżniejsze zabawki i miliony kawałków klocków. W głowie Rayne’a pojawiło się wiele ciekawych opcji.
- To co budujemy? – zapytał z zainteresowaniem i nieukrywanym przejęciem były strażak, prawie zacierając dłonie z podekscytowania. Kiedy wcześniej sąsiadka zostawiała u niego dziecko, nie przynosiła ze sobą aż tylu zabawek, czytaj: klocków.
- Stację kosmiczną! Taką dużą! – powiedział chłopiec i zabrał się do składania klocków.
Diablo podszedł do nich ostrożnie, stawiał cicho łapy i przyglądał im się. Co takiego robił jego Rayne z tym małym człowiekiem? Usiadł nawet sobie w bezpieczniej odległości i od małych, niezbyt delikatnych rączek i obserwował całe zdarzenie.
Nie trwało to jednak długo, bo szybko mu się znudziło i postanowił sprawdzić, co robo jego drugi ulubiony człowiek i podreptał do kuchni. Wskoczył na stół i miauknął, dając o sobie znać. Głaszcz.
W tym czasie kolejne ściany stacji kosmicznej zaczynały powstawać. Baza robiła się coraz większa, a Rayne wydawał się być bardzo skupiony nad projektem. No tak, typowy facet z klockami i dzieckiem.
W torbie oprócz zabawek było jedzenie przygotowane specjalnie dla małego dziecka. Na szczęście nie musieli się martwić, co takiego mogliby mu ewentualnie przygotować, gdyby rodzice nie przyszli za szybko. Rayne podejrzewał, że nim rodzice Matta wrócą ze szpitala, to nastanie wieczór. Chociaż ich służba zdrowia jest nieco lepsza od innych, więc może nie będzie tak źle. Po klockach włączą sobie może jakąś bajkę czy coś.
Rozejrzał się za swoim ukochanym. Cóż, wyobraził sobie przez chwilę, że teraz są prawie jak rodzina – ich dwóch, kot i dziecko. Skończył ostatnio trzydzieści lat, nic dziwnego, że o tym myślał. Chociaż w ich przypadku musieli jeszcze trochę poczekać. Jake był młody, Rayne jeszcze walczył z chorobą, a ich staż związku również nie był odpowiednio długi na podejmowanie takich decyzji. Poza tym – najpierw ślub, ot co. Skoro już można je brać, to czemu nie, prawda?
- Jesteś głodny? – zapytał w pewnym momencie Athaway, a Matt pokręcił głową.
Usuń- Jedliśmy z mamą, nim tu przyszliśmy – wyjaśnił, budując pojazd kosmiczny. Faza na kosmos, Rayne też przez to przechodził. Potem jeszcze była policja, wojsko, a później już straż pożarna. Potem o tym zapomniał, by po skończonej szkole średniej znów zamarzyć o byciu strażakiem i walce z ogniem. A teraz nie miał na siebie pomysłu. Robota za biurkiem go nie pociągała, ale co mógł robić facet z jego chorobą? Przecież nie pójdzie na budowlankę ani na produkcję w jakimś zakładzie. Obaj mieli problem, on i Jake. Ich stan zdrowia wykluczał ich z pewnych czynności, nie mogli robić pewnych rzeczy, a za tym ciągnęły się oczywiście kwalifikacje do pracy. Może poszuka w gogle czegoś…
- A złożymy model samolotu? – zapytał chłopiec, przerywając mu myśli.
- Jasne, kiedy tylko będziesz chciał – uśmiechnął się.
Rayne nie zawsze umiał opowiadać bajki. Aktualnie miał w głowie pustkę. No i co miał teraz im opowiedzieć? Ładnie go wpakowała miłość jego życia, no ładnie. Zmrużył oczy, patrząc na Jake’a, ale uśmiechał się lekko pod nosem. Bo jak miał się nie uśmiechać, kiedy miał go obok? I to od dłuższego czasu? Nawet jeśli wpakował go w opowiadanie bajki, to i tak go kochał i się uśmiechał do niego. Nawet zrobi mu kolację. Przygotuje mu taką dobrą kolację… składającą się z tostów z serem i bekonem. Lepsze od tych w macu, ot co.
OdpowiedzUsuńChwycił za pilot od telewizora i ściszył nieco tło, żeby nic nie przeszkadzało mu w opowiadaniu bajki o strażakach, ani nie rozpraszało dwóch słuchaczy. Chwilę musiał się zastanowić nad bajką odpowiednią dla Matta. Jeśli ma to być bajka, której słucha dziecko, bajka o strażakach z jego osobistych doświadczeń, to będzie musiał ją nieźle ocenzurować.
Zaczął opowiadać coś łatwego. Z początku łatwego. A tak naprawdę opowiedział historię, kiedy on sam zasłabł w dymie z powodu swojej choroby. Oczywiście tak mówił, żeby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego dla dziecka. Ubarwił trochę, przedstawił to w bardziej jasnych stronach. Koniec był taki, że pan strażak wyszedł z tego cało i wrócił do rodziny. Ale naturalnie nie obyło się bez zwrotów akcji, które mały Matt chłonął z lekko otwartymi ustami. Cóż, chyba dobrze sobie radził. No i miał co opowiadać, ojciec małego sąsiada pewnie nie miał takich przeżyć w pracy (chociaż po dzisiaj to nic nie wiadomo).
Po bajce Rayne skoczył zrobić lekką kolację dla młodego i dla Jake’a i siebie. Tak, to były właśnie tosty, o których wcześniej myślał. Zaglądał raz po raz do salonu. Za oknem było już ciemno, a mały chyba przysypiał. No co się dziwić, to dziecko.
- Jeszcze nie śpij. Zjesz kolację i wtedy będziesz mógł – uśmiechnął się. Bo co by sobie pomyśleli rodzice Matta? Że Rayne go tak odstawił do domu bez kolacji? Pf. Nie. Chciał mieć dobrą opinię u nich. W końcu to sąsiedzi. Wypadałoby mieć z nimi dobre relacje. Nigdy nie wiadomo, kiedy by się przydały te kontakty, prawda? Na przykład teraz, kiedy obaj z Jake’em szukali pracy…
Przygotował herbaty i mogli zasiąść do stołu i zjeść bardzo pożywną kolację. Ważne, że smakowała, tak? No właśnie.
Nie trwało długo, kiedy po Matta przyszła mama. Podziękowała im obu za opiekę nad synem, wręczyła im butelkę wina w ramach podziękowań, a potem wzięła śpiącego synka na ręce. Rayne pomógł jej zanieść wszystkie torby z zabawkami do jej mieszkania, zdał krótkie sprawozdanie z tego, co robili i co Mattie u nich zjadł i dopiero później wrócił do domu. Zamknął drzwi i westchnął głośno, patrząc na Jake’a.
- Nie było tak źle, jak się spodziewałem, że może być – przyznał szczerze i uśmiechnął się. Usiadł na kanapie obok Jake’a. – Ałć – zza pleców wyciągnął jeden z klocków. – Myślisz, że jeszcze przez trzy miesiące będziemy je znajdować w całym domu? – uniósł brew i spojrzał na swojego chłopaka. Odłożył klocek na stolik, a potem pocałował Jakie’ego prosto w usta. Zamruczał cicho. No tak, podobała mu się opieka nad chłopcem. Był pewien, że jeśli sąsiadka poprosi ich jeszcze raz o pomoc w zaopiekowaniu się Mattem, to się zgodzi.
Złapał dłoń Jake’a i pocałował każdy z jego palców. Było przyjaźnie i śmiesznie, teraz czas na trochę romantyzmu. No co zrobisz, Rayne już taki był.
- Idziemy pod prysznic? – zaproponował, całując wewnętrzną stronę jego nadgarstka i zostawiając tam ślad w postaci tak zwanej malinki. Dawno nie zostawiał na nim takich śladów. Zdecydowanie powinien do tego wrócić, żeby za każdym razem jak Jake spojrzy na taką malinkę pamiętał, kto mu ją zrobił. – A potem pójdziemy do łóżka i poleżymy sobie razem – powiedział cicho, składając małe pocałunki na jego szyi i kierując się wyżej, do miejsca za uchem. – Albo porobimy inne rzeczy… - skubnął płatek jego ucha i uśmiechnął się do niego lekko.
UsuńJakie zawsze będzie niewinny i nieważne, co będzie robić Rayne. Albo co Rayne i Jake będą robić razem, kiedy będą sami. No, wiadomo, o co chodzi. Pod prysznicem oczywiście Athaway całował swojego chłopaka, dotykał go i masował dla rozluźnienia mięśni. Jednocześnie uważał na jego nogę. Właściwie nie musiał o tym jakoś specjalnie myśleć, ponieważ miał to już „wryte” w głowie, jakby stało się to czymś zupełnie normalnym, codziennością, rutyną. I wcale mu to nie przeszkadzało, nadal go kochał. Może trochę mocniej niż wczoraj i mniej niż jutro, jak to powiedział ktoś… jakiś poeta może czy coś. Nieważne, Rayne nie pamiętał autora, ale to nic przecież.
OdpowiedzUsuńPo prysznicy poszli do łóżka. Athaway przygarnął do siebie Jake’a, przytulając do siebie. Pogłaskał go po plecach i karku. Mój. I nikomu nie odda. Jak rodzice mogli się odwrócić od tego wspaniałego chłopaka? Przecież to skarb. Aż go pocałował w czoło od tych swoich myśli. Przed samym snem poinformował go, że dzwonili jego rodzice i zapraszali ich do siebie na wigilię. Właściwie nie mieli wyboru, skoro rodzice Jake’a mają go gdzieś. A Rayne bardzo lubił spędzać święta z rodziną. No tak, był bardzo rodzinnym człowiekiem i wcale się z tym nie krył. Powiedzenie „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach i to najlepiej z boku, żeby można było wyciąć” w ich przypadku się nie sprawdzało. Znaczy też mieli wredne ciotki, ale to jak każda rodzina.
- Kupimy im ekspres do kawy. I kapcie dla mamy, bo ostatnio coś wspominała, że im ekspres nawala – powiedział Rayne, nieco sennie. Może i Matt był spokojny dzisiaj i nie przeszkadzał, ale to i tak było wymagające zajęcie. Opieka nad dzieckiem. Udało się, Matt wrócił cały i zdrowy do domu, a sam Rayne miał satysfakcję z wykonanego zadania. W sumie, mógłby się tym zajmować na większą skalę…
W dniu świąt Rayne obudził się tak jak zawsze. W ciągu tego krótkiego czasu od tamtego dnia do dzisiaj opiekował się Mattem jeszcze raz (sam zaproponował, żeby rodzice mogli zrobić świąteczne zakupy). A Rayne z Jake’em obiecali przynieść sałatkę i ciasto do rodzinnego domu eks strażaka. Mężczyzna chciał zrobić wszystko w ten dzień, żeby po prostu było świeże. Pewnie wieczorem wpadnie Eric do domu rodziców Rayne’a. A jak nie dzisiaj, to pewnie na drugi dzień od razu do chłopaków.
Athaway zabrał się do roboty. Nie chciał budzić Jake’a. Zresztą, wybrał mało wymagające ciasto, więc sobie poradzi. Robił je już od wielu lat, jeszcze jak mieszkał z rodzicami. Kto robił dobre ciasto czekoladowe? No właśnie. Chociaż dzisiaj wybrał ciasto z owocami.
Diablo otarł się o jego nogi. Nie dostając pieszczoty od Rayne’a (z powodu brudnych rąk, no bo gdzieżby Rayne olał specjalnie swojego kota, prawda?), poleciał do sypialni. Wcisnął się między drzwi a framugę, a potem wskoczył do łóżka. Położył się na brzuchu Jake’a. Nawet miauknął, gdyby chłopak nie zauważył jego obecności. I tak było nieźle, bo niewielka choinka, stojąca w salonie, nadal stała! Diablo jeszcze się do niej nie dobrał. I Rayne miał nadzieję, że tak zostanie przez całe święta. No ale wiadomo, jak to jest, prawda? Z kotami.
Osobno Rayne przygotował śniadanie i nastawił wodę na herbatę. Spojrzał na zegarek. Jeśli kot nie obudzi Jake’a, to sam na pewno wstanie. Mieli jeszcze sporo czasu nawet, jeśli mama Rayne’a prosiła ich o wcześniejsze przyjście, żeby mogli spędzić ze sobą więcej czasu. Nie mógł jej winić, jeżeli chciała mieć rodzinę blisko siebie w święta. Jake powoli również się do niej zaliczał. Lubiła go. Tata Rayne’a tez go lubił. Co do samego Athaway’a chyba nie trzeba było dużo mówić. To było oczywiste.
- Kocie, wstawaj – zawołał z kuchni, uśmiechając się do siebie. – Herbata stygnie – dodał jeszcze, zalewając oba kubki wrzątkiem. Ciasto też już było prawie gotowe, więc pozostało im tylko wszamać śniadanie, ogarnąć się i czekać. Swoją drogą, Rayne naprawdę nie mógł się tego doczekać. To będą pierwsze święta z Jake’em. Chciał, żeby były idealne, dlatego od wczoraj w domu jego rodziców czekał prezent specjalnie dla chłopaka. Tylko ciekawe, co na to wszystko Diablo… Oby tylko nie był za bardzo zazdrosny… Podobno jeśli się razem zwierzęta wychowują, to nie ma źle. A Diablo mieszkał tu już jakiś czas… Ups?
UsuńMinęło trochę czasu od świąt. Jakie pod choinką znalazł szczeniaka. Rayne pomyślał, że to ciekawy prezent, zwłaszcza kiedy chłopak potrzebował trochę spacerów. Codziennie po małej rundce z psem, jednocześnie będzie ćwiczyć nogę. Poza tym, przyda im się w domu bardziej ruchliwe zwierzę. Diablo oczywiście średnio zadowolony był, kiedy wrócili wieczorem do domu razem z tajemniczym zwierzakiem. Chciał podejść, sprawdzić, co jest grane i co to takie puchate kulkowate. Ale szybko się zmył, kiedy okazało się, że pies chciał się bawić. Zaczął niewinnie, bo od polizania kota, a potem chciał go łapać za ogon i trącać łapami, więc Diablo szybko się zawinął w swoje ulubione miejsce na parapecie i obserwował kosmitę z góry.
OdpowiedzUsuńMijały kolejne dni, a Diablo jako tako zaczął tolerować nowego współlokatora. Chociaż zdarzało mu się machnąć łapą za mocno, kiedy zwierzak wykazywał zbyt dużo entuzjazmu. Pies natomiast nie przejmował się tym w ogóle, ponieważ nie trwało długo, jak znów zaczepiał kota. Chciał się bawić, to pies, zawsze przyjdzie. Rayne bardzo polubił nowego zwierzęcego współlokatora, ale starał się, żeby Diablo nie czuł się zazdrosny. Wolał nie wiedzieć, co mógłby wymyślić podczas ich nieobecności.
Ano właśnie, Rayne znalazł w końcu robotę. Znaczy to nie była taka robota na umowę czy coś. Po prostu opiekował się dziećmi sąsiadów, kiedy ich nie było, bo byli w pracy albo szli gdzieś wieczorem. Jemu to pasowało. W miarę bezpieczna praca, a jaka opłacalna. Nie wiedział, ile takie opiekunki zarabiają, więc zrobił wstępny research, a potem powiedział mamie Matta, żeby poinformowała swoje koleżanki-mamy o tym, że Rayne chętnie zaopiekuje się dziećmi za opłatą. Zawsze to jakieś źródło dochodu, z którego mogli się w miarę utrzymać. Ogromna zmiana – ze strażaka do opiekunki do dziecka. Takie figle może płatać los. Oczywiście nadal miał czas dla swojego Jake’a. Zdarzały się kłótnie, które jednak szybko były żegnane. Gdy Rayne nie miał na głowie czyjegoś dziecka, chodzili razem na spacery z psem.
W międzyczasie jeździł na badania, robił to, co kazali mu lekarze i jakoś to szło. Cieszył się jak cholera z tego wszystkiego. W końcu będą mogli żyć normalnie. Już niedługo minie rok, jak się poznali, a potem rok, jak są parą. Ale ten czas przeleciał. Oby tak dalej i jak najdłużej.
Rayne wstał jak każdego dnia. Pocałował Jake’a w nosek, a później podszedł do kuchni zrobić coś na śniadanko. Dzisiaj miał dzień wolny. Rzadko kiedy miał wole rano, zawsze dzwonili do niego rodzice dzieciaków i prosili o opiekę, kiedy szli do pracy. Zdarzyło się, że Rayne musiał odmówić komuś w łikend, no ale co się dziwić, skoro też chciał mieć czas w sobotę wieczorem dla swojego chłopaka, prawda? No właśnie. Zakochiwał się w Jake’u coraz mocniej. Serio. Nie sądził, że to możliwe, ale jednak.
A, Eric też ich odwiedzał. Ostatnio nawet wspomniał, że kogoś poznał czy coś takiego. Kto go tam wie, kto za nim nadąży.
- Jedziesz dzisiaj na rehabilitację? – zapytał, gdy usiadł na brzegu łóżka i głaskał delikatnie po głowie swoją miłość. Pieseł leżał sobie w nogach, gdzie się jeszcze mieścił. Jak urośnie, to będzie musiał zmienić miejscówkę. Nawet Diablo standardowo leżał przy Jake’u, nie zważając na obecność innego czworonoga. Co za rodzinka… Jak tu ich wszystkich nie kochać?
Jake wyglądał bardzo uroczo z psem na rękach. Taki widok z rana bardzo cieszył Rayne’a. W ogóle jakoś tak ostatnio był pozytywnie do wszystkiego nastawiony. Ich powroty do zdrowia, niewielki, ale stały dochód, pieniądze, które wpływały na konto Rayne’a, zwierzaki, które były zadowolone z życia z nimi. No właśnie… a pies jeszcze nie miał imienia. Jak to możliwe? Czyżby ani Jake, ani Rayne nie byli w tym najlepsi? No w sumie, gdyby nie Eric, to Diablo byłby Stefanem. Może i w przypadku psa powinien poprosić o pomoc przyjaciela. On na pewno wymyśli coś fajnego. Byle nie Assassin’s Creed czy jak to tam. Eric nie grał w gry, on po prostu był na bieżąco z nowościami, więc nie zdziwiłoby go to, jak chciałby nazwać ich zwierzaka. Bo na razie pies był… po prostu psem.
OdpowiedzUsuń- Ja dzisiaj też mam wolne – zamruczał i pocałował go w usta. Miło zacząć dzień od pocałunku ukochanego. No i jak miał być nieszczęśliwy albo pesymistycznie nastawiony? Już sytuacja była w miarę okej, na pewno było lepiej niż jakiś czas temu. Głównie chodziło o pieniądze. Niestety, niby szczęścia nie dają, ale można za nie opłacić czynsz, rachunki i jedzenie, które też było potrzebne. Nie tyle do szczęścia (chociaż Rayne uwielbiał jeść), ale do przeżycia. A Rayne chciał żyć długo, długo z Jake’em u boku. – Więc będziemy dzisiaj robić, co będziesz chciał – pogłaskał psa i kota, żeby nie czuli się odsunięci na bok. No, mieli dwa zwierzaki do wykarmienia. Ciekawe, czy pies urośnie taki duży, czy może będzie takim małym-średnim czworonogiem… - Możemy nawet zjeść obiad gdzieś na mieście, a na kolację zamówimy pizzę. Dawno nie jedliśmy pizzy.
Położył się jeszcze obok chłopaka i objął go w pasie. Diablo oczywiście pokręcił się i po chwili zeskoczył z łóżka. W przeciwieństwie do psa, który był zainteresowany swoimi nowymi człowiekami. Wskoczył między nich, merdając ogonem. Rayne pogłaskał go po łebku i za uszami.
- Jake, musimy go w końcu jakoś nazwać. Nie wiem, Ciapek? Grom? Pluto? Nie jestem w tym dobry – westchnął. – Śnieżek? Nie, naprawdę jestem w tym kiepski – uśmiechnął się lekko do psa. Zasługiwał na ładne imię.
Chwilę tak jeszcze leżeli, aż w końcu Rayne postanowił wstać i zabrać Jake’a pod prysznic, o którym jeszcze chwilę wcześniej wspominał chłopak. Athaway rozebrał ich obu, a potem weszli do kabiny. Tam oczywiście Rayne nie potrafił powstrzymać się od pocałunków i głaskania. W tym przypadku głaskanie miało dodatkowe plusy, ponieważ przy okazji rozprowadzał po gładkiej skórze Jake’a żel do mycia. Jego słodziak. Niech nikt się nie zbliża, bo będzie kiepsko, ot co. No i prysznica też dawno razem nie brali. Niby mieszkali razem, ale przez te dzieciaki… no mniejsza o nie, dzisiaj nie będzie żadnych dzieciaków do pilnowania. Dzisiaj był tylko Jake. No i pies, z którym trzeba będzie wyjść na dwór. Właśnie, trzeba go będzie nauczyć godzin, w które będzie wychodzić na zewnątrz. Diablo przynajmniej miał kuwety.
Po wspólnym prysznicu i pieszczotach, które zaserwował swojemu ukochanemu Rayne, w końcu poszli do kuchni na śniadanie. Napoje już dawno wystygły, ale to nic, nie było aż tak źle. Zjedli śniadanie, porozmawiali trochę, a potem przyszedł czas na spacer. I tak mieli szczęście, że szczeniak jeszcze nie załatwił swoich potrzeb u nich w mieszkaniu. Dlatego Rayne chciał z nim wyjść jak najszybciej, żeby w jakiś sposób mu to wynagrodzić czy coś. No, może i głupie, ale od czegoś to nauczanie trzeba zacząć.
- No już idziemy, spokojnie – uśmiechnął się do tego uroczego stworzenia i zapiął mu smycz. – A ty gotowy? – tym razem uśmiechnął się do Jake’a. – To będzie długi spacer.
Tak, musieli nadrobić za wszystkie spacery, z których ostatnio musieli zrezygnować. A podobno opiekunka do dziecka to wcale nie taka wymagająca praca…
Jak miło było znowu móc wyjść gdzieś z Jakie’m. Lubił spędzać z nim czas. Zwłaszcza spacerując, kiedy na dworze panowała znośna pogoda. Jednak teraz nie będą uzależnieni od pogody. Teraz będą musieli wychodzić tak czy siak z domu ze względu na psa, którego przygarnęli pod swój dach w święta. I owszem, zwierzak potrzebował imienia. Ale już tak długo z tym zwlekali, że jeden dzień więcej im nie zaszkodzi. Poczekają na super wymyślacza zwierzęcych imion i psiak w końcu będzie mógł się szczyć. Rayne oczywiście zakładał, że imię wymyślone przez jego przyjaciela, będzie oryginalne i przemyślane oraz będzie odwzorowywać szczeniaka. No, ale ten szczeniak powoli rósł. Jak tak dalej pójdzie, to za kilka miesięcy ten szczeniak będzie dużym psem. Oby tylko nie upodobał sobie ich łóżka do spania…
OdpowiedzUsuńChodzenie za rękę z Jake’em było ekstra. Rayne nie przejmował się niczym, w końcu skoro zalegalizowano związki homoseksualne w całych Stanach, to czym miał się przejmować? Dlatego kiedy tylko spletli ze sobą palce, od razu zacisnął mocniej dłoń. No. Już wiele razy Rayne powtarzał, że Jakie jest tylko jego. Trzymał go blisko siebie, przy sobie, raz po raz zagłębiając nosek w jego włosach i całując go w głowę. Dobrze, że nie było dużo ludzi. Wiadomo, nikt nie lubił patrzeć na pary, które za bardzo ukazują sobie swoje uczucia w miejscu publicznym i nie miało to żadnego związku z tym, czy para jest heteroseksualna czy homoseksualna. Dlatego Rayne właśnie ograniczał się z całusami i robił to tylko wtedy, kiedy nikogo nie było w pobliżu.
- Zadzwonię wieczorem do Erica, żeby wpadł jutro po południu. Na pewno coś wymyśli dla naszego szczeniaka – pogłaskał psa po łebku a potem rzucał mu kawałek dalej niosący przez niego przed chwilą kijek. Mini aport, ale Rayne nie chciał na razie spuszczać psa ze smyczy. Obaj nie byli w pełni sił, aby biegać za zwierzakiem po całym parku. – A tymczasem jestem dzisiaj cały twój – przyznał z uśmiechem i cmoknął go w nosek.
Rayne myślał o codziennych sprawach w drodze powrotnej. Zastanawiał się, co mogliby zrobić na obiad, co na kolację, jaki film dzisiaj obejrzeć, co zrobić innego, aby się odprężyć i nasycić się spędzonym ze sobą czasem. I zwrócił uwagę na psa, który wyszedł przed szereg, żeby rzucić się na kolejną gałązkę, leżącą na chodniku.
- Hej, młody, to tylko kawałek drzewa. Naprawdę mały – zaśmiał się pod nosem i ukucnął przy psie. I właśnie wtedy nie zauważył, że z jego ukochanym Jakie’m coś się dzieje. Przez ostatni czas żyli w spokoju, nic się podejrzanego nie działo ze zdrowiem chłopaka. Może to właśnie te spokojne dni uśpiły czujność Rayne’a. Myślał, że już jest wszystko dobrze, że obaj będą mogli w końcu zacząć żyć jak normalni ludzie, ale… Nie, nie mogło przecież być za prosto, jasne, że nie. – Myślałem o prostym spaghetti na obiad, co ty na to? – zapytał, odwracając się z uśmiechem w stronę swojej miłości. Ale ten jeszcze ciepły uśmiech szybko zniknął mu z twarzy, kiedy zauważył, w jakim stanie jest Jake. Może to wcale nie wyglądało tak groźnie u zdrowego człowieka, ale Jake… Rayne od razy wstał i szybko do niego podszedł, przytrzymując go w razie czego. Nie miał pewności, czy Jake mu tu zaraz nie zemdleje. Oczywiście Athaway próbował zachować zimną krew. Chyba nawet pies wyczuł, że coś jest nie tak, ale to akurat nikogo by raczej nie zdziwiło, skoro zwierzęta wyczuwają choroby. Przyczłapał do nich bliżej, obserwując, jak Rayne mówi coś do Jake’a.
- Hej, wszystko w porządku? Jakie, marnie wyglądasz – posadził go na murku obok i patrzył na niego uważnie. – Co cię boli? – pogłaskał go po policzku i skrzywił się w myślach. No tak, chwile spokoju właśnie odeszły w niepamięć, a Rayne zganił się w myślach. Dlaczego nie zaopiekował się nim lepiej? Czy musiało do tego dojść? Może mógł zrobić coś, co mogło to powstrzymać? – Jedziemy do szpitala – zapowiedział i wyjął telefon, żeby wezwać karetkę. Przecież nie będzie czekał specjalnie do jutra, aby chłopak poszedł na badania. Miał raka, amputowali mu nogę. Z takimi sprawami nie ma żartów, a Rayne poważnie się przestraszył. Bardzo go kochał i musiał o niego zadbać. A tymczasem… czuł, że zawinił. I to na całej linii.
UsuńRayne niechętnie przystał na decyzję Jake’a. Wolałby, żeby obejrzał go lekarz. W ich sytuacji… nic dziwnego, że Rayne od razu tak reagował. Opiekował się Jakie’m i chciał dla niego jak najlepiej. Westchnął tylko i pocałował go w czułek głowy. Mój kochany. No ale niech mu będzie. Może to rzeczywiście nic takiego. W sumie, w domu już zachowywał się, jakby wszystko było w porządku. Co nie zmienia faktu, że i tak Rayne zachowywał się wobec niego bardzo delikatnie; głaskał go, przeczesywał mu włosy palcami, całował tu i tam. Dlaczego obaj nie mogą być już zdrowi? Dlaczego nie mogli tak po prostu żyć jak normalni ludzie? Znaleźć pracę, zarobić pieniądze na wymarzony dom? A potem już tylko kochać i kochać?
OdpowiedzUsuńNoc przebiegła mu w niepokoju, jednak o dziwo zasnął. Może to ten stres go tak wykończył, że mimo czającego się gdzieś z tyłu głowy strachu, spał. Obudził rano, kiedy zadzwonił budzik. Chciał jechać razem z Jakie’m na e badania kontrolne i być zawsze obok niego. Zwłaszcza w momencie, w którym lekarz miał powiedzieć, co i jak. A to było najstraszniejszą chwilą tego dnia. Rayne cały czas miał nadzieję, że usłyszą pozytywne słowa, pocieszające, że lekarz będzie się uśmiał i mówił, że rzeczywiście wszystko będzie dobrze. Te dwie godziny mijały mu w nieskończoność. No bo mógł jedynie czekać za drzwiami na plastikowym krzesełku, co chwilę spoglądając na telefon i sprawdzając godzinę. Chciał jednak, żeby Jake miał się do kogo przytulić, kiedy wyjdzie z gabinetu lekarza.
Od razu wstał, kiedy usłyszał otwierane drzwi. Zaskoczył go widok, uciekającego chłopaka. Co się stało, do cholery? Czyżby… O nie…
- Jake! Zaczekaj! – zawołał za nim i ruszył chwilę później. Nie mógł go tu zgubić. – Stój! – nawoływał dalej, w końcu go doganiając. Co jak co, ale Rayne był zdrowy, a do niedawna był strażakiem, więc był szybki i sprawy fizycznie. Złapał go za rękę i od razu przyciągnął do siebie, mocno go przytulając. Zamknął go w uścisku, jakby chciał chronić go przed całym światem. Domyślał się, że to co powiedział lekarz, nie było ani trochę pozytywne. Nie takie, jakie wymarzył sobie Rayne. To nie tak miało dzisiaj być. Przestraszył się, bardzo się przestraszył. Z Jake’em miało już być w porządku, coraz lepiej, miał dojść do siebie i być zdrowym. Obaj mieli być zdrowi, do kurwy nędzy. Więc dlaczego tak nie jest? Dlaczego Jake był taki przerażony? Dlaczego tak się dzieje?
Rayne odetchnął kilka razy, uspokajając oddech. Cholera jasna. Kurwa mać. Sam najpierw musiał się uspokoić, a dopiero wtedy mógł próbować uspokoić jego. Musiał być silny dla niego i być dla niego oparciem. Dlatego trzymał go mocno, dając mu do zrozumienia, że jest jego i on zawsze będzie obok, nieważne, co się stanie.
- Co ci powiedział lekarz? Co się dzieje, Jakie? – zapytał cicho, nadal mocno go trzymając. Nie, nadal się nie uspokoił, ale starał się udawać, że wszystko jest w porządku. Ktoś musiał być silny, Jake musiał wiedzieć, że w razie czego, Rayne jest obok i zawsze mu pomoże. Chociaż również bardzo się bał, to nie miał prawa tego okazywać, nie przy nim. W końcu był dla niego oparciem. – Możemy wrócić do domu? – pogłaskał go po karku i włosach, opierając policzek o czubek jego głowy. Zamknął na chwilę oczy, przypominając sobie te wszystkie gorsze momenty, jakie spędzili razem w szpitalu. Było ciężko, ale dali radę, byli dla siebie wsparciem. I teraz tez tak będzie. Dadzą radę, przejdą przez to razem. W końcu „jeśli idziesz przez piekło, idź dalej, nie przestawaj iść”.
