Obracam wszystko w czarny żart.
Kryję wciąż chwile, gdy żyję.”
Rayne
Athaway
30 lat / strażak / ratuję życie ludzi, bo sam nie potrafię ocalić
swojego / nowotwór serca
Całe życie o czymś marzysz i to
dostajesz. Jesteś szczęśliwy, że możesz robić to, co kochasz, wiesz, że właśnie
to cię uszczęśliwia i czujesz, że wygrałeś życie. A przynajmniej osiągnąłeś
połowę sukcesu. Jeszcze tylko ktoś, z kim mógłbyś dzielić tę radość z życia i
możesz śmiało powiedzieć, że jesteś zwycięzcą.
Zawsze cieszyłeś się ze
wszystkiego, co miałeś, nigdy nie narzekałeś, ponieważ wiedziałeś, że jest
dobrze. Radosny, z uśmiechem, wchodziłeś w każdy etap życia, przyjmując porażki
na klatę, godząc się ze swoimi błędami – przecież każdy je popełnia.
A potem trafiasz do szpitala i
dowiadujesz się, że twoje wygrane życie się wkrótce skończy, ponieważ chorujesz,
i to dość poważnie. Co zrobisz z pozostałym czasem? Na co się odważysz? Komu
wyznasz miłość? Skoczysz na bungee? Może przeprosisz za swoje błędy? I
najważniejsze – przyznasz się komuś o swojej chorobie?
Jake czysto teoretycznie nie wierzył w istnienie duchów i jeszcze jako nastolatek nie miał najmniejszego problemu z pójściem na cmentarz o porze, która zdecydowanie nie była do tego przeznaczona, jednak po usłyszeniu słów zaprzyjaźnionej pielęgniarki poczuł autentyczny strach. Od momentu wydania wyroku - czy też diagnozy - lęk nie opuszczał go nawet na minutę, a tego feralnego dnia spotęgował się przynajmniej trzykrotnie. Zdążył przyzwyczaić się do swojej małej, sterylnej sali, chociaż gdyby nie ten maleńki szczegół, ugryzłby się w język i jak przystało na dobrze wychowane dziecko, potulnie przeniósłby się do wyznaczonego mu odgórnie nowego miejsca pobytu, powszechnie nazywanego onkologią. Wiadomość o tym, iż zajmie łóżko zmarłego mężczyzny, tym samym przybierając miano sąsiada starszego o dziesięć lat nieznajomego, skutecznie ścięła go z nóg, zapierając dech w piersiach i nie dając szansy na poukładanie szalejących pod czaszką myśli. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego obawy są w głównej mierze irracjonalne i oderwane od rzeczywistości, lecz nie mógł nic poradzić; bał się, że siadając na brzegu łóżka śmierci, w ekspresowym tempie podzieli losy anonimowego nieboszczyka, nie mówiąc już o tym, co stałoby się, gdyby jakimś cudem na dłużej zamknął oczy i odpłynął do krainy snów. Wizja nieprzeniknionej ciemności i pamięć o zmarłym sprawiały, iż zaczynał trząść się jak targane silną wichurą chorowite drzewo, mające lada chwila zostać wyrwane razem z korzeniami. Nie zrezygnował z błagania pielęgniarki o zmianą zdania i miał gdzieś argument odnośnie jego dorosłości. Sam Jake uważał, że wiek to jedynie liczba, tym bardziej widniejąca zaledwie od tygodnia na przodzie dwójka. W dalszym ciągu czuł się jak zagubiony dzieciak, brutalnie zabrany z domu i zamknięty w wielkim gabinecie tortur.
OdpowiedzUsuńTuż po kolacji usiadł na dostarczonym przez medyka wózku - co było koniecznością ze względu na wyniszczoną chorobą nogę - zaciskając mocno palce na jego obu metalowych rączkach. Podczas jazdy spoglądał w kierunku okien, dochodząc do wniosku, iż już niedługo ziści się jego najgorszy - przynajmniej najgorszy w tym jednym, konkretnym dniu - koszmar: noc i przymus zgaszenia świateł. Nie miał odwagi poprosić o zamocowanie na jego nowym stoliku nocnej lampki wiedząc, że najprawdopodobniej zostanie wyśmiany. W końcu prąd kosztował, zwłaszcza w tak wielkim szpitalu.
— Panie Athaway, ma pan nowego współlokatora — Jake nawet nie zaszczycił wymienionego z nazwiska mężczyzny krótkim spojrzeniem, zasłaniając połowę twarzy rękawem piżamy. Jego przerażony wzrok spoczął jednak na łóżku, które z pozoru wyglądało całkiem normalnie. Gdyby nie fakt, iż niecałą dobę wcześniej konał na nim pokonany przez raka pacjent.
— Nie zostanę tu.... nie będę tu spać — wychrypiał, zbierając się na odwagę i wyciągając rękę w stronę jasnowłosej pielęgniarki. Czuł, jak pod powiekami zbierają mu się łzy, jednak miał to głęboko gdzieś; paraliżujący strach przed nadchodzącą ciemnością i nocą spędzoną w łóżku zmarłego stał się dostatecznym motorem napędowym, zmuszającym do podjęcia skazanej na porażkę walki. Wtulił buzię w przyniesioną z własnego domu poduszkę, starając się wyeliminować z głowy dźwięk zamykanych przez wyprowadzoną z równowagi kobietę drzwi. Pociągnął nosem, łkając cicho i co rusz wycierając mokre policzki.
Jake nie wiedział dlaczego, jednak na dźwięk głosu mężczyzny momentalnie się uspokoił, rozluźniając palce, które w nerwowym geście ściskały nadmiar materiału białego prześcieradła. Jego ton, i przede wszystkim wypowiedziane słowa, już po pierwszym zetknięciu budziły zaufanie, dlatego też nie umiał powstrzymać się przed podniesieniem głowy i spojrzeniem na jego twarz. Patrzył na nią idealnie okrągłymi oczami, przez ułamek sekundy czując, jak całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz, nie mający nic wspólnego z chłodem czy innego tego typu czynnikiem zewnętrznym. Patrzył tak przez kolejne krótkie momenty, otwierając usta i dalej milcząc jak grób. Zapewne wyglądał jak wyciągnięta z wody ryba, która dokładała wszelkich starań by zaczerpnąć powietrza, jednak za sprawą związanego w supeł języka nie dawał rady wyrzucić z siebie jednego logicznego zdania, nie mówiąc już o wykonaniu tak banalnej czynności, jaką było przedstawienie się. Nie umiał też wyjaśnić o co tak naprawdę mu chodziło i przeczuwał, że każda próba wytłumaczenia spełzłaby na niczym; po pierwsze wstydził się tego nagłego wybuchu słabości, a po drugie potraktowanie go jak małego chłopca zaowocowało zwiększeniem się zasięgu owego speszenia. Sukcesywnie tracił rozeznanie, nie mając pojęcia, czy to osoba Rayne'a obudziła w nim aż tyle sprzecznych emocji. Chciał wypaść w jego oczach jako poważny młody mężczyzna, a nie jak zapłakane i wystraszone dziecko, jednak na własne życzenie zaprzepaścił szansę pokazania się w jego oczach jak ktoś warty uwagi. W zasadzie nie zależało mu na cudzym uznaniu, aczkolwiek w nowo poznanym mężczyźnie krył się ułamek czegoś, co przyciągało Lancastera z nieznaną mu wcześniej intensywnością. Chciał odkryć jego osobisty sekret, patrząc na tę przyjazną twarz i trwale zapomnieć o strachu, który aktualnie w minimalnym stopniu ulotnił się.
OdpowiedzUsuń— Jestem Jake — odpowiedział, podnosząc się na łokciach do pozycji siedzącej. Piekły go oczy, a widziany obraz stał się odrobinę zamazany, jakby jego wzrok popsuł się pod wpływem następnego już nowotworowego nawrotu. Zamrugał parokrotnie, nareszcie odzyskując względną kontrolę nad własnym zachowaniem; cieszył się, że udało mu się powstrzymać łzy, po których jedyną pamiątką został zachrypnięty głos i zaczerwienione białka oczu. — I nie, naprawdę nie trzeba — dodał, nie mogąc wyjść ze zdziwienia, iż mężczyzna gotów był poświęcić się dla obcego rozwydrzonego gówniarza, który poprzez płacz chciał zagarnąć dla siebie wszystko to co tylko chciał, chociaż w stanie faktycznym mijało się to z prawdą.
— Wytrzymam do rana, a jutro może uda mi się poprosić ordynatora o nowe łóżko. Poza tym miałem już kilka planów, nie będę musiał tu siedzieć — Jake zawsze zabijał stres nadmiernym monologiem, który zazwyczaj usypiał niezainteresowanego słuchacza. Teraz także opowiadał z wymuszonym przejęciem o spacerze i spędzeniu dnia w zagospodarowanym dla pacjentów pomieszczeniu, w którym mogli pooglądać telewizję, skorzystać z internetu czy poczytać książkę, z dala od szpitalnego gwaru.
— Ale to miłe z twojej strony — dodał prawie szeptem, wyciągając się w stronę nocnej szafki, do której włożono już wszystkie jego rzeczy, które musiał mieć pod ręką. Wyciągnął małą latarkę, przekręcając gałkę i sprawdzając, czy jeszcze działa. Baterie mimo częstego użytkowania nie zbuntowały się i wciąż intensywnie oświetlały pomieszczenie, w którym z minuty na minutę zaczynało robić się coraz ciemniej.
— Światło będzie ci przeszkadzać zasnąć, prawda? — zapytał, nie łudząc się, że ktokolwiek pozwoli mu zakłócać ciszę nocną, nawet za pośrednictwem nikłego promienia światła.
Może to sprawka czekolady, która podobno zwiększała w ludzkim organizmie poziom endorfin i niwelowała smutki czy depresję, ale humor Jake'a odrobinę się polepszył. Nawet kąciki jego ust wygięły się nieznacznie ku górze, co zdarzało się mu wyjątkowo rzadko. Jeszcze przed zachorowaniem był otwartym i towarzyskim chłopakiem, dla którego samotność - chociażby ta chwilowa - była czymś nie do zniesienia, jednak teraz to on sam wybrał ją na swoją jedyną towarzyszkę. Całymi dniami potrafił przesiedzieć zamknięty w swoich czterech ścianach, raptem dwa razy dziennie wychodząc do położonej tuż obok łazienki. Milczał długimi godzinami, ignorując prośby rodziców i robiąc na złość nie im, a przede wszystkim samemu sobie. Mimo wszystko wolał umierać w pojedynkę, niżeli patrzeć na ich przygnębione z bezsilności miny. Aktualnie nie wiedząc czemu, miał ochotę na spędzenie czasu z Raynem, który ciągle pozostawał dla niego zamkniętą księgą; nie znał jego historii, nie miał pojęcia na co choruje i mógł się jedynie domyślać, że jego zachowanie ukierunkowane jest dobrymi i szczerymi intencjami. Jake nigdy nie był dobrym obserwatorem i daleko było mu do uzyskania miana zastępcy Sherlocka Holmesa, dlatego też nie wywęszył żadnego podstępu ani nie dostrzegł w jego słowach czy gestach nieprawidłowości, która zburzyłaby obraz miłego trzydziestolatka, w sam raz nadającego się na starszego kumpla. Lub kogoś więcej, aczkolwiek o tym przynajmniej na chwilę obecną wolał nie myśleć.
OdpowiedzUsuń— Dzięki — odpowiedział, bez zastanowienia odłamując kawałek czekolady i wkładając go sobie do ust. W ostatnim czasie nie przywiązywał zbytniej wagi do jedzenia, ograniczając się do dwóch prostych zasad: odsuwania od siebie talerza i ignorowania jego zawartości, lub automatycznego przeżuwania pokarmu, którego tak czy siak nie rozpoznawał. Przy Ray'u zdawał sobie sprawę z tego co robi, po raz pierwszy od dawna czując, że żyje. Choć w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu.
— Jasne, możemy pójść razem. A jakie masz planszówki? — zapytał, po raz enty udowadniając, że ma zdecydowanie za długi język. Jego mentalność dziecka dawała o sobie znać praktycznie na każdym kroku, ze szczególnym naciskiem na okres pobytu w szpitalu, i powoli zaczynało go to denerwować. Odwrócił wzrok, opadając głową na poduszkę i kładąc tuż obok niej latarkę, którą włączył w dokładnie tym samym momencie, w którym na całym oddziale zgasło światło, ogłaszając ciszę nocną. Światło latarki dawało mu względne poczucie bezpieczeństwa, jednak nawet najcichszy szum wiatru dochodzący zza nieszczelnych okien sprawiał, że chował głowę pod kołdrę i przeczekiwał, aż ponownie nastanie idealna, niezmącona niczym cisza. Drżał na myśl o niespodziewanej wizycie gościa zza światów, roszczącego sobie prawa do swojego łóżka, ale nie chciał i nie zamierzał zadręczać Rayne'a swoimi lękami. W końcu on również nie przybył do szpitala na wakacje, i jemu także należał się spokój i odpoczynek. — Pójdę już spać. Dobranoc — szepnął, przygotowując się psychicznie do długiej i ciężkiej nocnej męczarni, okupionej niewyspaniem, zmęczeniem i przewracaniem się z boku na bok. Wszystko, byleby jakoś dotrwać do rana.
Jego własny krzyk wystraszył nawet jego samego. Obudził się zlany zimnym potem, oddychając głośno i powtarzając w myślach, że to tylko sen. Niesamowicie realny koszmar, który prawdopodobnie zapamięta do końca swojego życia, czyli przez stosunkowo krótki czas. W trakcie tej raptem paru godzinnej drzemki, będąca na wyczerpaniu bateria w latarce zdążyła wyzionąć ducha, tym samym odbierając chłopakowi jedyne źródło światła, dzięki któremu nie wpadł jeszcze w najprawdziwszą histerię. Salę onkologicznego oddziału wypełniały egipskie ciemności, pomimo których dostrzegł - albo bardziej poczuł - jak trzęsą mu się dłonie. Zamrugał gwałtownie w celu pozbycia się sprzed oczu widoku, za pośrednictwem którego sukcesywnie zaczynało drżeć całe jego ciało. Chciał jedynie, by w tym konkretnym momencie ktokolwiek z bliskich mu osób znalazł się tuż obok, przytulając go i szepcząc na ucho, że wszystko będzie dobrze. Potrzebował dotyku jak jeszcze nigdy wcześniej, i być może dlatego odważył się zrobić coś, czego później tak bardzo żałował.
OdpowiedzUsuńTo tylko sen, powtórzył w myślach, dosłownie moment później słysząc te same słowa wypowiedziane na głos. Podniósł głowę, napotykając wzrokiem na twarz Rayne'a, którą dzięki otaczającej ich ciemności widział jedynie w lekkim zarysie. Jego ciepły ton głosu i głaskanie po włosach wystarczyło, aby chłopak pękł niemal całkowicie; jego silnie wyglądające ramiona wybrał na najlepszy schron, odgradzający go od przeżytego sennego koszmaru. Przylgnął do jego ciała, ufnie wtulając głowę w klatkę piersiową i zaciskając drobne palce na materiale szpitalnej piżamy, przesiąkniętej tym specyficznym, niekojarzącym się z niczym przyjemnym zapachem. Odsunął się jednak zdecydowanie zbyt szybko i mógł założyć się, że jego blade policzki pokrył szkarłatny rumieniec. Wierzchem dłoni wytarł wilgotne od potu skronie i czoło, odsuwając się i odwracając głowę, by wlepić niewidzące spojrzenie w widniejący na niebie księżyc; jedyne źródło naturalnego oświetlenia.
— To on po mnie przyszedł — powiedział zamiast bardziej adekwatnego do okoliczności przepraszam. Jake już dawno przestał kogokolwiek przepraszać, nie widząc w tym najmniejszego sensu. Gdyby rzeczywiście zaplanował to zrobić, zostałby zmuszony do codziennego proszenia o wybaczenie za kłopoty, które zrzucił na barki bliskich mu osób za pośrednictwem choroby. Dlatego odpuścił. — Ten facet, który leżał tutaj przede mną — sprecyzował, zaczynając snuć opowieść o śnie, przez który każda następna noc stanie się istnym horrorem. Mówił o tym, jak mężczyzna owiany typową dla ducha poświatą wkroczył do pomieszczenia, ciągnąc za sobą i zaprowadzając w miejsce, które o wiele bardziej pasowało do ich dwójki. W międzyczasie zarzucał go pretensjami - choć i to brzmiało łagodniej niż w rzeczywistości - o zajęcie jego łóżka, które pomimo śmierci wciąż należało wyłącznie do niego. Obudził się z krzykiem w chwili, w której nieznajomy wskazał mu nowe, zarezerwowane tylko dla Jake'a: Ty będziesz spał tutaj, powiedział aż nazbyt wyraźnie, popychając go w stronę otwartej trumny.
— Ale to tylko sen — powtórzył po raz kolejny, chociaż ani trochę w to nie wierzył. — I nie zdziwię się, jeśli teraz zrezygnujesz z tych planszówek. Pewnie już masz mnie dosyć — dodał, starając się brzmieć obojętnie, jak gdyby wcale nie zależało mu na wspólnym spacerze z człowiekiem, który potrafił uspokoić go kilkoma słowami. — Może spróbowałbym załatwić sobie przepustkę na cały dzień, dawno nie byłem w centrum — powiedział bardziej do siebie niż do niego, wątpiąc, aby przez wzgląd na nogę pozwolili mu wyruszyć w drogę dłuższą, niż ta przewidziana na spacer wokół budynku szpitala.
Wiedział, że wyglądem i zachowaniem przypominał dziecko, jednak propozycję dotyczącą opowiedzenia mu bajki na dobranoc uznał za nieco przesadzoną. W końcu nawet w domu nie oglądał tych wszystkich popularnych kreskówek, o których co jakiś czas zawzięcie rozprawiali jego niegdysiejszy koledzy ze szkoły średniej i obrażał się, kiedy po ukończeniu osiemnastu lat wciąż miał nałożony obowiązek wracania do domu o dwudziestej drugiej, co uważał zresztą za totalny absurd. Zmienił się jednak o trzysta sześćdziesiąt stopni po zamieszkaniu w szpitalu, gdzie z dziewiętnastolatka zamienił się w rok starszego chłopaka. Nie obchodził go przyniesiony przez siostry oddziałowe mały tort i nie wsłuchiwał się w śpiewane od niechcenia sto lat, które z ust wszystkich zgromadzonych brzmiało raczej jak wyjątkowo nieśmieszny żart oblany sporą ilością ironii. Tak samo przestało obchodzić go to, że wszyscy zgodnie zaczęli traktować go jak chłopca, wymagającego całkowitego nadzoru i opieki; generalnie było mu to nawet na rękę. Przygnębiający budynek szpitala, widok ogólnego cierpienia, łez, sal tortur, głów owiniętych kolorowymi chustami i wizja wszechobecnej śmierci obudziły drzemiące w nim dziecko, z którym nierozerwalnie się utożsamił. Epatował tym na każdym kroku, mimowolnie kreując się na wizerunek typowej sierotki Marysi, płaczącej po kątach i nie potrafiącej pogodzić się z szarą rzeczywistością. Nie udawał kogoś kim nie był, dlatego też tak łatwo zaakceptował propozycję Rayne'a - chociaż i tak nie miał nic do gadania. Ułożył się wygodnie i przycisnął policzek do poduszki, przymykając powieki i w spokoju wsłuchując się w słowa bajki, opowiadanej tym ciepłym, działającym jak najlepsze lekarstwo głosem. Był zmęczony, aczkolwiek słuchał z zapartym tchem, żałując, że opowieść okazała się być aż tak krótka, jak to bajka. Westchnął cicho, gdy historia zakończyła się obowiązkowym happy end'em, biorąc do siebie słowa mężczyzny i zapominając o duchach, zemście zmarłego nieznajomego czy też innych wywołujących lęk kwestiach. Zamiast tego rozmyślał nad kontynuacją historii dzielnego strażaka, wymyślając własne, alternatywne zakończenie jego niebezpiecznych przygód.
OdpowiedzUsuń— Tak, śpię — mruknął na wpół przytomnie, przekręcając się na lewy bok i zapadając w długi, wolny od koszmarów sen.
Zrzucił całą winę na przemęczenie i ciężką noc, jednak obudził się co najmniej o trzy godziny po wyznaczonym czasie. Zazwyczaj otwierał oczy o siódmej, przyzwyczajony do ułożonego od a do z harmonogramu, zatem zdziwił się widząc, że wskazówki zegarka pokazują dziesiątą czterdzieści pięć. Tym dziwniejszy był fakt, że ani pielęgniarki, ani którykolwiek z dyżurujących lekarzy nie obudzili go na śniadanie czy przyjęcie porcji leków; przetarł zaspane i wciąż lekko zapuchnięte od minionego płaczu oczy, wodząc wzrokiem po opustoszałej dwuosobowej sali. Jego uwagę w pierwszej kolejności przykuł leżący na nocnej szafce talerz z kanapkami, na których widok poczuł rzadko spotykany u siebie głód. Bez zbędnego czekania zabrał się za jedzenie, popijając spore kęsy chłodną herbatą, by następnie zastąpić piżamę ulubionymi dresami i kierowany ciekawością wyjść na szpitalny korytarz. Dla własnego komfortu zgarnął po drodze dwie kule, stanowiące idealne podparcie pod obolałą i wielokrotnie połamaną nogę, z którą powoli żegnał się każdego nowego dnia.
— Rayne! — krzyknął, dostrzegając w oddali sylwetkę współlokatora. Uśmiechnął się nieznacznie, nie chcąc po raz milionowy pokazać mu się jako użalająca się nad sobą ofiara losu; poza tym czuł się już o wiele lepiej, a odbijające się od okien promienie słoneczne tylko potęgowały chwilowy acz dobry nastrój. — Właśnie szedłem do sali, o tej porze są tam największe tłumy i nie można się nudzić — oznajmił, nie wiedząc czy mężczyzna także był częstym gościem wspólnego salonu wszystkich "mieszkańców" ich piętra. — Chciałbyś pójść? Może akurat w telewizji puszczą coś ciekawego. Albo zagramy w grę — dodał cicho, nieco mocniej wyginając kąciki ust ku górze.
Buzię Jake'a rozświetlił szeroki uśmiech na wieść o przepustce, która zbliżała się do niego wielkimi krokami. Nie spodziewał się, że Rayne osobiście pofatyguje się i spełni jego malutkie życzenie, jednak był mu za to niesamowicie wdzięczny. Najchętniej bez zastanowienia zarzuciłby mu ręce na szyję i przytulił na tyle mocno, na ile pozwalały mu siły, lecz na szczęście powstrzymał się i ograniczył do posłania mu promiennego uśmiechu. Od razu rozpoczął gorączkowe rozmyślanie o miejsach, które bardzo lubił, a których nie widział od długiego, może nawet zbyt długiego czasu, jednocześnie biorąc pod uwagę to, czy spodobają się one Rayne'owi - Jake oczywiście nie wyobrażał sobie, by mężczyzna nie potowarzyszył mu w trakcie tych kilku wyznaczonych przez ordynatora godzin. W pierwszym rzędzie pomyślał o morzu, nad które chodził przynajmniej raz dziennie, pooglądać nadpływające do portu statki czy nakarmić kaczki i mewy, które także były dość często spotykanym widokiem. Wizyta w zoo, spacer po ogromnym parku czy zwykłe pójście na lody do ulubionej lodziarni również wydały mu się niezwykle kuszące, aczkolwiek nie miał zamiaru wybrzydzać; chciał po prostu wyjść z gmachu szpitala i poczuć się jak normalny beztroski dwudziestolatek, spędzający czas ze świeżo poznanym znajomym. Człowiekiem, który w jego oczach przybrał miano bohatera, pomagającego mu już co najmniej czwarty raz w przeciągu raptem kilkunastu godzin.