Ale bardzo żałował, że nie mógł mu pomóc w inny sposób, że nie był w stanie go wyleczyć, dać mu zdrowia. Oddałby wszystko, żeby Jakie mógł normalnie żyć, w zdrowiu, szczęściu. Tak, bardzo go kochał. – Musimy wracać do domu, Diablo i Mickey na nas czekają. A wiesz, że z Mickey’m trzeba wychodzić na spacery, on nie ma kuwety jak Diablo – no dobra, to może teraz nie miało znaczenia, ale… chciał iść z nim do domu, wrócić do ich wspólnego mieszkania. I chciał, żeby wszystko było w porządku.
UsuńWcale się nie zdziwił zachowaniem chłopaka. W ogóle. Domyślał się, że chodzi o jego chorobę, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze czeka go walka. Gdyby Rayne się teraz dowiedział, że wcale nie wyzdrowiał i musi znowu podjąć leczenie, również czułby rozgoryczenie i wściekłość. Zachowywałby się równie zimno, więc nie ocieniał Jake’a za te słowa, spojrzenia i całą resztę, na którą składał się pokaz jego obecnego stanu psychicznego. Żałował tylko, że nie potrafił mu ulżyć w tym cierpieniu.
OdpowiedzUsuńPokiwał tylko głową, zgadzając się na jego plan. Pocałował go w czoło i poszedł z powrotem do gabinetu jego lekarza. Na szczęście nikt jeszcze nie zdążył wejść do środka, więc Rayne mógł przy okazji podpytać. No, to chyba oczywiste, że nie zgodził się na cały plan Jake’a. Nie mógł czekać, aż Jake zdecyduje się powiedzieć mu, o co chodzi dokładnie i co powiedział lekarz. Chciał wiedzieć już, teraz, natychmiast. Nie było mowy o czekaniu. Dlatego usiadł na fotelu i westchnął zrezygnowany, pytając lekarza. Wiadomo, że nie mógł mu powiedzieć wszystkiego, w końcu tajemnica lekarska i tak dalej, a Rayne nie był kimś z rodziny, nie był upoważniony do otrzymywania tego typu informacji, co bardzo go zezłościło. Ale rozumiał. Był zły, ale rozumiał. Takie było prawo i w sumie nic dziwnego. Może powinien coś z tym zrobić, tak na przyszłość. Oczywiście o ogólnym stanie zdrowia się dowiedział i pan doktor powiedział nawet coś więcej tylko ze względu na fakt, że pamięta go jeszcze z czasów, jak dzielił z Lancasterem salę. I na to, że Rayne i on byli ze sobą bardzo blisko. Jasne, że lekarz zakończył w takim momencie, że Athaway chciał go chwycić za fartuch i coś powiedzieć bądź też zrobił, jednak wolał nie przysparzać sobie kłopotów. Wziął, co miał wziąć i wrócił do Jake’a.
- Jestem i mam – poinformował go, a potem chwycił go za rękę i poprowadził do domu. Milczał całą drogą, zastanawiając się nad słowami lekarza. Jasna cholera, i co oni teraz zrobią? Już myślał, że to za nimi, że teraz pozostanie im tylko regularnie odwiedzania szpitala w celach kontrolnych, a tymczasem Jake znowu… Zagryzł dolną wargę i odetchnął. Silnemu i pewnemu siebie Rayne’owi chciało się płakać. Z bezsilności i smutku. Jak to mówił kiedyś ktoś, że nie ma nieuleczalnych chorób, jest tylko niedostateczna wiedza. No właśnie. I Rayne miał niedostateczną wiedzę. Tak samo lekarze.
Po powrocie do domu poszedł do kuchni. Napił się zimnej wody. Nie chciał przeszkadzać teraz Jake’owi ani jeszcze bardziej pogarszać mu humoru. Skoro chciał zostać sam, niech tak będzie. Porozmawiają, kiedy Jakie zechce. Przecież do niczego go nie będzie zmuszać.
Usiadł w salonie i wziął laptopa na kolana. Sprawdził konto bankowe. Gdyby Jake miał wyjechać… to mógłby wyjechać tylko on. Rayne musiałby zostać tutaj. Pensja strażaka nie była mała, ale opiekowanie się dziećmi… no nie było to zbyt dochodowe zajęcie. Musiał zostać tutaj i zbierać pieniądze na ewentualne dalsze leczenie. Bo kto wie, może za jakiś czas okaże się, że Rayne wcale nie jest wyleczony.
Spojrzał na swojego chłopaka i przygarnął go do swojego boku. Przytulił go mocno i pocałował w czubek głowy.
- Nie gniewam się, skarbie – szepnął i pogłaskał go po ramieniu. – A co będzie? Cóż… myślę, że będzie dobrze, tylko trzeba posłuchać lekarzy. Więcej lekarzy, a nie tylko jednego. W końcu to oni są specjalistami i oni będą wiedzieć, tak? Jak nie jeden, to drugi. A poza tym, współpracując mogą osiągnąć więcej – westchnął ciężko. Wolną ręką pogłaskał psa, a potem ściszył wiadomości. – Może jesteś głodny? Od rana nic nie jadłeś. Musisz jeść, żeby mieć siły – powiedział, zmieniając nagle temat. Wstał i poszedł do kuchni, żeby przygotować coś dobrego. Nie miał ochoty na przyrządzanie jakiegoś super dania, po prostu wyciągnął toster i chleb tostowy, do tego jakieś składniki z lodówki i zaczął robić najprostsze tosty na świecie. Szybkie, łatwe, nie wymagały skupienia nad odpowiednim dodawaniem czegokolwiek.
UsuńW końcu jednak wrócił do salonu z talerzem pełnym tostów. Usiadł obok niego na kanapie, stawiając talerz na stoliku. Mocno przytulił Jake’a do siebie.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał, ale wiem, że to może być nasza szansa – powiedział cicho, przymykając oczy. Wsłuchał się w bicie jego serduszka. No i tak miało bić już na zawsze, kiedy będą razem. Jake nie mógł umrzeć, po prostu nie i już. Jak będzie trzeba, to Rayne sprzeda własną duszę za zdrowie i życie Jakie’ego. Chociaż może lepiej, gdyby to lekarze mu pomogli, a Rayne miał więcej czasu na cieszenie się ich miłością, niż dziesięć kontraktowych lat.
Rayne spojrzał na swojego ukochanego i przeklął w myślach. Cholera, myślał, że lekarz mu powiedział i dlatego Jake uciekł z jego gabinetu. A tymczasem właśnie pogorszył jeszcze bardziej stan Jake’a. Do końca zepsuł mu humor, a kto wie, może gdyby trzymał język za zębami, to ten humor dałoby się jeszcze do wieczora jako tako odratować. Wiedział, że nie byłoby łatwo, nie po tym, co przeszedł Jakie i nie po tym, co wydarzyło się dzisiaj. Rayne spiął się jeszcze bardziej i próbował się nie rozpłakać. Widział rozpacz na twarzy swojego ukochanego. Bał się go jednak dotknąć. Nie chciał, żeby go odrzucił, odepchnął jego rękę, a potem całego jego. Mógł mieć mu to za złe, to zrozumiałe. Ale Rayne… chyba kochał go za bardzo. To, co między nimi się wydarzyło, kiedy jeszcze myśleli, ze umrą razem, jeden po drugim, potem to szczęście, które w jednej chwili po prostu prysło niczym pierdolona bańka mydlana. Jak ktoś mu powie, że tak miało być, to ten ktoś skończy w kostnicy, a Rayne na krześle. Kara śmierci w tym stanie była legalna? Nieważne. Gdyby Rayne miał wybór do cofnięcia się w czasie i wybranie innego szpitala lub po prostu innej sali, to na pewno wybrałby tak samo, jak niecały rok temu. Nadal byłby to Jake, zawsze będzie to Jake. Dlatego nie chciał, serio, naprawdę nie chciał, żeby wyjeżdżał i zostawiał go samego. Najchętniej zamknąłby go w mieszkaniu i nie wypuszczał nawet na korytarz. Ale to go nie wyleczy. Mało co mogło go wyleczyć i to też wiedział. Ale przecież istniała nadzieja, prawda? A przynajmniej w Rayne’ie. Gdzieś w głębi wierzył, miał nadzieję, że się da. I jeśli nie za kolejny rok, to później, ale w końcu obaj będą razem i znowu będą szczęśliwi. Tymczasem patrzył na Jake’a i nie miał pojęcia jak mu pomóc. Czuł się tak beznadziejnie bezsilny. Nie chciał, żeby odchodził. Dlaczego ci specjaliści nie mogą przyjechać tutaj? No, dlaczego? Skoro są tacy super i są zdrowi, to niech przyjadą do Bostonu. Jake nie powinien się stresować wyjazdem i obcym krajem. Może powinien jechać z nim? Polecieć z nim do Australii i być z nim cały czas. Mickey i Diablo zostaliby u Erica. A oni mogliby być razem, Rayne by go wspierał i nie zostawiał. Naprawdę. Ten pomysł przecież był świetny!... Gdyby tylko miał pieniądze. Bilety do tak oddalonego kraju były drogie. Nawet byłoby ich stać na dwa bilety, ale co dalej? Co z mieszkaniem, wyżywieniem, rachunkami, dniem codziennym? Co z lekami? Rayne nie mógł być takim egoistą. Teraz liczył się Jake i jego leczenie.
OdpowiedzUsuńRayne przygarnął go w swoje ramiona i wsunął palce w jego włosy. Drugą ręką mocno go obejmował. Jake znalazł się między jego nogami, a Rayne prawie całego go schował w swoich ramionach. Nic nie mógł poradzić na to, że chciał go chronić przed całym światem, ale świat miał lepszą broń. Pieprzony nowotwór ze swoimi pomocnikami przerzutami.
Schował twarz w jego szyi. Zamknął oczy, czując jak pod powiekami zbierają się łzy. Oczywiście, że się bał. Cholernie się bał. Jake na to nie zasłużył. I tak miał źle w życiu, to dlaczego dokładać mu jeszcze to? Dlaczego ten świat był tak niesprawiedliwy? Dlaczego to Rayne nie mógł mieć tych przerzutów? Chętnie przyjąłby je na siebie. On miał w życiu to, co było najważniejsze. Miał kochającą rodzinę, oddanego i lojalnego przyjaciela, pracę, którą kochał. Przeżył już to, co piękne, jest zakochany. Kocha i jest kochany. Dlatego właśnie to on powinien mieć przerzuty, a nie Jake. Jake zasługuje na coś więcej. Jest za młody, żeby to wszystko nieść na swoich barkach.
- Przykro mi – szepnął. Gdyby powiedział cokolwiek głośniej, to jego głos na pewno by się załamał, a on totalnie by się rozkleił. A naprawdę nie chciał mu tego pokazywać. Musiał być silny dla niego, dodawać mu siły i być oparciem. Być obok. – Nie chcę – dodał jeszcze, mocniej zaciskając rękę na jego plecach i palce w jego włosach. – Nie możesz, Jakie – lekko zadrżał, ponieważ w środku targały nim ogromne emocje. Nie tylko Jake cierpiał. Gdzieś z boku usłyszał miauknięcie Diablo i ciche skomlenie Mickey’ego. Oni też czuli, że nie jest super nawet bez patrzenia na swoich właścicieli. I na pewno też nie chcieli, żeby któryś z nich wyjechał. A Rayne… na razie nie był w stanie logicznie myśleć. Co chwilę do jego głowy przychodziły różne myśli, sprzeczne, ambiwalentne, nie wiedział, co ma mówić, jak pocieszyć swojego ukochanego, dlatego też wolał milczeć i po prostu go przytulać. Musiał się uspokoić i nie pokazywać mu, jak bardzo się boi.
UsuńNim się obejrzeli, Jake musiał już wyjeżdżać. Rayne stresował się razem z nim. Zaraz będzie musiał się z nim pożegnać i zostaną im tylko rozmowy przez skype’a. Dobrze, że chociaż mieli ten Internet. Jak ludzie żyli, kiedy mogli wysyłać sobie tylko listy? I czekali na siebie tak długo, kiedy jedynym środkiem podróży były konie? No, potem chociaż mieli pociągi i statki, ale to i tak długo trwało. Dobrze, że te samoloty są zdecydowanie szybsze. Kiedy Rayne się wybierze do Australii w odwiedziny do swojego chłopaka, to zajmie mu to tylko jakieś… kilkanaście godzin. Ale to nic, można iść spać i obudzić się przy lądowaniu. A potem zobaczyć miłość swojego życia. Ustalili, kiedy najlepiej będzie, żeby przyleciał. No, musieli zaczekać jakiś czas, aż Rayne będzie mógł pozwolić sobie na dwa bilety w jedną i druga stronę. Nie należały one do tanich. Niestety, Australia leżała dość daleko od Bostonu. No i to był główny powód, dla którego jeszcze rano Rayne chciał przywiązać Jake’a do łóżka. Przegapiłby samolot i nie rozstaliby się. Ale też Jakie nie miałby szansy na odzyskanie zdrowia. No, i właśnie dlatego Rayne odłożył swoje krawaty do szafy. Tak, właśnie krawatami chciał przywiązać swojego chłopaka do łóżka. Tam przynajmniej byłoby mu wygodnie.
OdpowiedzUsuńPrzed wyjściem prawie by go zacałował. Tu przynajmniej mógł sobie na to pozwolić. Bez żadnych problemów i przeszkód. Przytulał go, głaskał, całował go dłoniach, palcach, nadgarstkach, szyi i nawet brzuchu, kiedy podciągał jego koszulkę. No, nie chciał go wypuści. Dlaczego ten czas musi tak szybko płynąć?
Przez całą drogą na lotnisko Rayne trzymał rękę swojego ukochanego. Zwierzaki w domu widziały, że coś się szykuje. Te walizki i te uściski. No i samo zachowanie Jake’a wobec nich. Wiedziały, że rozstaną się z chłopakiem, który dawał im tyle czułości. Nie wiedziały tylko, czy Jake jeszcze wróci. Gdyby Rayne umiał się z nimi skomunikować, to by im wyjaśnił wszystko. No ale…
Rayne spojrzał na tablicę odlotów i przylotów. Zmarszczył brwi. Zaraz będą wpuszczać na pokład samolotu Jake’a. Poszli więc w odpowiednie miejsce. Nawet nie zdążył nic powiedzieć, po prostu przytulił do siebie mocno Jakie’ego. Westchnął cicho i zamknął oczy.
- Kocham cię, Jakie – szepną i lekko odchylił głowę, żeby na niego spojrzeć. Uśmiechnął się lekko, chcąc dodać mu otuchy. Pocałował go mocno w usta. – Jak tylko wylądujesz, to daj znać. Nieważne, jaka to będzie pora, jasne? – pogłaskał go po głowie i znów go pocałował. – Będzie dobrze, zobaczysz – dodał jeszcze, a potem pozwolił, żeby jego mama i Eric również pożegnali się z Jake’em. Długo się ściskali, a ludzi powoli ubywało. To już była ta pora, to ten czas. Rayne odetchnął głęboko. Ostatni raz do niego podszedł i znowu go pocałował. – Do zobaczenia niedługo – uśmiechnął się jeszcze raz.
W końcu nadszedł moment, w którym Jake zniknął im z oczu. Rayne od razu poszedł do ściany ze szkła i spojrzał na samolot, w którym już pewnie siedział Jakie. Zagryzł dolną wargę. Cały czas pocieszał się tym, że dzięki temu wyjazdowi i rozłące, Jake ma szanse na dalsze życie. Tam mu pomogą, wyleczą go i wtedy będzie mógł wrócić do domu. Do niego, do Diablo i Mickey’a.
- W porządku? – zapytał Eric i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
Rayne pokręcił głową. Nie było dobrze. Będzie dobrze, kiedy dostanie czarno na białym, że Jakie jest zdrowy i nic już nie zagraża jego życiu. Chciałby móc polecieć z nim. Ale już za późno. Poleci innym razem na kilka dni, kiedy tylko będzie mógł. Wsiądzie w pierwszy samolot do Australii. Zostali zwierzaki pod opieką Erica albo rodziców i poleci do swojego ukochanego.
Długo jeszcze czekał nim samolot ruszył na pas startowy, a potem uniósł się w górę i zniknął gdzieś między chmurami. Bardzo żałował, że nie mógł teraz siedzieć obok Jakie’ego i trzymać go za rękę. Zamiast tego musiał wsiąść z powrotem do samochodu. Dopiero tam z kącików jego oczu popłynęło kilka łez.
UsuńWrócił do mieszkania. Było w nim cicho, chociaż mieszkał z kotem i psem. Ci dwoje o dziwo nawet się dogadywali…
- Cześć, panowie – usiadł na podłodze i westchnął. Pies od razu do niego przyszedł i położył się obok, kładąc łeb na jego udzie. Rayne pogłaskał go oczywiście i spojrzał za kotem. Diablo wszedł na jego drugą nogę i ułożył się wygodnie. Wszystkie zwierzaki odczuwały, kiedy coś się działo ich właścicielowi. Nic dziwnego, że przyszły ze swoim zwierzakowym wsparciem. I futrem, które można było głaskać i głaskać. – Będziemy czekać na Jake’a, aż dotrze na miejsce i się do nas odezwie – poinformował zwierzaki, głaszcząc je powoli. Sam wyjazd ukochanego nie był tak bolesny, co wiadomość o powrocie choroby. Bo mógł wyjechać sobie nawet do Japonii czy Chin, ale żeby był zdrowy… tylko tyle chciał Rayne.
Dzień ciągnął mu się w nieskończoność. Ciekawe, jak tam lot Jake’a. Czy dobrze się czuje, czy wszystko w porządku. Chciałby mu powiedzieć, że będzie dobrze i sobie poradzi w obcym kraju. Dobrze, że w Australii porozumiewali się tym samym językiem, co oni. I też fajnie by było, gdyby żadne kangury ani koale nie zrobiły wlotu do szpitala i nie przeszkadzały lekarzom w leczeniu Jake’a. No co, to Australia, tam było wszystko możliwe. A skoro wszystko, to znaczy, że wyleczenie jego ukochanego również, tak? No właśnie.
OdpowiedzUsuńPoszedł na spacer z Mickey’m, porzucał mu patyk, pobawił się z nim trochę, pogłaskał i wrócił do domu. Zrobił jakiś obiad, który starczy mu na dwa dni. Nadal gotował tyle, co dla siebie i Jakie’ego, ale teraz był sam. Starczało mu na dwa dni. Niestety, nie miał jak zapytać ukochanego o opinię na temat dania. Co chwila jednak patrzył na zegarek. Nie potrafił zająć się niczym, co zaabsorbowałoby go na tyle, póki nie zadzwoni do niego Jake. Czas ciągnął mu się niemiłosiernie. To naprawdę była jakaś katorga. Niecierpliwił się i był niespokojny. Nawet wziął sobie kąpiel w wannie, ale to też jakoś mu nie pomogło. Wieczorny spacer z Mickey’m i kolejna porcja zabawy skutecznie zmęczyła psa. Tak, przydałby im się dom z ogrodem i wtedy pies mógłby sobie biegać w nieskończoność. Na razie Rayne wyda pieniądze na bilety lotnicze. Potem się pomyśli. Dobrze, że chociaż ma tę pracę i może skutecznie je odkładać na swoje konto. Może zacznie też udzielać korków czy coś. Tylko kiedy. Zdarzały się dni, kiedy cały dzień miał dzieciaki. Może po prostu weźmie też coś w weekend, żeby jakoś wypełnić czas. No i co on robił, kiedy był zdrowy i nie miał chłopaka? Co robił całymi dniami? A, no tak, ratował świat niczym superbohater. Gasił pożary, wyciągał ludzi z wypadków i ściągał koty z drzewa. Rayne spojrzał z sentymentem na śpiącego Diablo. Koty spały, kiedy ich właścicieli nie było w domu, żeby nie tęsknić. Rayne niestety nie mógł wziąć przykładu ze swojego kota.
Laptop cały czas był podłączony do ładowarki, a skype włączony. Rayne przygotował sobie łóżko, herbatę, kolację i czekał. Nawet Mickey do niego przyszedł i położył się w nogach. Athaway co chwilę spoglądał na zegarek, ale nadal była cisza. Ciekawe, co tam u Jake’a…
- No i nie dzwoni no – westchnął, głaszcząc psa. Wziął laptopa z kolan i odłożył go na bok. Poszedł do kuchni włożyć naczynia do zmywarki, a potem skoczył do łazienki umyć zęby. Kiedy skończy, usłyszał dźwięk skypeowego dzwonka. Jest! Nareszcie! Szybko pobiegł do sypialni i odebrał. Uśmiechnął się, widząc swojego ukochanego. Usiadł wygodnie i już był gotowy do rozmowy. Nigdy nie sądził, że będzie rozmawiać z ukochaną osobą w ten sposób na odległość. Na tak wielką odległość. – Cześć, kocie. Wszystko w porządku w domu. Nic się nie zmieniło od rana. Byłem z Mickey’m na spacerze, wybawiłem się z nim za ciebie, wygłaskałem Diablo i czekałem na wiadomość od ciebie. Wszystko dobrze? Co mówili lekarze? – chciał wszystko wiedzieć. A tylko Jake mógł udzielić mu wszystkich informacji. Cieszył się też, że cała ta klinika jest ładna, nowoczesna i generalnie wyglądała na skuteczną. Chyba dobrze, że zdecydowali się na ten wyjazd… co nie zmienia faktu, że i tak chciałby być tam razem z nim i być obok. Tak jak wtedy, kiedy się poznali. Chciałby móc leżeć obok niego w sali. Oczywiście, że nie chciał wracać do szpitala, ale chciał być z Jake’em. Więc wszystko było jasne. – Która w ogóle jest u ciebie godzina? U mnie po północy. Jestem już w łóżku – no to akurat było widać, ale co tam. Ta informacja chyba nie zaszkodzi.
Rayne chciał wiedzieć jeszcze więcej, czy Jake jest sam na sali, czy jak nie, to dostanie kogoś, czy już coś wie, czy lekarze są mili i sympatyczni, czy wszystko w klinice jest okej, co mu przeszkadza, czy czuje się lepiej, czy ma większą nadzieję na wyzdrowienie, czy czuje się komfortowo, czy się boi… Wiele miał pytań, jednak nie zadał żadnego. Wiedział, że jeśli zacznie gadać, to znowu zrobi się słowotok. A wolał na razie nie obsypywać tymi wszystkimi pytaniami swojego ukochanego. Przecież dopiero co dotarł do obcego kraju. Przecież musiał się w nim odnaleźć. No i jeszcze ta zmiana klimatu. To też przecież nie było takie proste.
Usuń- Zdecydowałem się wziąć trochę więcej dzieci pod opiekę. No wiesz, zarobię trochę więcej, może uda mi się coś odłożyć, kiedy wrócisz… No, a kiedy wrócisz, to pojedziemy na jakieś wakacje, z dala od szpitali, klinik i wszystkiego, co z tym związane, wiesz? – uśmiechnął się do niego lekko. On oczywiście już przeglądał kalendarz i zastanawiał się, kiedy najlepiej byłoby polecieć do Australii. To musiał być okres, kiedy dzieciaki mogły zostać w swoich domach pod opieką swoich rodziców. W ten sposób Rayne nie straciłby pieniędzy, które teraz wydawały się być jeszcze ważniejsze, niż do tej pory. – Wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię, prawda? Diablo i Mickey też. Wiedzą, że powinieneś tu być, a Mickey już się czai. Słyszy twój głos – rozległo się szuranie, jakiś szum, kiedy Rayne coś robił poza kadrem kamerki internetowej. Po krótkiej chwili miał już psa na rękach, tuz przed laptopem. No, a Diablo się gdzieś schował, więc ten.
Tak właśnie wyglądały ich spotkania online. W dziwnych porach, czasami trwały krócej, czasami dłużej. Raz Rayne musiał kończyć, bo musiał wrócić do pracy i zająć się dzieciakami, a raz to Jake musiał lecieć dalej na badania i te inne takie, które były bardzo ważne w jego leczeniu. Rayne odliczał powoli dni, sprawdzał pieniądze i czyhał na jakieś ewentualne promocje w cenie biletów do Australii. Ale z tym było trochę gorzej, dlatego po prostu skupił się na zarabianiu pieniędzy. Czasami nawet szukał w Internecie jakiś ciekawych ofert pracy. Może coś jeszcze by wcisnął w swój grafik, skoro nie może za wiele robić. No i i tak się nudził, czekając na rozmowę z Jake’em. Czasami wpadał Eric, żeby z nim pogadać, raz po raz udawało mu się trafić na rozmowę z Jake’em, więc też sobie z nim pogadał, popytał, sam opowiadał jakieś historie ze swojego życia. Bądź co bądź, ale zdążył się już z nim zaprzyjaźnić i cieszył się, że Rayne spotkał kogoś takiego. Czasem Eric zabierał Mickey’ego na spacer i bawił się z nim w parku, a Rayne mógł po prostu zająć się sobą. Chociaż Athaway za bardzo nie wiedział, co to znaczy zająć się sobą, bo nic innego nie robił w czasie między rozmową z Jake’em a opieką nad dziećmi. A i ich przybywało coraz więcej. Zdarzało mu się mieć w mieszkaniu trójkę. Zawsze zarobił trzykrotną kwotę, a dzieciaki zdobywały nowych przyjaciół. Ostatnio też Rayne się wycwanił, ponieważ za młodsze dzieci brał trochę więcej pieniędzy. A co tam. Nie było to jakoś dużo więcej, bo jakieś dwa-trzy dolary, ale jak tak się podliczy tygodniowo, a potem miesięcznie… Tak, ostatnie problemy finansowe sprawiły, że Rayne zaczął zwracać większą uwagę na wydatki i zarobki. No i jeszcze wyjazd Jake’a i wielka chęć dołączenia do niego na więcej niż weekend w hotelowym pokoju. Przynajmniej dzieciaki dały się lubić. Ostatnio podłapał całkiem dobry kontakt z sześciolatkiem. Miał na imię Andy. Nie miał ojca, Rayne dokładnie nie wiedział, po prostu na samym początku współpracy jego mama mu o tym powiedziała. Później od samego chłopca dowiedział się, że i babcia nie jest najlepsza. Rayne’owi zrobiło się przykro z tego powodu. Biedny dzieciak miał tylko mamę. Może dlatego Andy tak chętnie bawił się razem z Rayne’em. W końcu to mężczyzna, którego mógł uznać za pewnego rodzaju wzór, więc Rayne nie mógł zawalić. Poza tym, trochę przypominał mu Jake’a. No, to dziwne. Ale im dłużej na niego patrzył, tym bardziej przypominał mu tego chłopaka, którego poznał rok temu w szpitalu.
OdpowiedzUsuńWspomniał o tym Jake’owi i mówił, co u innych dzieciaków. W końcu one też pytały, gdzie podział się Jake, co z nim, kiedy wróci. Rayne musiał ich uspokajać i mówił, że po prostu wyjechał na jakiś czas i niedługo wróci. I że muszą być cierpliwi. W sumie, przekonywał też samego siebie.
- A Joe ostatnio dostał piątkę z klasówki z matematyki – powiedział Rayne podczas kolejnej rozmowy z Jakie’m przez Internet. Głaskał jednocześnie kota, który leżał mu na kolanach. – Czuję się, jakbym był wychowawcą jakiejś klasy w podstawówce – zaśmiał się. Zawsze przyglądał mu się i obserwował jakieś zmiany. Na przykład czy jego skóra nabrała kolorów, czy cienie pod oczami znikają, czy jego policzki są zarumienione, czy jego ręce nie są za chude, czy jego oczy nadal błyszczą, czy z jego włosami wszystko w porządku i na wiele innych aspektów. Czasami dopytywał też o współlokatora albo o kogoś, z kim się zaprzyjaźnił. Rayne chciał, żeby Jake nie czuł się tam aż tak samotny i mógł porozmawiać z kimś twarzą w twarz, na żywo, o czymś innym niż choroba, objawy, leczenie i cała masa innych medycznych spaw.
– A, no i nie tylko dzieciaki o ciebie pytają, bo ojciec Mary też. I życzył ci szybkiego powrotu do zdrowia. Ale nie martw się, nie powiedziałem mu za dużo – uśmiechnął się lekko. Cóż, nie zauważył jeszcze, że William od czasu wyjazdu Jake’a przychodził nieco częściej do Rayne’a. Athaway po prostu był zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły. Skoro i tak dostawał pieniądze za opiekę nad jego córeczką… - W każdym bądź razie zbliża się długi weekend, więc przylecę do ciebie, skarbie. Pokażesz mi Australię, szpital… no i w końcu będę mógł cię pocałować. Dawno tego nie robiłem. Wiesz, jak mi tego brakuje? Albo że nie ma cię, kiedy idę spać i kiedy się budzę – westchnął. Czasami uruchamiał się w nim taki romantyk, ale większość rzeczy pozostawiał dla siebie, żeby Jake nie uznał tego wszystkiego za tandetne albo przereklamowane. No i znał go przecież. Jake wiedział, że jak czasami Rayne zacznie gadać, to może wyjść z tego niezły chaos. – Ale już niedługo, kocie. Już niedługo.
UsuńZdecydowanie nie podobało mu się nagłe przerywanie rozmowy. To nigdy nie znaczyło nic dobrego. A zwłaszcza teraz, kiedy Jake był za granicą i to spory kawał od Bostonu. I jeszcze się rozłącza. Rayne się trochę wystraszył. Nigdy nie wiedział, co mogło się wydarzyć. Może to nic takiego, a może wprost przeciwnie. Cholera by to wzięła. Jeszcze przerywa w takim momencie, w którym „miał coś do powiedzenia”. No i co to było? Czego to mogło dotyczyć? Jego zdrowia? Tego, jak tęskni za Rayne’em? A może to jeszcze coś innego? Rayne zawsze z utęsknieniem czekał na każda rozmowę, w której mógł usłyszeć głos ukochanego, zobaczyć jego twarz przez wideokamerę i przez chwilę zaspokoić swoją tęsknotę. Przez chwilę i w małym stopniu. No cóż, niestety Internet nie dawał im jeszcze możliwości wirtualnego przytulasa czy pocałunku. Jeszcze nie te czasy, ale kto wie, może w przyszłości… Albo na przykład sprzęt do teleportacji. O, to by było coś. Wtedy Jake wcale nie musiałby się ruszać w domu, bo z domu mógłby teleportować się do szpitala w Australii. No ale nie oszukujmy się, nawet jeśli ktoś kiedyś wynajdzie takie cudo, to na pewno nie będzie ono dostępne dla wszystkich. Nie wspominając o problemie braku miejsca zatrudnienia dla kierowców, pilotów i innych prowadzących przeróżne środki transportów. Także tak. Rayne zamknął w końcu laptopa i westchnął. Pogłaskał Diablo, a potem pochylił się i cmoknął go między uszy w łebek.
OdpowiedzUsuń- No skubaniec się rozłączył – westchnął, informując o tym kota, który sobie cicho pomrukiwał. Rayne westchnął ponownie. Odłożył laptopa, zgasił światło i położył się. Zamknął oczy, kolejny raz rozmyślając o Jake’u. Czasami też myślał o tym, skąd powinien wziąć pieniądze, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Przecież nie napadnie na bank ani nie zacznie porywać torebek niewinnych kobiet. Bez przesady.
Następnego dnia od rana przyjechał Andy. Dlatego po wypiciu kawy Rayne postanowił zabrać chłopca na spacer. Pójdą razem z Mickey’em, który już trzymał smycz w zębach. Dobrze, niech się uczy wyraźny sposób pokazywać, czego chce. Rayne odnotował w głowie, że powinien o tym wspomnieć w najbliższej rozmowie ze swoim chłopakiem.
Poszli więc na spacer. W jednej ręce Rayne trzymał smycz, a w drugiej rękę chłopca. Andy poprosił o potrzymanie smyczy, więc Athaway z chęcią mu ją oddał. Przy okazji powiedział mu, że trzeba po psie sprzątać. Nie powiedział, że to dlatego, że gdyby policja to zauważyła, to musiałby płacić grube hajsy w postaci mandatu, ale powiedział, że to jest po prostu kulturalne.
Zaszli nawet do remizy strażackiej, w której niegdyś służył Rayne. Oczywiście opowiedział o tym chłopcu, pokazał mu na szybko całe miejsce, korzystając z okazji, że jego koledzy nie mieli żadnego wezwania. A panowie przywitali się ze swoim dawnym kolega z drużyny, z chłopcem i z samym psem. Zapytali nawet, gdzie jest Jake, a on odpowiedział, że musiał wyjechać w sprawach zdrowotnych. Nie musiał nic więcej mówić; panowie strażacy to zrozumieli. Rayne otrzymał pocieszające i podtrzymujące na duchu poklepanie po ramieniu. Nie siedzieli tam długo, ponieważ musieli się zbierać co domu, nim kolejne dzieciaki zaczną się zbierać. Niektórzy rodzice mieli jakieś spotkania po południu albo po prostu pracowali na trzy zmiany. No, Rayne się nudził, cały czas miał coś do roboty. Tak jak dzisiaj, kiedy w sobotę pod jego dom trafi jeszcze dwójka dzieciaków.
Długo czekał na Jake'a, a ten się nie odzywał. Co za mała cholera no. On tu umiera z nerwów, a on tu takie rzeczy zrobi. Będzie musiał mu takie akcje wybić z głowy.
No, ale końcu zadzwonił. I chociaż miał w planach opierzyć go za brak odzewu, to po zobaczeniu jego twarzy, jakoś mu się ode chciało i mu przeszło. Po prostu uspokoił się i uśmiechnął lekko. No, nic mu nie jest, żyje i wygląda w miarę dobrze. Nawet się ucieszył, że Jake ma współlokatora. Nawet, jeśli tamten dużo mówi. Okej, poczuł się troszeczkę zazdrosny, ale to nic. Jego uczucia nie są ważne. Byle tylko Jake się za bardzo nie nudził i miał do kogo otworzyć usta, kiedy w Bostonie panowała noc i Rayne smacznie sobie spał z Mickey’m w nogach.
Usuń- Na pewno zobaczymy wszystko, co wyda nam się interesujące. Skorzystamy z tej listy, skarbie – puścił mu oczko. – Mickey sobie śpi. Dzisiaj dzieciaki dały mu w kość i śpi w najlepsze – uśmiechnął się szeroko na wspomnienie dwóch chłopców, którzy rzucali mu piłeczkę po całym salonie i kuchni, a zwierzak chętnie biegał i przynosił zabawkę. Chyba powinni to częściej praktykować, przynajmniej pies się zdrowo wyśpi. – Diablo jest gdzieś obok niego. Chyba powoli zaczyna tolerować nowego czworonoga w domu. O, pokażę ci – zgrał zdjęcie na laptopa, a potem wysłał mu plik, gdzie Diablo położył się tuż przy brzuszku leżącego Mickey’a. – Myślę, że to początek wspaniałej przyjaźni. Wiesz co – przyjrzał mu się. – Może obetnij się na jeżyka. Będziesz takim moim bad boyem. Co ty na to? – zaśmiał się lekko, próbując jakoś obrócić sytuację w żart. Co prawda dla chłopaka, który i tak ma krótkie włosy, to chyba nie jest taki problem, żeby je obciąć. – I tak, mówiłem poważnie. Tęsknię za tobą, kocie. Bardzo – westchnął. – Ale trochę się przeliczyłem i musimy trochę zaczekać, aż zdobędę więcej pieniędzy na podróż – przegryzł dolną wargę. Zastanawiał się nawet, czy może nie pójdzie do rodziców po małą pożyczkę.
Wiadomość o nagłej śmierci współlokatora Jake’a trochę poruszyła grunt pod nogami Rayne’a. Każda śmierć w otoczeniu chłopaka nie mogła wpłynąć dobrze na jego stan psychiczny. Jak teraz Jake miał mieć pozytywne myśli, mieć nadzieję na wyzdrowienie? No i to było straszne. Rok temu musiał spać na łóżku, na którym umarł inny człowiek, a teraz musiał spać w tym samym pokoju, w którym znał inny człowiek. Rayne tak bardzo chciał go przytulić. Tak mocno i powiedzieć, że go kocha i wszystko będzie dobrze. Oczywiście zwierzył się Ericowi, w końcu to jego najlepszy przyjaciel. Przy okazji mu podziękował za to, że zawsze był i nie zostawił go w najgorszych chwilach. Zrobiło się trochę ckliwie, więc Eric zaproponował, że zaraz wpadnie z jakimś alkoholem. A potem jak się uda, to jeszcze zadzwonią do Jake’a i z nim porozmawiają. Kiedy Jakie był w Bostonie i kiedy leżeli w jednej sali, wszystko było w porządku, bo zawsze było blisko, żeby podejść i mocno objąć tego drugiego. Teraz mógł jedynie mówić. A tak jak Rayne’owi zdarzało się mówić – i to dużo – tak w takich przypadkach było to dość trudne. Nie zawsze można było wyrazić coś słowami. To go bolało, więc nawet nie chciał myśleć, jak okropnie musi czuć się teraz Jakie.
OdpowiedzUsuńEric wpadł z torbą, z której wyciągnął wódkę i jakiś sok. A jak. Co prawda obaj mieli pewne obawy w związku ze zdrowiem Rayne’a, ale on tylko machnął ręką. Stwierdził, że będzie sobie robił po prostu słabe drinki. Musiał się napić, bo już po prostu nie wytrzymywał. Może i był w domu, ale czuł się, jakby był w obcym mieście. Dokładnie tak, jak teraz Jake.
- Mam coś dla ciebie, Ray – powiedział Eric i sięgnął do portfela. Otworzył go i wyjął dwie prostokątne kartki papieru. Athaway podszedł bliżej i spojrzał na prezent. – To są bilety do Australii. W jedną stronę i drugą. Są na tydzień, ale powinno jako tako wystarczyć. No i wylot masz za dwa tygodnie o 22 – przeczytał z biletu, a potem spojrzał na przyjaciela, który wpatrywał się w niego jak w obrazek z jakimiś błyskami w oczach. – Rayne? Dobrze się czujesz? Jeszcze nie wypiłeś, a już ci zaszkodziło? – machnął mu ręką przed oczami, ale Rayne uśmiechnął się, a potem mocno go objął. Bardzo mocno, bo aż Eric poklepał go w plecy, jakby odklepywał podczas walki na ringu czy coś.
- Dzięki, Eric. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę… oddam ci pieniądze, jak tylko będę mógł – poinformował go od razu, kiedy w końcu się od niego odsunął.
- No dobra, dobra, tylko mi się tu nie rozklejaj, bo masz lot niedługo – poklepał go po plecach ponownie i uśmiechnął się do niego szeroko.
- To wiele dla mnie znaczy, wiesz?
- No wiem, przecież cię znam już kawał czasu. A teraz siadaj, włączymy sobie coś, jakiś mecz, napijemy się, zjemy coś i będziemy sprawdzać, czy Jake nie dzwoni albo pisze, tak? No – posadził go na kanapie w salonie, samemu robiąc drinki. Przy okazji pogłaskał Mickey’ego, który w końcu doprosił się o pieszczoty. – A, i nie zgub tych biletów. I przy okazji wyściskaj ode mnie Jake’a – uśmiechnął się i podał Rayne’owi wysoką szklankę.
- Jasne, że tak. Nie mogę się doczekać, aż mu o tym powiem. Mam nadzieję, że poczuje się chociaż trochę lepiej. Zwłaszcza po tym, co się ostatnio stało – westchnął ciężko. Jake na to nie zasługiwał. Na to cierpienie psychiczne i fizyczne. Nie rozumiał, dlaczego los go tak karze. Wierzył jednak, że wkrótce to wszystko się odmieni i znowu będzie tak, jak dawniej.
Następnego dnia czuł się całkiem nieźle. Taka mała ilość alkoholu nie była w stanie mu zaszkodzić. Na szczęście, bo jakby się Jakie o tym dowiedział, to koniec. Poza tym przyjeżdżał do niego dzisiaj Andy, ale to dopiero po południu, kiedy jego mama go przywiezie po szkole i sama pojedzie do pracy na dugą zmianę. Rayne w tym czasie ogarnął dom, siebie, zwierzaki i czekał. A kiedy Andy w końcu przyjechał, bawił się z nim klockami lego. Rayne w ostatnim czasie kupił też kilka gier planszowych i puzzli. Zawsze było co robić, kiedy dzieciaki przywoziły ze sobą tylko jedną zabawkę. Oczywiście kupił to wszystko w promocji. Jak nie Jake, to kasa, jak nie kasa, to Jake i tak ostatnio przez cały czas. Był już tym zmęczony, a nie wiadomo, ile jeszcze do końca.
Usuń- Mam coś. Coś… fajnego – zdradził Jake’owi, kiedy ponownie połączyli się przez internety. – Jest dość małe, mieści się w portfelu, jeśli się zegnie, jest papierowe… czasami do tego potrzebny jest ważny dokument tożsamości… - uśmiechnął się tajemniczo, głaszcząc psa po łebku. Diablo leżał na parapecie w sypialni. W końcu Rayne wziął do ręki jeden z biletów i pokazał go. – Ta-da! Już za dwa tygodnie będziesz mnie mógł przytulić i pocałować, wiesz? – uśmiechnął się szeroko, cały zadowolony i bardzo szczęśliwy.
Te dni ciągnęły się w nieskończoność. Ileż może trwać jedna doba? A ile czternaście dób? Masakra po prostu. Kiedy czas miał płynąć wolno, to mijały miesiące w mgnieniu oka. A jak nagle chciał, żeby czas popłynął szybciej, to ten ociągał się w nieskończoność. A najgorsze będzie to, że ten czas, jaki będzie im dany, zleci niczym jeden dzień, a nie jeden tydzień. To sprawiało, że Rayne’owi opadały skrzydła. Potem jednak szybko myślał o tym, jak wspaniale będzie zobaczyć swojego ukochanego na żywo, przytulić go i pocałować. O tak, będzie musiał się nim nacieszyć.
OdpowiedzUsuńW czasie wolnym od dzieciaków szukał w Internecie jakiś ciekawych miejsc, w którym mógłby się zatrzymać. Okazało się, że blisko szpitala znajdował się pensjonat, który (jak się potem okazało) został specjalnie wybudowany dla przyjezdnych i dla bliskich pacjentów z zagranicy. Cóż, prywatny właściciel wiedział, co robi. Na pewno miał niezłe obroty nawet jeśli ceny w samym pensjonacie były niskie. Kto nie chciał odwiedzać swoich najbliższych, kiedy ci znajdowali się tak daleko? Rayne oczywiście tam zadzwonił i zapytał o wolne miejsce. Oczywiście się znalazło, więc od razu zarezerwował mały pokój dla jednej osoby. Nie był do końca pewny, czy mógłby ewentualnie zabrać tam Jake’a, ponieważ nie wiedział, czy jego chłopak będzie mógł opuścić mury szpitala chociaż na kilka godzin. Mógłby się o to zapytać, ale było już za późno. Trudno, może te łóżka nie będą wcale takie małe… No oczywiście, że myślał o tych sprawach. Trudno nie myśleć o tych sprawach, będąc dorosłym mężczyzną, który ma swojego ukochanego chłopaka. Najbardziej przykro mu było dlatego, że nie będzie mógł wziąć ze sobą zwierzaków. One też czekały i tęskniły za Jakie’m. Za jego dotykiem i głaskaniem, za dawanie tylko przyjemności, ile tylko on mógł dać. Już niedługo, panowie, już niedługo, powtarzał im Rayne i wzdychał, samemu głaszcząc kota i psa. Co prawda zwierzaki mogły znaleźć oparcie z dzieciakach, które przewijały się tu codziennie po kilka godzin. I chociaż Mickey był z tego tytułu bardzo zadowolony, to Diablo uciekał do sypialni Rayne’a i Jake’a i tam przeczekiwał burzę.
W końcu nadszedł ten wspaniały dzień, w którym Rayne nie spał cała noc. Co chwilę sprawdzał walizkę, a jeszcze częściej zaglądał do podręcznego bagażu, gdzie miał paszport i bilety. Generalnie zastanawiał się, czy nie pojechać na to lotnisko pięć godzin wcześniej, ale to mogłaby być lekka przesada… Zeszłego wieczoru zawiózł zwierzaki do Erica i po raz kolejny podziękował mu za prezent i obiecał wyściskać Jake’a również od niego. Nie mógłby przecież o tym zapomnieć, no gdzieżby śmiał.
Przy odprawie bardzo się denerwował. Sprawdzał tysiące razy, czy ma bilet, trzymał go mocno w palcach, ale i tak miał wrażenie, że mu się tylko wydaje i że tego biletu po prostu nie ma. Z drugiej strony, Jake również go widział i także bardzo się cieszył z tego małego kawałka papieru. Ale jak ważnego papieru!
Usiadł na swoim miejscu już nieco spokojniejszy. Siedział w samolocie przy oknie i uśmiechał się do siebie zadowolony. Teraz wystarczy przeżyć lot i będzie milutko. Miał ze sobą książkę, słuchawki, zagłówek mięciutki, więc powinno być nieźle. I oby uniknęli katastrofy lotniczej, bo Rayne naprawdę chciałby chociaż raz zobaczyć Jakie’ego przed swoją śmiercią. Obok niego usiadł jakiś mężczyzna w mniej więcej jego wieku. Nawiązali krótką rozmowę, ale po chwili obaj zostali pochłonięci własnymi myślami. On tez do kogoś leciał do Australii.
Milion godzin później (oczywiście było to o wiele, wiele mniej, ale dla czekającego Rayne’a było to o wiele więcej) wylądowali. Ludzie zaczęli opuszczać samolot. Między nimi przechodził Rayne. Dotarł po swój bagaż i szybko skierował się do wyjścia. Rozejrzał się za taksówkami. Na podziwianie widoków jeszcze przyjdzie czas, spokojnie. Wsiadł do taksówki i poprosił o szybki kurs do tego jednego szpitala. Napisał Ericowi, że już wylądował i jedzie do Jake’a. Do samego chłopaka nie pisał, ponieważ chciał zrobić mu niespodziewajkę. Rayne o mało nie zaczął skakać ze szczęścia niczym małe dziecko. Ale po prostu trudno mu było się opanować i zachować dla siebie swoją radość. W ich sytuacji to w sumie to nie było dziwne.
UsuńDotarł do szpitala, zapłacił taksówkarzowi i poszedł do recepcji. Wymiana informacji nastąpiła dość szybko i od razu chciał tam iść, ale pielęgniarka zatrzymała go, bo miał ze sobą walizkę. Rayne użył swoich pięknych oczu i uśmiechu, a kobieta zgodziła się przetrzymać bagaż u siebie na recepcji z tyłu.
- Jake! – Rayne wszedł do sali, w której powinien leżeć chłopak, ale… jego tam nie było. Pokój był pusty. Ale to na pewno ten, ponieważ była tu panda. Zajrzał do łazienki, ale tam też go nie było. No cholera no. Gdzie on jest? Na badaniach?
Wyszedł z sali i rozejrzał się. Rayne jak to Rayne, nie miał problemu, żeby podejść do kogokolwiek i popytać. No i dowiedział się, że „jego chłopak dzisiaj do niego przyjeżdża i poszedł na dół, żeby go przywitać, pewnie czeka przed drzwiami”. No super, ale przecież Rayne wchodził tamtymi drzwiami, więc… Okazało się, że wszedł innymi drzwiami i Jake również jest gdzie indziej. No to pięknie. Podziękował za udzielenie informacji, które to mogą być drzwi i poszedł w tamta stronę, jeszcze trzy razy pytając o drogę. Ten szpital był ogromny! I bardzo nowoczesny. Widząc to na własne oczy, Rayne nabierał więcej nadziei.
- Jake! – zawołał znowu, tym razem dostrzegając swojego chłopaka w oddali. Wszędzie go rozpozna. Podbiegł do niego i wziął go w ramiona. Mocno. Zaciągnął się jego zapachem, który nadal był silniejszy niż zapach szpitalny. I w sumie nie powiedział już nic, tylko po prostu cieszył się z bliskością chłopaka.
Jakie to było piękne i wspaniałe uczucie, kiedy po takim czasie rozłąki w końcu mógł go objąć, dotknąć, pocałować i czuć jego obecność tuz obok. Rayne naprawdę nie wiedział, jak kiedyś ludzie się rozstawali i pisali do siebie tylko listy, które przecież szły tygodniami i potem kolejne tygodnie mijały zanim dotarła odpowiedź. A oni chociaż mieli Internet, przez który bez problemu mogli się codziennie komunikować i oglądać. A ludzie w przeszłości? Musieli zadowalać się listami, napisanymi słowami, nie słyszeli głosu tej drugiej osoby, nie widzieli jej i nie wiedzieli, jak się zmienia, czy jej włosy urosły, czy na czole pojawiła się jakaś zmarszczka, czy jej oczy mają ten sam błysk, jaki miała przed wyjazdem. A Rayne mógł to wszystko obserwować, chociaż odległość, jaka dzieliła jego i Jake’a była ogromna. Nawet samolot leciał strasznie długo. No i właśnie, samolot. W dzisiejszych czasach w każdej chwili można było wsiąść w samolot i po kilku/kilkunastu godzinach zjawić się w tym samym miejscu, co ta druga ukochana osoba. I właśnie Rayne to zrobił. Było wspaniale. A po drodze do pensjonatu, słuchał uważnie swojego chłopaka. Jake chyba w czasie ich związku nie wypowiedział tylu słów, ile wypowiedział teraz. Jak zaczął opowiadać, tak opowiadał. A Rayne bardzo się cieszył, w końcu czegoś się dowie i nacieszy się jego głosem. Wiadomo, przez Internet to nie to samo. Nawet przy najlepszych głośnikach lub najlepszej karcie graficznej, za pomocą której można było zobaczyć każde zmiany na skórze czy włosach.
OdpowiedzUsuńNa szczęście pokój, w jakim miał zamieszkać Rayne na czas tego tygodnia nie był taki zły. Nawet był ładny, więc tym lepiej. Potrzebował tego miejsca tylko do spania, przebierania się i wzięcia prysznica. Ale skoro i Jake tu przyszedł… Usiadł więc obok niego i uśmiechnął się.
- Na ciebie zawsze mam ochotę, kochanie – pocałował go po raz kolejny, tym razem dłużej. Wsunął język do jego ust i cicho sobie westchnął. Stęsknił się za tymi pieszczotami i w ogóle za Jakie’m. Kochane, pokrzywdzone przez los i przeklętą chorobę. – Tęskniłem – dodał jeszcze, nim ponownie go pocałował. Wstał i pociągnął chłopaka za sobą. Podwinął jego koszulkę w górę, a potem po prostu ją ściągnął razem z czapką, którą od jakiegoś czasu nosił Jakie. Rayne uśmiechnął się, widząc jego głowę. Pogłaskał go po skórze, nadal się szczerząc radośnie. – Wiesz, jaki będziesz seksowny, kiedy włosy zaczną ci odrastać? Będziesz miał takiego jeżyka i już w ogóle będziesz wyglądał jak taki bad boy, bad ass – zaśmiał się lekko i złożył pocałunek na jego czole. – Kocham cię, kocie – szepnął mu na ucho. Przesunął dłońmi po jego plecach w górę i w dół, i na odwrót. Potem zabrał się za rozpinanie mu spodni i za zdejmowanie z niego całej reszty niepotrzebnych ubrań. Potem rozebrał szybko siebie i po chwili już leżeli w łóżku, obok siebie. Rayne się nie ograniczał i dotykał go po całym ciele, masował i pieścił wrażliwsze miejsca.
Pokazywanie sobie nawzajem tego, jak bardzo za sobą tęsknili, zajęło im dosyć dużo czasu. Rayne czuł się już zmęczony. Nie dość, że podróż, to potem takie przyjemności ze swoim ukochanym. Łózko było dość małe, ale jak tak Jake leżał sobie prawie cały na Rayne’ie, to dawali radę. Athaway cały czas głaskał go po plecach i ramieniu. Cieszył się, że w końcu znalazł się w Australii razem z nim i mógł dawać mu wsparcie tak… na żywo, będąc realnie obok niego. Będzie musiał przedstawić się lekarzom i powiedzieć, co i jak. Raczej wątpił w to, że o wszystkim będą go informować, w końcu nie byli rodziną, nie byli nawet zaręczeni. Właśnie… mogliby o tym pomyśleć. W ich sytuacji… Życie w kohabitacji było super, ale miało też swoje minusy. I to właśnie w takich medycznych przypadkach.
- Pójdziemy potem do szpitala – poinformował Rayne. – Chcę, żebyś mi opowiedział o tym miejscu. Twój pokój już widziałem, ale nie zdążyłem się rozejrzeć. Nie było cię w nim, więc poleciałem cię szukać – wyjaśnił mu z lekkim uśmiechem na ustach. A jeżeli starczy nam czasu, to pójdziemy się gdzieś przejść. Co ty na to? – dawno nigdzie razem nie wychodzili. Nic dziwnego. A teraz Rayne chciał się tym nacieszyć, po za chwilę znowu poleci do Bostonu i znowu będzie mógł się komunikować ze swoim ukochanym tylko (albo aż) za pomocą Internetu.
UsuńWydawało się, że dopiero co tu przyjechał, a tu już był trzeci dzień. Jeju, dlaczego tak zawsze musi być? Dlaczego ten czas musi tak szybko płynąć? Chciał z nim spędzić jak najwięcej czasu, jak najdłużej, a tymczasem nim się obejrzy, będzie musiał wsiąść na pokład samolotu i wrócić do Bostonu. Sam. Bardzo chciałby go zabrać ze sobą, ale przecież nie może. Jeśli istniała nadzieja, że tutaj go w końcu wyleczą, to go tu zostawi i będzie odwiedzał częściej, niż to możliwe. Dobrze, że mieli teraz Internet i bez problemu mogli codziennie się widać. Przez ekran, bo przez ekran, ale zawsze. Rayne i tak najchętniej postawiłby namiot na plaży i tam zamieszkał, codziennie przychodziłby go szpital i codziennie widywałby swojego chłopaka. Tyle ileż można żyć jako pustelnik? To chyba nie byłoby życie dla niego. Chociaż dla Jake’a… kto wie, kto wie. W każdym bądź razie przyszedł do niego o tej samej porze. Uśmiechnął się, widząc go. Co prawda nie wyglądał najlepiej, ta choroba strasznie go wyniszczała. Rayne czuł się tak cholernie bezsilny… nic nie mógł na to poradzić. To go bolało. Dlatego chciał robić z nim zabawne, ciekawe rzeczy, żeby chociaż na chwilę zobaczyć jego uśmiech, który rozświetli mu nieco twarz. Ach, gdyby mógł się zamienić, to sam by tu teraz leżał, a nie on. I to Jake by go odwiedzał. Może niekoniecznie cały zdrów, w końcu Rayne musi chodzić na regularne badania i opowiadać o swoim zdrowiu i samopoczuciu, ale zawsze zdrowszy. Rayne oczekiwał tego magicznego dnia, aż w końcu któryś z lekarzy powie im, że Jake jest już zdrowy. Że nie ma przerzutów, że może w końcu w pełni cieszyć się życiem, że będzie mógł razem z Rayne’m przyjeżdżać na badania kontrolne, że w końcu mogą wyjechać na wakacje razem i odpocząć od tego wszystkie. Że obaj będą mogli odetchnąć.
OdpowiedzUsuń- Jasne, to zaraz wracam – powiedział i zniknął. Szybko poszedł po grę, bo oczywiście, że nie wziął jej ze sobą. Rayne bywając w większych centrach handlowych często zatrzymywał się przy stoiskach albo w sklepach, gdzie mieli takich gier pełno, w najróżniejszych postaciach, z najróżniejszą fabuła, sposobami gry, większe, mniejsze. Ogromny wybór. W końcu kupił jedną z nich i zabrał tutaj ze sobą. Gry planszowe to taka tradycja u nich. Bardzo przyjemna i wesoła. Rayne pomyślał, że zobaczy uśmiech swojego ukochanego. Tak rzadko widywał u niego ten uśmiech… I jak o tym myślał, to robiło mu się bardzo przykro. Bo się starał, a najważniejszego dać mu nie mógł.
Wrócił po kilkunastu minutach. Usiadł sobie na krześle i rozłożył planszówkę. Nie była ona jakoś super skomplikowana, więc dadzą radę. Przy okazji skradał swojego chłopakowi całusy i mówił mu miłe słowa. Niezbyt entuzjastycznie patrzył na te tajemnicze płyny, które miały być pieprzonym eksperymentem/ Lekarze mówili, że to nie pogorszy jego stanu zdrowa. No, Rayne miał taką nadzieję, bo gdyby tak się stało, to i dla lekarzy mogłoby to się różnie skończyć. Mieli go wyleczyć, a nie pogarszać. Z drugiej strony, nikt nie powiedział, że Jake zostanie wyleczony. Wszyscy mówili, że spróbują, nikt nie zapewnił tego, że Jake wyjedzie stąd zdrowy.
- Przyjdę po ciebie jutro rano – poinformował go, przeglądając listę. Żałował, że nie poznał tego chłopaka. Ewentualnie raz po raz go słyszał w tle i to przez chwilę. Chyba do końca żył tak, jakby miał to być jego ostatni dzień. Chciał, żeby i Jake taki był. Ale żeby prawdziwie się cieszył, a nie udawał przez nim. Oczywiście historia Jake’a musiałaby się skończyć inaczej. Jake by przeżył. – Więc się wyśpij, bo czeka nas jutro długi dzień – zauważył i odłożył listę do szuflady, żeby gdzieś nie zniknęła.
– W ogóle wczoraj wieczorem Andy napisał do mnie maila. Napisał, że tęskni – uśmiechnął się. To było takie miłe. Na pewno mama wszystko zrobiła, a on tylko powiedział, co ma napisać. Nigdy wcześniej nie dostał od swojego podopiecznego żadnego maila, a co dopiero takiego miłego. – I że chciałby cię w końcu poznać. Mam nadzieję, że rozumiesz, co on chce przez to powiedzieć. I co ja przez to rozumiem? – spojrzał na niego uważnie. – Masz walczyć dzielnie. Jak lew – westchnął i pocałował go czule, pochylając się nad stolikiem z planszówką. Przeszedł obok niego i usiadł przy Jake’u. – Kocham cię – szepnął i objął go ramieniem. – Jesteś najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła w życiu, wiesz? No, oprócz tego dnia, w którym zostałem strażakiem. Żartowałem. Przebijasz wszystko, kocie – uśmiechnął się do niego lekko i pocałował go.
UsuńRayne nie przejmował się jakoś bardzo drogą powrotną. Gadał po angielsku, ludzie dookoła niego też gadali po angielsku, więc na pewno się dogadają, kiedy zapytają o drogę powrotną. Nie było się czego obawiać, że Jake nie wróci na czas i lekarze będą źli. A Rayne wolałby, żeby lekarze byli miło nastawiani do jego chłopaka. Zawsze też Jake’owi będzie milej w obcym kraju. Na obcym kontynencie, gdzie nie miał nikogo bliskiego.
OdpowiedzUsuńW każdym bądź razie w końcu udali się na spacer. Tego samego dnia Rayne odwiedził sobie kilka sklepów z ładną biżuterią. Tak, nie powinien wydawać teraz kasy, ale to było zupełnie coś innego. To musiało być ładne, bardzo ładne, miało oczarować nie tylko Jake’a, ale też samego Rayne’a. W końcu Jake w zamiarze ma to nosić do końca życia. I nie mówił tutaj o roku czy pięciu latach, ale o pięćdziesięciu z hakiem minimum. No, teraz były inne standardy, a ludzie żyli dłużej niż czterdzieści sześć lat, więc… no, do końca życia. Generalnie chodziło o to, że ten prezent miał zrobić na Jake’u wrażenie, żeby ewentualnie mógł się tym chwalić. Żeby pamiętał ten dzień zawsze. A przypominając go sobie, powinien się uśmiechać z radością. Teraz tylko wystarczyło poczekać na odpowiedni moment. Na liście „do odwiedzenia” Lucasa znalazła się opera, jakieś zabytki i kilka innych ciekawych i zapewne pięknych miejsc, w którym Rayne mógł paść na kolano. Ale najbardziej atrakcyjna wydawała mu się być plaża. Miał nadzieję, że w środku tygodnia nie będzie tam za wiele ludzi i będzie mógł to zrobić na spokojnie. Bez publiczności w postaci ludzi czy nawet zwierzaków. Tak, to by było ciekawe, gdyby nagle w tle pojawił się kangur z koalą na przykład…
- Myślę, że one się tu gdzieś kręcą. Ale są już tutaj tak bardzo stałymi bywalcami, że wtapiają się tak bardzo w tłum, że ich nie dostrzegamy. Ale może na zdjęciu go zobaczysz, kiedy będziesz je przeglądał – uśmiechnął się. Objął go ramieniem za szyję, a potem zrobił im wspólne zdjęcie. No, on też coś chciał z tego mieć. Poza tym, nie wiadomo kiedy znowu wybiorą się do Australii. Na pewno nie prędko, dlatego każda forma pamiątki się przydawała. Właściwie nigdy nie myślał o odwiedzeniu Australii na serio. Zawsze sobie marzył, ale nigdy nie brał tego na poważnie. – Chodźmy dalej – złapał go ponownie za rękę i poszli w stronę plaży. Hm… Rayne zaczynał się stresować. No pięknie. To było straszniejsze niż wejście w żywy ogień. Serio. Wolałby wejść do płonącego budynku, to było mniej stresujące niż tak ważne pytanie. Najważniejsze chyba w życiu. Ale zrobi to, nie stchórzy. Odetchnął więc, mocniej ściskając jego dłoń. – O, czy to nie kangur tam? – wskazał palcem na niewielkiego kangura, który schował się w cieniu drzew. Zaraz potem odskoczył w głąb. – Ciekawe… Australia jest dziwna. Ciekawe, kiedy zobaczymy koale na dachach samochodów, nie? – zaśmiał się cicho.