OdpowiedzUsuń— Ciesze się — oznajmił, choć było to widać na pierwszy rzut oka. — I idziesz ze mną! Co jeśli sie zgubie i nie trafię z powrotem do szpitala? To ty będziesz miał wtedy kłopoty — dodał z cichym śmiechem, akcentując to, że żartuje. Pamiętał, że raptem dwa dni przed wyśnioną przepustką czeka go pierwszy wlew, dlatego też bal się, czy oby na pewno żaden z lekarzy nie zmieni zdania i nie przykuje go silą do łóżka nie zważając na wcześniejszą zgodę na wyjście. Chłopak naczytał się setek artykułów na temat działania chemioterapii i miał naiwną nadzieję, że w jego odosobnionym przypadku obejdzie się bez wymienianych przez specjalistów skutków ubocznych. Za sprawą tonięcia w pseudo medycznych informatorach, zabierano mu przywieziony z domu komputer i skutecznie ograniczali dostęp do internetu,
Z ciekawością rozejrzał się po wypełnionej ludźmi świetlicy, jednak nawet to nie przeszkodziło mu w poszerzaniu swojej wysoce rozwiniętej wiedzy. Przygotowywał się już na wymienianą na forach falę bólu, nudności i obowiązkowych wymiotów, po cichu wierząc, że ograniczy się to wyłącznie do jednego dnia. No może dwóch, nie mniej niedziela musiała upłynąć pod znakiem spokoju, nie rujnując jego niesprecyzowanych jeszcze planów.
— Dawno nie było tutaj aż takich tłumów. Nie ma gdzie usiąść — mruknął, rozglądając się po świetlicy. Jego ulubiony i najwygodniejszy fotel był zajęty - tak samo jak pozostałe - a na dwóch długich kanapach nie zmieściłby się nawet najchudszy anorektyk. Westchnął, stąpając z nogi na nogę i przenosząc cały swój ciężar na obie kule, podtrzymujące go w pozycji pionowej; nie mógł zbyt długo stać, gdyż zawsze kończyło się to promieniującym bólem kości. — Może weźmiesz grę i usiądziemy na dywanie? — zaproponował, mocniej zaciskając palce na kuli. — Mój kostniakomięsak nie pozwala mi długo stać — wyjaśnił, czując, że Rayne zasłużył na szczerość, czy przynajmniej na poznanie go od tej szpitalnej strony. — A ostatnio jest coraz bardziej głodny i pożera kość w nodze. Prawie tak samo jak pies — powiedział, odzywając się normalnym, pozbawionym negatywnych emocji głosem. — Wybierz sam — ostrożnie odłożył kule na bok, siadając na puszystym dywanie i prostując obolałe kończyny. — Monopoly, scrabble, kalambury, albo warcaby? — wtrącił, nie potrafiąc się powstrzymać.
Noga nie była już dla niego tematem tabu i nie miał dużego problemu z opowiedzeniem o zagnieżdżonym w kościach potworze, którego wbrew staraniom nie udawało się pozbyć. Nie zaakceptował go, jednak pogodził się z myślą o zbliżającej się amputacji, która mogła stać się jedynym rozwiązaniem dającym szanse na powrót do zdrowia. Oczywiście nie potrafił wyobrazić sobie ponownej nauki chodzenia i ta myśl nieprzerwanie napawała go strachem, lecz pocieszał się tym, iż w zamian za własną kończynę otrzyma niezniszczalną, metalową zbroję, odporną na wszelkie urazy i przede wszystkim ból. Naoglądał się już imponującej ilości filmów o bohaterach, którzy niezłomnie kroczyli przez życie z połyskującym srebrem ramieniem, dłonią czy inną równie ważną częścią ciała, i żaden z nich ani przez sekundę nie wylewał swoich żali i nie obrażał się na niesprawiedliwy los. Każda z tamtych postaci była dumna, mogąc nosić będącą dowodem męstwa protezę i nie obchodziło go to, że filmy podchodziły pod kategorię science fiction. Sam nie marzył wprawdzie o protezie strzelającej ognistymi pociskami czy miotającej przebijającymi ściany laserami, woląc mimo wszystko pozostać realistą. Wbrew nawiedzających go czarnych myśli chciał także przeżyć, nieważne czy z prawdziwą nogą, czy z jej mechanicznym odpowiednikiem. Byle tylko móc oddychać i cieszyć się każdym następnym uderzeniem pompującego krew serca.
OdpowiedzUsuń— Tak — odpowiedział lakonicznie, wzruszając ramionami. Złapał za niebieskiego pionka i jedną kostkę, rzucając nią i wstrzymując oddech w momencie, w którym się zatrzymywała. Nie był pewien, czy tak właśnie powinno się grać, jednak podekscytowany przesunął swoim pionkiem o sześć pól do przodu, tworząc własne zasady jake'owego chińczyka. — Ale teraz przegrasz — powiedział, wracając do poprzedniego, wesołego tonu głosu. — Rzucam raz jeszcze — dodał, uśmiechając się i wypuszczając z ręki kwadratową kostkę, która tym razem wskazała na trójkę. — A co do nogi... — zaczął, przypominając sobie o niedokończonej opowieści, która najwyraźniej zaciekawiła jego nowego znajomego. Jake zauważył jego przygnębienie i w żadnym razie nie chciał, aby było mu przykro z jego powodu; musiał obrócić to wszystko w mało śmieszny żart i względnie nudną anegdotkę, którą opowiadało się na tak samo nudnych rodzinnych schadzkach. — To już niedługo dostanę taką bajerancką protezę, a ją — tu wskazał na nogę — mogą sobie zabrać, razem z tym całym mięsakiem — oznajmił, wiedząc, że brzmi jak niezdające sobie sprawy z wagi sytuacji dziecko. Nigdy nie umiał ocieplić ponurej atmosfery i sprawić, by szara aura zamieniła się w lekki i przyjemny klimat, a czarny humor momentami okazywał się być zbyt czarny, lecz było już za późno na zawrócenie i powiedzenie czegoś kompletnie innego, mądrzejszego. Zresztą było już za późno na wszystko. — Nie wiem jak mogłeś w to grać z przyjaciółmi, to nudne — mruknął, robiąc przy tym niezadowoloną minę wybrednego gówniarza. Strącił palcem wszystkie pionki, zastanawiając się, na co tak naprawdę miał ochotę. Paradoksalnie wiedział na co, jednak na to musiał jeszcze poczekać, a przynajmniej do niedzieli.
— To może kalambury? Tak dobrze opowiadasz bajki, więc będziesz świetny — Lancaster nie dowierzał w to, że nagle stał się aż tak odważny i rozgadany, zapominając o tym biednym Jake'u, który jeszcze kilka godzin temu przestraszony wtulał się w nowo poznanego mężczyznę. Wykreowana aktualnie figura zobojętniałego chłopaka dodawała mu jako takiej pewności siebie, aczkolwiek domyślał się, że już lada chwila zostanie zdemaskowany. Maska odpadnie, odsłaniając prawdziwego dwudziestolatka; wciąż przestraszonego i niezmiennie zabiegającego o uwagę i poświęcany czas.
Jake we wcześniejszym życiu - tak przywykł określać czas spędzany przed usłyszeniem diagnozy - był chłopakiem, którego usta nie zamykały się ani na moment. Lubił rozmawiać i nie łatwo było go zawstydzić, a umiejętność do nagłego peszenia się odkrył w sobie dopiero po zamieszkaniu na oddziale onkologii. Generalnie sam nie wiedział czym było to ustosunkowane; czy świadomością, że wszyscy skaczą naokoło niego i starają się mu pomóc, badaniami, które z często z wiadomych względów strasznie go krępowały czy masą innych, pozostałych czynników, równie istotnych co dwa poprzednie. Dopiero na świetlicy i od niedawna w towarzystwie Rayne'a odzyskiwał przynajmniej jedną czwartą dawnego ja, aktualnie stając się pogromcą kalamburów. Nie mógł powiedzieć, że reszta członków nie radziła sobie dobrze, jednak bez wątpienia to właśnie on i jego nowy współlokator przewyższali wszystkich o głowę; Lancasterowi teoretycznie nie chodziło o wygraną, aczkolwiek cieszył się, gdy szala zwycięstwa przechylała się na ich korzyść. Nie pamiętał już, kiedy śmiał się z niczego i uśmiechał patrząc na innych pacjentów. Domyślał się, że wraz z nadejściem wieczora pamięć o tak dobrym humorze odejdzie w zapomnienie, lecz chwilowo wolał o tym nie myśleć. Wiedział już, w razie napływu kolejnej fali słabości mógł najzwyczajniej w świecie poprosić Rayne'a o krótką rozmowę, by zaraz po niej zamknąć oczy i zasnąć, przypominając sobie jego kojący ton głosu.
OdpowiedzUsuń— To co, przerwa? — zapytał, gdy kilkoro towarzyszy porzuciło swoje karty, oznajmiając iż wychodzą do pobliskiej kawiarni. Korzystając z okazji pomaszerował w stronę wolnej już kanapy, wcześniej łapiąc za rękaw koszulki Athaway'a i ciągnąc go za sobą. — Było super — zaczął, mówiąc z tym samym nieblaknącym entuzjazmem. Mimo, że Rayne uczestniczył w grze od początku do końca, Jake nie oszczędził mu ponownego streszczenie całej zabawy, widzianej jego własnymi oczami. Opowiedział o dwójce przeciwników, którzy mieli dość duży problem ze zrozumieniem jego pokazu pantomimy i odgadnięciem paru banalnych haseł, które w jego mniemaniu pokazał w sposób, którym nie powstydziłby się pierwszorzędny aktor któregokolwiek ze znanych teatrów. Co dwa słowa dorzucał także pochwały pod adresem Rayne'a, patrząc na niego z nieskrywaną dumą. I fascynacją, chociaż to starał się kamuflować. — Ale ciekawi mnie jedna sprawa — oznajmił, wyciągając rękę po położone na stoliku karty ze skończonej przedwcześnie gry — Jakbyśmy zagrali to? — wcisnął w jego dłoń jedną, konkretną kartę, uśmiechając się pod nosem i z niecierpliwością wyczekując na przedpremierowy pokaz. W końcu miłość - hasło kluczowe wybranej przez Jake'a karty, nie tak łatwo wyrazić poprzez zabijające szpitalną nudę kalambury.
Ciałem Jake'a wstrząsnęły przyjemne dreszcze, gdy poczuł jak palce Rayne'a łapią za jego podbródek i przekręcają jego głowę dokładnie w kierunku mężczyzny. Na krótką chwilę wstrzymał oddech, w międzyczasie odkładając na bok doniczkę z kwiatkiem. Czuł, jak jego serce wybija szaleńczo szybki rytm, boleśnie obijając się o żebra i nie zamierzając zwolnić. Z tak bliskiej odległości mógł bez problemu policzyć ledwo zauważalne piegi widniejące na policzkach Athaway'a, prawdopodobnie będące pamiątką po zbyt długim przebywaniu na słońcu. Patrzył i czekał na coś, co jego zdaniem miało lada moment nastąpić, chociaż wciąż było to dość wątpliwe; ich usta znajdowały się zdecydowanie zbyt blisko siebie i w wyobraźni czuł już ich smak, nie mogąc doczekać się, aż fikcja ustąpi miejsca rzeczywistości. Czekał, spoglądając na niego szeroko otwartymi z wrażenia oczami, nie potrafiąc rozróżnić już, czy grał czy wypuścił z rąk karty i odkrył przed nim swoje prawdziwe, jeszcze bardziej pociągające oblicze. Jake być może i był naiwny, jednak w tym konkretnym momencie nie uważał, by zachowanie mężczyzny uwarunkowane było zwykłą, przeznaczoną na potrzeby rozrywki gierką. Jego niedające mu spokoju słowa, dotyk pobudzający do życia drgawki i całokształt składający się na jego osobę, nie mogły być raptem czymś zupełnie normalnym i naturalnym. Rayne także od samego początku przyciągał jego uwagę, stopniowo poszerzając zakres jego zainteresowania. Zainteresowania, sukcesywnie zamieniającego się w coś, czego nie umiał zdefiniować.
OdpowiedzUsuń— Wszyscy już poszli — szepnął, omiatając jego szyję swoim ciepłym oddechem. Zbliżała się pora obiadu, lekarskiego obchodu i obowiązkowych badań, dlatego też Jakie nie zdziwił się, gdy zostali w pomieszczeniu zupełnie sami. Tylko on i Rayne, i wytworzony za pomocą kalamburowej karty klimat, tak bardzo motywujący dwudziestolatka do podjęcia milowego kroku wprzód... Nie mógł dłużej czekać. Nie chciał też siedzieć z nim ramię w ramie i beznamiętnie wpatrywać się w te pełne wargi; odbijająca się od czaszki przypominajka odnośnie jutrzejszej chemii jedynie podsyciła pragnienie, nad którym nie potrafił zapanować. — Wiesz, myślę, że mogliby to pomylić z oświadczynami. Ale tego nie — jak najdelikatniej tylko umiał, musnął ustami jego odpowiedniczki, składając na nich równie delikatny i krótki pocałunek, by następnie gwałtownie i zbyt boleśnie spaść na ziemię i wybiec ze świetlicy, ignorując pozostawione w kącie pomieszczenia kule i promieniujący ból nogi, której rzecz jasna nie powinien nadwyrężać.
Było mu wstyd jak chyba jeszcze nigdy dotąd, dlatego też cieszył się, że nie widział Rayne'a przez kolejne godziny. Zastanawiał się co robił jego współlokator, lecz ulga argumentowana potrzebną samotnością skutecznie pokonała nie mającą żadnych szans ciekawość. Sam przeleżał niemal calutki dzień w łóżku, które już nie napawało go irracjonalnym strachem; przynajmniej sześć zakładek w odpalonym przez niego internecie dotyczyło wyłącznie chemioterapii, jednak nawet taka lektura nie odgoniła jego myśli od Rayne'a, do którego jak na złość wracały po każdym odświeżeniu strony i odstawieniu laptopa nieco na bok. Chciał zobaczyć go jeszcze przed zbliżającym się wlewem, aczkolwiek skapitulował zdecydowanie zbyt prędko niżeli planował. Zasnął w chwili, w której wiszący na ścianie zegar wskazał zaledwie osiemnastą trzydzieści, nie wypuszczając z rąk komputera, który zachwiał się niebezpiecznie i osunął nieznacznie ku dołowi. Przed samym odpłynięciem do krainy snów przez jego głowę przemknęła myśl o reakcji mężczyzny na niespodziewany pocałunek; zamierzał go jakoś przeprosić, zrzucić winę na stres związany z chemioterapią czy na zbyt mocne wczucie się w rolę aktora. Miał jednak nadzieję, że pozostawiona na jego nocnej szafce wiadomość w postaci mlecznej czekolady i liściku wyślą mu nieprawdziwy sygnał, iż nawet Jake'a nie poruszyło to, co zaszło na świetlicy, a jego nagła ucieczka nie miała nic wspólnego z ich złączonymi ustami.
Jednak nie jestem mistrzem kalamburów, mój ostatni pokaz nie wyszedł tak jak chciałem, w zasadzie wcale nie wyszedł. Zjedz czekoladę, poczujesz się lepiej, jeśli oczywiście masz żal za to, że zepsułem ostatni element gry.
UsuńPS. Jutro rano zabierają mnie na cały dzień do innego gabinetu na chemię, nie zobaczymy się aż do wieczora. Dobranoc. Jake.
Lekarz prowadzący przyszedł po niego godzinę wcześniej niż zazwyczaj robiła to pielęgniarka, na siłę zwlekając go z łóżka i podstępem zmuszając go do pójścia wraz z nim do specjalnego gabinetu. Jake nigdy nie stawiał oporów, lecz tym razem nie miał najmniejszej ochoty na kilkugodzinne leżenie w całkowitym bezruchu i zmaganie się z opisywanymi w internecie skutkami ubocznymi. Przy kłótni z upartym lekarzem starał się mówić względnie cicho, żeby nie obudzić śpiącego Rayne'a, jednak poddał się już po niecałym kwadransie, przekupiony zapewnieniem co do tego, iż internet kłamie i w rzeczywistości nie będzie aż tak źle. Mowa o przyniesieniu przez sanitariusza pizzy, którą zamierzał zjeść wieczorem wraz z współlokatorem, również zadziałała na korzyść chemioterapii; ze zbolałą miną zszedł z łóżka, biorąc pierwsze lepsze ubrania i wchodząc do łazienki, by umyty, przebrany i pozornie gotowy ruszyć za zniecierpliwionym onkologiem.
OdpowiedzUsuńOd trzech godzin leżał przykuty do łóżka i kroplówki, która za pośrednictwem wprowadzonej do żyły cienkiej rurki przetaczała do organizmu toksyczną, wyniszczającą substancję. W celu zignorowania podchodzących do gardła treści żołądkowych skupił się na rozmyślaniu o niedzieli i pisaniu w głowie scenariuszy rozmów, które planował odbyć ze starszym mężczyzną. Wiedział, że musi przynajmniej skomentować pocałunek, który bez zastanowienia określił by jednym z najlepszych w całym jego życiu, aczkolwiek nie miał zielonego pojęcia, jak powinien to zrobić. Jake nie był mistrzem odczytywania ukrytych w ludzkich twarzach emocji, lecz to było dla niego jasne; wszystko wskazywało na to, że Athaway boi się dopuścić do siebie alternatywę, kończącą się nieplanowanym, zakazanym szpitalnym romansem z młodszym dzieciakiem. Rayne na pierwszy rzut oka nie kojarzył mu się z chorym pacjentem, który także walczył o życie; wyglądał na silnego, zdrowego i wiecznie uśmiechniętego faceta, dlatego też chciał poznać całą prawdę i w jakichkolwiek sposób dotrzeć do tego prawdziwego, ukrytego głęboko Rayne'a. Wiedział, że będzie to wyjątkowo trudne, lecz nie mógł zostawić całej sprawy bez najmniejszego odzewu. Non stop wracał pamięcią do chwili pocałunku, zatem odwrócenie się plecami i udawanie, że nic się nie stało, byłoby największą z możliwych głupot, jaką kiedykolwiek mógł popełnić. Może i oboje leżeli na łożu śmierci, jednakże robienie czegokolwiek wbrew sobie i powolne szykowanie się do trumny nie miało żadnego sensu, nawet dla Jake'a. Sam nie miał zamiaru marnować czasu na żałowanie czegoś, czego nie mógł już naprawić; chciał poznać go bardziej i zrobić to, na co miał szczerą ochotę, dopóki miał siły wziąć sprawy we własne ręce.
— To koniec na dzisiaj, panie Lancaster — usłyszał niezidentyfikowanie długi czas później, podnosząc głowę znad metalowej, podstawionej mu miski. Z trudem usiadł na wózku, słaniając się na nogach i o mały włos nie padając na kafelkową podłogę. Internet nigdy nie kłamie, oszuście, pomyślał, dla pewności przeczesując palcami włosy, które wbrew paranoidalnym obawom wciąż pozostawały na swoim miejscu, choć parę kosmyków opadło leniwie na ziemię.
— Tęskniłeś, Rayne? — bez zaproszenia usiadł na brzegu jego łóżka, wciskając mu w dłonie pudełko z obiecaną przez lekarza pizzą. — Wróciłem cię nakarmić — zmusił się do posłania mu uśmiechu, odwracając głowę i spoglądając na własne odbicie w stojącym na przenośnej toaletce lustrze. Był biały jak prześcieradło, a pod oczami widniały nowe sine plamy, jednak na całe szczęście jego współlokator prezentował się o wiele lepiej. Jak zwykle idealnie.
— Co robiłeś przez cały dzień? Działo się coś fajnego? Byłeś może na świetlicy, albo na spacerze? Bo pewnie nie oglądałeś tego serialu o szesnastej, wiesz, tego o chirurgach... — mówił niezwykle monotonnym głosem, przypominającym ten, którym posługiwały się zasypiające osoby. Jake w zasadzie czuł się podobnie; najchętniej zasnąłby w ramionach Rayne'a, budząc się dopiero w niedziele rano. — Częstuj się, ja jednak nie dam rady — powiedział przeczuwając, że przełknięcie choćby kawałka kosztować go będzie kolejną falą mdłości i wymiotów.
UsuńNie miał siły się uśmiechać, jednak na jego wymęczonej twarzy cień uśmiechu pojawił się automatycznie, gdy spoglądał na zajadającego pizzę Rayne'a. Kiwnął głową, godząc się na to, iż nadrobią jego spowodowane chemioterapią "żywieniowe braki" podczas niedzielnego wypadu, którego już nie mógł się doczekać. Miał tylko nadzieję, że utracone siły powrócą mu już następnego dnia; nie miał zamiaru zabierać ze sobą inwalidzkiego wózka a nawet kul, chociaż te dla świętego spokoju wolał mieć pod ręką. Chciał zapamiętać ten dzień na długo, a ciągłe przerwy, zatrzymywanie się przy każdej kolejnej ławce na moment odpoczynku nie mogły wchodzić w grę. Musiał wykorzystać sobotę na całkowitą regenerację, nieważne, że wiążącą się leżeniem w ciepłym łóżku, nie kojarzącym się już ze złymi duchami. Ostatni dzień weekendu był jego priorytetem i malutkim światełkiem w ciemnym tunelu, dlatego też nie planował skarżyć się na kiepskie samopoczucie nawet wtedy, gdy w innych okolicznościach prosiłby już o nową dawkę środków uśmierzających ból. Bał się, że przepustka zostanie mu odebrana tak szybko jak ją otrzymał, a wiedział, że nie przeszedłby obok tego obojętnie; jedynie wizja wyjścia na zewnątrz, zmiana otoczenia i perspektywa obcowania ze zdrowymi, niemającymi o niczym pojęcia ludźmi podtrzymywała go na duchu, i żadna z tych rzeczy nie mogła zostać zniszczona i pokonana przez osłabienie czy typowe dla chemii bunty układu pokarmowego. Poza tym nie chciał zawieść oczekiwań Rayne'a, domyślając się, że jemu także dobrze zrobi odetchnięcie świeżym, nie szpitalnym powietrzem. Spacer po Bostonie, chłonięcie widoku żyjącego miasta, odwiedziny w zoo oraz obiad w niewskazanym dla nich fast foodzie, mogły wpłynąć zbawiennie na ich zdrowie, chociaż w to Jakie nie pokładał zbyt dużych nadziei. Nigdy nie wierzył w medycynę alternatywną czy w żywiących się desperacją pacjentów zielarzy bądź innych nie mających nic wspólnego z medycyną oszustów, aczkolwiek miał świadomość, że dobre samopoczucie to klucz do sukcesu, nawet tego malutkiego. A nikt nie był w stanie osiągnąć pełnego zadowolenia przebywając w czterech ścianach, mając za gości pielęgniarki, lekarzy, stażystów i pozostałą część personelu. Wyłącznie odcięcie się od tego miejsca mogło przynieść zauważalne efekty, a do tego potrzebował odzyskać swoją nikłą lecz zdatną do użytku energię.
OdpowiedzUsuń— Resztę zjemy na śniadanie — mruknął cicho, posłusznie układając się tuż obok niego. Przymknął powieki, gdy Rayne okrył go kołdrą, i ułożył głowę na przesiąkniętej jego zapachem poduszce. Było mu w tamtym momencie zadziwiająco dobrze i nie chciał - a przynajmniej w razie takiej ewentualności zamierzał wnieść swój kategoryczny sprzeciw - opuszczać jego łóżka i wracać do siebie. Przez cały dzień brakowało mu jego głosu i dotyku, więc zamierzał korzystać tak długo jak tylko mógł. Westchnął, czując jak jego palce powoli przeczesują jake'owe włosy, a oczy wpatrują się w bladą buzię z tym samym spokojem, który zaczynał udzielać się Lancasterowi. — A czuje się dobrze, serio — odpowiedział słabo przekonującym tonem głosu — No, może trochę boli mnie brzuch i chce mi się spać, ale to nic poważnego — dodał, jakby na potwierdzenie ziewając i przecierając wewnętrzną stroną dłoni oczy. Interesowała go pewna kwestia, jednak nie miał na tyle odwagi, by zapytać o to wprost. Do głowy przyszedł mu jednak pomysł na wyprowadzenie rozmowy na ten właśnie tor, przy okazji subtelnie zmuszając mężczyznę do uchylania rąbka tajemnicy.