Przy plaży zdjęli buty i weszli na gorący piasek. Na szczęście nie było aż tak źle i ze spokojem mogli po nim stąpać.
- Wiesz… myślałem o czymś od jakiegoś czasu – zaczął powoli, zastanawiając się nad doborem słów. Nie, nie przygotował sobie wcześniej żadnej przemowy. Będzie ciekawie. – Jeszcze nim wyjechałeś, a potem nie było czasu, żeby o tym myśleć, bo ty byłeś tam, ja tam… No ale do rzeczy – ponaglił siebie, bo czuł, że znowu zaczyna gadać bezsensu. – Nie znamy się długo, ale dużo ze sobą przeżyliśmy. I to przez ponad rok. Nieźle, co? – zaśmiał się nerwowo. Sięgnął dłonią do kieszeni dżinsowych spodni za kolano. Rzucił buty na piasek obok siebie. No, teraz albo nigdy. Nie no, żart. Kiedyś na pewno. Ale nie o to chodzi.
Rayne w końcu uklęknął na jedno kolano i wyciągnął z kieszeni dłoń. Miał ją zamkniętą i patrzył na Jake’a. Dobrze się ustawił, bo mu słońce po oczach nie świeciło.
Usuń- Kocham cię, dobrze o tym wiesz. I wiem też, że ty kochasz mnie i chcesz być ze mną już na zawsze. Dlatego chciałbym cię zapytać o coś, póki obaj jesteśmy trzeźwi i w pełni władz umysłowych… wyjdziesz za mnie, Jake’u Lancaster? – spojrzał mu w oczy, a serce biło mu jak szalone. Dobrze, że było już zdrowe. I na szczęście szum fal i generalnie hałas dookoła miejskiego życia zakłócał hałas jego serca. Chyba teraz mu nie odmówi, co? Nie może…
Otworzył w końcu dłoń, a w niej oczom ich obu ukazał się srebrny pierścionek, coś a’la sygnet. Dość drobny, ale w wewnętrznej strony był wygrawerowany napis „Australia, maj 2016”. Pierścionek zawieszony był na delikatnym łańcuszku, również ze srebra. Jake będzie go mógł nosić na palcu albo zawiesić na szyi i trzymać bezpiecznie pod koszulką (albo gdyby pierścionek okazał się być za duży lub za mały, o to Rayne akurat go nie zapytał). Obojętnie jak, ważne, żeby Jake go przyjął.
UsuńTo milczenie… było straszne. Przerażało go. Jak Jake w takim momencie mógł milczeć?! No dobra, to akurat jest zrozumiałe. W końcu niecodziennie ludzie zadają sobie pytania o zamążpójście. Rayne naprawdę rozumiał to, że Jake musiał sobie to poukładać w głowie, przemyśleć, przeanalizować koszty i zyski tego przedsięwzięcia… ale do jasnej cholery no! Rayne o mało zawału nie dostał. A przecież miał słabe serce, musiał o nie dbać. A tymczasem wystawił siebie na takie emocje. No, tyle dobrze, że jeszcze jakoś się trzymał i mniej więcej dawał radę patrzeć bez mrugnięcia okiem na swojego ukochanego. Jak mu powie nie, to niech mu chociaż konstruktywnie to wyjaśni. No dobra, zrozumie to, że są ze sobą za krótko i tak dalej, ale przecież nie trzeba od razu brać ślubu. Zresztą, zanim dostaną termin i w ogóle, to trochę czasu minie. Mogą żyć sobie w narzeczeństwie. Jak to ładnie i dumnie brzmi. Rayne do tej pory nie spotkał na swojej drodze nikogo, przed kim mógł paść na kolano i prosić o rękę. Nie spodziewał się też, że zakocha się w chłopaku, który był od niego młodszy o dziesięć lat. Cóż, tak samo nie wyobrażał sobie nigdy, że może mieć nowotwór serca. Także tak, on swoje, życie swoje i tak już do końca. Teraz przynajmniej decyzja należała do Jake’a. A Rayne miał wrażenie, że ta cisza między nimi trwa już długie godziny. A przynajmniej minuty. Nie był do końca pewien, ale wpatrywał się w niego uważnie, a kiedy w końcu usłyszał upragnione „tak”, odetchnął. I to dość wyraźnie. Przytulił do siebie chłopaka i odwzajemnił pocałunek. Jego stan od razu się polepszył. Co prawda serce nadal mu waliło jak oszalałe, ale tym razem czuł szczęście. Och, uwielbiał to uczucie, było piękne. A jak jeszcze mógł je dzielić z Jake’em, to w ogóle miał wrażenie, że wygrał na loterii. Uśmiechał się cały czas i nie zwracał uwagi na ból mięśni twarzy. To było takie nieromantyczne. Zapiął mu szybko łańcuszek, a radość rozpierała go jeszcze bardziej. No, może pierścionka nie będzie widać pod koszulkami i nikt nie będzie widział na pierwszy rzut oka, że ten przystojniak jest zajęty, ale oni obaj będą o tym wiedzieć. Co prawda wiedzieli to wcześniej, ale taki ładny dowód w postaci pierścionka…
OdpowiedzUsuńOczywiście, że dawał mu się prowadzić. Wszędzie za nim pójdzie. Pojechał za nim nawet do Australii, gdzie w każdej chwili mogli napotkać kangura w złym nastoju albo jakiegoś pająka/węża. Piękno widoków, błękitny ocean… jasne. Ale Australia miała też ciemne strony.
Usiadł obok niego i objął go mocno. Pocałował go w czubek głowy. Moje kochane.
- Wiele dni w moim życiu były najlepsze odkąd cię poznałem. Al. Masz racje, ten jest jednym z naj najlepszych – uśmiechnął się i pocałował go w usta. – Oczywiście, że będziesz mógł. Obudzimy go, ale przecież musi to zobaczyć – uśmiechnął się jeszcze raz. Chociaż on właściwie w ogóle nie przestawał tego robić. Zaraz potem wyjął telefon i zrobił im zdjęcie na pamiątkę. Za kilka lat będą mogli sobie obejrzeć, jacy to byli piękni i młodzi. Zwłaszcza, że Rayne w tym roku kończy trzydzieści jeden lat. To dopiero za pół roku, ale czas szybko leci. A jak będą oglądać zdjęcia za kilkadziesiąt lat… no to będzie ciekawe doświadczenie. – Rozmawiałem z nim kiedyś o tym. Ale nigdy do niczego sensownego nie doszliśmy. Nie ma pojęcia, że to zrobiłem. Ale na pewno bardzo się ucieszy – pocałował go w czoło i nosek, a potem w usta. Co poradzić, że nie wiedział, jak się od niego odkleić? Musiał korzystać jak najwięcej, póki mają czas. Bo za chwilę Rayne wraca do domu i znowu będą musieli cieszyć się Internetem.
Wrócili do szpitala dość późno. Skoro mieli czas dla siebie, to go wykorzystali do samego końca. Co prawda Rayne powinien już iść, ale te pięć minut ich nie zbawi. Szybko zadzwonili do Erica przez Internet i czekali na odpowiedź. Na szczęście mężczyzna szybko odebrał.
Usuń- No cześć, zakochani – przywitał się z nimi. – Jak tam się miewacie? Co tam słychać w Australii? Poznaliście już jakiegoś kangura albo koalę?
- Cześć, Eric – zaczął Rayne z uśmiechem. Widać było, że coś jest na rzeczy, ale Eric myślał, że to sprawa spotkania z osobą, za którą tak tęsknił i nie widział na żywo od dwóch miesięcy. – Chyba widzieliśmy kangura. A Australia nadal się trzyma, jest tu przepięknie. Po powrocie pokażemy ci zdjęcia. Ale na razie mamy coś lepszego…
- Co takiego? Przełom w medycynie?
- To nie to, ale… - Rayne spojrzał na swojego narzeczonego. – Pochwal się – zachęcił go i cmoknął w skroń.
Eric oczywiście bardzo się cieszył z ich powodu. No, racja, rozmawiał o tym jakiś czas temu z Rayne’em, ale jakoś nie było ku temu okazji. W sensie nie było kiedy paść na kolano i zaproponować wspólne życie z papierkiem prawnym. A dzięki takiemu papierkowi było łatwiej w pewnych sprawach, a w ich aktualnej sytuacji… cóż, papierek bardzo by im się przydał. Z drugiej strony Rayne nie chciał brać ślubu na szybko, tylko po to, żeby mieć już ten tytuł męża Jake’a. Jasne, że by się przydało, ale… po prostu branie ślubu na szybko bez żadnych… fajerwerków… nie, to nie było to. Jak już miałby sobie wyobrazić ich zamążpójście, to inaczej, niż w pośpiechu z pracownikiem urzędu, Ericiem i jeszcze jakimś kimś, kto robiłby za drugiego świadka. Nie, to nie tak. Mają jeszcze na to czas. A bycie narzeczonym, to był wyższy level niż chłopak. Rayne miał nadzieję, że australijscy lekarze tez to zrozumieją.
OdpowiedzUsuńNadszedł ten dzień. Ten cholerny dzień przyszedł zdecydowanie za szybko. Rayne miał wrażenie, że minęły jakieś dwa dni dopiero, a nie cały tydzień. Jak to możliwe? Nie chciał wracać, jeszcze nie teraz. Szkoda, że Eric nie załatwił mu biletów na dwa tygodnie. No ale nie mógł wymagać za dużo, i tak zrobił mu niespodziankę. Ważne, że w ogóle mógł tu przylecieć i spotkać się z Jakie’m. Lepsze te siedem dni niż wcale.
Spakował się już wieczorem poprzedniego dnia. Tego ranka po prostu dopakowywał szczoteczkę do zębów, pastę i takie pierdoły. Właściwie nawet mu się podobało w tym pokoiku. Kiedy następnym razem tu przyleci, będzie musiał zamieszkać w tym pensjonacie.
Odmeldował się w recepcji i wyszedł na zewnątrz, ciągnąc za sobą walizkę. Będzie tęsknił za tym powietrzem, za tymi widokami… i za kangurami, które gdzieś tam po cichu się przewijały, zupełnie niewzruszone obecnością ludzi. A ci nie wydawali się zbytnio przejęci obecnością zwierząt. Ciekawe, gdyby po Bostonie nagle zaczęły biegać jakieś kangury.
Przyszedł do szpitala od razu, kiedy tylko rozpoczęły się godziny odwiedzin. Poszedł do sali Jake’a. Nie mieli przecież chwili do stracenia. Musieli się sobą nacieszyć, póki jeszcze mieli te kilka godzin dla siebie.
- Nie chcę wyjeżdżać. Chętnie bym tu został. Tylko Eric by musiał nam wysłać pocztą Mickey’a i Diablo – uśmiechnął się lekko i pocałował go w usta. – Znowu będzie mi musiało wystarczać całowanie zdjęcia, na którym jesteś… - zdradził mu i znów się uśmiechnął. No tak, robił to co wieczór. Rano czasami też, ale bardzo rzadko. No, to było dziwne. Ale cholernie za nim tęsknił, więc można powiedzieć, że w tej sytuacji było całkiem normalnie. – Spokojnie, Jakie, mój narzeczony… nikt mnie nie podrywa. Nie śmiałby – ujął jego brodę w palce i spojrzał mu w oczy. Dla Rayne’a istniał tylko Jake. I tylko o nim mógł myśleć w kategoriach przystojny, seksowny, inteligentny, chłopak, narzeczony, mąż, mój. Reszta była po prostu resztą, kimś zupełnie obojętnym. Więc nawet jeśli ktoś śmiałby zacząć podrywać Rayne’a, to on tego najzwyczajniej nawet by nie zauważył. A gdyby ktoś robił to nachalnie, to pan opiekunka zręcznie by mu wyjaśnił, że i tak nic z tego nie będzie.
- Muszę już iść – powiedział cicho, kiedy nadeszła godzina pożegnania. Musiał się już zbierać, żeby dotrzeć na lotnisko i zdążyć na odprawę. Ach, znowu musiał się z nim rozstać. Bardzo tego nie lubił. – Może rozbiję namiot na plaży? Co ty na to? – uśmiechnął się delikatnie. Pocałował go czule w usta i cicho sobie westchnął. Jeszcze szybko zrobił im jakieś wspólne, ładne zdjęcie. – Kocham cię, mój przyszły mężu. Odzywaj się jak najczęściej, bądź grzeczny i poddawaj się leczeniu. Wkrótce do mnie wrócisz, a ja będę czekał z otwartymi ramionami. I dobrym obiadem.
Wsiadł do samolotu i zapiął od razu pas. Patrzył w okno i generalnie czuł się źle. Było mu przykro, że musiał wracać do Bostonu sam. Z drugiej strony cieszył się, bo w końcu zobaczył na własne oczy, że wszystko gra w tym szpitalu i dobrze się nim zajmują, starają się go wyleczyć i bardzo o niego dbają. Rayne’owi podobało się takie podejście do pacjenta, nie zbywali ich byle czym, tylko naprawdę próbowali. Jakie był w dobrych rękach. No i przyjął jego oświadczyny!
UsuńWszedł do pustego mieszkania i rozejrzał się. Nawet zwierzaków nie było, bo do jutra będą jeszcze u Erica. I dobrze. Rayne miał wielka ochotę pójść spać. Ale najpierw napisał szybkiego esemesa do Jake’a, że dotarł bezpiecznie do domu i zaraz zabiera się za rozpakowywanie. Przy okazji życzył mu miłego dnia. Sam zaczął się rozpakowywać, brudne ubrania wrzucił do kosza na pranie, potem wziął prysznic i wylądował w łóżku. Musiał mieć siły. Jeszcze się okazało, że odezwał się do niego jakiś facet z pytaniem, czy Rayne może się zająć jego dzieckiem. Jasne, przecież to dla niego przyjemność. No i dodatkowy hajs. Tymczasem po prostu zamknął oczy, myśląc o Jake’u ubranym tylko w pierścionek zaręczynowy…
Dni mijały dość szybko mimo wszystko. Nie rozmawiali ze sobą codziennie, ale tak średnio co drugi dzień. Rayne był bardzo szczęśliwy, kiedy widział swojego narzeczonego i mógł mu opowiedzieć o swoim dniu. Bo akurat to on miał więcej do powiedzenia. Czasami to Jake mówił więcej, co dzisiaj robił, co mówili lekarze, gdzie dzisiaj był i z kim udało mu się zamienić parę słów. Rayne chciał, żeby jego wybranek miał z kim rozmawiać, żeby znalazł sobie tam jakiegoś kolegę czy koleżankę, żeby mógł z nim/nią spędzać czas i żeby było mu po prostu raźniej. Wiadomo, że już przyzwyczaił się do tego miejsca i tak dalej, wiedział, gdzie co jest i kogo z pracowników ewentualnie o coś zapytać. Jednak Rayne martwił się o niego. Znali się już jakiś czas, a on nie widział go z żadnym ze znajomych. A jak się pojawił, to był to jakiś sukinkot, któremu zdecydowanie nie można było zaufać i któremu najlepiej byłoby przywalić prosto w twarz. Najlepiej krzesłem. Może kiedy Jake w końcu wyzdrowieje i będzie mógł wyjść do ludzi czy to w pracy czy na studiach, to w końcu pozna kogoś wartościowego, kto będzie wart jego przyjaźni i nie narazi jego zaufania. Oprócz zdrowia, to właśnie tego mu życzył. Bo miłość miał. I to bardzo dużo miłości od Rayne’a. I będzie ją otrzymywać do końca. Samego końca, który miał nadejść za hoho i jeszcze trochę.
OdpowiedzUsuńRayne codziennie robił zwierzakom po jednym zdjęciu, żeby potem Jake mógł sobie je wszystkie po kolei przejrzeć i zobaczyć, jak się zmieniły. Głównie Mickey, w końcu Diablo już raczej nie urośnie. No i zbliżał się ten wiek, w którym będzie spał jeszcze więcej. Koty.
Mężczyzna, który był jego nowym „klientem” okazał się być facetem w wieku Athawy’a i dodatkowo samotnym ojcem. Rayne nie pytał o nic, bo to nie jego sprawa, a on też się tym nie chwalił. Po prostu przywoził syna i odbierał go po kilku godzinach. Czyli dokładnie tak samo jak pozostali rodzice. Rayne zauważył, że jego syn dogaduje się z Andy’m i uznał to za bardzo urocze i miłe. Muszą się socjalizować przecież. Chociaż ostatnimi czasy zauważył, że samotny ojciec dziwnie się zachowuje. A może po prostu Rayne’owi tak się tylko wydawało. Był przemęczony – to przez te zmartwienia o Jake’a i wieczną tęsknotę. I też starał się nie zwracać uwagi na przypadkowe zetknięcie się ich dłoni. Nie mówił nic Jake’owi, bo nie uważał tego za sprawę, o której warto mu mówić. W końcu dla niego tamten mężczyzna był tylko ojcem dziecka, którym się opiekował. Ot, cała historia. Narzeczonemu powiedział tyle, że ma nowego klienta, a jego dzieciak jest bardzo fajny, ale odnosił wrażenie, że jest dość wycofany. Na szczęście znalazł wspólny język z Andy’m. Gdyby Rayne nie był romantykiem, to nie pomyślałby o swataniu tego faceta z mamą Andy’ego. No ale był i Jake doskonale o tym wiedział. Więc o tym też mu powiedział. W końcu o wszystkim mu opowiadał.
W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym Rayne po prostu nie wytrzymał i miał… mały kryzys. Było mu źle i generalnie miał wrażenie, że za chwilę się rozsypie. Zacznie płakać i po prostu się złamie. Nie zrobił tego tylko dlatego, że w mieszkaniu miał kilka dzieciaków. Ale z każdą chwilą dzieciaków ubywało. Nawet Andy pojechał do domu. Wkrótce przyjechał też samotny ojciec, Tim. Zauważył, że z Rayne’m jest coś nie tak i zapytał, czy wszystko w porządku. Rayne był silnym facetem i wtedy też nie dał swoim emocjom wyjść na powierzchnię.
Uśmiechnął się krzywo i powiedział, że jest okej, tylko po prostu tęsknota za ukochanym go dobija. W końcu taka była prawda. Coraz trudniej mu było, lekarze nie zmieniali swojego zdania co do stanu zdrowia Jake’a. To po jaką cholerę go tam wysłali?! Przecież mieli go wyleczyć, Jake miał żyć i wrócić do niego. Mieli żyć razem jeszcze długie lata, dziesiątki lat!
Usuń- Po prostu chciałbym, żeby już tu był, tyle – wyjaśnił. Nie powiedział o chorobie Jake’a, to nie była sprawa Tima. Nie musiał o tym wiedzieć. Wiedział tyle, że Jake wyjechał za granicę i go nie ma.
- Jest głupi, że zostawił tak świetnego faceta samego – odpowiedział samotny ojciec.
- To nie tak – pokręcił głową Rayne. – Kocham go, jest moim narzeczonym - a potem poczuł, jak Tim kładzie rękę na jego ramieniu. – Przepraszam, ale powinieneś już jechać z synem do domu – dodał, kiedy spojrzał na niego. Okej, to był zwykły, najnormalniejszy gest pocieszenia. Ale i tak poczuł się dziwnie.
Wkrótce został sam razem z Mickey’em i Diablo. Zwierzaki wyczuły, że ich pan się źle czuł, więc przyszły do niego. A on je głaskał powoli, połykając łzy. Musiał się uspokoić. Jeśli Jake zadzwoni… nie może go zobaczyć w takim stanie. W końcu był jego oparciem i to on dawał mu siły na dalszą walkę.
Uśmiechnął się lekko do laptopa, kiedy na ekranie zauważył znajomą twarz w czapce. Zawsze powstrzymywał się od tego, żeby nie zacząć przytulać sprzętu. Teraz też tak było. Ale tym razem jakoś bardziej musiał się powstrzymywać. To pewnie przez jego stan psychiczny, który utrzymywał się od kilku dni. Chyba naprawdę potrzebował odpoczynku. Tylko w czasie wolnym myślał o Jake’u, o jego chorobie, walce i o tym, że siedział w tej Australii sam. Dlatego właśnie Rayne prawie cały czas gościł u siebie dzieciaki i opiekował się nimi, żeby zarobić pieniążki, które wyda na przelot do obcego kraju i na przeżycie w nim tygodnia. Jednocześnie pamiętając, że tutaj tez trzeba płacić rachunki, jeść i oczywiście opiekować się zwierzakami. Jakoś im ten czas leciał, ale kiedy tak się zastanowić nad tym bardziej… Po prostu lepiej tego nie robić, ot co.
OdpowiedzUsuńRayne pokiwał głową. Fajnie, że Jake poznał kogoś nowego. Oby tylko ta znajomość nie skończyła się tak, jak tamta. To było ciężkie doświadczenie. Miał nadzieję, że Jakie nie będzie musiał przechodzić przez to jeszcze raz. Kto wie, może obaj wyzdrowieją, wszystko się uda i będą utrzymywać ze sobą kontakt mailowy czy coś w tym rodzaju. Właściwie byłoby to całkiem miłe, zwłaszcza, że Jake nie miał przyjaciół. Miał tylko Rayne’a i Erica, który nie raz rozmawiał z nim przez skype’a razem z Athaway’em.
- Kręcą się tu gdzieś. Pewnie Mickey znowu chce się pobawić z Diablo, a Diablo odrzuca jego miłość. No wiesz, koty – uśmiechnął się lekko kącikiem ust. – Spotkam się z Ericiem w sobotę. Pewnie zamówimy sobie pizzę, wypijemy piwo, obejrzymy coś albo pogramy w jakąś dobrą strzelankę. A do remizy na razie się nie wybieram, chociaż… może powinienem? Co sądzisz? Iść na zwiady i dowiedzieć się, czy ten nowy, pamiętasz, taki młody, dał się poderwać mojemu kumplowi czy nie? – zaśmiał się lekko i napił się herbaty. Na dźwięk śmiechu Rayne’a, do sypialni wparował Mickey. Wskoczył na łóżko i szczeknął radośnie, widząc Jake’a w ekranie. Rayne pogłaskał zwierzaka i cmoknął go w łepek. Wszyscy tu za nim tęsknili. Rayne bardzo chciał przeskoczyć do tego momentu, w którym cala ich czwórka znowu będzie mieszkać pod jednym dachem, jadać razem posiłki, a rozmowy przez Internet odejdą w niepamięć. – A, właśnie. Musimy się umówić na jakiś konkretny termin rano albo jakoś tak, żebyś poznał w końcu Andy’ego. To taki miły dzieciak. W ogóle nie robi problemów, jest bardzo uczynny i sumienny, wiesz? Wychowuje go tylko matka, ale radzi sobie całkiem nieźle. Chyba powinienem jej to powiedzieć. No wiesz, żeby wiedziała i może… może zmotywuje ją to do dalszej takiej dobrej roboty?
Andy przyjeżdżał regularnie. Ostatnio Rayne brał mniej pieniędzy od tej biednej kobiety, ponieważ było mu głupio. No cóż. Natomiast nie miał nic przeciwko braniu równej sumy od Tima, samotnego ojca, którego podejrzewał o podrywanie. A może po prostu Rayne już wyobrażał sobie za dużo przez tą długą rozłąkę z ukochanym. Albo źle odbierał to, że mężczyzna chciał być po prostu miły i chciał pomóc opiekunowi swojego dziecka. Widocznie Rayne coraz gorzej radził sobie z ukrywaniem własnych uczuć. Bezsilność, rozterki, tęsknota i wiele innych przykrych emocji. Jednak nie chciał o tym gadać z tym facetem. Miał Erica, to on był powiernikiem jego tajemnic i nie tylko, był po prostu najlepszym przyjacielem. I właśnie na niego czekał. Była sobota, piwo chłodziło się w lodówce, a telefon czekał, żeby zamówić jedzenie. Eric zjawił się punktualnie jak zawsze. Przywitał się, zapytał, co u niego, co u Jake’a. Czyli standardowo.
- Ja już chyba powoli przestaję dawać radę, wiesz? Jakoś kiedy byliśmy razem obok siebie, to było tak inaczej, łatwiej. A teraz, kiedy Jake jest oddalony ode mnie o tyle pieprznych kilometrów… - zamilkł, a palce zaciśnięte na butelce piwa lekko zadrżały.
Usuń- Stary… - Eric poklepał go po ramieniu. – Wiesz, ja to nie Jake, ale zawsze masz mnie. Możesz dzwonić o której chcesz, możesz wpadać do mnie o której chcesz, możesz nawet mi powiedzieć, że mam wpaść w środku nocy. I wpadnę. Możesz mi się tu nawet wypłakać, jeśli masz taką ochotę. A mówią, że to pomaga. I co z tego, że jesteś facetem. Wszyscy mamy uczucia – posłał przyjacielowi ciepły uśmiech i ponownie poklepał go po plecach w geście pocieszenia.
- Ale mam szczęście, że cię mam, co? – Rayne uśmiechnął się lekko.
- No widzisz, żeby nie było, to ty powiedziałeś – zaśmiał się. – Chcesz do niego zadzwonić?
- Nie chcę mu głowy zawracać. Poza tym, mam wrażenie, że gdybym teraz go zobaczył i usłyszał, to… po prostu bym nie wytrzymał – dokończył cicho i odwrócił wzrok, czując pod powiekami łzy.
To był szok. Do tej pory Rayne zastanawiał się, jak to zrobić, żeby wsiąść w samolot i polecieć do ukochanego, a tymczasem ten ukochany mówi mu, że sam do niego przyleci. I to niedługo. Zobaczą się. Tutaj. W Bostonie. Długo czasu minęło, nim mogli sobie powiedzieć i przede wszystkim pozwolić na coś takiego. Mijały długie dni rozłąki, podczas których komunikowali się ze sobą tylko za pomocą internetu (dzięki wielkie wynalazcom i naukowcom). Bardzo się cieszył, chociaż... przez głowę przeszły mu myśli, że nawet w Australii nie potrafili mu pomóc. Jak nie tam. To gdzie, do cholery, mają szukać pomocy? Może nagle w Bostonie znalazł się lekarz, który mu pomoże? Który cudownie go wyleczy i wkrótce obaj będą mogli zapomnieć o chorobie? O przerzutach, szpitalach, cierpieniu, żalu, rozpaczy. Rayne naprawdę miał tego serdecznie dość. Kiedy on cierpiał, to okej, w porządku. Ale widząc ból swojego ukochanego i nie potrafiąc mu w żaden sposób pomóc albo chociażby ulżyć nieco w cierpieniu… Ale nie potrafił i to go dobijało. Bardzo chciał, a… „Tylko nie mów mi, że chcieć, to móc” jak to śpiewał polski zespół muzyczny.
OdpowiedzUsuń- Kochanie – szepnął, kiedy usłyszał te przykre słowa. Dłużej tu nie wytrzymam. Wcale się nie dziwił. Sam Rayne ledwo dawał radę, a co dopiero Jake, będąc daleko od rodzinnego miasta, kraju! Z daleka od swojego narzeczonego i kochanych zwierzaków. Przecież to też rodzina. No i podobno Jake lubił rodziców Rayne’a. Eric też był jego przyjacielem. Wszystko to, co mu bliskie, było daleko od niego. Rayne wcale się nie dziwił jego słowom i nawet w głębi siebie czekał na moment, w którym Jake mu się do tego głośno przyzna. Do tej pory obaj udawali, że jest okej, jakoś dają radę, tęsknią za sobą, ale jest w miarę. Podczas tej rozmowy wszystko wyszło na jaw. No, może nie do końca. Rayne nadal trzymał emocje w sobie. Nie mogą się teraz obaj rozkleić, ponieważ nie wyjdzie to żadnemu na dobre. Athaway chciał i musiał być silny dla niego. – Będę czekał na ciebie na lotnisku – powiedział w końcu i uśmiechnął się.
Nagle na kolana wskoczył mu Mickey, który z dnia na dzień był coraz większy. Pies spojrzał w monitor i wystawił jęzor jakby się uśmiechał.
- Słyszałeś? Twój drugi ludzki przyjaciel niedługo do nas wróci. Będziesz mógł się przytulić, wiesz? – pogłaskał psa. Rayne miał łzy w oczach. Może i go tam cudownie nie uzdrowili, ale Jake do niego wróci. Już niedługo. Miał nadzieje, że już na zawsze. Mickey sobie szczeknął, jakby rozumiał. Nagły odezw psa zbudził Diablo, który podniósł się, wygiął do góry grzbiet i spojrzał w tamta stronę. Chyba poczuł się zazdrosny, ponieważ przeskoczył z parapetu na łóżko i przyszedł, podejrzliwie patrząc na psa. – No, Diablo, do ciebie też wróci, spokojnie – pogłaskał kota po grzbiecie.
Kolejne dni o dziwo minęły szybko. Nim Rayne zdążył się rozejrzeć, już odliczał godziny. Noc przed niestety nie mógł w ogóle spać. Dobrze, że miał zwierzaki, to się nie nudził. Na szczęście po słowach, że jego narzeczony wraca, pan samotny ojciec jakoś się zdystansował. Rayne naprawdę wolał nie myslec, co sobie wyobrażał ten meżczyzna. Jasne, jest samotny, czuje się samotny i tak dalej, ale żeby podrywać zajętego faceta? Ale dobra, stop, możliwe przecież, że to Rayne za dużo sobie wyobrażał, bo sam czuł się samotny. Ale już niedługo. Bo za chwilę weźmie go w ramiona.
Zdecydował, że zwierzaki zostaną w domu. I tak nie będzie mógł z nimi wejść na lotnisko, a po co robić zamieszanie na parkingu. W domu na niespokojnie zwierzaki przywitają się z Jakie’m. Razem z Rayne’em wybrał się Eric. Akurat miał wolne, a co się stęsknił za przyjacielem, to jego. No i też chciał go w końcu mocno przytulić.
Usuń- Denerwuję się – mruknął Rayne. Chciał go już zobaczyć, cholera jasna, a tu jeszcze pół godziny, zanim samolot wyląduje. Potem kolejne minuty, nim pasażerowie opuszczą pokład i kolejne, nim odnajdzie bagaż albo zanim się zobaczą. Rayne i tak miał wrażenie, że zobaczy go bardzo szybko, bez zbędnego wysiłku dostrzeże go w tłumie. Co nie zmienia faktu, że chciał tego jak najszybciej.