— Miło, że pytasz. Moi rodzice nawet nie zadzwonili i nie zapytali jak po pierwszej chemii — naciągnął kołdrę nieco wyżej, eliminując ogarniające go zimno, za sprawą którego przybliżył się do leżącego nieopodal Rayne'a, przylegając ostrożnie do jego boku. — O tobie nie zapomnieli i kiedyś będę mógł ich poznać? — zapytał, chociaż bardziej brzmiało to jak stwierdzenie.
Nie wiedział przecież, czy jego współlokator posiadał rodzinę i czy utrzymywał kontakty z dawnymi przyjaciółmi; Jake oczywiście nie był zazdrosny, lecz nie umiał wyobrazić sobie, że leży na swoim, oddalonym o parę metrów łóżku, patrząc jak przy legowisku Athaway'a tłoczą się starzy znajomi. On sam nie powiedział nikomu o chorobie, ale powątpiewał, by Rayne zachował się w identyczny sposób. — Nie każesz mi wracać do siebie, prawda? — wyszeptał, kładąc głowę na jego ramieniu i ułatwiając mu tym przeczesywanie przydługich włosów. Czuł, że zaśnięcie będzie jedynie kwestią parunastu sekund, toteż zamknął oczy, nawet nie czekając na jego zgodę.
UsuńJakie już dawno nie spał tak dobrze jak minionej nocy. Zasypiając w ramionach Rayne'a czuł, że całe zło tego świata przestaje go dotyczyć, a jakaś niewidzialna siła zamknęła go w bańce szczęścia, której nic nie było w stanie przebić. Spokój i bezpieczeństwo definiował jego imieniem i nazwiskiem, a ulubionym miejscem w dość szybkim czasie stały się jego ramiona, które zgarniały go w objęcia zawsze wtedy, gdy tego potrzebował. Głaskanie po karku i powolne przeczesywanie włosów usypiały go lepiej niż opowiedziana pierwszej nocy bajka, i mógł założyć się nawet o nową pizzę, że tuż przed zaśnięciem poczuł dotyk jego warg na swoim czole, chociaż równie dobrze mogło mu się to tylko przyśnić. Tak czy inaczej jego bliskość działała na niego lepiej niż przetaczane do krwiobiegu lekarstwa i był o mały włos przed stwierdzeniem, że dłuższe obcowanie z Athaway'em skutecznie wyleczyłoby go z trawiącego od środka nowotworu. Mężczyzna działał na niego tak samo jak niejeden środek uzależniający, z taką różnicą, iż efekt nie był ani trochę destruktywny, wręcz przeciwnie.
OdpowiedzUsuń— Nie jestem głodny, chcę spaaać — odmruknął, narzucając na głowę kołdrę. Zaraz jednak ponownie odrzucił ją na bok i zbadał ręką przestrzeń wokół siebie, chcąc doszukać się obecności Rayne'a. Westchnął cicho, gdy jego dłoń ku wielkiemu rozczarowaniu nie natrafiła na dłoń współlokatora, w rezultacie chcąc-nie chcąc zsuwając się z jego łóżka. Zrobił to chyba nieco zbyt szybko, gdyż zakręciło mu się w głowie i z trudem utrzymał się w pozycji pionowej; przytrzymał się metalowej poręczy własnego łóżka, uśmiechając się na dzień dobry i ostrożnie siadając na samym jego brzegu. — Mam nadzieję, że nie chrapałem i dałem ci pospać — powiedział z entuzjazmem, który nie wyparowywał mimo wciąż dającego się we znaki złego samopoczucia. Rozbrzmiewająca w głowie sobota niwelowała zmęczenie i resztę efektów ubocznych, a wizja dnia jutrzejszego sprawiała, że odnajdywał w sobie siły na przebiegnięcie szerokości szpitala i wykrzyczenia, że zapewne najlepszy dzień jego życia jest już w zasięgu jego wzroku. — I wiesz co jest jutro? Zdradzisz gdzie pójdziemy? Bo już nie mogę się doczekać — rzucił w tym samym momencie, w którym drzwi sali otworzyły się, a do środka wkroczyła pielęgniarka z dwoma tacami wyładowanymi śniadaniem. Położyła je na ich stolikach, przed wyjściem odwracając głowę w stronę Jake'a i wypowiadając słowa, których nie spodziewał się usłyszeć:
— Będzie miał pan dzisiaj gościa, panie Lancaster.
Kilka godzin później nerwowo oczekiwał na kolejne już tego dnia otwarcie drzwi, aby ujrzeć w ich progu znajomą sylwetkę kobiety, z którą mieszkał od równych dwudziestu lat. Wcześniej jak niemal każdy nastolatek nie doceniał widoku rodziny, jednak aktualnie poczuł ulgę, że mimo obaw nie zapomnieli o obiecanych w miarę jak najczęstszych odwiedzinach. Poza tym chciał, aby jego matka poznała Rayne'a, który zgodnie z jego oczekiwaniami miał zrobić na niej tak samo duże wrażenie jak na nim samym. Chciał pochwalić się nim większemu kręgowi osób, lecz z braku takowej możliwości musiał zadowolić się tym co miał. — Nikt z moich znajomych ze szkoły nie wie, że tu jestem. Tylko rodzina — wyznał, zabijając czas oczekiwania rozmową. — No, w końcu to oni zauważyli, że coś nie w porządku z moją nogą, ale i tak nie wyobrażam sobie, żeby nie wiedział kompletnie nikt. Na pewno myślisz tak samo, Rayne — dodał, wyciągając się wygodniej na łóżku. Odpoczynek nie trwał jednak tak długo jakby to sobie wymarzył, gdyż już po trzech kwadransach przy jego łóżku siedziała ciemnowłosa kobieta, patrząca na niego z wyraźnym błyskiem w oczach. Wyciągnął ręce, wtulając się i uśmiechając szeroko, pomimo wytworzonej przykrej atmosfery. Cieszył się, mając przy sobie dwójkę ważnych dla siebie osób, dla których najwyraźniej nie był jedynie ciałem, które lada chwila spocznie trzy metry pod ziemią, a kimś, komu warto poświecić czas i nie klasyfikując go pod kategorię tego straconego.
— Mamo, a to jest Rayne, mój najlepszy przyjaciel — mrugnął do niego znad ramienia kobiety, odsuwając się i pokazując jej będącego łóżko dalej mężczyznę. — Jutro gdzieś razem pójdziemy, może do zoo... — dodał rozmarzonym tonem głosu, zastanawiając się, czy kapryśna majowa pogoda tym razem im dopisze.
UsuńJakie nie zdziwił się, gdy matka wyszła nieduży czas po tym, jak salę opuścił Rayne. Już od samego początku trwania jego choroby nie potrafiła utrzymać z synem kontaktu wzrokowego, bojąc się, że ujrzy w nich ból i cierpienie, dlatego też unikała go jak ognia, choć paradoksalnie wcale tego nie chciała. Ucieczka pomagała jej przetrwać, a każde spotkanie, nawet tak krótkie, skutecznie wytrącało ją z równowagi i przypominało, że jej najstarsze dziecko odchodzi. Jake ani trochę nie miał jej tego za złe; nie dzwonił, nie prosił o odwiedziny i nie wywierał na niej żadnej presji. Wolał, aby przebywała w domu, z mężem i młodszą córką, którzy nie kojarzyli jej się ze szpitalem i niekończącą się niepewnością. Jedynie tego popołudnia, przed tym jak nacisnęła na klamkę, w ramach pożegnania rzucił nieśmiałe: — Przyjdźcie jeszcze kiedyś całą trojką — mając naiwną nadzieję, że któregoś pięknego dnia w progu stanie więcej niż jedna przybyła do niego osoba.
OdpowiedzUsuńZaczynał żałować, że nie poprosił Rayne'a o jego numer telefonu. W końcu mężczyzna nie wiedział, że jego niespodziewany gość uciekł tak prędko, a tym sposobem łatwo mógł ściągnąć go z powrotem do sali. Poza tym dzięki temu mogliby się kontaktować, gdy drugi postanowi wyjść na dłuższą przepustkę, na parę dni zamieniając szpital na własny dom. Jake już dawno przestał używać komórki jako przyrządu służącego do pisania sms'ów czy dzwonienia, a jak na chwilę obecną, tylko i wyłącznie Rayne mógł tytułować się mianem jego przyjaciela. Zastanawiał się, czy wyjaśnienie pewnych zaistniałych między nimi niedopowiedzeń można by wyprostować przy pomocy drogi elektronicznej, jednak nie będąc w posiadaniu tych dziewięciu cyfr, jego pole do działania było znacznie ograniczone. Aby zająć czymś ręce sięgnął po leżące na szafce wczorajsze pudełko z pizzą, wyjmując zimny trójkącik i zabierając się za nieprzynoszące satysfakcji jedzenie.
— Tak, było miło — odpowiedział jakiś czas później, uśmiechając się na widok siedzącego na jego łóżku Athaway'a i przełykając spory kęs posiłku. Wytarł usta dłonią, przysuwając się bliżej niego i spoglądając na twarz, która na samym początku wydała mu się dziwnie obca. Jeszcze nigdy w trakcie ich krótkiej stażem przyjaźni nie widział go smutnego, a tym razem wymalowany w jego oczach niepokój udzielał się samemu Jake'owi. Wiedział, że współlokator maskował to uśmiechem i neutralną rozmową, aczkolwiek on zdemaskował go niemal od razu. I bardzo go to martwiło.
— Nawet nie skomentowała naszego jutrzejszego wyjścia — poskarżył, robiąc przy tym minę a'la obrażony chłopczyk. — Wiesz, myślałem, że powie coś na temat skrajnej nieodpowiedzialności i każe mi zostać w szpitalu. Ale chyba jednak mało ją to obchodzi — mruknął, wzruszając ramionami. Nie miał pojęcia dlaczego zwrócił uwagę na tak błahy szczegół; kiedyś oddałby wszystko za chwilę wolności, lecz teraz ta zgoda na robienie tego co chciał nie sprawiała mu tyle frajdy ile myślał. — Lekarz dał nam tylko pięć godzin, prawda? — zapytał, zastanawiając się, czy zdążą zamknąć cały plan dnia w tak okrojonym czasie. Bostońskie zoo imponowało rozmiarami, a jeśliby doliczyć do tego minuty potrzebne na dojście i powrót. I oczywiście wyprawę na niezdrowe jedzenie... — Najwyżej trochę się spóźnimy, chyba nie urwą nam za to głowy — powiedział, lekko szturchając go w ramię. — Rayne, wszystko dobrze? Chyba nie przestałeś się cieszyć jutrzejszym wyjściem? — zapytał z niepokojem, kierowany instynktem łapiąc go za rękę i ściskając ją w porozumiewawczym geście.
Wyjście do zoo z reguły nie było czymś ekscytującym - chyba, że dla pięciolatka - jednak Jakie nie mógł zasnąć praktycznie przez całą noc. Obracał się z boku na bok, co chwila wyjmując schowany pod poduszką telefon by spojrzeć, ile godzin dzieliło go od nadejścia świtu. Rozświetlony ekran komórki sprawdził się lepiej niż używana przez niego wcześniej latarka, jednak dwudziestolatek nie potrzebował już ochrony w postaci światła; leżał, spoglądając na uśpioną twarz Rayne'a i uśmiechając się na samą myśl o ich małej popołudniowej wycieczce, która nawet po wybiciu czwartej nad ranem przybierała miano wyjątkowo realnej.