- Spokojnie, jeszcze kilka minut – Eric poklepał go między łopatkami. – Tyle wytrzymałeś, to dwadzieścia osiem minut cię nie zbawi.
- Skoro tak mówisz – usiadł, ale po chwili już chodził i rozglądał się. Eric jedynie westchnął. Przecież i tak wyjdzie tamtym wejściem. Z drugiej strony… dobrze, że Rayne nie patrzył się tylko i wyłącznie na te jedne drzwi. Gdyby tak było, inni mogliby go uznać za jakiegoś creepa czy coś…
- Jake! – zawołał w końcu, kiedy po wyznaczonym czasie zobaczył znajomą sylwetkę, idącą w jego stronę. – Jakie! – szybko do niego podbiegł, ignorując resztę ludzi (bo niby po co mu oni, nie?), a potem wziął go mocno w ramiona. – W końcu – zamruczał mu na ucho, a potem pocałował go mocno w usta. Co mógł więcej powiedzieć? W takich chwilach słowa chyba nie bardzo mają znaczenie. No, może tylko te: - Wracajmy do domu.
To, że Rayne z powrotem miał obok siebie swojego ukochanego, nadal było czymś… nie do uwierzenia. Spędził tyle samotnych dni w tęsknocie i teraz jeszcze to do niego nie dochodziło. Ale on tu był. W tym samym mieszkaniu co kilka miesięcy wcześniej. Był z nim. Dlatego może Rayne co chwilę na niego patrzył, obserwował go, sprawdzał, czy niczego nie potrzebuje. W końcu tu nie było warunków takich, jak w tym specjalnym ośrodku w Australii i Rayne trochę się martwił, czy Jake będzie się tu dobrze znów czuł. Obecność i miłość Rayne’a… cóż, chyba nie zawsze pomagała i mogła wyleczyć wszystko. Bo gdyby tak było, to Jakie już od dawien dawna byłby zdrowy. Tymczasem oglądał sobie, jak Mickey i Diablo witają się ze swoim drugim właścicielem. Jeden okazywał to bardziej, drugi tylko się ocierał o niego, zostawiając na nim swój zapach i oznaczał go jako swojego. Chyba wiadomo, co robił Mickey, a co Diablo.
OdpowiedzUsuńRayne przygotował śniadanie, zjedli je sobie wspólnie po takim długim czasie, wypili herbatkę i Athaway odczuwał szczęście, że znów mogli robić takie codzienne rzeczy razem, wspólnie. Niby nic wielkiego, ale jednak dla niego to było bardzo dużo. Miał nadzieję, że już tak zostanie.
Po prysznicu Rayne wskoczył do łóżka i tam czekał na swojego narzeczonego. Dobrze mu się rozmawiało z Jakie’m gdziekolwiek, ale skoro mogą to robić w łóżku, gdzie przy okazji mogli robić wiele innych, ciekawszych rzeczy… tak… Odłożył książkę na stolik nocny, słysząc jak jego narzeczony wychodzi z łazienki i idzie w jego kierunku. Przytulił chłopaka do siebie i pocałował go czule w usta. No. I tak miało być.
- Ja też tęskniłem – szepnął i ugryzł go w dolną wargę. A potem wszystko potoczyło się swoim tempem. I takie ukazywanie swojej tęsknoty trochę im zajęło, ale czym się mieli wtedy przejmować? Niewyspaniem? Rayne’a to nie będzie dotyczyło, bo dzieciaki, które jutro do niego przyjadą, skutecznie go obudzą i nie pozwolą mu zasnąć.
Następnego dnia Rayne obudził się wcześniej. To chyba to przyzwyczajenie, a i Jakie mógł pospać dłużej po tak długim locie, a potem całym dniu nadrabiania zaległości no i jeszcze po ich wspólnej nocy. Athaway pochylił się nad chłopakiem i pocałował go w głowę, a zaraz potem udał się do kuchni, w której przygotował coś dobrego na kolację. Podał coś do jedzona też zwierzakom, głaszcząc je przy okazji. Chyba były szczęśliwe, że Jakie do nich wrócił.
Przyniósł mu śniadanie na tacy i pogłaskał go po głowie.
- Pora wstawać, kochanie – zamruczał mu do ucha i pocałował go w nie. – Niedługo przyjadą pierwsze dzieciaki, skarbie. Nie możesz paradować potem nago… ani w piżamie – uśmiechnął się lekko i wziął łyka kawy. W końcu czuł szczęście. Może nie takie w pełni, ponieważ nadal odczuwał w głębi siebie niepokój związany ze zdrowiem ukochanego. – Jak się spało? – zapytał, kiedy Jakie otworzył oczy. Po krótkiej chwili do łóżka wpakował się Mickey, który naprawdę urósł ostatnimi czasy. Albo będzie musiał nauczyć się spać na swoim specjalnym posłaniu, albo Rayne i Jake będą musieli zafundować sobie większe łóżko…
Po południu do mieszkania przyjechał Andy. Jego mama z chęcią poznała Jake’a, ale i tak musiała szybko jechać do pracy. Rayne jak zawsze obiecał, że się nim zaopiekuje, a potem zaprowadził Andy’ego do środka. To właśnie w salonie Andy podszedł do Jake’a i nieśmiało wyciągnął w jego stronę rękę tak, jak zrobiła to jego mama.
- Dzień dobry, proszę pana, jestem Andy – przedstawił się grzecznie i nawet lekko uśmiechnął. Rayne usiadł sobie obok i uśmiechnął się do nich na zachętę. No musieli się w końcu poznać i ten moment w końcu nadszedł. Andy był jednym z dzieciaków, którymi się opiekował, ale na swój sposób był inny… bardziej bliski i takie tam. Rayne sam nie wiedział, z czego mogłoby to wynikać, ale… Lubił tego dzieciaka i chętnie się nim opiekował. Mickey i Diablo też przyszli się przywitać. Kot dał się trochę pomiziać, a potem uciekł na swój parapet. Mickey’emu zajęło to trochę dłużej.
Usuń- No dobrze, to może Jakie pomoże ci w lekcjach, a ja pójdę przygotować jakiś obiad. Co wy na to, moi drodzy panowie? – Rayne oczywiście uśmiechał się szeroko. Nie chciał tego mówić głośno, ale Jake naprawdę ładnie wyglądał z dzieckiem przy boku. Może za jakiś czas… pewnie dłuższy, i oni sobie sprawią jakieś dziecko… Tylko najpierw obaj muszą być pewni zdrowia Jake’a. A tak, to przecież obaj doskonale się do tego nadawali. Zwłaszcza, że następnym krokiem będzie ślub. O tym jeszcze nie dyskutowali, ale mieli jeszcze czas. A i Rayne nie chciał się spieszyć. Zresztą, następny wolny termin w jakimś ładnym lokalu, to też pewnie za pięć lat.
Teraz Rayne mógł stwierdzić, że jest szczęśliwy. Miał przy sobie Jake’a, psa, kota i jeszcze Andy’ego w salonie. Co prawda to nie było ich dziecko, ale poczucie sobie miał. Taka jego mała rodzina. I co z tego, że Andy zaraz pojedzie do domu i zostawi ich samych? Zawsze Rayne mógł sobie co nieco powyobrażać, przez co uśmiechał się wesoło. Prawie tak, jakby zniknęły ich wszystkie problemy. Niestety tak nie było, ale miło, że chociaż na chwilę o tym zapomniał i mógł poczuć się jak prawdziwa głowa rodziny czy coś.
OdpowiedzUsuńPogłaskał psa, a potem pocałował Jake’a w czoło. Rayne powiedział mamie Andy’ego, jaka jest sytuacja u niego w domu, że mieszka tutaj dwóch facetów i na pewno nie są tylko współlokatorami. Wolał to z nią wyjaśnić, w końcu to była bardzo ważna kwestia. Nie mówił o tym wszystkim rodzicom, ale skoro Andy przebywał tu znacznie częściej niż inne dzieciaki, to stwierdził, że powinna wiedzieć. Kobiecie wcale to nie przeszkadza, właściwie to wspierała w kilu słowach Rayne’a. Kto wie, może wyjaśniła już synowi o co chodzi z jego opiekunką? Czy też opiekunem. A jak nie… no cóż, przecież nie zrobił nic złego, prawda?
- Zaraz kończę – powiedział i wrócił do garnka. Dzisiaj zdecydował się na zupę krem pomidorową. Miał nadzieję, że Andy’emu zasmakuje. Gotowanie do dzieci to wyzwanie, chociaż akurat ten dzieciak wydawał się nie sprawiać większych problemów. – Jeszcze nie wiem, ale na pewno spacer. Mickey tego potrzebuje. My chyba też powinniśmy się ruszyć z domu. A potem sam nie wiem… - zastanowił się chwilę, a potem zanurzył łyżkę w garnku i nabrał trochę zupy. Dmuchnął kilak razy, a potem podsunął Jake’iemu do spróbowania. – No i jak? Może być? – zagadnął, a potem sam spróbował. Całkiem nieźle, ale trudno oceniać mu siebie samego. – Wybieraj, co będziemy dzisiaj robić. To ciebie dawno tu nie było. Co chciałbyś zobaczyć? Gdzie chciałbyś pójść, kochanie? Zastanów się – cmoknął go w nos i uśmiechnął się do niego.
Jakiś czas później obiad podano do stołu. Oczywiście to głównie Rayne mówił, raz po raz powiedział coś Andy, o szkole w szczególności. Wydawał się unikać tematu domu, co było dziwne, bo przecież to właśnie dom jest jego otoczeniem i to o nim powinien rozmawiać. Rayne wolał się w to nie zagłębiać. W końcu jego mama się może o tym dowiedzieć i później mieć pretensje do Rayne’a, że się wtrąca. A wolał uniknąć spięć z rodzicami dzieciaków, którzy mu płacą za opiekę nad swoimi pociechami. Tak więc Rayne wspominał też o wizycie w Australii, o kangurach i delfinach. Wstrzymał się o wiadomości związanej z zaręczynami. Mama mogła mu powiedzieć albo nie, lepiej nie ryzykować.
W końcu jednak pożegnali się z Andy’m i Rayne, po zamknięciu drzwi, w końcu mógł pocałować swojego narzeczonego prosto w usta. No co, tak porządnie go pocałował, jak kochanek; namiętnie i seksownie. Zwierzaki mogły tylko łebki poodwracać. Ale chyba tego nie zrobiły, w sumie trudno powiedzieć, kiedy miało się zamknięte oczy i się zajmowało kimś innym.
- Możemy iść na spacer, a potem do kina, a potem jeszcze raz na spacer z Mickey’m oczywiście… zrobimy mu dzień dziecka – uśmiechnął się i objął go, po chwili zsuwając dłonie na jego pośladki. Uniósł go i posadził na oparciu kanapy. I znowu go całował gorąco, nie mogąc się powstrzymać. No co zrobić, tak ten chłopak na niego działał. I to się raczej nie zmieni. – A wieczorem… jak już będziemy sami… - zamruczał i ugryzł go lekko w szyję. Nie, to nie tak, że chciał go w jakiś tam sposób oznaczyć o pokazać ewentualnym panom na spacerze czy w kinie, że Jake już jest zajęty.
– A w sobotę możemy się wybrać do zoo. Dawno tam nie byliśmy. Może mają jakieś nowe zwierzaki – zaproponował i znów go pocałował. Jego kochany słodziak, który wycierpiał za dużo przez ten cholerny nowotwór. Przytulił go do siebie i pogłaskał po plecach. No nie wypuści go już na taka podróż. Chyba że zapewnią im, że Jake w jakimś tam miejscu na pewno wyzdrowieje. Ale nie mogli tego zrobić, więc Jake zostanie w jego ramionach już na zawsze.
UsuńFilm, na który poszli był dość… interesujący. Właściwie nie różnił się od tych, jakie oglądał kiedyś Rayne. Czyli nastolatki i seryjny morderca, który potem ich po kolei zabija na różne sposoby. Niby takie horrory były gorsze, bo takie coś może rzeczywiście spotkać na żywo, niż te z duchami. Chociaż Rayne bardziej przepadał za filmami z seryjnymi mordercami niż za tymi, gdzie demony opętywały ludzie. Te drugie wydawały mu się straszniejsze, bo to była nadnaturalna siła, z którą chyba trudno by było mu się mierzyć. Miał wrażenie, że i tak jest na straconej pozycji i umarłby, przy okazji dostając sporą dawkę bólu. No ale coś, więc i tak nieźle, że Jakie wybrał krwawą masakrę w jakimś tam miasteczku, niż spotkanie z duchami w jakości 3D. Zjedli popcorn, wypili napoje, a po półtorej godzinie plus reklamy, mogli iść do domu. Rayne bardzo lubił spędzać czas ze swoim narzeczonym i bardzo sobie cenił ten czas. Zwłaszcza teraz, po tej długiej rozłące. Najchętniej to spędzałby z nim całe dnie w łóżku na robieniu wiadomo czego, w międzyczasie oczywiście siedziałby w kuchni i próbowałby nowych przepisów. Lubił gotować, właściwie polubił to robić, kiedy zaczął karmić Jake’a. To dla niego tak się starał i chciał być coraz lepszy, żeby Jake się nie znudził i nadal mu smakowało to, co zrobił.
OdpowiedzUsuń- No wiesz, niczym nie różnił się od tych innych tego typu, ale co nowego może być w horrorze, gdzie występuje seryjny morderca? – zaśmiał się cicho, obejmując go mocno.
Tak, wycieczka do zoo zdecydowanie im obu przypadła do gustu. Nie mógł się doczekać. Wyjdą w sobotę rano i wrócą wieczorem. Fajnie, gdyby można było tam zabierać swoje domowe zwierzaki, ponieważ chętnie zabrałby z nimi Mickey’a. A tak, to będzie cały dzień siedział w domu. No ale trudno, będzie musiał jakoś przeżyć z dwoma spacerami. Dlatego przydałby im się domek z ogrodem. Wtedy Mickey mógłby sobie biegać, kiedy tylko chce.
W mieszkaniu Rayne odwzajemnił pocałunek Jake’a, chociaż był tym zaskoczony. Tak szybko? Ale nie miał na co narzekać. Zamknął drzwi, upewnił się, że na pewno to zrobił, a potem poszedł z nim do sypialni, cały czas go całując. Dobrze, że się o nic nie potknęli ani się nie przewrócili. Rayne nie był do końca pewny, czy wtedy by cały nastrój nie minął. Na szczęście ostatecznie wylądowali w łóżku, całując się namiętnie.
Potem wszystko poszło szybko. Obaj dali sobie nieziemską rozkosz. Tak jak można rozmawiać na odległość, tak takich rzeczy nie można robić, kiedy dzieliło ich setki kilometrów, które tworzyły tysiące.
- Kocham cię – szepnął, kiedy pocałował go w ucho i policzek. Pogłaskał go po brzuszku i uśmiechnął się. Jake był wspaniały i to, że dzieliła ich spora różnica wieku, nie miała żadnego znaczenia. Obaj byli dla siebie i to było najważniejsze. Jeszcze tylko przydałoby się to cholerne zdrowie…
Rayne na chwilę wyskoczył z łóżka i ubrał się, żeby wyjść na szybko z psem. Niestety, podarował ukochanemu na święta zwierzaka i teraz trzeba było o niego dbać. Oczywiście obiecał narzeczonemu, że zaraz wróci. I rzeczywiście, wrócił po kilkunastu minutach, cały i zdrowy. Rozebrał się z powrotem i wskoczył ponownie do łóżka, przytulając do siebie Jake’a.
Nadeszła sobota, czyli wyprawa do zoo. Niestety dzisiaj Andy’ego nie było, więc szli sami. Może następnym razem, kiedy będą we trójkę… na razie wolał nie pytać mamy chłopca o pozwolenie, żeby iść do zoo. Pewnie sama wolała z nim chodzić i tak dalej. Na razie przemilczy to, a może kiedyś nadarzy się okazja, żeby zabrać go ze sobą.
Pożegnali się ze zwierzakami i udali się w stronę zoo. Po drodze kupili napije, które Rayne schował do torby. Co jak co, ale w zoo było dość drogo. Chociaż obiad tam zjedzą, czemu by nie. Ale za napoje wolał nie przepłacać. Ujął dłoń Jake’a i weszli w końcu na teren razem z mapką, która dołączano przy wejściu.
Usuń- Okej, kocie, gdzie idziemy najpierw. Na lewo, gdzie na końcu czekają nas dzikie koty, czy na prawo, gdzie czekają nas pingwiny i niedźwiedzie polarne? O, mają jeszcze lisy polarne. Może na prawo, co? Przy okazji trochę się ochłodzimy – zaproponował Rayne, przyglądając się mapie. A potem skradł swojemu ukochanemu buziaka. Może i tym razem kupi mu jakąś pamiątkę… żeby panda miała towarzystwo. Może jakiegoś wilka albo właśnie kota… No coś na pewno sobie wybiorą spośród wielu, wielu maskotek.
Kiedy Rayne usłyszał od Jake’a, że ten chce go zabrać, to nie spodziewał się salonu tatuażu. Serio. Sądził, że zabierze go w jakieś tajemnicze miejsce, które jest dla niego ważne, opowie mu jakąś historię związaną z tym miejscem. A tymczasem znaleźli się w takim oto pomieszczeniu. Bardzo klimatycznym. Rayne miał parę tatuaży na swoim ciele, więc takie miejscówki nie były dla niego niczym nowym. Ale przez chwilę zastanawiał się, czy Jake może sobie zrobić tatuaż, skoro niedawno był poddawany jakimś dziwnym eksperymentom. Ale to raczej nie powinni mieć z tym nic wspólnego. Co prawda teraz nie będzie mógł oddać krwi. Nie żeby mógł to zrobić, mając raka.
OdpowiedzUsuńUśmiechał się do niego lekko. Cieszył się z jego decyzji. Wiedział po sobie, że to nic strasznego i można zaszaleć w ten sposób. Poszedł z anim i stanął obok niego, jakby chciał mu dodać otuchy. Zastanawiał się jeszcze, co Jakie chciał sobie wytatuować i zatrzymać na zawsze na swojej skórze. Pogłaskał go po głowie, kiedy pracownik wyszedł, zostawiając ich samych. Wysłuchał jego pomysłu i pokiwał głową.
- Brzmi nieźle – pocałował go w czubek głowy. – Będzie ładnie wyglądało na twojej skórze, Jakie – uśmiechnął się do niego, a potem odsunął kawałek, żeby nie przeszkadzać tatuażyście w pracy. Rayne obserwował tego mężczyznę i sprawdzał, czy działał zgodnie z BHP i w ogóle z bezpieczeństwem Jake’a. Co jak co, ale nie potrzebowali dodatkowych problemów zdrowotnych. Ale wszystko robił prawidłowo, według regulaminu, więc Athaway się uspokoił.
Długo nie trwało, kiedy Jake miał na swoim ciele tatuaż. Mężczyzna, który go tatuował miał wprawę, więc szybko mu poszło. Tatuaż wyglądał ładnie… a potem został zakryty przez specjalną pseudo folę. Została ona zaklejona i chroniła tatuaż. Teraz Jake musiał uważać na to przez kolejne trzy doby. Miał ułatwione zadanie, bo mieszkał z Rayne’m, który oczywiście z chęcią pomoże mu w myciu i omijaniu tego miejsca. Będzie fajnie. A jeszcze lepiej, kiedy Jake w końcu będzie mógł odkleić „opatrunek” i podziwiać dzieło.
Wyszli z salonu tatuaży, trzymając się za ręce.
- Boli? – zapytał Rayne, pochylając się nad nim. Znów go pocałował w czubek głowy. Jego słodziak. Teraz jeszcze większy bad boy. Ale to było takie urocze… - Będziesz teraz spał na brzuchu – uśmiechnął się do niego ciepło. Chciał go objąć ramieniem, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie chciał dotknąć wytatuowanego miejsca i sprawić ukochanemu większy ból.
Dotarli do domu, w którym oczywiście zwierzaki gorąco ich przywitali. Diablo chyba był zazdrosny, że Mickey tak miło wita właścicieli i też postanowił podnosić swoje cztery litery z parapetu, aby ocierać się o nogi Jake’a i Rayne’a.
- Usiądź – zaproponował Rayne. – Pójdę się wykąpać, a potem wykąpiemy ciebie – dodał jeszcze nim zniknął w łazience.
Diablo spojrzał na Jake’a. Wskoczył mu na kolana i położył się na nich. Zaczął mruczeć. Chyba odczuwał, że pana coś boli. Mickey też. No i jeszcze ten zapach nowotworu, który odczuwał przez cały czas… no ale nie mogli mu pomóc, niestety.
Po kilkunastu minutach to Jake wylądował w wannie. Tak, Rayne umyje mu plecki. Przy okazji oglądał sobie tatuaż. Na razie skóra była zaczerwieniona, ale czary tusz czy co to tam jest, ładnie było widać. Jak już się tego pozbędą, to już w ogóle będzie pięknie.
Potem przyszła pora na kolację. Co jak co, ale Rayne dużo jadł. A przecież spożywali posiłek parę godzin temu. Więc zabrał się za przygotowywanie czegoś prostego. Makaron z sosem serowym chyba pasował. Przy okazji jak zawsze wstawił wodę na herbatę. Co jakiś czas zerkał w stronę salonu i obserwował, jak Diablo dzielnie okupuje kolana Jake’a. A jemu chyba to odpowiadało, ponieważ cały czas go głaskał. Czyli jak zawsze. Odkąd pamiętał, Jakie lubił miziać tego kocura kiedy tylko miał okazję.
- W przyszłym roku pojedziemy w góry – odezwał się, kiedy zasiedli do kolacji. Tak, dla niego to było oczywiste, że w następne wakacje pojadą w góry, że Jake nadal z nim będzie i nadal będą się mocno kochać i nawzajem rozpieszczać. – Kto wie, może nawet weźmiemy zwierzaki jak będzie można – napił się herbaty. Uśmiechnął się do swojego narzeczonego. No właśnie! Przecież jeszcze trzeba zacząć powoli zastanawiać się nad datą… Ale w sumie mieli jeszcze czas. Chociaż wizja Jake’a w obrączce… I nazywanie go mężem… no i byłby jeszcze bardziej jego… Hm. Musi się nad tym zastanowić, bo to ciekawa opcja. – Wiesz, gdzie moglibyśmy się wybrać w przyszły weekend? Znalazłem takie fajne miejsce ze stadniną koni. Umiesz jeździć konno? – zapytał. – Ja byłem kilka razy na koniu, coś tam pamiętam, ale nie nazwałbym tego umiejętnością – zaśmiał się pod nosem.
UsuńMiał mu pokazać, jak się jeździ konno? No ciekawe, bo Rayne sam tego nie potrafił. Ostatnio siedział na koniu ponad dwadzieścia lat temu. Tak, owszem, to brzmiało strasznie i przerażające. Te dwadzieścia lat… no coraz młodszy to on nie będzie, wiadomo, nikt nie będzie, wszyscy się starzeją. I chyba właśnie to było takie przerażające. No ale nieważne. Wyjazd do stadniny koni miał być jednym z najlepszych wyjazdów. Więc Rayne ucieszył się, że Jake tak ochoczo przyjął jego propozycję. I sam już nie mógł się doczekać weekendu. Zatrzymają się tam w miejscowym pensjonacie na dwie nocy, w tym czasie zwierzaki zostaną u Erica. Dobrze, że mieli tego Erica, zawsze służył pomocą. Prawdziwy przyjaciel z niego i Rayne był szczęśliwy, że to właśnie on był jego przyjacielem. No i jeszcze pożyczył im samochód. Nawet zatankował, żeby im starczyło w obie strony. No ale potem powiedział, że nim go odstawią, to mają sami zatankować. No trudno, ale zawsze coś. I tak robił dla nich bardzo dużo.
OdpowiedzUsuńW piątek dokończyli pakowanie, wzięli też potrzebne rzeczy dla zwierzaków, a potem spakowali Mickey’a i Diablo do transporterków.
- No, spokojnie, panowie, to tylko chwila – powiedział do nich Rayne, kiedy zamknął drzwiczki.
Potem przyjechał Eric, zapakowali się, pojechali z powrotem do jego mieszkania, a potem to Rayne zasiadł za kierownicą. Mogli ruszać. Pożegnali się ze zwierzakami, obiecując im, że nie wyjeżdżają na długo, a potem w końcu włączyli się do ruchu, przy okazji ustawiając GPSa. Ruszyli w drogę. Pogoda w weekend miała być ładna, więc… Włączyli sobie radio i droga nawet miło im upłynęła, nie było debili na drogach. Po kilku godzinach byli już na miejscu. Było tu bardzo ładnie. Dużo trawy, drzew i ogólnie zieleni. Stajnia była ogromna, dalej stał pensjonat, w którym mieli się zatrzymać. Rayne odetchnął i uśmiechnął się do swojego narzeczonego.
- Pięknie – stwierdził, zabierając dwie torby. Po co im więcej, prawda? I tak mieli trochę dużo, ale te wszystkie szczoteczki do zębów, pasty… A, no i nie wiadomo, ile razy się wybrudzą, jeżdżąc na koniach.
Zameldowali się w recepcji i poszli na górę. Pokój skromny, ale bardzo ładny. I mieli widok na zieleń. Ale tu pewnie z każdej strony było widać zieleń. O, a tam w oddali nawet jest jezioro. Na pewno tam się wybiorą na koniach… z kimś. Najlepiej z kimś doświadczonym, kto w razie czego im pomoże, wezwie pomoc, opanuje zwierzęta… Mieli co robić. Niby zostali odcięci od świata, ale Rayne stwierdził, że same spacer pieszo im dużo zajmą, a podczas takich spacerów można robić wiele innych, ciekawych rzeczy. Będąc przy tym sam na sam, oczywiście. Chociaż pewnie same konie dużo im zajmą, pewnie tak cały dzień mniej więcej. Ale i tak będzie fajnie.
Przebrali się w coś luźniejszego i wyszli na zewnątrz. Na początku tylko zwiedzali i oglądali. Rayne od czasu do czasu machnął jakieś zdjęcie na pamiątkę. Raz na jakiś czas skradł ukochanemu całusa, wiadomo, jak to Rayne i jego czułość.
W końcu jednak dotarli na miejsce. Parę osób już tam było. Też pewnie czekali na lekcję. Inni byli już w stajni. Pewnie ci zaawansowani jeźdźcy. Athaway nawet przez chwilę im zazdrościł. Bo chętnie wziąłby jakiegoś konia, dosiadł go, przed siebie posadziłby Jake’a i tak obaj ruszyliby przed siebie, na przykład do tego jeziorka albo między polami i łąkami. Nie między drzewa, bo znając życie to by się zgubili i potem ratownicy czy kto tam musieliby ich szukać. A tymczasem musieli czekać na swoją kolej. Rayne wskazywał ukochanemu kolejne konie i podziwiał ich piękno. No, co jak co, ale konie były pięknymi stworzeniami. Bardzo silnymi.
Nadeszła ich pora. Dostali takie ładne kaski czy co to tak, a potem instruktor zaczął im tłumaczyć, jak powinni wsiąść na konia, jak się zachować i wiele innych rzeczy, które były bardzo przydatne, wręcz obowiązkowe. Najpierw Rayne podszedł do konika. Dostał takiego brązowego w jasne plamy. Słodziak. Pogłaskał konika, witając się z nim. No jasne, że się stresował, heloł. Jeden fałszywy krok i koń może go zdeptać. Dopiero po chwili włożył stopę w to takie to przy siodle, podniósł się, przerzucił nogę i usiadł. Ło. Okej, to już było sukcesem. Groszek, jak się wabił koniec, zrobił krok w przód i w tył, a Rayne mocno zacisnął place na lejcach.
Usuń- Okej, spokojnie… - szepnął do zwierzaka. – Dobra, Jakie, teraz twoja kolej – spojrzał na ukochanego i uśmiechnął się.
Lekcja jazdy na koniu była super. Rayne miał z tego niezły ubawi i co z tego, że na początku kręcili się w kółko. Biedne konie. Ciekawe, czy im też się to nudziło. Na pewno chciały sobie ruszyć z kopyta, przeskoczyć płot i pobiec przed siebie, gdzie tylko będą chciały. Ale lepiej, gdyby tego nie robiły podczas, kiedy to Rayne siedział na jednym z nich. Pogłaskał nieśmiało swojego konika, a potem spojrzał z uśmiechem na Jake’a. Akurat Athaway cały czas się uśmiechał, szczerzył. Po niedługiej chwili zaczynały go boleć mięśnie twarzy. Ale to nic. Bardzo się cieszył z tego wyjazdu z tych wszystkich rzeczy, które robił razem z narzeczonym. Czy to było oglądanie filmu na małym bądź dużym ekranie, czy to była jazda konna, która ograniczała się do marszu koni dookoła wybiegu. Tak, nadal fascynujące i bardzo super. Mężczyzna jeszcze nie zszedł z konia, a już nie mógł się doczekać kolejnej lekcji. Może jak tak dalej pójdzie, to będą tu przyjeżdżać częściej. Najwyraźniej całkiem nieźle im szło, konie wydawały się być spokojne i opanowane. To pewnie sprawa ich wychowania, obecności znanej mu osoby w postaci nauczyciela i ludzi, którzy ich dosiadali. A ci ludzie byli dobrymi ludźmi, zwierzęta podobno to wyczuwały, więc Jake i Rayne mieli szanse pojeździć jak najwięcej i mieć z tego wypadu najlepsze wspomnienia.
OdpowiedzUsuńPo zakończonej lekcji Rayne nadal się uśmiechał. Jake też był zadowolony, a to sprawiało, że i eks strażak czuł się jeszcze bardziej szczęśliwy. Pogłaskał go po głowie i odwzajemnił tego całusa.
- Ja ciebie też kocham – szepnął mu do ucha i skradł mu jeszcze jednego, szybkiego buziaka. Rayne obiecał sobie, że raz na jakiś czas będą wyjeżdżać w podobne miejsca albo po prostu za miasto, żeby razem odpocząć i pobyć razem. Na przykład pod koniec wakacji mogliby wybrać się nad jezioro, zabrać zwierzaki pod pachę i świetnie się razem bawić. Może się najdzie jakiś tani domek. O, albo mogliby wziąć namiot. Chyba Rayne jeszcze gdzieś miał takie cudo, więc… hm, będą musieli o tym pogadać. Ale to później. Na razie Rayne cieszył się jedzeniem w ośrodku, bo naprawdę było smaczne. A potem przyszedł czas na krótki relaks w pokoju.
Eric odpisał, że wszystko jest w porządku. Koteł cały dzień spał tak naprawdę, wyszedł z Mickey’m na spacer, niedługo znowu z nim pójdzie. I ogólnie, że zwierzaki są grzeczne i nie sprawiają kłopotu. Cóż, Eric myślał, że będzie gorzej, że się nie przyzwyczają od razu i będzie miał problem na weekend, ale… był mile zaskoczony. Co prawda nie chciał chwalić dnia przed zachodem, ale…
Pomysł z nauką jazdy Jake’a wydał mu się interesujący. Pocałował go więc szybko i wziął za rękę. Trochę jednak się gdzieś tam obawiał, bo to w końcu nie ich samochód, tylko Erica, ale… co tam. Gdyby coś się stało, to mu odkupi, zapłaci za mechanika i takie tam. Czym prędzej więc poszli do samochodu i to Rayne usiadł za kierownicą. Odjechali na jakieś mało uczęszczane, polne drogi. To nie Polska, więc nie było tak źle, a ziemia była w miarę równa, bez większych dziur.
- No dobra, Jakie, chodź – wysiadł z auta i po chwili zamienili się już miejscami. – Ustaw sobie fotel – wskazał mu na przydatne dźwignie. – Teraz lusterka. Tu musisz widzieć tylną szybę, tutaj dosłownie kawałek bocznych drzwi. Okej, teraz zapnij pas. Kierownicę też ewentualnie możesz ustawić według własnych potrzeb. Zagłówek tez, ale tak, jak ci wygodniej – uśmiechnął się do niego, tłumacząc mu potem gdzie jest gaz, jak wrzucać biegi i całą resztę potrzebnych zagadnień.
Nie bał się posadzić niedoświadczonego Jake’a za kierownicą. Wiele lat temu on też zaczynał od zera, wszyscy przecież tak zaczynają. Tata Rayne’a też zabrał go za miasto i pokazał najważniejsze rzeczy w samochodzie. Reszty dowiedział na naukach. Trafił wtedy na najlepszego instruktora w całym ośrodku. Wszystko mu tłumaczył wszystko mu pokazał. Rayne teraz starał się pokazać to wszystko w podobny sposób. I i tak był cierpliwy, nauczył się tego w swojej byłej pracy i tak pewnie mu zostanie do końca życia. – No dobra, to co, ruszamy? Sprzęgło, przekręć kluczyk, światła, jedyneczka i powoli wciskasz gaz, jednocześnie puszczając sprzęgło – powiedział, kładąc dłoń na hamulcu ręcznym. No niestety nie miał po swojej stronie zestawu pedałów tak jak mają to w samochodach do nauki jazdy, trzeba było sobie jakoś radzić. – Tylko wiesz, bez szaleństw, kochanie, to nie nasze auto – zaśmiał się cicho.
UsuńKrótka lekcja jazdy z Jake’em było ciekawa. I bezpieczna. Chłopak nie przesadzał i całkiem nieźle mu poszło jak na pierwszy raz. No i ze względu na protezę. Bez problemu opanował sprzęgło i gaz, dobrze zmieniał biegi, chociaż mógł się rozpędzić najwyżej do trójki. Niestety, taka nawierzchnia, a to nadal nie był ich samochód. Może kiedyś zabierze go gdzieś za miasto, gdzieś w pola, ale tam, gdzie drogi są zrobione z asfaltu. Może uda mu się rozpędzić nawet do czwórki, a może i piątki. Rayne widział uśmiech na ustach swojego narzeczonego i to bardzo mu się podobało. Może w bliskiej przyszłości pójdzie się zapisać na naukę jazdy, a potem zda egzamin? Dziwił się trochę, że nie zrobił tego w szkole, ale może nie mógł, a może już wtedy walczył z chorobą. Różnie to w życiu bywało i cieszył się, że Jakie wraca do życia i chce robić takie rzeczy, jak chociażby to kierowanie autem. Kiedyś kupią sobie samochód, może nawet dwa i będą mogli dojeżdżać gdzieś właśnie samochodem. Rayne długo nie miał swojego pojazdu, ponieważ nie potrzebował go, jeżdżąc do pracy miał kawałek autobusem, a potem okazało się, że ma nowotwór i… to tyle.
OdpowiedzUsuńPogratulował mu oczywiście buziakiem i przytulaniem. Tak, każda okazja do tego była dobra, więc nic dziwnego, że Rayne to wykorzystywał. I także następnego dnia to zrobił, kiedy obaj radzili sobie bardzo dobrze na koniach. Właściwie Athaway tak się tym zainteresował, że po jeździe poszedł do trenera czy jak on tam się nazywa i zaczął go wypytywać o różne, ciekawe rzeczy. I te potrzebne też. Nie sądził, że kiedyś będzie go stać na kupno i utrzymanie takiego czworonoga, ale wiedzieć mu nie zaszkodzi. Bo co do tego, że tu wrócą, to był pewien na sto procent. Najchętniej przyjechałby tu już za dwa tygodnie, no ale… nie mieli tyle kasy, żeby sobie na to pozwolić. Ale w przyszłości na pewno tu przyjadą raz jeszcze.
- Mhm, zaraz do ciebie dołączę – obiecał mu, zaczynając się rozbierać. Przy okazji sięgnął po telefon, który zostawił w pokoju. Nie chciał go pracze sobą na konie, ponieważ mogły się tam zadziać różne rzeczy, które mogły zniszczyć mu ten cenny sprzęt. Używał go tylko do dzwonienia i pisania, ale to już dużo, przecież to najważniejsze funkcje telefonu. Miał tam parę numerów, nie jakoś super dużo, ale najważniejsze i wolałby je nadal tam mieć. Sprawdził,. Czy nikt się nie odzywał, ale cisza w eterze. Rano tylko napisał do Erica, że wrócą w niedzielę wieczorem i wezmą zwierzaki. Taka wymiana – oni dadzą mu samochód, a on im psa i kota. Nieźle.
Poszedł do niego pod prysznic, gdzie oczywiście nie skończyło się tylko na myciu, bo Rayne przecież nie potrafił trzymać łapek z dala od nagiego Jake’a…
Niedziela upłynęła im jeszcze szybciej. Niestety. Rano zjedli śniadanie, poszli jeszcze do koników, po jeździe pożegnali się z tymi pięknymi i kochanymi zwierzętami, a pod wieczór ruszyli do domu.
- Niedługo to ty nas będziesz wozić. Naszym autem – uśmiechnął się do niego. – I jeszcze coś, bo ci nie mówiłem dawno – jasne, minęło tylko parę godzin, ale to Rayne w końcu – kocham cię, kocie – i znów się wesoło szczerzył.
Dojechali szczęśliwie i bez żadnych problemów pod dom Erica. Jeszcze nie zdążyli opuścić auta, a już obok nich biegał i skakał rozweselony Mickey i szczekał.
- No, cześć, psiaku – Rayne pogłaskał go, ale pies dobiegał do niego i potem do Jake’a i później znów do Rayne’a. I tak cały czas, bo nie mógł się zdecydować i witał każdego po trochu. Jak to zadowolony pies.
Kot nie był aż tak wylewny. Wyszedł do nich na dwór, otarł się o nogi Athway’a, potem poszedł zrobić to samo z nogami drugiego ulubionego człowieka. Nawet sobie zamruczał.
Usuń- Byli bardzo grzeczni, chociaż Mickey miał dziwną akcję niejedzenia w piątek wieczorem i w sobotę rano. Najwyraźniej za wami tęsknił – powiedział Eric, witając się ze swoimi przyjaciółmi.
- Pewnie tak – Rayne pogłaskał jeszcze raz psa, kiedy ten jako tako się uspokoił. – Potem już było okej?
- Jasne, potem jadł. Chyba też wydawałem mu się ważny – zaśmiał się. – Jak było? Napijecie się czegoś?
- Wiesz co, pogadamy kiedy indziej. Wpadniesz do nas na kolację czy coś. Bo na razie jesteśmy padnięci.
- Jasne, rozumiem. Odwiozę was – zaproponował.
Wsadzili zwierzaki do transporterów i po kilkunastu minutach Jake i Rayne mogli odetchnąć, stawiając nogi w swoim mieszkaniu. Athaway i tak twierdził, że ta wyprawa była za krótka. Kiedy pojadą tam następnym razem, to zdecydowanie na tydzień albo nawet na dwa. I staną się prawie mistrzami jazdy konnej.
- Czas się rozpakować, zjeść coś, wykąpać się… - zaczął powoli Rayne, wypuszczając zwierzaki na wolność.
Wypad nad jezioro na sam koniec wakacji wydawał się być genialnym pomysłem, dlatego Rayne od razu się zgodził. Poza tym, to tylko jeden dzień. Zakończą okres wakacyjny na ten rok. Poleżą, popływają, odpoczną trochę. Spędzą po prostu miło razem czas. No i jeszcze będzie z nimi Mickey. A skoro Diablo wolał zostać w domu, to Rayne przygotował mu karmę, posprzątał kuwetę, a potem nalał zimnej wody do miseczki. Trochę więcej niż zazwyczaj, do tego dorzucił kostki lodu tak jak kociak lubił. Trochę już znał tego zwierzaka i chciał dla niego dobrze. Po chwili nawet stwierdził, że zmoczy ręcznik w zimnej wodzie i przewiesi go przez oparcie dla łokci na krześle. Gdyby było mu gorąco, to sobie wejdzie na krzesło i będzie się chłodził. Pogłaskał kotka, cmoknął go w między uszy. Wziął też miskę Mickey’a i jego karmę. No, zwierzaki nie będą się męczyły.
OdpowiedzUsuńSpakowali się do auta, biorąc potrzebne rzeczy. Rayne zapiął Mickey’a w pasach, żeby policja się nie czepiała, otworzył mu okienko i pogłaskał. Powiedział mu, żeby sobie grzecznie siedział póki nie dojada na miejsce. To jezioro, nad które się wybierali, było oddalone o prawie dwie godziny drogi. To niedużo. Zwłaszcza, że wyjeżdżają rano i jak się ściemni to pojadą do domu. Idealnie. Wsiedli do auta i w końcu ruszyli przed siebie. Nie było tak źle na drogach, dojechali bez większych problemów.
Jezioro było czyste, dookoła był mały lasek, znajdował się pomost z wypożyczalnią łódek i rowerów wodnych… No i plaża. Rayne jednak wolał miejsce nieco oddalone na trawie. Głównie ze względu na psa, żeby mógł sobie swobodnie biegać i żeby dzieciaki go nie zaczepiały. Albo żeby rodzice tych dzieciaków nie mieli pretensji, że bied sobie tak biega bez niczego. Różni ludzie chodzą po tym świecie.
Rozłożył koc i rozebrał się do kąpielówek. Mickey za to od razu pobiegł do wody. Zatrzymał się na brzegu i dotknął łapą wody. Potem drugą i już w połowie był zamoczony. Potem has, has i już pływał.
- Zobacz, jaki szczęśliwy – powiedział z uśmiechem Rayne, obserwując psa. Musnął palcami ramię Jake’a. Zerknął na niego i zastanawiał się, czy chłopak się rozbierze. To jego decyzja i Rayne nie zamierzał się wtrącać czy mówić mu, co ma robić. Przecież mógł sobie siedzieć w spodniach na kocu, nikomu to nie przeszkadzało, zwłaszcza jego narzeczonemu. No właśnie, pocałował go sobie jeszcze szybko. Jego kochany kociak. Potem zaś znalazł niedaleko ich miejscówki jakiś patyk. – Mickey! – zawołał psa, który wyszedł z wody i zadowolony do niego podbiegł. Zobaczył patyk i już wiedział, o co chodzi. – Łap! – rzucił patykiem do wody, a pies od razu tam pobiegł, rzucając się szczęśliwy do wody. – Cóż, powinniśmy to zrobić wcześniej - stwierdził, kiwając głową. Obserwował jak pies chwyta w zęby patyk, a potem sobie z nim pływa. Uroczy zwierzak.
Rayne wrócił na koc. Wyjął sobie z koszyka wodę i napił się. Na pewno pójdzie sobie popływać, to chyba oczywiste. Ale może za chwilę. Zastanawiał się, czy nie posmarować się tym kremem takim. Może poprosi o to Jake’a… lubił bardzo jego ręce na sobie. Zwłaszcza jak go masowały i takie tam. I znów go pocałował, ale w policzek.
- Więc, panie narzeczony mój, posmarujesz mi plecy? – uśmiechnął się lekko, wyjmując krew.
Kawałek dalej bawiły się dzieci. Na brzegu, budując jakieś zamki i inne budowle. A jeszcze większy kawałek dalej ktoś inny bawił się z psem. Taka przyjemna sobota dla całej rodziny i nie tylko.
Rayne uśmiechał się do siebie. Podobało mu się tu. No i miał ze sobą Jake’a. A jak miał obok siebie Jake’a, to każde miejsce było super. No naprawdę go kochał. I chciał z nim być. Szepnął mu to nawet na ucho, bo kto mu zabroni, prawda? Był szczęśliwym facetem. W dodatku mieli psa, który bawił się radośnie w wodzie, zachwycony tym wszystkim. Potem się zmęczy zje coś, napije się wody i pewnie się położy. Oby zdążył wyschnąć. Rayne nie chciał, żeby potem w samochodzie Eric musiał czuć zapach mokrego psa czy coś… No i jeszcze zamoczy siedzenie. Cóż, i tak, jego też kochał.
UsuńTo był dobry pomysł z tym wyjazdem nad jezioro pod koniec wakacji. Piękna pogoda jeszcze dopisywała, więc grzechem byłoby nie skorzystać. Oczywiście Rayne był szczęśliwy czy siedziałby tutaj czy w domu, ważne, że z Jake’em i z psem. No, w domu jeszcze miałby Diablo, ale biedny kot raczej nie czułby się tu najlepiej. Tyle wody, tyle ludzi, zadowolony i biegający wszędzie Mickey…
OdpowiedzUsuńRayne dał się wysmarować, korzystając oczywiście jak najwięcej z dotyku Jakie’ego. Potem w końcu zdecydował się wstać i pójść popływać. Trochę niepewnie, nie znał tych wód. Na szczęście był tu ratownik, więc miał nadzieję, że gdyby coś się zadziało, to go uratuje.
Wszedł do wody po kolana, a potem jeszcze dalej, aż w końcu położył się na wodzie i zaczął pływać. Minął się w międzyczasie z psem i pogłaskał go. Ten nadal był zadowolony i szczęśliwy. Popłynął do brzegu i zaczął się bawić z Jake’em. Rayne uśmiechnął się do nich oczywiście, potem zanurzył się, ale tylko na chwilę, żeby jego narzeczony się nie martwił nawet przez sekundę. Domyślił się, że będzie go obserwować i uważać na niego i w razie potrzeby rzucić się po pomoc. Rayne oczywiście odwzajemnił spojrzenie. Szkoda, że Jake nie mógł tu popływać razem z nim.
W końcu wyszedł z wody i podszedł do chłopaka. Pocałował go i objął, mocząc go trochę. A co. W domu wezmą wspólny prysznic przynajmniej, a co.
- Woda cudowna – szepnął między jednym pocałunkiem a drugim. – Ale wolałbym być tam z tobą – jak wszędzie zresztą, dodał w myślach. Skorzystał z okazji i pogłaskał psa, kiedy ten przyniósł z powrotem panu piłeczkę. A potem skierował się na ręcznik i na niego się położył. Szybko wyschnie na tym słońcu. Spojrzał w kierunku swojego ukochanego. Mhm, zdecydowanie miał szczęście i to szczęście odczuwał. Przez chwilę myślał też o swoim przyjacielu, Ericu, który nie miał tyle szczęścia w życiu i nie spotkał jeszcze nikogo godnego jego miłości. Zawsze były to same dupki, które chciały jego pieniędzy, a potem szybko się nudzili i znikali. Nic dziwnego, że teraz Eric bał się związku. Znów się zaangażuje, a potem dostanie szmata w pysk. Rayne mu się wcale nie dziwił.
Po jakimś czasie Athaway poczuł burczenie w brzuchu. Aha, pora coś zjeść. Czyli kolejna czynność, którą uwielbiał. Podniósł się do pozycji siedzącej, a potem zajrzał do koszyka.
- Co chcesz zjeść, Jakie? – zawołał, oglądając sobie różne smakołyki. – Naleśniki, kanapkę, ciasto? – wymienił po kolei. Sam nie wiedział, na co miał ochotę, więc pewnie weźmie po jednym z każdego zestawu. To może najpierw naleśniora na zimno, a potem ciacho na deser, a na drugi deser kanapka. No, dziwnie, ale co tam. Kiedy Jakie do niego podszedł, to od razu wręczył mu butelkę wody. Siedzą na słońcu, szybko ulatuje z nich woda, a Rayne dbał o swojego narzeczonego. Przecież dwa procent mniej wody to już odwodnienie! Dlatego widząc, że Mickey wypija już z miseczki, którą wcześniej wystawił mu Jake, całą wodę, to od razu mu dolał świeżej. No i jemu też nasypał czegoś dobrego do drugiej miski.
Po takim dobrym obiadku, Rayne w końcu zaproponował wypożyczenie łódki. Poszedł się zapytać, jak to wygląda z psem i można było go też zabrać, tylko płaciło się dodatkową opłatę za kamizelkę ratunkową. Chwilę później zapakowali rzeczy do samochodu, żeby tak nie stały, a potem poszli do tej wypożyczalni. Rayne nie chciał też wypływać później, jak słońce będzie zachodziło, bo chwila moment i będzie ciemno, a to było niebezpieczne. Panowie jak i pies dostali kamizelki, a Rayne pochylił się nad zwierzakiem.
- Wiem, że niewygodnie, ale lepiej, żebyś to miał na sobie, bo cię kochamy – wyjaśnił Mickey’emu i pogłaskał go po łebku. Ten tylko wystawił jęzor, jakby się uśmiechał.
UsuńPo chwili cała trójka płynęła sobie po jeziorze. Mickey postawił łapy na brzegu łódki, układając się wygodnie. Obserwował sobie wszystko.
- I jak ci się podoba? – zapytał Rayne, patrząc na Jake’a. Oczywiście to Rayne wiosłował. Może i był po różnych medycznych zabiegach, ale to Jake nadal był zagrożony i nie chciał go narażać. – Ja jestem zachwycony – uśmiechnął się, patrząc na niego. Nie wypłynęli za daleko, raczej trzymali się blisko zasięgu wzroku ratowników i panów z wypożyczalni. Kiedyś Rayne tak bardzo o to wszystko nie dbał, ale teraz kiedy miał Jake’a i Mickey’a… wiele się zmieniło. No i przypomniało mu się, że na łódce jeszcze mu nie wyznawał miłości, więc… - Kocham cię, Jakie.
Podróż powrotna minęła im dość szybko. To był pewnie ostatni wyjazd nad jezioro w tym roku. Może i będzie jeszcze ciepło, ale Rayne wolał nie ryzykować chorobą czy czymś takim. Znajdą sobie jakieś zajęcie w domu albo po prostu w mieście, gdzie będą ciepło ubrani. Pewnie to Mickey będzie najbardziej tęsknić za jeziorem. Ale Rayne zapewnił go, że tam wrócą, ale dopiero za rok, kiedy znowu będzie lato, słońce i ogólnie ciepło. I właściwie już się nie mógł tego doczekać. Wizja kolejnej zima nieco popsuła mu humor, ale tylko na chwilę. Teraz będzie spędzać zimy tylko z Diablo, ale będzie miał jeszcze Jake’a, z którym będzie chodzić wieczorami na spacery ze smyczą w ręku. Ciekawe jak zareaguje Mickey na śnieg. Znając tego psa, to na pewno będzie zadowolony i szczęśliwy. I kto wie, jak spadnie tego śniegu więcej, to może się nawet rzuci prosto w jakąś zaspę, a potem Jake i Rayne będą się martwić, czy pies im się nie przeziębi. No ale mniejsza. Jutro zadzwonią do Erica, żeby wpadł po samochód. Może nawet się załapie na obiad jak to on. Więc Rayne już z góry założył, że będzie musiał jutro ugotować nieco więcej jedzenia. Wcale mu to nie przeszkadzało, to nie było jakoś super więcej pracy czy coś. Lubił gotować. A że tym panom smakowało, to tym lepiej.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na niego, a potem na monitor laptopa. Aż usta otworzył ze zdziwienia. No Jake mu nic nie powiedział. No co za… Pewnie nie chciał mu nic mówić w razie, gdyby się jednak nie dostał. I Rayne to zrozumiał. Zaraz go do siebie mocno przytulił. A chwilę później pocałował gorąco. No, jego zdolniacha!
- Gratuluję, kochanie! To świetnie! – uśmiechał się szeroko, a potem znowu go przytulił mocno. – Jestem z ciebie taki dumny, wiesz? Jeju… ale mnie zaskoczyłeś – pogłaskał go po głowie i karku. Pocałował go znowu i znowu. No bardzo się cieszył, że Jake podjął taką decyzję. Miał jakiś cel, wybrał go sam i tera będzie chciał do niego dążyć, a Rayne zamierzał go w tym wspierać i ewentualnie pomagać. O, na przykład w czasie sesji będzie go przepytywał. Albo coś bardziej dla par – Rayne pozwoli się badać i dotykać po ciele, żeby Jake mógł zapamiętać, gdzie jaka kość jest, jakie ścięgno czy mięsień i wiele innych takich. A co, to też nauka.
Dopiero po chwili ponownie spojrzał w laptopa, kładąc go sobie na kolanach. Teraz uważniej czytał to, co tu jest napisane, cały czas obejmując swojego narzeczonego. To naprawdę super, że Jakie będzie teraz studiował taki kierunek. Chciał, żeby jego ukochany poszedł na studia albo żeby zaczął robić coś, co mu się spodoba i nie będzie siedział w domu bezczynnie i się nudził. I naprawdę Rayne się cieszył, że wybór padł na fizjoterapię. Oczywiście, że już sobie wyobrażał go jako studenta. I naturalnie, że naszły go myśli, iż Jakie będzie miał nieco mniej czasu dla Rayne’a, ale to nic. Odbiją to sobie. Nauka była ważna.
Potem wybrali się pod ten prysznic, gdzie Rayne znów nie mógł utrzymać rąk ani ust przy sobie. Obejmował go, głaskał, muskał ustami. Kochany no.
- Muszę ci przygotować jakąś super kolację z tej okazji – stwierdził Rayne, kiedy położyli się już do łóżka. Nawet pomyślał o zaproszeniu Erica i rodziców, żeby im też Jakie mógł się pochwalić. No, to było ważne. A jego rodzice na pewno bardzo by się ucieszyli, w końcu jak nie syn, to chociaż przyszły zięć pójdzie na uczelnię. Może nawet będą chcieli się dokładać, kto ich tam wie.
No i właśnie, dopiero teraz Rayne przypomniał sobie, że studia są drogie. Ale to nic, przecież sobie poradzą. Jak zawsze.
OdpowiedzUsuń- Może zaprosimy moich rodziców i Erica? Pomyśl o tym – poprosił go i pocałował go w skroń na dobranoc. Woda i te emocje szybko sprawiły, że zasnął. Obudził się dopiero nad ranem. Oczywiście uśmiechnął się do swojego narzeczonego, pomiział go po głowie i wstał. Zajrzał do misek zwierzaków, wymienił im wodę na świeża i każdego oczywiście ochoczo i wylewnie pogłaskał. Skorzystał, że Jake jeszcze śpi i wyszedł na szybko z Mickey’m. Oczywiście, że wcześniej się ubrał, żeby nie świecić tym i owym.
Potem przygotował śniadanie i czekał na Jake’a i na jego decyzję. Tak czy inaczej, zadzwonił do Erica, żeby wpadł na kawę, może nawet obiad i żeby odebrał swój samochód.
- Jak się spało, mój studencie? – zapytał z ciepłym uśmiechem, widząc swojego ukochanego.
Cóż, w kwestii rodziców Jake’a to Rayne akurat niewiele mógł powiedzieć. O była decyzja jego narzeczonego co zrobi z ta informacją i komu o tym powie. Ale wizja pojechania do nich i zobaczenia ich… średnio mu się uśmiechała. Nie lubił ich, po prostu. Nie przepadał i generalnie miał nadzieję ich już nie zobaczyć. Tak, bardzo dojrzałe. Ale naprawdę nie podobała mu się ich postawa względem ich syna. Bo to nie chodziło o Rayne’a, tak właściwie o nim mogli sobie mówić co chcą, mogli w niego rzucać pomidorami i próbować nabić na pal czy co to tam by chcieli. Ale żeby tak z własnym synem chcieć zrobić, to już naprawdę było przykre. Wiedział, że wielu rodziców tak reagowało na informację o odmiennej orientacji seksualnej swojego dziecka, ale, hej, widocznie można być z tym okej, skoro państwo Athaway są okej z tym, że ich synek chce poślubić innego mężczyznę. Był to dla nich szok, owszem, ale zaakceptowali go i chcieli dla niego jak najlepiej. Zawsze go wspierali, do dnia dzisiejszego.
OdpowiedzUsuń- Dobrze, pójdziemy do nich i im to powiesz – pogłaskał go po karku i pocałował lekko w nos. Pójdzie tam z nim, żeby dodać mu otuchy, pokazać, że nie jest sam i może na niego liczyć. Czyli jak zawsze, standardowo. Może nawet od razu ich powiadomią o planowanym ślubie. Bo mimo niechęci Rayne uważał, że kiedy będą znali już datę, to mogłoby im wysłać chociażby powiadomienie. Jeszcze o tym nie rozmawiał z Jake’em, ponieważ to jeszcze nie ten czas.
Zabrali się natomiast do wspólnego gotowania. No, i to mu się podobało. Mówią, że im więcej kucharzy, tym gorzej… cóż, im jakoś na razie szło, zobaczą, co będzie dalej i jak oceni ich zmagania Eric, który wkrótce potem też się pojawił. Trochę wcześniej, bo jedzenie jeszcze siedziało w piekarniku, ale skorzystał z okazji i pobawił się ze zwierzakami. No i pogadał z nimi o tej ich wyprawie nad jezioro. Mieli generalnie szczęście, bo w pogodzie mówili, że idzie ochłodzenie. Niestety. Koniec lata, czas przygotować się na zimę. Ale skoro Jake miał Rayne’a, a Rayne miał Jake’a… a do tego mieli jeszcze pieseła i koteła… to na pewno dadzą sobie radę.
W końcu jednak usiedli do stołu. Okazało się, że ich duet wymiata w kuchni i przygotowali całkiem niezłą kolację. Zjadliwą. Eric był zadowolony. I w trakcje obiadu Rayne sam już się pochwalił osiągnięciem swojego narzeczonego. Oczywiście, że Eric się ucieszył, pogratulował i życzył powodzenia. Był tez gotowy ewentualnie pomóc mu finansowo. Wiadomo, studia w ich kraju są bardzo drogie. Ale tego nie powiedział na głos. Nie chciał się wtrącać, w końcu to ich życie. No i pewnie Rayne sam chciał się tym zająć, jako że to był właśnie jego narzeczony.
- Było pycha – potwierdził z uśmiechem. Dopił sobie soczku i otarł usta serwetką. – Za takie obiadki możecie ode mnie pożyczać auto kiedy chcecie, serio – pokiwał głową.
- Na razie chyba nie będzie takiej potrzeby – uśmiechnął się Rayne, składając talerze i widelce. Zaniósł je do kuchni, do zmywarki. Taka tam wygoda, na jaką sobie już dawno temu pozwolił. – Wiesz, do mnie przyjeżdżają, a Jake może będzie dojeżdżać autobusami. A nawet jeśli, to kupimy mu jakieś auto, w końcu codziennie nie możemy pożyczać. Rozumiesz.
- Zawile, ale tak, czaję – zaśmiał się. – Chodzi raczej o to, że jak znowu będziecie chcieli jechać gdzieś na weekend, to proszę bardzo. A, no i muszę wam powiedzieć, że… poznałem kogoś – uśmiechnął się lekko.
- No, to super – powiedział od razu Rayne, siadając z powrotem przy stole. Aż sobie pogłaskał dłoń Jake’a. Cóż, ich pierwsze spotkanie było… inne. I w sumie dobrze. Ważne, że w ogóle się poznali, to się liczyło tak naprawdę. I cieszył się, że jego przyjaciel również w końcu kogoś poznał i miał nadzieję, że tym razem to będzie to i nie skończy ponownie ze złamanym sercem. Eric nie miał szczęścia w tym temacie i Rayne miał nadzieję, że tym razem los się odmieni. – Kiedy będziemy mogli go poznać?
OdpowiedzUsuń- Zapytam, ale myślę, że już niedługo – odpowiedział Eric, taki lekko jakby rozmarzony.
Te parę dni minęły dość szybko. Spotkania z Ericiem, wyprowadzanie psa, wizyta w domu rodzinnym Jake’a, która Rayne’owi zapadła na dłużej w pamięć. Niestety. I tak było dobrze, że powstrzymał się wtedy od jadowitych odpowiedzi na ich komentarze. Byli razem szczęśliwi i naprawdę było mu przykro, że oni tego nie rozumieją. Na szczęście mieli za sobą rodziców Rayne’a; oni byli zachwyceni, że ich synek w końcu się zakochał. No i planował ślub. Nie mogli się doczekać, aż posuną się dalej, w końcu to ich jedyny syn. No, teraz już mieli dwóch. Nic nie mówili, bo po co ich peszyć czy pospieszać. Zwłaszcza teraz, kiedy Jake zaczął studia. I byli bardzo z niego dumni i życzyli mu powiedzenia, kiedy spotkali się na tej kolacji. Będą czekać cierpliwie na pierwsze wiadomości o sukcesach Jake’a. Chyba dlatego tak dziwiło Rayne’a, że rodzice jego narzeczonego podchodzili do tego w tak wrogi sposób. To obcy ludzie są bardziej z niego dumni niż właśni rodzice? Cóż, ważne, że ktoś w ogóle. Rayne ucieszył się, kiedy mogli w końcu opuścić ten dom i wrócić do swojego małego mieszkanka.
OdpowiedzUsuńRanek minął szybko. Nim się obejrzał, Jake już wychodził na zewnątrz. Zdążył mu jeszcze życzyć powodzenia, a potem zajął się na szybko domem przed przyjazdem dzieciaków. Było mu naprawdę dobrze. Jake rozpoczął studia, jak dobrze pójdzie to dostanie stypendium, mieli stały dostęp do pieniędzy przez pracę Rayne’a. Przez chwilę myślał o odwiedzinach swojej starej remizy, ale szybko wyrzucił to z głowy. Jasne, że chciał tam wrócić, ale z drugiej strony czuł, że zakończył tamten etap w życiu i po co to rozpamiętywać. Oczywiście, że jeszcze nie raz się tam wybierze pogadać ze starymi przyjaciółmi. Dzisiaj jednak nie miał na to czasu.
Po południu wyszedł z Mickey’m na spacer, udając się pod uczelnię. Trochę mu to zajęło, ale zdążyli na czas. Rayne uśmiechnął się na widok swojego studenta, a pies zaczął szczekać i wyrywać się do swojego drugiego dwunożnego przyjaciela. Skubany miał coraz więcej siły.
- Jak minęły pierwsze zajęcia? Przygotowałem coś dobrego na obiad – powiedział na powitanie i pocałował go w policzek, obejmując jednocześnie go jedną ręką w pasie.