OdpowiedzUsuńIgnorując ból nogi pobiegł prosto w kierunku drzwi wyjściowych, dla własnej wygody zabierając tylko jedną kulę. Najchętniej nie wziąłby żadnej, jednak dyżurująca pielęgniarka skutecznie zmusiła go do zmiany zdania. Chciał zmieszać się z tłumem i choć przez chwilę poczuć jak inni, zdrowi mieszkańcy Bostonu, a przynajmniej zamierzał takowego udawać. Wcisnął do kieszeni maseczkę, która podobno miała chronić jego osłabiony i chłonący jak gąbka infekcje organizm, po długiej kłótni stawiając na swoim i stanowczo odmawiając jej założenia. Właściwie nie obchodziło go, czy wróci z katarem, kaszlem, gorączką czy innym wirusem; obchodził go przede wszystkim Rayne i ich moment sam na sam. Kilka godzin, które będzie wspominał przez co najmniej tydzień, przywołując w pamięci jego uśmiech i używając tych wspomnień jako najpotężniejszego talizmanu, odganiającego wszelkie zagrażające mu niebezpieczeństwa. W dalszym ciągu nie potrafił zaszufladkować współlokatora i nadać mu konkretny i najbardziej pasujący tytuł; przyjaciel być może i fragmentarycznie nadawał się na zdefiniowanie jake'owych emocji, aczkolwiek myśl, która przyszła mu do głowy na sekundę przed wyjściem, z całą pewnością odrzucała typowo przyjacielskie korelacje. Jake oczywiście wiedział, że to nie jest randka, lecz jego przyklejony do twarzy uśmiech poszerzał się jeszcze bardziej, gdy wymawiał w umyśle właśnie ten krótki wyraz. W końcu kto widział dwójkę przyjaciół zasypiających w jednym łóżku i trzymających się za dłonie? Lancaster nie tłumaczył tego pragnieniem zaspokojenia samotności czy strachem związanym z zdecydowanie za wolnym procesem nieuniknionego umierania. Jako wolna od raka osoba także z wielką radością kreśliłby niewidzialne kółeczka na wewnętrznej stronie jego dłoni i składał niepewne pocałunki na jego przyciągających jak magnes wargach; nie mógł zatem zrzucać winy na chorobę, która mimo wszystko nie była żadnym argumentem. Rak był tylko i wyłącznie - a może aż - rakiem, a jego leniwie rozwijające się i ciężkie do scharakteryzowania uczucia wykraczały poza szpital i wizję rychłego pożegnania się ze światem. Były czymś, nad czym nie potrafił zapanować, czymś co wychodziło prosto z jego bijącego na widok bruneta serca, które włączało pięty bieg zawsze wtedy, gdy na horyzoncie pojawił się jego osobisty anioł stróż, będący żywym obiektem jego dziecinnej fascynacji.
— Ładna dziś pogoda, prawda? Myślisz, że utrzyma się do wieczora? — zapytał po wyjściu na zewnątrz, od razu podnosząc głowę i zaciskając oczy, gdy ciepłe promienie słońca poraziły go swoją intensywnością. Nie mógł być obiektywny, gdyż prawie trzy tygodnie spędził zamknięty w czterech ścianach, jednak wydawało mu się, że po raz pierwszy słońce świeci aż tak mocno. Może to zasługa jego dobrego humoru czy obecności Rayne'a, acz nagle wszystko wokół niego nabrało żywszych, pastelowych barw. Trawa wyglądała na zieleńszą, niebo na bardziej niebieskie a rosnące koło szpitala klomby z kwiatami odrobinę bardziej kolorowe i zadbane, a sam Jake nie chciał tracić czasu na rozstrzyganie tej zagadkowej kwestii . — Te pielęgniarki są strasznie denerwujące, kazały mi się ciepło ubrać, zupełnie jak dziecku — mruknął, rozpinając zamek błyskawiczny kurtki, pod którą założył względnie elegancką koszulę w czerwono granatową kratę.
— Pojedziemy autobusem, tramwajem czy idziemy pieszo? — zarzucił go następnym z rzędu pytaniem, walcząc z pokusą zapytania o to, gdzie wybierał się po zakończeniu ich wspólnego dnia. — I już to mówiłem, ale naprawdę bardzo się cieszę. Tak dawno nie byłem na randce — wybuchnął śmiechem, trącając go łokciem w bok i nie czekając na niego ruszył do przodu wiedząc, że przy jego żółwim tempie chodzenia Rayne dogoniłby go nawet z zamkniętymi oczami i kostkami obwiązanymi grubym sznurem.
UsuńJake'owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; natychmiastowo uczepił się jego ramienia, zachowując się jak na najprawdziwszej randce, w którą powoli zaczynał wierzyć. Czuł się tak dobrze jak nigdy dotąd, jednak małe kłamstwo w postaci sporadycznego narzekania na dolną kończynę nie wydawało mu się wielką i niewybaczalną zbrodnią, jeśli w zamian za to mógł maksymalnie przybliżyć się do maszerującego obok Rayne'a i na króciutki moment wtulić głowę w zagłębienie jego szyi, gdzie aktualnie dosięgał. Nie przeszkadzała mu ani różnica wzrostu ani przede wszystkim wieku; podświadomie czuł, że są dla siebie stworzeni i nie pogardziłby zamknięciem wraz z nim w klatce któregokolwiek ze zwierzaków, gdzie oczami wyobraźni widział już ich wspólne kruszenie murów i pogłębianie zawartej w szpitalnej sali przyjaźni. Co kilka minut nerwowo podwijał rękaw i spoglądał na zegarek, bojąc się, że ich czas wyczerpie się zanim zdążą się nim w pełni nacieszyć. W przypływie takowej paniki ciągnął go za skrawek ubrania i pośpieszał wyrzucanymi z gardła słowami, choć wiedział, że to on wszystko spowalniał, i nie chodziło tu wyłącznie o buntującą się kość. Jake z wymalowaną na twarzy radością zatrzymywał się przy każdym wybiegu i przy każdej klatce, stojąc i gapiąc się na znudzone lwy, hałasujące papugi czy skubiące trawę żyrafy. Siłą woli odepchnął głupią myśl o wsunięciu kuli pomiędzy kraty, woląc nie żegnać się z nią tak prędko i nie oddawać jej na pożarcie wygłodniałym bestiom o wielkich szponach i równie ostrych kłach. Przystawał wtedy w bezpiecznej odległości, uśmiechając się lekko i ponownie opierając o bok Athaway'a, który stał się jego ulubioną i przy okazji najwygodniejszą podporą.
OdpowiedzUsuń— Lewo! Albo nie, prawo! — rzucił okiem na ściskaną w rękach mini mapkę zoo, z ciężkim sercem odsuwając się od swojego towarzysza na rzecz następnej już analizy nieznanego terenu. Przejrzał dokładnie każdy zakamarek, który skrywała spora kartka papieru, zastanawiając się, gdzie udać się w pierwszym rzędzie (nagminnego zatrzymywania się w trakcie dochodzenia do celu nie brał pod uwagę). Jakie nie miał ulubionego zwierzątka, a zależało mu na zobaczeniu wszystkich mieszkańców zoo, dlatego też w grę wchodziło jedynie losowanie. Rozłożył mapę na znajdującej się obok ławce, podnosząc rękę do góry i kreśląc w powietrzu niezidentyfikowane szlaczki, by po zamknięciu oczu wycelować na ślepo w przypadkową plamkę z wyrysowaną na niej legendą ułatwiającą odwiedzającym dojście do celu. — Chyba jednak w lewo — posłał w jego stronę szeroki uśmiech, odsłaniając przy tym rządek zębów. Podniósł palec z małej kropki oznaczonej przypisem: niedźwiedzie polarne, składając mapkę w równą kostkę i powoli podnosząc się z ławki. — Myślisz, że obok zagrody z niedźwiedziami będą pandy? — zapytał, przypominając sobie o tych uroczych i zabawnych miśkach, które jak dotąd znał jedynie z telewizji. — Wiesz, nie takie kung-fu — dodał szybko, nawiązując do puszczanej na świetlicy kreskówki, którą z nudów widział już przynajmniej dwadzieścia razy, jak nie więcej. — Zresztą przekonamy się jak tam dojdziemy — dodał, bezceremonialnie łapiąc go za rękę i prowadząc w kierunku zgodnym z papierowym przewodnikiem. Zatrzymał się jednak w pól kroku, postanawiając wprowadzić w życie usłyszaną nie tak dawno obietnicę; z przewieszonego na ramieniu plecaka wyjął swój fotograficzny aparat, wręczając go Rayne'owi i skinieniem głowy zachęcając do zrobienia pierwszego, pamiątkowego zdjęcia. Stanął na palcach, zrównując się z nim wzrostem, po czym zarzucił jedną rękę na jego szyję, uprzednio przejeżdżając opuszkiem palca po jego karku. — Naciśnij środkowy przycisk — ponaglił, chcąc już stanąć przy klatce zajadającej bambus pandy bądź też wpatrywać się w pływającego w lodowatej wodzie polarnego miśka.
Jakie nie chciał, aby Rayne tracił na niego pieniądze - chociaż jego skromnym zdaniem lepiej było je wydać, aniżeli zabierać ze sobą do grobu, gdzie po stosunkowo krótkim czasie pożarłyby je mieszkające pod ziemią robaczki. Oczywiście wierzył, że mężczyzna wyzdrowieje i nie przejmował się tym, że nie ma zielonego pojęcia o jego chorobie, a wcześniejszą niezbyt mądrą sugestię uargumentował za długim przebywaniem na słońcu, które najwyraźniej miało zły wpływ na jego zachowanie i sposób myślenia. Wcale nie uważał także podarowanego mu prezentu za infantylny czy idealny na urodziny przedszkolaka, w dodatku płci żeńskiej; gest mężczyzny wydał mu się uroczy i cudem stłumił w sobie chęci przyciśnięcia warg do jego policzka, by moment później zjechać z pocałunkiem nieco niżej, na jego własne wciąż wygięte w uśmiechu usta. Chwycił w obie ręce pluszową pandę, patrząc na nią jak na coś najdroższego i najcenniejszego i nie mając na myśli straconej kwoty czy niepodlegającego dyskusjom uroku maskotki; Rayne mógł dać mu najzwyklejszą i nic niewartą rzecz, którą każda inna osoba o zdrowych zmysłach wyrzuciłaby do kosza na śmieci, jednak on i tak traktowałby ją jako coś niezwykle ważnego. I tylko i wyłącznie dlatego, że otrzymał to od niego. Od mężczyzny, na którego widok jake'owe serce gwałtownie przyśpieszało, obijając się o wystające żebra i sprawiając, że jego własny, zazwyczaj w miarę ogarnięty umysł wariował, zamieniając się w niezdatną do użytku papkę. Być może z tego powodu tracił przy nim zdolność do utrzymania się w ryzach, prezentując się od strony, od której się nie znał, chociaż przez co najmniej osiemnaście lat egzystował w głębokim przekonaniu, iż wie o sobie wszystko. Mówienie o trenujących karate pandach i strzelających kulami ognia protezach z pewnością nie przeszłoby przez gardło normalnego Jake'a, aczkolwiek owładnięty niezrozumiałą fascynacją jego odpowiednik wypowiadał to wszystko bez mrugnięcia okiem. Nie dopuszczał do świadomości głosu podpowiadającego mu, że niemalże identycznie postępowałby inny, zakochany po uszy nastolatek, któremu identyfikacja własnych uczuć nie wychodziła nawet w tym najmniejszym, ledwo zauważalnym stopniu. Mógł wygadywać przy nim ten stos bzdur i utwierdzać go w przekonaniu co do tego, iż jego nowy przyjaciel jak najprędzej powinien zmienić oddział onkologii na dziecięcy. Mimo tego odnosił wrażenie, że ma do tego pełne prawo, a najwidoczniej Rayne nie przywiązywał do tego większej wagi, skoro w dalszym ciągu podtrzymywał ideę zaplanowanej od a do z randki, przy okazji nazywając go skarbem...
OdpowiedzUsuń— Jest super — odpowiedział, wstając i obejmując go w pasie z siłą, której wcześniej u siebie nie zauważał. Na krótką chwilę wtulił twarz w jego tors, by sekundy później odsunąć się i skrzyżować z nim spojrzenie oczu, w których rozbłysły wesołe i figlarne ogniki. — Pewnie będziesz zazdrosny jak Pan Panda będzie ze mną sypiał? — zapytał, odrywając sobie kawałek waty cukrowej, od której zaczynały lepić mu się palce. Jego wargi także wydały się przesiąknąć zakupionym przez Athaway'a jedzeniem o różowym zabarwieniu, jednak nawet oblizanie ich koniuszkiem języka nie pomagało pozbyć się zalegającego cukru i specyficznego posmaku waty. — Żartuje — dodał szybko, woląc nie prowokować go niepotrzebnym potokiem zbitek liter. Zamiast tego poprawił opadający z ramion plecak i złapał za odstawioną na bok kulę, ponownie podnosząc tyłek z ławki i zgodnie z instrukcjami kierując się w stronę delfiniarni.
— Wow — mruknął pod nosem kilkanaście minut później, gdy oboje weszli do dużego, podłużnego pomieszczenia okupowanego przez pływające delfiny. Z dwóch stron otaczało ich szkło, za którym z łatwością dostrzec można było przyciskające do szyb łebki morskich ssaków, zaczepiających tłumy przechodniów.
Ciemność wokół nich była prawie że nieprzenikniona, jednak dzięki temu klimatyczna aura zyskiwała na intensywności. Jakie zrobił krok do przodu, patrząc jak zahipnotyzowany na pokaz akrobatycznych umiejętności wypatrzonego w tłumie delfina; ocknął się dopiero wtedy, gdy niewidzialna przeszkoda uniemożliwiła mu pójście o kolejne małe kroczki dalej. Przeszkoda, w której dopiero po chwili rozpoznał Rayne'a. — Rzeczywiście nic tutaj nie widać — powiedział w ramach przeprosin, zaczepiając się palcami o materiał jego koszulki, by w razie zaistniałej ewentualności nie stracić równowagi. Zadarł głowę do góry orientując się, że jego twarz niepostrzeżenie znalazła się zdecydowanie zbyt blisko twarzy Rayne'a, lecz równocześnie było zbyt późno na ewakuację. — Kawałek waty cukrowej przyczepił ci się do kącika ust. O tutaj — wyszeptał, przejeżdżając palcem po wskazanym miejscu.
UsuńJeśli po usłyszeniu diagnozy z gardła Jake'a wyrwały się słowa odnośnie tego, iż już nigdy nie będzie szczęśliwy, to właśnie w tamtym momencie powinien je odwołać. Czując na wargach dotyk ciepłych ust Rayne'a, stał się najszczęśliwszym człowiekiem - może nie na całym świecie - jednak w Bostonie na pewno i nie czuł, że za sprawką tego stwierdzenia posunął się zbyt daleko. Po jego brzuchu nie latały motyle, które większość osób w jego wieku utożsamiała ze stanem zakochania, lecz mógł się założyć, że każdy z organów skręca się w ciasny supeł, oczywiście poza wyjątkiem serca, wybijającego szaleńczy rytm. Wiedział już, że przepadł całkowicie, a jego wysoce rozwinięty talent do szybkiego przywiązywania się tylko pogarszał sytuację; był gotów błagać go na kolanach (chociaż zapewne z wiadomych powodów nie podniósłby się później do pozycji stojącej) by został z nim przez możliwie jak najdłuższy okres czasu, nie zostawiając go ani na minutę. Potrzebował go o wiele bardziej niż tlenu czy wtłaczanej do żył chemii, mimo że wcześniej nie miał o tym bladego pojęcia; tym razem wiedział o tym doskonale, a niespodziewany, drugi w ich karierze pocałunek tylko rozwiał wszystkie wątpliwości. W dalszym ciągu w powietrzu unosiło się trudne do unicestwienia ale, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Lubił go - nie kochał, z godziny na godzinę coraz mocniej i intensywnej, aczkolwiek odbijajace się od czaszki owe "ale" wbrew zmiennym i sprzecznym emocjom kazało mu przystopować i ochłonąć, tłumacząc to zbyt gorączkowym podejmowaniem decyzji. Jake najchętniej spakowałby skromne walizki i odstawiłby je pod próg szufladki należącej do obaw, niepewności i wszelkich wahań, na pożegnanie szepcząc im ciche spierdalaj, aby dzięki temu zostać sam na sam z przeświadczeniem, że robi dobrze. Że oboje robią dobrze. Nie miał zamiaru polemizować z rakiem, chorobą Rayne'a, wszechwiedzącymi lekarzami i resztą pojawiającej się i znikającej anonimowej zgrai ludzi; nie traktował mężczyzny jako chwilowej odskoczni od kostniakomięsaka i nie bawił się jego uczuciami, chcąc jedynie polepszyć swoje ostatnie miesiące życia. To co do niego czuł było prawdziwe jak nigdy dotąd, i nie mogło ot tak wyparować czy odejść w niepamięć, a sam Jakie dałby sobie rękę uciąć - gdyby nie groźba utraty również i nogi - że od teraz ich skazany na niepowodzenie romans rozwinie skrzydła, nie będąc hamowanym przez stojące im na drodze przeszkody, w tym czymś tak nieważnym jak wiek.
OdpowiedzUsuńOwinął ręce wokół jego szyi, puszczając kulę, która upadła z głuchym trzaskiem na podłogę delfinarium, przy okazji odstraszając pływające tuż obok nich delfiny. Odwzajemniał każdy pocałunek z identycznym zaangażowaniem, z wyczuciem muskając jego wargi i badając językiem strukturę jego podniebienia, przy równoczesnym kontrolowaniem urywanego oddechu. Zatracał się w obezwładniającym go doznaniu coraz bardziej i bardziej, odsuwając się dopiero wtedy, gdy płuca zaczęły domagać się nowej dawki tlenu. Zaczerpnął głośno powietrza, oblizując spierzchnięte wargi i szczerząc zęby w uśmiechu, jaki jeszcze nigdy nie ujrzał światła dziennego.
— Jak na osobę, która dawno nie była na randce, radzisz sobie całkiem nieźle — mruknął mu tuż nad uchem, wyciągając dłoń i kładąc ją na klatce piersiowej Rayne'a, dokładnie na jego sercu. — A teraz chodźmy wreszcie coś zjeść — powiedział, łapiąc go za rękę i ściskając ją na tyle mocno, by ten nie mógł mu uciec. W trakcie kierowania się ku bramie wyjściowej przynajmniej pięć razy zatrzymał się jeszcze przy klatkach i akwariach, w myślach żegnając się z ogromnym słoniem, skaczącymi po drzewach małpami, ryczącym lwem i tuzinem innych bostońskich zwierzęcych mieszkańców, obiecując samemu sobie, że jeszcze do nich wróci. Może nie w najbliższym czasie, ale liczyły się zamiary.
Po wkroczeniu do niewielkiej knajpy serwującej wszelkie dostępne fast foody w pakiecie z typowo domowymi obiadami, zignorował wysokie barowe krzesła, wygodne fotele i przysunięte do stolików mniejsze krzesełka, wybierając kolana mężczyzny jako miejsce, gdzie zamierzał oczekiwać na przybycie kelnerki. Objął go w pasie, kładąc pluszową pandę na wypolerowanym blacie i obracając głowę, by zatopić się w jego perfekcyjnym do granic możliwości spojrzeniu. — Co zamawiasz? — zapytał, patrząc na niego niewinnym wzrokiem, równocześnie wychylając się do przodu i całując kącik jego ust w mniej niewinny sposób. Jego uwagę odciągnął jednak dochodzący zza okna stukot odbijającego się o parapet deszczu, po którym jeszcze dziesięć minut temu nie było śladu. — To co, że pada i tak wrócimy pieszo — powiedział bardziej do siebie niżeli do niego, mając gdzieś pogarszającą się pogodę, bostoński deszcz i zimno, które mogło zmieść z nóg jego słabą odporność w ułamku sekundy. Spacer i trzymanie go za rękę były warte każdych poświęceń.
UsuńWidział, że twarze siedzących przy sąsiednich stolikach osób lustrują ich na wpół zaciekawionymi, na wpół zgorszonymi spojrzeniami, jednak ani trochę go to nie obchodziło. Dostrzegał tylko i wyłącznie Rayne'a, czując jego dłonie obejmujące go w pasie i usta, które co chwila wpijały się w jego wargi, obdarowując je mieszającymi w głowie pocałunkami. Zamiast zmęczenia i głodu poczuł pragnienie przywarcia ciasno do jego ciała, niwelując każdą najdrobniejszą szczelinę, utrudniającą mu subtelne dotykanie będącego tak blisko mężczyzny. Nie wiedział czy aby na pewno się nie przesłyszał, lecz ciche chrząknięcie dochodzące gdzieś zza lady zmusiło go do zeskoczenia z kolan Athaway'a i zajęcia miejsca na krześle, które przysunął w miarę jak najbliżej jego. Jakie zazwyczaj był grzecznym i nie sprawiającym problemów chłopakiem, lecz na widok miny niosącej tacę kelnerki miał nieodpartą ochotę wypowiedzieć na głos słowa, które z reguły nie przechodziły mu przez gardło. Może i nie powinni aż tak wylewnie wyrażać swoich wciąż ciężkich do zdefiniowania uczuć, aczkolwiek na drzwiach wejściowych nie widniała naklejka z zakazem przytulania. Zauważył raptem kategoryczny ban na wprowadzanie psów - i przy tym odetchnął z ulgą, że pluszowe pandy nie przeszkadzały pracownikom w przygotowywaniu jedzenia - a o najzwyklejszym w świecie uścisku nie było mowy. Poza tym w późne niedzielne popołudnie mało kto odwiedzał restaurację, woląc mimo ładnej pogody pozostać we własnych mieszkaniach, zatem duża liczba osób nie stała się naocznym świadkiem ich pokazu czułości. Zmierzył młodą kelnerkę oceniającym spojrzeniem, uśmiechając się dopiero wtedy, gdy do jego nozdrzy napłynął przyjemny zapach jedzenia, za sprawą którego zaburczało mu w domagającym się pożywienia brzuchu.
OdpowiedzUsuń— Otwórz buzię — po nałożeniu na widelec kawałka mięsa nachylił się w kierunku swojego towarzysza, i nie zważając na sprzeciwy karmiąc go przynajmniej dwukrotnie, po każdym kęsie nagradzając krótkim całusem w policzek. Miał nadzieje, że po powrocie do szpitala ich relacje nie wrócą do stanu przed, ponownie stając się tymi czysto przyjacielskimi; na wszelki wypadek chciał jednak brać garściami tyle ile może, nie przejmując się tym, iż najprawdopodobniej przesadza. Grubo przesadza. Rayne uzależniał, sukcesywnie transformując go w podatną na wszelkie manipulacje marionetkę, czekającą, aż obiekt jego westchnień pociągnie za odpowiednie sznurki. Sam nie mógł nic na to poradzić; taki stan rzeczy niesamowicie mu się podobał i zamierzał robić wszystko, byle tylko nie zwrócono mu etykietki młodszego kumpla z oddziału.
Jake nie rozumiał, jak mógł być aż tak głupi i marzyć o tym, by maszerować w deszczu przez tyle kilometrów. Stojąc pod dachem bliżej nieokreślonego budynku trząsł się z zimna, chowając lodowate dłonie w przydługich rękawach i naciągając na przemoczone włosy opadający jak na złość kaptur. Od przystanku dzieliło ich około dziesięciu minut drogi, jednak aktualnie nie planował ruszyć się chociażby o jeden kroczek; zamiast tego wtulił się w równie mokrego Rayne'a, momentalnie czując jak robi mu się cieplej, choć było to zapewne mylne złudzenie. Narzucona na plecy cienka kurtka przepuszczała calutkie hektolitry zimnej wody, dzięki czemu koszulka którą miał na sobie także doszczętnie przesiąkła wilgocią, lepiąc się do jego klatki piersiowej. Pomyślał, że w innych okolicznościach taki widok mógłby rozbudzić wyobraźnię pana Athaway'a, nie mniej obecnie żaden z nich nie miał na to szans; w umyśle Jake'a krążyły myśli lawirujące pomiędzy mężczyzną a czekającym w sali ciepłym łóżkiem, do którego zamierzał go wciągnąć. Dopiero wtedy przypomniał sobie o tym, iż przez wzgląd na jego kolejne tego dnia wyjście, zobaczą się zbyt późno niżby tego chciał, co poskutkowało tym, ze jego uśmiech automatycznie przygasł. Pogłębił uścisk, jednocześnie mocniej przytrzymując się kuli, która za pośrednictwem deszczu powoli prześlizgiwała mu się przez palce.