Kolejne dni mijały dość spokojnie i rutynowo, jednak Rayne’owi to absolutnie nie przeszkadzało. Nie czuł się źle, że nic się nie dzieje. No, chociaż mogliby gdzieś się w końcu wybrać i tak sobie pomyślał, że zabierze swojego ukochanego na randkę. Pójdą do kina, a potem na jakąś kolację. I obmyślił, że mogliby to zrobić w piątek albo po prostu w sobotę, kiedy obaj będą mieli trochę czasu. Znaczy z weekendami było trochę gorzej u Rayne’a, ale przecież on też może sobie zrobić wolne. Pożegnał Jake’a gorącym buziakiem, mówiąc, że dzisiaj też po niego przyjdzie (bo przychodził codziennie, to był dobry patent na poprawienie kondycji i spacer z psem). Trochę jednak zmieniły się plany, kiedy odwiedził go listonosz z listem prosto od jakiegoś prawnika. Wystraszył się, ale to chyba było oczywiste. Miał wrażenie, że jego spokojne życie się zaraz skończy, bo dostał jakieś wezwanie i będzie musiał wydać sporą ilość pieniędzy. To jednak nie było to – a wręcz przeciwnie. Usiadł na kanapie, czytając kolejne zdania. Jego ciotka, której nie widział od wieków, właśnie zmarła i zostawiła po sobie testament. Prawnik wysłał mu wezwanie na odczytanie testamentu, ponieważ jego nazwisko znajduję się w dokumencie. Rayne był zdziwiony. Pamiętał ciotkę za dzieciaka i parę lat temu gasił pożar w jednym z jej domów. Dlaczego jego nazwisko miałoby znajdować się w jej testamencie? Westchnął cicho. Może i się nie widywali, ale zrobiło mu się smutno. W końcu to rodzina.
- Hej – przywitał się z Jake’em, kiedy znów spotkał się z nim pod uczelnią. – Jak minął dzień? – zapytał ze słabym uśmiechem. – Bo wiesz, mi zmarła ciotka… I w następny wtorek jadę na odczytanie testamentu – powiedział mu, patrząc na niego smutno. – Może dostanę jakiś garnitur wuja czy coś – uśmiechnął się lekko, próbując sobie zażartować.
OdpowiedzUsuńWe wtorek pojechał do kancelarii i usiadł sobie bardziej z tyłu, żeby nie rzucać się jakoś bardzo w oczy. W środku znajdowało się parę osób, które chyba były bliższe zmarłej. Rayne kojarzył twarze, ale z nimi również nic go nie łączyło. Jego rodzice też tu byli.
I jak się potem okazało, oni dostali trochę biżuterii i starych obrazów (cóż, kobieta zgromadziła majątek przez całe swoje życie, więc miała co oddawać bliskim). A Rayne…
- Otrzymałem dom na wsi i pieniądze – poinformował Jake’a, kiedy po raz kolejny po niego przyszedł z Mickey’m.
To wszystko było jakieś dziwne. Dom na wsi? Ogromna kwota na jego koncie? Nigdy by nawet nie pomyślał o czymś takim. Znaczy, kto wie, może kiedyś kupiłby dom na wsi. Jak przeszedłby na emeryturę, oddalając się od zgiełku miasta. A tymczasem… jakoś tak nie mógł się przyzwyczaić do tej myśli. Przynajmniej miał pieniądze na życie. I bez problemu jego ukochany mógł chodzić na zajęcia i dokształcać się. Wybierze się na tę wieś jakoś w weekend, w końcu musi sprawdzić, co i jak. Przecież ten dom równie dobrze mógł być ruderą albo jakąś małą klitką. Właśnie, najpierw zobaczy, a potem będzie myślał. Oczywiście liczył na wsparcie Jake’a. Razem na pewno coś wymyślą. Jak zawsze zresztą. Ale najpierw wybiorą się na tę randkę, która planowali od jakiegoś czasu. Kiedy przychodziło im to spontanicznie, ale odkąd Jakie zaczął studia, to spontaniczność gdzieś zniknęła. Chociaż nie w jednym przypadku – łóżkowym.
OdpowiedzUsuńPogratulował oczywiście chłopakowi sukcesu. Pierwsza piątka. Oby tak dalej. Przytulił go mocno do siebie i pocałował w nagrodę. Dostanie więcej, ale później. Był dumny ze swojego narzeczonego, że podjął się tych studiów i radzi sobie dobrze już na starcie. Wierzył, że równie dobrze będzie mu szło w kolejnych latach nauki. Czas tak szybko leci, że pewnie nim się obejrzą, a Jake już będzie szukał pracy.
Zbliżał się weekend. Rayne właśnie przeglądał seanse, jakie oferowało najbliższe kino. Tak, myślał, że mogliby iść na tę randkę do kina, a potem coś zjeść, żeby nie gotować już w domu.
- Czeeeeść – zawołał z salonu. Spojrzał na niego, a potem pocałował go w usta, kiedy tylko Jake usiadł blisko niego. Objął go ramieniem i ponownie spojrzał w ekran laptopa. – Myślałem, żeby pojechać tam jutro z Ericiem i zobaczyć, co kryje się pod nazwą „dom na wsi” – westchnął i oparł się o oparcie. Na razie jeszcze nie ruszył w ogóle tych pieniędzy, które otrzymał kilka dni temu przelewem. Jakoś tak… jeszcze nie potrafił ich… no zrobić z nimi cokolwiek. Na razie sobie tam leżały grzecznie. Jeść nie wołają, więc o co chodzi. – Pojedziemy we trójkę, zobaczymy co i jak. Może go sprzedamy albo wynajmiemy… albo wyremontujemy i zamieszkamy – zażartował. Mało realna wydawała mu się ta wizja, w której obaj zamieszkują w domku na wsi, gdzie mają ciszę i święty spokój. Co prawda mogliby kupić samochód i Rayne odwoziłby swojego narzeczonego codziennie na uczelnię. Ale jeszcze się nad tym nie zastanawiał. Cały czas myślał o tych dojazdach. Czy Jake by się na to zgodził? Czy nie męczyłoby go to za bardzo? Studia były ważne i Rayne chciał, żeby Jake czuł się komfortowo. – Pomyślimy, co i jak – pocałował go w czoło. – A tymczasem szykuj się na randkę. Idziemy do kina i do jakiejś knajpki. Grają jakiś film fantasty, może będzie fajnie – uśmiechnął się lekko. Pogłaskał wolną ręka psa, który do nich podszedł. Hm, Mickey’emu byłoby na pewno super dobrze na wsi, gdzie mógłby biegać, ile chce do utraty sił. Goniłby ptaki, może jakieś kaczki… No właśnie, ciekawe czy znajduje się tam jakaś taka stajnia czy coś… czy jego ciotka trzymała tam zwierzęta gospodarcze czy jak to tak się nazywało fachowo… Prawnik nic nie mówił, nikt nic na ten temat nie mówił. Dlatego nie mógł się doczekać, aż tam jutro zajadą. Pojadą niecałą godzinę, to dość dużo jak na dojazdy.
Późnym po południem poszli na randkę. Mogli nacieszyć się sobą i Rayne bardzo się z tego powodu cieszył. Trzymał Jake’a za rękę, uśmiechał się, mówił mu czułe słowa, całował go to tu, to tam. Czyli zachowywał się jak typowy Rayne. Po kinie (film był nawet interesujący zdaniem Rayne’a) poszli na kolację.
- Hm… meksykańska, włoska? O, pizza! – zakomunikował Athaway i wszystko było jasne. Dziś na kolacje zjedzą pizzę. W sumie dano tego dania nie jedli, więc czemu nie.
OdpowiedzUsuńPoszli zatem do jednej z ulubionych pizzerii i zajęli stolik. No i znowu trudny wybór… Dobrze, że miał Jake’a przy sobie. On zawsze coś smakowitego wybierze.
- Powiedz, co tam na studiach. Masz już jakiegoś dobrego kolegę? Nie ma nikogo wrednego? – zapytał po odłożeniu kary menu. Patrzył na niego z uśmiechem i wielką miłością w oczach. No co. Tylko jego jedynego tak kochał. No i chciał się dowiedzieć, czy na jego roku są jakieś cwaniaczki wredne czy raczej wszystko w porządku. To było ważne.
Przeprowadzka tak daleko mogła im zdecydowanie utrudnić życie. Jake miałby daleko na uczelnię, a klienci Ryane’a mogliby zrezygnować z jego usług i znaleźliby sobie nianię bliżej siebie. Więc ten pomysł odpadał. Natomiast kto im zabroni tam na weekendy jeździć? Bo kto wie jak będzie ten dom wyglądał? Mogła to być rudera albo normalny dom. Jutro się o tym przekonają i Rayne nie mógł się już tego doczekać. Na pewno będzie zaskoczenie, ponieważ nadal nie mógł uwierzyć w ten spadek.
OdpowiedzUsuńWrócili do domu, a tam po krótkim ogarnięciu się, Rayne zaczął całować swojego narzeczonego po szyi i za uszkiem. Powoli ze spokojem rozkoszował się jego bliskością. Jakie był tylko jego i miał nadzieję, że żaden student nie zacznie się do niego przystawiać. W końcu tam są studenci, ludzie, którzy aspirują na wyższe wykształcenie, które w ich kraju było bardzo ważne i bardzo dużo znaczyło. A Rayne był tylko strażakiem. A nie, eks strażakiem. Teraz był tylko facetem z maturą (która też była ważna w ich kraju, no ale Rayne i tak czuł się troszeczkę gorszy), który w dodatku był męską wersją opiekunki dla dzieci. Cóż, nie brzmiało to jakoś super niż przyszły specjalista do spraw fizjoterapii. Czy jakkolwiek inaczej się to nazwa. Rayne ugryzł Jake’a w kark, kiedy o tym pomyślał. Musi zrobić coś, żeby jego ukochany widział tylko jego, zapewnić mu dobry byt i uszczęśliwiać na każdym kroku. Wcześniej nie miał z tym problemu, może dlatego, że obaj byli po chorobie i nie było czasu o tym myśleć. A teraz… Dziwnie.
Wsunął dłonie pod jego koszulkę, którą od razu ściągnął. Pocałował go w mostek, a potem przesunął językiem w dół do linii jego spodni. Ich też się po chwili pozbył, a potem wrócił do całowania go w usta, szyję i ramiona. W życiu by nie pomyślał, że umierając, znajdzie sens życia. Był przekonany, że nie wyjdzie z tamtego szpitala o własnych siłach, tylko go wywiozą nogami do przodu. A teraz traktował swojego narzeczonego najlepiej jak potrafił. A później dał mu najlepszy jak do tej pory seks. Chyba za bardzo skupił się na tym, że Jake miał myśleć tylko o nim, ale chyba im obu wyszło to na dobre. Tak, Rayne był zazdrosny. Jeszcze sobie tego nie uświadomił, jeszcze nie był zazdrosny o Jake’a (a może…), ale stwierdził, że jak następnym razem po niego pójdzie, to będzie musiał się przyjrzeć tym wszystkim studentom.
Podróż na wieś zajęła im trochę czasu. I to w sumie uświadomiło go, że rzeczywiście nie powinni się tu przeprowadzać, nieważne jak wyglądałby ten dom. Rayne wolał wykorzystać zaoszczędzony czas w nieco inny sposób.
- Okej, to tutaj – powiedział Eric, parkując na podjeździe.
Dom okazał się być duży i bardzo zadbany. Wyglądał bardzo ładnie, w żadnym razie nie przypominał rudery, szopy ani stodoły. A ta też tu stała, tylko kawałek dalej za domem.
- Łał – skomentował tylko Rayne, wysiadając z auta. Spojrzał na budynek i uniósł brwi. Podobało mu się. Na pewno będzie tu przyjeżdżać latem razem z Jake’em i zwierzakami. Mickey na pewno będzie bardzo szczęśliwy w tym miejscu.
W środku dom był urządzony w stylu klasycznym. To nie był do końca styl Rayne’a, ale bardzo mu się spodobało. Była tutaj duża kuchnia, jadalnia z widokiem na ogród, dwie łazienki (jedna na górze, druga na dole), dwie sypialnie na górze, salon z kominkiem (w głównej sypialni również znajdował się kominek, ale mniejszy), zejście do piwnicy, nawet niewielki gabinet się znalazł z regałami pełnymi książek. Athaway czuł się dziwnie.
- Wszystko pewnie zostało tak, jak ciotka wyjechała, nikt nic nie ruszał – stwierdził po chwili, widząc sporą ilość kurzu na meblach.
Otworzył kilka okien, ponieważ czuć było duchotę i ogólnie niezbyt przyjemny zapach. Pewnie ze względu na brak świeżego powietrza. A przecież byli na wsi, więc mieli go pod dostatkiem.
Usuń- No, stary – zaczął Eric i poklepał przyjaciela między łopatki – ale masz chatę!
- No, jest świetnie. Ale widzę odchodzące tapety i zabrudzoną farbę.
- Też masz na co narzekać, wiesz? Jake, a tobie jak się podoba? – zagadnął mężczyzna, spoglądając na chłopaka.
Rayne podszedł do okna, wychodzącego na ogród. Nieco zaniedbany, wysoka trawa, zachwaszczone kwiaty, trochę błota. No i oczywiście czerwona stodoła, a kawałek dalej chyba stajnia. Mała, ale zawsze. Czyżby ciotka trzymała tam kiedyś konie?
Otworzył drzwi na ogród i wyszedł na zewnątrz. Cholera, naprawdę było tu pięknie pomimo tych niektórych „usterek”. Gdyby tylko była inna lokalizacja.
- Już wiem, gdzie spędzimy część wakacji – stwierdził Rayne z szerokim uśmiechem, patrząc na Jake’a i Erica. – Poszukam włącznika prądu i wody. Zrobimy sobie coś do picia, skoro wzięliśmy ze sobą herbatę, kawę, czajnik i całą resztę.
No co, nie wiedzieli, co ich tu czeka, lepiej być przygotowanym na wszystko, prawda?
Dom na wsi okazał się być super i w ogóle genialny. Ale mieszkanie w nim mijało się z sensem. Mieli po prostu za daleko. Nawet jeśli mieliby samochód, to i tak byłoby ciężko, podróże stąd do miasta i z miasta tutaj trwałyby za długo, a doba i tak była dla nich krótka. Okej, był tu spokój, ale i tak było za mało plusów. Może przeprowadzą się tu na starość, kiedy nie będą potrzebowali tak często jeździć do miasta. Coś wymyślą na pewno. Rayne nawet pomyślał o posprzątaniu tego miejsca i wynajęciu domu. Zawsze byłby to jakiś stały dochód, który na pewno by im się przydał. Ale jeszcze o tym pomyśli, mieli dużo czasu.
OdpowiedzUsuńJedenasty listopada zbliżał się nieubłagania. Rayne widział to po kalendarzu. W końcu nadszedł ten dzień kolejnych urodzin. Znów poczuł się staro. Może dlatego, że jego narzeczony był młodszy aż o dziesięć lat. No ale no. Teraz to już z górki chyba, bo bardzo nie chciał kończyć trzydziestu lat, a dzisiaj kończył trzydzieści jeden. No to super…
Obudził się, kiedy poczuł, jak Mickey wchodzi do łóżka i powoli przemieszcza się na miejsce Jake’a. Otworzył oczy i pogłaskał psa po łebku. Dziwne, że nie chciał wyjść na spacer. Może Jakie już z nim był, ponieważ nie leżał obok niego jak to zawsze bywało. Dziwne.
Rayne podniósł się z łóżka i skierował się do kuchni. Uśmiechnął się, słysząc życzenia swojego ukochanego. Objął go mocno i pocałował w usta.
- Dziękuję, kochanie – pogłaskał go po plecach. – Ładnie pachnie – dodał po chwili, czując zapach śniadania. No proszę, to się nazywają urodziny. Wyjątkowe śniadanie dla jubilata. Już mu się podobało, a to był przecież początek dnia. Usiadł sobie przy stole i spojrzał na Jake’a. – Nie wiem właściwie. Moglibyśmy posiedzieć po prostu w domu. Kupić jakiś mały tort, zaprosić Erica na kawę. Nic specjalnego, kochanie, nie mam pomysłu. Dobrze mi tutaj – uśmiechnął się do niego, a potem zabrał się za śniadanie. Danie wyszło Jake’owi całkiem nieźle, więc nie mieli na co narzekać.
Rzeczywiście siedzieli w domu z przerwami na wyjście z Mickey’em. Rayne był bardzo zadowolony z tych urodzin, ponieważ spędzał je z bliskimi. A, no właśnie, po południu zadzwonili jego rodzice i złożyli mu życzenia. Zaprosili ich do siebie w niedzielę na obiad przy okazji. Później przyjechał do nich Eric z mini tortem i jakąś książką dla Rayne’a. Jakiś kryminał, czyli gatunek, który Athaway lubił najbardziej. Włączyli jakiś film, zjedli mini tort i nieco większy tort, porozmawiali chwilę, a cały czas ktoś się odzywał albo esemesowo albo telefonicznie; to byli koledzy Rayne’a z remizy z życzeniami. To było bardzo miłe z ich strony, że jeszcze pamiętali o swoim starym kumplu.
Wieczorem Rayne zdecydował, że zamówią sobie duże pizze na kolację. A co, w końcu miał urodziny, więc mogą sobie na to pozwolić. Wykonali telefon, jak wracali z wieczornego spaceru z psem. Eric został jeszcze z nimi do czasu, aż nie zjedli tej wspaniałej kolacji (Athaway zapalił nawet świeczki, więc był klimat), a potem wrócił do siebie, zostawiając zakochaną parę samą. Nie licząc zwierzaków rzecz jasna.
- Ale się objadłem – stwierdził jubilat, masując się po brzuszku. – Ale było warto. To teraz chwila odpoczynku i idziemy wziąć wspólną kąpiel – dodał po chwili, uśmiechając się do swojego narzeczonego. Lubił się z nim kąpać, a urodziny były idealną wymówką. Nie żeby Jake tego nie lubił, ale zawsze.
Tak też zrobili, a później nim się obejrzeli nadszedł grudzień. Rayne pewnego wieczoru spojrzał sobie na Jake’a, przyglądając mu się chwilę.
- Jak tam studia? – zapytał, głaszcząc kota, który zadecydował, że położy się na kolanach swojego właściciela. – Kiedy masz przerwę świąteczną, podczas której nie wypuszczę cię z łóżka oprócz wigilii u moich rodziców? – jego ton był poważny. Przecież nie żartował sobie z takich rzeczy, no gdzie. Miał już prezent dla narzeczonego, dostał napiwki od rodziców dzieciaków, którymi się opiekował. Mógł sobie poszaleć, nie wydając jednocześnie pieniędzy ze spadku, które bezpiecznie sobie leżały na jego koncie bankowym. Tak do końca jeszcze nie rozmawiali o tym, co mogliby zrobić, bo i po co. Na razie nie potrzebowali, a oszczędność ich nie zabije. Dla zwierzaków też coś mieli, więc nie poczują się pokrzywdzone. Diablo nawet nie ruszał choinki, a Mickey nie zaplątał się w lampki. Och, Mickey jest już z nimi prawie rok! Jak ten czas leci. – Rodzice mówili, żebyśmy przyjechali wcześniej w wigilię. Pewnie chcą sobie z nami dłużej posiedzieć. Musimy w końcu zdecydować, co im dajemy. Ten ekspres czy lampę – przypomniał mu, patrząc nadal na niego i głaszcząc mruczącego kota.
UsuńRayne zawsze bardzo lubił święta. To był czas, który spędzał z rodziną, jadł pyszne jedzenie (no i mógł jeść, ile chciał), dom był ładnie ozdobiony, a światełka dodawały tego magicznego klimatu. Bardzo mu się to podobało, a teraz jeszcze bardziej, kiedy miał przy sobie swojego narzeczonego. Teraz święta nie mogły być lepsze. Co prawda ich spotkanie z rodziną było bardzo ograniczone, bo w wigilię byli to rodzice, później jakieś spotkania w domach ciotek i wujków, ale jemu akurat to nie przeszkadzało. Miał dziwną rodzinę; raz mógł z nimi spędzić te pół dnia, a czasami miał ochotę wyjść po pięciu minutach. Przez myśl znów mu przeszło, że nie poznał dalszej rodziny Jake’a, ale nie chciał o to pytać. Szkoda, że chłopak nie chciał o tym mówić, ale Athaway nie zamierzał go do niczego zmuszać. Najważniejsze, że przy rodzicach Rayne’a Jake czuł się już swobodnie. A przynajmniej na takiego wyglądał. Bo państwo Athaway uważali Jake’a za bardzo dobra partię; w końcu chłopak był miły, uczynny, teraz poszedł na studia…
OdpowiedzUsuń- Hm… myślałem o spotkaniu się z Ericiem i paroma chłopakami i ich partnerkami lub partnerami, ale jeszcze nie wiem – Rayne nie był typem, który lubi chodzić do klubów. Na początku jest fajnie, ale później ludzie mają w sobie coraz więcej alkoholu i zaczynają robić dziwne rzeczy, pomijając już fakt, że na parkiecie się ocierają, ponieważ nie potrafią zachować równowagi. Nie lubił tego i powiedział tym Jake’owi. – Eric coś właśnie wspominał, że chce zrobić u siebie małą imprezę. – Ale jeśli chcesz, możemy porobić co innego – pogłaskał go po plecach, kiedy szli już w stronę domu, a Rayne zastanawiał się, jak zatrzymać Mickey’ego na ręczniku przy kaloryferze… Z tym zawsze był problem, więc…
Rayne objął swojego ukochanego, kiedy siedzieli obok siebie na kanapie i skakali po kanałach. Nic specjalnego. Uśmiechnął się na wspomnienie o mijanym roku. O tak, ten rok był dziwy, ale na szczęście kończą go całkiem nieźle. Obaj żyją, są szczęśliwi i zadowoleni, zwierzaki ich kochają…
- Podobał mi się ten rok mimo wszystko, ponieważ przeżyłeś go razem ze mną. I przyjąłeś oświadczyny – pocałował go czule w usta. – Kto wie, jaki będzie kolejny, ale najważniejsze, że również z tobą – uśmiechnął się do niego i przytulił do siebie.
Po jakimś czasie siedzieli już w domu rodzinnym Rayne’a, jedli sobie kolację, rozmawiali i śmiali się, a pod choinką stały prezenty. Gdzieś obok leżały psy, a przy kominku kot. Oczywiście, że wzięli ze sobą zwierzaki, w końcu zostawali tu na noc, żeby jutro rano otworzyć wspólnie prezenty i zjeść śniadanie. Rayne z Jakie’m spali w byłym pokoju tego pierwszego, który nic się nie zmienił od ostatniego roku.
Następnego dnia przyszedł czas na prezenty. Rayne obudził się i otworzył oczy. Jake jeszcze tu był i nigdzie nie uciekł. Dlatego objął go i pocałował w skroń, policzek, nos, usta, robiąc mu przy tym miłą pobudkę. Oczywiście, że był ciekawy, co od niego dostanie. No i ciekawe jak Jake zareaguje na prezent od niego… Miał nadzieję, że mimo wszystko się ucieszy, ponieważ w zamyśle miał to być podarunek z jajem.
Wkrótce mógł się przekonać. Diablo otrzymał nowy drapak, Mickey nową super kość, a rodzicom podarowali jednak ten ekspres do kawy, który był dość duży, ale potrafił zrobić wiele kaw na wiele sposobów. Właściwie… czemu nie kupili sobie takiego? Ach, i tak by im się już nie zmieścił w tej kuchni…
Z szerokim uśmiechem Rayne podał średniej wielkości paczkę, opakowaną w świąteczny papier. Do tego zdecydowanie mniejsze pudełko, również w takim papierze. W mniejszej okazał się być mini zestaw do robienia sushi dla początkujących.
Cóż, jeszcze nie jedli takich rzeczy, a Rayne był przekonany, że będą się razem przy tym świetnie bawić i już nie mógł się doczekać, aż je wypróbują.
UsuńNatomiast w drugiej paczce krył się składany szkielet medyczny. Tak, Jakie dostał szkielet, żeby jakoś mu ułatwić naukę tych wszystkich kości i innych takich. No i mógł być też świetną ozdobą na Halloween.
- Cóż… jak ci się podoba pan Szkieletus? – zaśmiał się pod nosem, przyglądając się mu.
Święta okazały się być bardzo przyjemne. Rayne był zadowolony z ich przebiegu, z prezentów, z jedzenia i oczywiście z miłości, jaką darzył swoja rodzinę i Jake’a, który za jakiś czas oficjalnie też będzie jego rodziną. Właściwie w nowym roku mogliby już powoli Myślec o planach i ustaleniach, ponieważ zanim to wszystko zaczną i ogarną, to minie kolejne parę miesięcy jak nie cały rok i więcej. Różnie to z tym bywało, chociaż gości chyba nie będą mieli za wielu. Nie każdy w rodzinie Rayne’a był taki tolerancyjny jak jego rodzice, więc… Ale oni mu byli niepotrzebni. Po co mu ktoś, kto go nienawidzi ze względu na to, z kim chce ślub brać. Ach, no i mogliby pomyśleć o jakimś innym mieszkanku, ale to też raczej później, jakoś tak bliżej ślubu albo dopiero po.
OdpowiedzUsuńPan Szkieletus prezentował się bardzo dostojnie. Mickey na niego trochę warczał i szczekał, ale koniec końcu skończyło się na polizaniu jednej z kości w kończynie dolnej. Na szczęście nie chciał kraść tego typu kości…
Święta spędzili na leniuchowaniu. Raz tylko Eric do niego wpadł i mogli wypróbować nową grę Rayne’a. Śmiechu było co nie miara i Athaway obiecał, że weźmie ją na sylwestra do niego, bo to właśnie tam mieli spędzić ten wieczór i noc. A że miało być tam więcej osób, więc ze spokojem będzie jeszcze więcej zabawy niż teraz. Rayne już nie mógł się doczekać. Takie małe domówki były dla niego najlepszym pomysłem. Mało ludzi, mniejsza szansa na jakieś szkody.
Umówili się na dziewiętnastą. Rayne po prostu nie mógł się oprzeć ciemnym dżinsom i czerwonej koszuli. A co, elegancko i imprezowo w taką noc. W końcu za parę godzin zaczynał się nowy rok. Już drugi, który przeżyje z Jake’em. A dopiero co trafili na siebie w szpitalu… Ach, niby czas tak szybko leciał, ale jak tak o tym myślał… to wydarzyło się naprawdę wiele w ciągu tego całego czasu – od ich pierwszego spotkania do sylwestra 2016.
- To lecimy – powiedział, kiedy obaj byli już ubrani. Zostawili zwierzakom otwarte drzwi od łazienki (podobno psy czują się bezpiecznie, chowając się za kibelkiem), pełne miski, radio w kuchni i telewizję w salonie, żeby słyszeli jakieś dźwięki i nie czuli się tak samotni. Diablo miał gdzieś fajerwerki i petardy, ale z Mickey’m mogło być nieco gorzej. Rayne zaserwował mu w misce jakieś środki uspokajające, przeprowadził męską rozmowę z Diablo (no oczywiście), że jakby co, to ma wspierać swojego psiego przyjaciela, a nie spać wiecznie.
Na miejsce przyjechali jako pierwsi. I dobrze, zajmą lepsze miejsca i wezmą lepsze szklanki. Nie mogli pić, a przynajmniej nie jakoś dużo, ale Rayne nie zamierzał odpuścić. Jeden drink czy dwa i będzie dobrze. Na imprezę mieli przyjechać inni znajomi Erica i Rayne’a, a i Jake dostał wolą rękę w zaproszeniu kogo chce. W końcu to miała być wspólna impreza, tylko po prostu mieszkanie Erica było większe, bo skubaniec więcej zarabiał.
Mieli jedzenie, picie, gry, tańce. Ogólnie było bardzo zabawnie i przyjemnie. Rayne właściwie cały czas przebywał obok Jake’a, obejmując go ramieniem. Było tu parę osób, których nie zdążył jeszcze poznać i Rayne chciał, żeby czuł się pewniej przy nim. W końcu od tego był. Co jakiś czas szeptał mu na ucho jakieś miłe, czułe słowa, całował go w ucho i lekko w usta. Zajmował się nim, ale jednocześnie nie chciał jakoś za specjalnie obnosić się ze swoimi uczuciami.
O północy wyszli sobie popodziwiać fajerwerki, witające nowy rok. Rayne objął mocno Jake’a i pocałował go w usta. A co, pocałunek o północy musi być! Przy okazji po raz n-ty powiedział mu, że go kocha i że jest z nim bardzo szczęśliwy. No cóż, jakoś sobie już nie wyobrażał życia bez niego. To musiał być Jake Lancaster. Nikt inny mu tu nie pasował.
UsuńPóźniej złożył sobie życzenia ze swoim przyjacielem i znajomymi. Obalili oczywiście szampana (wyszło po kilka łyczków na łebka, bo po co im więcej tego alkoholu), a później wrócili do mieszkania Erica bawić się dalej.
Imprezę sylwestrową można było zaliczyć do udanych. Chyba wszyscy się dobrze bawili, nie było żadnych kłótni czy złośliwości, nikomu nie odwaliło po alkoholu (może dlatego, że wszyscy pili z umiarem i potrafili się też zachować), z czego Rayne był zadowolony. Nie chciał, żeby Jakie musiał patrzeć na jego znajomych, którzy robili jakieś głupie rzeczy czy coś. Będą mieli pozytywne wspomnienia z tamtej nocy.
OdpowiedzUsuńWrócili do domu, Rayne też obejrzał mieszkanie, wyłączył telewizor zostawiony na czas, jak ich nie było, żeby zwierzaki słyszały coś poza fajerwerkami i petardami. No i czy Mickey nie zdecydował się gdzieś załatwić swojej potrzeby gdzieś w mieszkaniu… Na szczęście nie. Uf. Grzeczny piesek.
Ogarnął się na szybko w łazience i zaczął powoli rozbierać, obserwując swojego narzeczonego. Nie miał zamiaru od razu iść spać, Jake najwyraźniej też nie. Dlatego uśmiechnął się do niego nieco drapieżnie. Zdjął z siebie koszulę i rozpiął spodnie, aby po chwili stać przed nim w samych bokserkach. Chyba niedługo będzie mógł wrócić do ćwiczeń, żeby utrzymać formę i ciało. No co, chciał zawsze wyglądać pociągająco dla swojego ukochanego. A od czasu… no, długiego czasu, ponieważ odkąd tamtej pamiętnej nocy pożaru nie był na siłowni. A przynajmniej nie ćwiczył, nie wspominając już o treningach strażackich. Wiadomo, to drugie to już dawno, dawno za nim i powinien się z tym na dobre pożegnać.
Pocałował Jake’a lekko w usta, ale dość szybko przeszedł do bardziej namiętnej pieszczoty. Przesunął łapkami po jego plecach, kończąc na pośladkach. Zdecydowanie nie pasowały mu te ubrania teraz, ani trochę, więc trzeba się ich pozbyć. Nie zajęło mu to długo i po chwili Jakie już był nagi, a Rayne dotykał jego ciało to tu, to tam, całował po kolei każdy fragment jego skóry, raz czule, raz nieco bardziej intensywnie, jak na przykład na piersi, na której zrobił mu malinkę. Nie będzie jej widać, więc Jake nie powinien mieć o to pretensji czy coś. Bo w sumie Rayne najchętniej zrobiłby mu taki znaczek na szyi, żeby był widoczny, no ale… Jakie chyba jeszcze nie podchodził do tego na takiej luzie, jak Athaway.
Zaczęło świtać, kiedy obaj leżeli przytuleni do siebie na sofie. Chyba wypadałoby przenieść się do tego łóżka i wsunąć pod ciepłą kołdrę.
- Chodźmy – zamruczał w końcu Rayne, podnosząc się. Wziął swojego ukochanego na ręce i zaniósł go do sypialni. Mickey oczywiście spał rozwalony prawie na całym łóżku, ale jakoś udało im się go delikatnie przesunąć na dół łóżka, robiąc miejsce dla siebie. Chyba woleli nie budzić na razie psa, bo jeszcze zachciałoby mu się iść na dwór, a obaj panowie byli zgrzani i spoceni, co nie było dobrą opcją na wyjście na zewnątrz.
Zasnęli właściwie od razu, przynajmniej Rayne, jak tylko położył głowę na poduszce, okryty kołdrą i trzymający w ramionach Jake’a. Moje, nikomu nie oddam. Poza tym, wiedział, że niedługo Mickey się obudzi i będzie ich trącał nosem i łapą, ponieważ będzie mu się chciało skorzystać. Ale to nic, Mickey był kochany.
Późnego popołudnia pierwszego stycznia Rayne nadal znajdował się w łóżku. Wyszedł dwa razy na dwór z psem i wracał do łóżka. A co, wolne było, kto mu zabroni. Niewiele było takich dni w roku, że mógł sobie tak poleżeć. Zwłaszcza, że obok leżał jego narzeczony. Oglądali sobie filmy, jedli i pili.
- Kiedy musisz wracać na uczelnię? – zapytał Rayne, kiedy popijał gorącą czekoladę. – Bo do mnie dzieciaki niedługo już zaczną przyjeżdżać. I musimy się jakoś dogadać co do twojej sesji, żebyś miał warunki do nauki – no jasne, że myślał o takich rzeczach, przecież martwił się o edukację swojego najukochańszego, chciał, żeby miał spokój i przygotował się do egzaminów.
– Bo jakby co, to się dogadam z rodzicami dzieciaków, że będę do nich jeździł, to nie powinno być problemem. Chyba – uniósł brew i skradł mu całusa czekoladowymi ustami. Później wziął sobie sałatki, którą dostali od rodziców Rayne’a. No co, trochę zostało ze świąt, a przecież nie można marnować jedzonka, które i tak im się kończyło. Szkoda.
UsuńRayne postarał się, żeby Jake miał ciszę w domu podczas nauki. Zabawiał jakoś dzieciaki jakimiś spokojnymi zadaniami. W życiu by nie pomyślał, że będzie się opiekować obcymi dzieciakami. Nigdy mu to do głowy nie przyszło, zawsze była wizja bycia strażakiem tak długo, jak to możliwe i sądził, że to „długo” potrwa zdecydowanie dłużej, a nie że skończy się przed trzydziestką. A teraz był prawie zawodową nianią i mógł ze spokojem stwierdzić, że to również satysfakcjonujące zajęcie. W końcu takie jakby wychowywanie młodego pokolenia; te dzieciaki siedziały u nich w domu po kilka godzin dziennie, więc… Może za x czasu, kiedy i oni zdecydują się na dziecko, to będzie się bawić razem z podopiecznymi Rayne’a. Ale to akurat są dalekie plany, nie ma co o tym myśleć. Najpierw Jake musi uzyskać dyplom, później lub w międzyczasie wezmą ślub (w końcu po coś były te oświadczyny), a potem mogą myśleć o czymś innym.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że Rayne poszedł z nim. Nie myślał nawet o tym, żeby czekać na niego tak po prostu w domu i…. no i czekać. To już wolał tam czekać, przynajmniej był blisko niego i mniej się denerwować… A nie, denerwował się raczej tak samo. W końcu to były bardzo ważne wyniki.
Wstał od razu, widząc swojego narzeczonego idącego w jego kierunku. Uspokoił się, widząc jego uśmiech. To znaczyło, że jest dobrze, że wyniki się poprawiają i z jego ukochanym jest coraz lepiej. Uf, na szczęście! I w końcu! Aż go objął mocno z tego wszystkiego i nawet pocałował w usta i nos.
- Możemy iść na pizzę, a wieczorem zrobimy ten mini zestaw – pogłaskał go po głowie, cały czas uśmiechając się. Złapał go za rękę i razem wyszli ze szpitala. No i jeszcze świeciło słoneczko, powoli zbliżała się wiosna. O tak, było naprawdę dobrze. Może za dobrze, przeszło Rayne’owi przez myśl, ale zaraz odgonił to od siebie. Nie chciał tak myśleć, nie teraz, kiedy szedł na obiad z Jakie’m.
Zaszli do jakiejś pizzerii. Jeszcze nie zdążyło się tu uzbierać ludzi, więc panowie zajęli miejsce gdzieś w kącie, żeby nikt im nie łaził i nie przeszkadzał. Zaraz też podbił do nich kelner z kartami menu.
- Wiesz, Jakie, tak sobie myślałem już o wakacjach. Niby jeszcze tyle czasu, ale można zacząć o czymś myśleć – spojrzał na niego uważnie. Mieli pieniądze, mieli domek na wsi. Nie wiedział jeszcze jak będzie wyglądała jego praca w wakacje. Ale Jake będzie miał bardzo dużo czasu wolnego, więc można by pomyśleć o jakimś ciekawym zagospodarowaniu go. Nie musieli się jakoś bardzo ograniczać. Mieszkania jeszcze nie szukali, a i tak Rayne za opiekę nad dziećmi dostawał całkiem niezłe wynagrodzenie. W końcu zajmował się czyimiś dzieciakami, to chyba nic dziwnego, że rodzice cenili sobie dobrą pomoc w kwestii swoich pociech. – Będziesz miał wolne trzy miesiące, ja jeszcze nie wiem, jak to będzie wyglądało, ale mamy więcej opcji niż ostatnio – zauważył i spojrzał w menu. – Oczywiście nie musimy tego planować już teraz, tylko tak ci mówię – uśmiechnął się. Później zaproponował jakąś pizzę, a do tego sok. Może z okazji dobrych wyników powinni iść zjeść coś innego gdzie indziej, ale obaj kochali pizzę, więc właściwie było dobrze. Wieczorem wybiorą się na wspólny spacer jak zawsze, a później… Później będą mieli czas tylko dla siebie. – O, możemy się jakoś na weekend wybrać do domku na wsi. Ale może najpierw kupimy ten samochód, żeby tak nie pożyczać wciąż od Erica… - zaczął się głośno zastanawiać. Właściwie, jak tak zaczynał o tym myśleć, to mieli trochę do zrobienia. Wypadło mu to na chwilę z głowy przez tę wizytę u lekarza i szczęście, jakie nim zawładnęło.
Bo rzeczywiście, trzeba było kupić samochód, rozejrzeć się za mieszkaniem, ogarnąć dom na wsi… Ale to były raczej przyjemne rzeczy. Jedne mniej stresujące, drugie bardziej, ale mogli robić to razem i Rayne był zadowolony. Wspólnymi siłami znajdą to, czego szukają.
UsuńKątem oka zauważył, jak do środka wchodzi ekipa panów strażaków. Jego ekipa. W cywilnym ubraniu, uśmiechnięci i czyści. Tak, przede wszystkim. Może mieli dzisiaj jakiś spokojniejszy dzień. Rayne zerknął na zegarek. Tak, już po zakończeniu zmiany.
- Moi koledzy przyszli – powiadomił Jake’a, patrząc na mężczyzn. – Powinniśmy się przywitać, co? – uśmiechnął się, tym razem spoglądając na swojego narzeczonego. Kiedyś chyba nie był zbyt zadowolony ze spotkania ich, chyba dlatego, że panowie strażacy byli bardzo pewni siebie…
Odkąd wtedy wrócili do domu, Rayne często przeglądał różne oferty i ogłoszenia z autami, ale też sprawdzał komisy samochodowe w mieście i w jego najbliższym otoczeniu. Nawet znalazł kilka ciekawych modeli, ale z drugiej strony chciał samochód bardziej nowszy, a nie taki sprzed dwudziestu lat. Najlepiej będzie, jak wybierzemy się do komisu, stwierdził, po raz kolejny zamykając laptopa i przeciągając się. Pomiział kota, który przyszedł się wygłaskać.
OdpowiedzUsuńKilka dni później czekał na Jake’a. Dzisiaj mieli jechać obejrzeć samochody. Po napływie pieniędzy na jego konto mógł zacząć myśleć poważniej o samochodzie. W końcu teraz było go na to stać, na benzynę, ubezpieczenie i całą resztę. Właściwie mógł kupić auto prosto z salonu, ale może lepiej nie szastać pieniędzmi aż tak. Miał nadzieję, że w komisie znajdą auto, które jest nowsze i nie będzie wymagało na start jakiś napraw. Och, no chyba że mówimy o klasykach, no to wiadomo.
- Nie, jest w porządku. Niedługo mamy autobus – powiedział, przyglądając mu się i głaszcząc psa. No nie lubił go tak samego zostawiać w domu, ale nie mogli go zabrać ze sobą autobusem. Znaczy mogli, ale jednak Rayne wolał go zostawić w mieszkaniu, żeby pilnował.
I tak niedługo później przechadzali się między rzędami najróżniejszych samochodów. Rayne dłużej zatrzymywał się przy terenowych autach i tych sportowych takich. Ach, ciężkie to życie, wybory takie trudne… Bo też nie chciał się zachowywać jak facet z krysyem wieku średniego. Bo przecież nie był aż taki stary, po pierwsze, a po drugie nie mieli dzieci z Jakie’m. A, no właśnie, przecież Jakie też będzie jeździć tym autem, więc dlaczego nie mieliby zdecydować się na jakiś sportowy wóz w sumie? No i mogli kupić sobie takie auto dwu- czy tam trzydrzwiowe, a później… później może zmienią go na taki duży terenowy… Kto wie. W końcu mają też dom na wsi… Naprawdę trudny wybór.
- Nie wiem, może po prostu wrócimy do domu i to przemyślimy? – zaproponował, patrząc na swojego narzeczonego.
Facet z komisu chyba za bardzo nastawił się na sprzedaż, bo zaczął im proponować jakąś super ofertę. Rayne’owi właściwie na tym nie zależało, ale skoro mężczyzna sam z siebie wychodzi z taką inicjatywą…
Po koniec dnia wracali autobusem z powrotem. Nie mogli kupić auta ot tak, bo nie mieli przy sobie pieniędzy, a w garażu ich budynku nie czekało wolne miejsce. Najpierw trzeba je wykupić u administratora, a potem można myśleć o tym, co tam wstawić. Rayne nie zajmował się tym wcześniej, ponieważ nie sądził, że tak szybko znajdą samochód, który na tyle im się spodoba, żeby go brać ze sobą. No i musieli jeszcze to przedyskutować sami.
Na początku maja wrócili po samochód. Machęli sobie chevroleta camaro SS z 1969 roku w kolorze czarnym. Owszem, wydali sporą ilość gotówki na to auto, ale z drugiej strony nie było aż tak źle, serio. Te nowsze było droższe, więc no. Mogli wrócić do domu nowym autem. A Rayne nie mógł przestać się uśmiechać. Zawsze klasyki podobały mu się bardziej niż te modern coś tam. No i jakby co, z tyłu zmieszczą się dwa transportery dla ich zwierzaków, także nikt nie zostaje pokrzywdzony. Ewentualnie ich kieszeń.
- Jak tym się prowadzi… - westchnął. – Koniecznie musimy jechać za miasto, żebyś też spróbował, kochanie – uśmiechnął się do Jake’a, kiedy stali na światłach i kiedy mógł go przy okazji pocałować. – To jak, w weekend jedziemy na wieś? Przy okazji trochę sobie odpoczniemy…
No, samochód mają, teraz mogą myśleć już o czymś innym. Było coś ważnego, ale nie wymagało to pospiechu.
W domu Rayne zawiadomił Erica, że mają nowy samochód i teraz to oni będą mogli podwozić gdzieś jego w ramach odwdzięczenia się. Do rodziców też zadzwonił, no ba. Musiał się pochwalić, że mają taki piękny samochód, z którego Rayne był bardzo zadowolony. No co, to tylko facet, lubił motoryzację. Zwłaszcza taką osobową klasyczną. Wieczorem z tego wszystkiego nie mógł utrzymać łapek przy sobie i co chwilę całował swojego narzeczonego, głaskał, przytulał.
Usuń- Wiesz, jak bardzo cię kocham? – zapytał, kiedy dotknął nosem jego nosa. – Baaaardzo – zamruczał i znów go pocałował. Aż Mickey szczeknął, patrząc na nich. Może się biedak zawstydził…
Rayne doszedł do wniosku, że bardzo spodobają mu się te wypady na wieś. Chociażby na weekendy, które obaj mieli wolne od pracy czy uczelni. Tam, na wsi, czekał na mich przytulony, aczkolwiek duży domek, spokój i cisza. I Mickey mógł sobie pobiegać tu i tam, wyszaleć się, a potem wskoczyć do wanny na ogrodzie (w końcu po tej całej bieganinie na bank się gdzieś pobrudził, bo się wytarzał w najlepsze jak to pies). Później zaś pewnie chciałby wskoczyć mokry do łóżka razem z Jake’em i Rayne’em, ale nie ma tak łatwo. Znaczy oby udało im się przekonać psa, aby jednak tego nie robił. Z psami bywało różnie przecież…
OdpowiedzUsuńNastępnego ranka Rayne podniósł się z łóżka i założył na siebie bokserki. Spojrzał na zasłonięte okno, które zostało uchylone na noc. Z dworu dochodziły śpiewy ptaków, które bardzo lubił Rayne. Taką pobudkę to się rozumie. Przeciągnął się, spojrzał na swojego narzeczonego, który jeszcze sobie spał, potem na psa, który kimał na plecach z łapaki w górze (tak, udało im się go położyć na jego posłaniu z nałożonym ręcznikiem i kocem), po czym zdecydował się iść na dół. Założył japonki na stopy i wyszedł z sypialni, kierując się do kuchni. Świeciło słońce, niebo było błękitne, raz na jakiś czas pojawiała się mała, biała chmurka. No generalnie taki trochę raj. I nawet nie zdążyło się jakoś bardzo tutaj zabrudzić od czasu ich ostatniej wizyty. Także sukces.
Rayne zaparzył kawę w tym takim dzbanku i nalał sobie do kubka. Podszedł do wyjścia na ogród i znów się przeciągnął, uważając na gorący napój w kubku. Może dzisiaj coś porobi, bo ogród nadal wyglądał na zaniedbany. Ale to chyba norma, skoro od dawna nikt tu nic nie robił.
Zaraz usłyszał Mickey’ego jak schodzi po schodach, a potem drepta do kuchni. Rayne odwrócił się w stronę pieseła i pogłaskał go na dzień dobry.
- Jak jesteś głodny, to w misce masz świeżą karmę, stary – poklepał go delikatnie po łebku, a potem otworzył drzwi na zewnątrz, żeby zwierzak mógł w każdej chwili sobie wyjść. Nagle Rayne pomyślał, że koniecznie msza kupić taki składany basen. Koniecznie!
Kilka minut później Athaway poczłapał z powrotem do sypialni, żeby się jeszcze na chwilę położyć z ukochanym. Wszedł do łóżka pod kołdrę i objął swojego narzeczonego oraz pocałował go w tył głowy. Moje. Jake był dla niego stworzony, ot co.
Nie chciał go budzić, niech sobie odpoczywa w tym pięknym i spokojnym miejscu. Ale nie mógł się powstrzymać od głaskania go po ramieniu, ręce i brzuchu. Moje kochane. Dzisiaj oprócz pracy w ogrodzie, mogliby znów posadzić Jake’a za kierownicą tym razem ich samochodu, żeby chłopak nabierał wprawy.
A za kilkanaście dni wybierali się na koncert, na który bilety były urodzinowym prezentem dla Jake’a od Rayne’a. Nie miał za bardzo pomysłu, a ostatnio jego ukochany dużo słuchał pewnego zespołu, a że akurat dawali koncert w jednym z bostońskich klubów… I Rayne się jeszcze załapał, to kupił i podarował mu je. Wybiorą się tam razem i będą się dobrze bawić. A, no i Rayne już też zaczął ich słuchać, żeby nauczyć się piosenek i nie robić później siary.
- Cześć, szkarbie – zamruczał, kiedy zauważył, że Jakie zaczyna się przebudzać. – Jak się spało w tym wspaniałym miejscu? – przeczesał jego włosy palcami. No ładnie już im te włosy odrastały, chociaż Rayne regularnie je ścinał. – Chcesz usiąść dzisiaj za kierownicą naszego super auta? Później możemy wybrać się na piknik. Znajdziemy sobie jakieś miłe miejsce, zabierzemy naszego psa obronnego i spędzimy miło czas. O, wieczorem możemy zrobić grilla – zaczął wymyślać na poczekaniu. Ale to takie wakacyjne miejsce, że no…
Po porannych czułościach, Rayne podniósł się z łóżka i wrócił znów do kuchni, żeby przygotować na śniadanie jajecznicę ze szczypiorkiem. No raczej, że to miał, bo wstąpił wczoraj do sklepu. Gdyby przyjeżdżali tu częściej, to może mogliby zacząć hodować warzywa i owoce w ogrodzie, ale czy to był taki dobry pomysł, to chyba nie bardzo. Wymagałoby to dużo pracy, a ich życie jak na razie i przez długi najbliższy czas kręci się w Bostonie.
Usuń- Śniadanie! – zawołał i o dziwo (albo i w sumie nie) przybiegł pies. – No weź, dopiero, co zjadłeś swoje i nie dostaniesz na razie więcej, bo się będziesz źle czuł. A tego przecież nie jesz – spojrzał uważnie na zwierzaka, który tylko przekręcił łeb i wystawił jęzor w uśmiechu. Rayne pokręcił głową z uśmiechem, a potem nałożył śniadanko na talerz. Sam zamierzał zjeść z patelni. – Kawy czy herbaty, kocie? – zapytał, kiedy Jake znalazł się obok niego.
Czas na pikniku minął im bardzo szybko, ale za to bardzo przyjemnie. Śmiali się i rozmawiali w najlepsze, bawili się z psem, zjedli przygotowany wcześniej prowiant. Oczywiście, że Rayne nie mógł się powstrzymać i całował raz po raz swojego narzeczonego. To normalne w jego przypadku, lubił to robić, Jakie był taki słodki i uroczy. Należały mu się wszelkie pieszczoty, a Rayne lubił mu to dawać.
OdpowiedzUsuńWkrótce jednak musieli wracać do Bostonu. Diablo bardzo ucieszył się na ich widok, ocierał się o nich w nieskończoność. I dobrze, ponieważ Rayne obawiał się, że kot raczej się na nich obrazi; obróci się ogonem, położy się na parapecie (nadal ogonem do nich) i będzie ich ignorował, totalnie olewając ewentualne przekąski. Cóż, przynajmniej wtedy mieliby czas, żeby się ze spokojem rozpakować, a tymczasem musieli głaskać kota jedną ręką, a drugą wykładać kolejne rzeczy z walizek. Dobrze, że mieli ich mało (ubrań i kosmetyków), dlatego poszło nawet sprawnie.
Kolejne dni mijały im w spokoju; Rayne nie narzekał, wolał taki spokój niż jakby coś miało się dziać, serio. Za dużo przechodzili razem (osobno zresztą też), żeby teraz jeszcze martwić się jakimiś poważnymi sprawami. Poza tym, zbliża się wieczór koncertu, którego Athaway nie mógł się doczekać. Właściwie to tam nie był jego jakiś ulubiony zespół, Jake’a raczej też nie, ale to zawsze dobry sposób na spędzenie czasu poza domem na jakiejś imprezie. Później wybiorą się do kina albo do teatru. W sumie… jeszcze nie byli razem w teatrze. Koniecznie muszą to omówić.
Przed wyjściem na koncert przebrali się, najedli w razie czego i dosypali zwierzakom karmy do misek. No, potem Rayne wezwał taksówkę, żeby nie musieli się tachać autobusami. Rayne sam też nie chciał prowadzić, bo nie wiadomo jak z parkingiem i może będzie chciał sobie wypić piwo później. Chociaż z tym drugim to raczej nie, bo wiadomo jaki jest Rayne, no ale no. Poza tym własny, nowy samochód w pobliżu takiego zbiegowiska ludzi? Wolał nie ryzykować.
- Gotowy? – zapytał, kiedy otrzymał telefon, że taksówka już czeka na dole. – Wyglądamy chyba dobrze, co? – zaśmiał się, patrząc na siebie w skórzanej kurtce i trampkach.
Droga na miejsce nawet nie zajęła im tyle czasu, ile sądził Rayne, że im zajmie. Kierowca pojechał jakąś inną drogą i wkrótce mogli wysiąść i iść stanąć w kolejce do wejścia do klubu. Tak, koncert odbywał się w jednym z bostońskich klubów. Ani Jake, ani Rayne nie chodzili do takich miejsc, ponieważ w ogóle ich to nie jarało. Ale skoro tutaj odbywał się koncert, no to są. Przy okazji rozejrzą się, jak to wygląda; czy tak jak w serialach i filmach czy inaczej… No co, nigdy nic nie wiadomo, jak to mówił Rayne.
Wkrótce weszli do środka. Było nawet sporo osób już i oczekiwało na zespół. Rayne trzymał mocno Jake’a za rękę, żeby mu się nie zgubił i przyciągnął do siebie, kiedy stanęli sobie z boku. Miejsca siedzące były już zajęte. Położył jedną dłoń na kieszeni narzeczonego, sprawdzając czy ma telefon w razie czego.
- Jak będziesz chciał gdzieś iść, to powiedz, pójdę z tobą – może i Rayne był nadopiekuńczy, ale martwił się o swojego ukochanego. Nie chciał, żeby stała mu się krzywda, a w takim tłumie o to łatwo. Duża, nieduża, ale zawsze obaj byli narażeni na cios z łokcia na przykład.
Koncert się rozpoczął, Rayne kiwał głową w rytm muzyki i uśmiechał się lekko. I wszystko było w porządku i nic nie zapowiadało tego nagłego huku, który na chwilę odebrał słuch eks strażakowi.
Ostre światło oślepiło go. Nie słyszał wrzasków innych ludzi, nie widział jak inni padają na podłogę. Nie widział i nie słyszał swojego ukochanego, którego próbował szybko złapać, jednak jego ręce nie natrafiły na niego.
Usuń- Jake! – krzyknął, ale nie usłyszał tego. Miał wrażenie, że znajduje się w jakimś zupełnie pustym, odizolowanym i wyciszonym pomieszczeniu. Dopiero po chwili zorientował się, że już nie stoi przy ścianie; leżał na ziemi w okruchach szkła. Coś wbijało się w jego ręce, zapewne to potłuczone szkło, ale nie czuł tego bólu, po prostu coś jakby mu przeszkadzało. – Jake! – spróbował jeszcze raz, ale to nic nie dawało. Ostre, białe światło zmieniło się w mrok, zupełną ciemność. Rayne czuł się tak zdezorientowany brakiem jakiejkolwiek widoczności i brakiem jakiegokolwiek odgłosu, w dodatku nie czuł nigdzie Jake’a, że przez jego ciało przeszedł ogromny strach. Nie mógł odnaleźć swojego ukochanego, wyciągając ręce przed siebie. Co się z nim stało?! Gdzie on był? – JAKE! – spróbował raz jeszcze, kiedy powoli do jego uszu zaczęły dochodzić jakieś szmery, niewyraźne dźwięki. To było przerażające.
Powoli spróbował się podnieść, kiedy poczuł przeszywający ból w nodze. Coś było bardzo, bardzo nie tak. Nieco drżącą ręką sięgnął do nogi. Coś się tam stało, bardzo niedobrego, ale nie miał czasu nad tym myśleć. Cały ciężar ciała przerzucił na drugą nogę, wspomógł się dłońmi i po chwili opierał się o ścianę. Odgłosy stawały się nieco wyraźniejsze. Słyszał krzyki i hałas przedzierających się ludzi. Kurwa, a jeśli Jake leżał gdzieś dalej i ci ludzie… - JAKE! – Rayne sięgnął do kieszeni po telefon. Na pewno gówno mu to da, telefony pewnie są popsute, a nawet jeśli działają, kto nikt nawet nie poczuje wibracji. Ale musiał spróbować. Żeby chociaż włączyć latarkę i poszukać Jake’a. Kiedy włożył rękę do kieszeni przypomniało mu się, że ma poranione ręce. Miał też wrażenie, że ma ranę na głowie i na twarzy. Ale jedyne, o czym myślał, był Jake. Jego życie.
Tak jak sądził – nie udało mu się nigdzie dodzwonić. Przeklął ostro w myślach i zaczął się przedzierać przez tłumy, rozglądając się i nawołując. Kolejni ludzie popychali go, zderzali się z nim co powodowało, kawałeczki szkła wbijały się bardziej w jego skórę. Jednak to nie było ważne; gorsza rzecz działa się z jego nogą. Rayne zdążył już zauważyć, że w lewej kończynie utknął mu spory kawałek szkła. Pewnie z jakiegoś stolika ze szklanym blatem. Zachował resztki świadomości i nie wyjął go, pamiętał, że tak się nie robi i może to zrobić tylko lekarz.
OdpowiedzUsuńNie wiedział, kiedy dokładnie go wyprowadzono, ale doświadczył jeszcze drugiego wybuchu. Na szczęście nie oberwał tak mocno jak przy pierwszym. Co tu się, kurwa, dzieje?, myślał gorączkowo. Z klubu wyprowadził go strażak, jak się okazało – jego kolega.
- Jake… znajdźcie Jake’a – poprosił go, mocno zaciskając palce na jego ramionach. Nie usłyszał odpowiedzi, dając się posadzić na tyle karetki. Błysk świateł pojazdów uprzywilejowanych skutecznie go oślepiał. Przyjechało sporo wozów strażackich i karetek. Zjawiała się również policja. Rayne natomiast nie miał czasu się rozglądać i przyglądać wyprowadzanym ludziom w gorszym lub lepszym stanie. Nie chciał też tu siedzieć i czekać, aż ratownik medyczny się nim odpowiednio zajmie. Halo! Przecież musiał znaleźć Jake’a! Tylko na tym mu zależało. Dlatego zaraz podniósł się z miejsca i wyruszył na poszukiwania.
Na szczęście nie trwało to długo i zaraz trzymał go mocno w ramionach. O tak, jak dobrze! Znalazł go! Trzymał go przy sobie! Teraz to już na pewno go nie puści. – Chodźmy do domu – szepnął. I serio chciał iść z nim do domu bez żadnych opatrunków i tak dalej. Nie chciał, nie miał na to czasu. Chciał się znaleźć w domu, bezpiecznym mieszkaniu, gdzie czekały na nich zwierzaki.
Ostatecznie wrócił z Jake’iem do tej samej karetki, z której uciekł. Tym razem ratownik od razu do niego podszedł. Okazało się, że Rayne musi jechać do szpitala, ponieważ rana na jego nodze była dość głęboka i przyda się poważniejsze szycie. Poza tym, Jake też wymagał porządnej opieki medycznej. Jego rana na głowie nie wyglądała za dobrze.
W samym szpitalu spędzili bardzo długo. Nie wiadomo kiedy zjawił się Eric, który usłyszał o wybuchu w telewizji, a potem nie mógł się dodzwonić do żadnego z nich. Był bardzo przejęty i przerażony tym, co się stało. Kamień spadł mu z serca, kiedy dowiedział się, że jego przyjaciele żyją, tylko są ranni. A kiedy nadarzyła się okazja, to mocno ich przytulił.
Ostatecznie Rayne miał szytą ranę na nodze, łuk brwiowy i kilka głębszych ranek na rękach. Miał szczęście. Słyszał, że nie wszyscy wyszli z tego żywi. Byli też tacy, którzy mieli poważniejsze rany, na przykład poparzoną skórę, połamane nogi, żebra… Rayne pamiętał takie widoki za czasów, kiedy pracował jeszcze jako strażak. Co prawda jemu nie zdarzyło się jechać do wybuchu bomby, ale do wybuchów w fabrykach.
- Padam – stwierdził w końcu Rayne, kiedy objął ramieniem Jake’a. Kierowali się do wyjścia ze szpitala. Był już późny poranek, sytuacja w samym szpitalu się uspokoiła, lekarze zajęli się wszystkimi rannymi. Jego koledzy strażacy też pewnie mieli już fajrant. – Cieszę się, że w końcu do domu. Marzę o kąpieli i łóżku – dodał, kiedy wyszli na zewnątrz. On i Jake zostali przebadani i opatrzeni. Rayne bał się o ranę na głowie Jake’a. Takich urazów nie można ignorować. Zastanawiał się również, czy Jake będzie miał koszmary związane z tą nocą.
Eric odwiózł ich do domu i pomógł im tam nawet dojść. Później wrócił do siebie, mówiąc, że jakby co, to jest pod telefonem i mają dzwonić.
Mickey jak zawsze cieszył się jak szalony, Diablo zresztą też się cieszył i witał swoich właścicieli. Zwierzaki pewnie od razu wyczuły, że coś jest nie tak. Rayne zamknął drzwi i oparł się o nie, wzdychając ciężko.
Usuń- Tak bardzo cię przepraszam, Jakie… - zaczął w końcu cicho. – Żałuję, że kupiłem te bilety… Gdyby nie to… - podszedł do niego i złapał go za ręce. – Przepraszam też za to, że cię wtedy opuściłem… Nie wiem, co się wtedy stało, że cię nie utrzymałem przy sobie – spojrzał mu w oczy. – Tak się bałem, że ty… że stało się coś bardzo, bardzo niedobrego – jego głos powoli się załamywał, a w oczach pojawiły się łzy. Nie miał czasu powiedzieć mu tego w szpitalu, cały czas byli zajęci przez lekarzy i pielęgniarki. Poza tym, bał się tego powiedzieć, ponieważ naprawdę myślał, że to jego wina. Przecież mogli zrobić coś innego, to, co zawsze przynajmniej. A on naraził swojego ukochanego na… Nawet nie chciał o tym myśleć. Rayne opuścił głowę, pochylił się i oparł czoło o ramię Jakie’ego. Zaraz też objął go mocno w pasie. Ale na szczęście dla nich skończyło się to dobrze. Rany się zagoją.