— Wrócisz do mnie szybko? — zapytał, gdy po walkach z pogodą i spóźniającym się autobusem stanęli obok szpitala. — I do Pana Pandy oczywiście — dodał, patrząc kątem oka na pluszaka, którego nie zdążył zapakować go odebranego Rayne'owi plecaka. Sierść pandy nieznacznie ucierpiała w potyczce z siłami natury, jednak zdaniem Jake'a wystarczyła suszarka z gorącym powietrzem, by doprowadzić ją do porządku, czego nie można było powiedzieć o nim samym. Kichnął już co najmniej piąty raz, kaszląc i drżąc pod wpływem zmęczenia i niezaplanowanej kąpieli w deszczowych strugach. — I nie martw się niczym, tak udanego dnia nic nie zepsuje — powiedział, zauważając jego rosnące poddenerwowanie. Po cichu liczył, że później mężczyzna podzieli się z nim informacjami o tym, gdzie poszedł, ale sam nie zamierzał go wypytywać; jego życie prywatne było wyłącznie jego sprawą, dopóki nie zapominał o sporadycznym poświęcaniu mu paru godnych zapamiętania chwil. — To co, widzimy się niedługo? — zapytał czysto retorycznie, uśmiechając się bezbarwnie na pożegnanie i odchodząc, by po zatrzymaniu się w progu odprowadzić go wzrokiem i dłonią stłumić następny atak kaszlu.
UsuńPosłusznie wrócił do szpitala, w trakcie spacerowania prawie że pustymi korytarzami zahaczając o gabinet lekarza prowadzącego, by zameldować się i przy okazji posłuchać zaadresowanej do jego osoby dość głośnej i zapewne nie zasłużonej reprymendy. W pierwszej chwili nie wiedział o co chodziło rozwścieczonej pielęgniarce, której o dziwo bronił sam pan doktor, który zazwyczaj nie krył się ze swoim brakiem sympatii do starszej siostry oddziałowej, jednak odpowiedź przyszła prędzej niż się tego spodziewał. Nie sądził, że usłyszy iż na własne życzenie zgotował dla siebie powoli rozwijające się przeziębienie, które prędzej czy później miało przeistoczyć się w ciężki do wyleczenia wirus, co zresztą także go nie interesowało. Zaśmiał się cicho, co tylko pogorszyło całą tę sytuację, gdyż w oczach zgromadzonych w pomieszczeniu osobników wyszedł na bezczelnego aroganta, do którego było mu zdecydowanie daleko. Nie mógł jednak powiedzieć prawdy, nawet jeśli wewnątrz cały kipiał z podekscytowania, które nie straci na intensywności przez conajmniej kilka dni. Najchętniej pochwaliłby się wszystkim dookoła, ogłaszając, iż spędził jeden z najlepszych dni życia z człowiekiem, który pomógł mu na nowo poznać uczucie zakochania, lecz bał się, że radykalny pan onkolog i jeszcze bardziej surowa pielęgniarka uznają to za przejaw głupoty i buntu, który jak najszybciej trzeba stłumić, wykorzystując w tym celu przeniesienie Jake'a do innej sali. Nie wiedział nawet, czy dzisiejszy dzień sprawił, iż będzie mógł nazywać Rayne'a własnym mężczyzną, dlatego też wolał poczekać i nabrać pewności, a dopiero później chwalić się nim na lewo i prawo.
OdpowiedzUsuń— Proszę natychmiast wracać do sali i ściągnąć z siebie te przemoczone ubrania! — Jake nie zamierzał wdawać się teraz w dyskusje, poza tym również nie mógł doczekać się włożenia na siebie ciepłej piżamy i schowania się pod kołdrę. Mruknął ciche do widzenia, obracając się na pięcie i kierując w stronę wyjścia z gabinetu, aby następnie lekko zirytowany ale niezwykle szczęśliwy pomaszerować do małej sali i tam oczekiwać powrotu Athaway'a.
Wziął gorący prysznic, który prawie oparzył jego przemarzniętą skórę, zostawiając na niej czerwone plamy, aczkolwiek było to lepsze niż dreszcze, nad którymi wcześniej nie mógł zapanować. Wskoczył do łóżka, biorąc do ręki aparat i z uśmiechem na ustach przeglądając zdjęcia, które jak najprędzej planował wywołać i oprawić w ramki. Patrzył na radosną twarz Rayne'a, opuszkiem palca wodząc po ekranie wyświetlacza i żałując, że może dotykać ją jedynie przez tę szybę.
— Rayne? — tak bardzo chciał go ujrzeć, lecz widząc to udzielające się przygnębienie zmienił zdanie. Oczywiście pragnął być przy nim na dobre i na złe (w ich przypadku niestety dominować miały te złe), ale nie chciał równocześnie pozbywać się swojego dobrego nastroju, zamieniając go na stan permanentnego niepokoju. Jego zaczerwienione oczy i smutna mina przejęły go w stu procentach, sprawiając, iż wszystko inne przestało się liczyć, nawet powód jego tak niespodziewanej zmiany humoru. Tym razem to on musiał się nim zająć i jakimś cudem wyczarować na jego twarzy ten sam uśmiech, który widział podczas podziwiania pozamykanych w klatkach zwierzaków; nigdy nie był zbyt dobrym pocieszycielem, zatem też bez słowa nakrył go kołdrą, przyciągając do siebie i układając jego głowę na własnym torsie. Ostrożnie wplótł palce w jego włosy, przeczesując je w równych odstępach, a drugą ręką przyciskając do siebie Pana Pandę, który także wysechł już po bliskim spotkaniu z deszczem. — Źle się czujesz? — zapytał z przejęciem, podnosząc się na łokciach i odnajdując wzrokiem jego przygaszone spojrzenie. Na parę sekund przycisnął wargi do jego czoła, odkładając pluszowego miśka obok poduszki i obejmując mocno Rayne'a obiema ramionami.
— Pamiętam jak przyszedłem tutaj pierwszej nocy i chciało mi się jedynie płakać, a ty opowiedziałeś mi bajkę... — zaczął, szepcząc mu wszystkie słowa prosto na ucho. — Jeśli to poprawi ci humor — podniósł się do pozycji siedzącej, zmuszając mężczyznę do pójścia jego tropem. Ułożył wygodnie głowę na jego ramieniu, mając dzięki temu jego twarz w zasięgu wzroku. — Zamknij oczy — polecił — To będzie bajka o dwóch przyjaciołach i rybce, która spełniała marzenia. Starszy z dwójki złowił ją dla młodszego bo wiedział, że ten pragnie aby jego największe i skrywane w tajemnicy życzenie wreszcie się ziściło. Ale tym marzeniem było to — ujął w dłonie jego podbródek, delikatnie obcałowując jego zamknięte usta. Rozchylił wargi palcem, pogłębiając pocałunek i zamieniając subtelne muskania w bardziej odważną pieszczotę. Wiedział, że był beznadziejnym pocieszycielem i nie łudził się, aby osiągnął oczekiwany efekt, jednak szczyt jego kreatywności kończył i zaczynał się dokładnie na tej czynności. — Ta bajka też się dobrze skończy Rayne, zobaczysz. Nasza bajka — dodał w myślach, kładąc dłoń na sercu i uspokajając jego przyśpieszone bicie.
UsuńChciało mu się płakać, jednak wiedział, że musi być silny, przynajmniej dla Rayne'a. Choroby serca od zawsze kojarzyły mu się z tymi najgorszymi i najtrudniejszymi do wyleczenia, a nawet sam zawał traktował jak zapowiedź końca świata, dlatego też usłyszana wiadomość zaowocowała tym, iż w szybkim czasie stracił grunt pod nogami, który jeszcze godzinę temu wydał mu się wyjątkowo twardy i stabilny. Jakie wiedział, że człowiek może przeżyć bez nogi, ręki, czy któregokolwiek z mniej ważnych organów - chociaż chłopak uważał każdy z nich za równie istotny - aczkolwiek z całą pewnością nie mógł żyć bez serca. Jego własne w całości oddane zostało pod skrzydła Athawaya, a strach przed tym, iż zainfekowane chorobą serce mężczyzny przestanie bić sprawił, że wszelkie nagromadzone w ciągu dnia pozytywne emocje zastąpione zostały prawdziwą histerią. Wciągnął głośno powietrze, milcząc i niemo wpatrując się w jego twarz, na której wciąż malował się wyłącznie smutek; nie miał siły ani chęci złościć się na niego za to, jak postąpił z własną rodziną. Po raz pierwszy zobaczył w nim kogoś zupełnie innego, nie tak jak dotychczas; wizerunek niezniszczalnego mężczyzny uleciał z jego umysłu, podstawiając pod ten perfekcyjny wizerunek obraz osoby, która dzień w dzień zmagała się z o wiele poważniejszą chorobą niż przypuszczał. Odkąd po raz pierwszy przyłapał się na myśli dotyczącej pragnienia, aby serce Rayne'a biło tylko i wyłącznie dla niego, tak aktualnie chciał, by nie przestało wybijać tego równomiernego rytmu ani na sekundę, nie zatrzymując się i nie milknąc pod wpływem zdenerwowania czy innej równie groźnej dla jego życia czynności. Mogło bić dla kogokolwiek, byle tylko nie cichło. Zamierzał za wszelką cenę dbać o to, by coś takiego jak stres nie dotykało go osobiście i był gotów poświęcić niemalże wszystko, żeby Rayne wrócił do zdrowia. Oddałby wszystko, nawet własne serce. Objął go mocno w pasie, wtulając głowę w jego tors i zamykając oczy, aby przypadkiem zgromadzone pod powiekami łzy nie wydostały się na zewnątrz.
OdpowiedzUsuń— Już nic nie mów — mruknął cicho, obracając się na bok i przyciskając wargi do jego policzka. Kilkukrotnie muskał ostrożnie jego skórę, pozostawiając na niej ślad własnych ust. — Wszystko będzie dobrze, teraz ja się tobą zajmę — dodał, w międzyczasie szczelniej nakrywając go kołdrą. — I naprawdę to dobrze, że im powiedziałeś — wyszeptał — Teraz będą cię odwiedzać, od razu zrobi ci się lepiej — pocałował go raz jeszcze, wsuwając rękę pod kołdrę i na oślep odszukując jego dłoni, by trochę nieprzemyślany sposób spleść ze sobą ich palce. — a teraz śpij, wszystko będzie dobrze — powtórzył, mając naiwną nadzieję, iż obudzi sie z samego rana, a wiadomość o nowotworze serca Rayne'a okaże się być tylko złym koszmarem, niczym więcej. Nie sądził, że będzie mu zależało na kimś aż w tak dużym stopniu, lecz było to jednocześnie pozytywnym i negatywnym stanem. Zamartwiał się teraz przede wszystkim psychicznym stanem Athaway'a, chociaż wiedział, że sam także nie powinien się denerwować. Przycisnął twarz do poduszki, tłumiąc kolejny już napad kaszlu, by następnie przylgnąć ciałem do ciała współlokatora, szepcząc ledwo słyszalne: — Moje serce już zabrałeś, to wystarczy, Rayne.
Na czole Jake'a pojawiły się poziome zmarszczki, kiedy usłyszał, że się trzęsie. Sam tego nie zauważał, a nawet jeśli rzeczywiście byłoby to prawdą, to nie z winy zimna, którego ani trochę nie odczuwał. Przylegając ciasno ciałem do ciała Rayne'a, jego skórę rozpalało przyjemne ciepło, nie mające nic wspólnego z dreszczami typowymi dla przeziębienia. Trząsł się pod wpływem jego dotyku, pragnąc poczuć go więcej i więcej. Wąskie szpitalne łóżko i strach przed tym, iż w każdej chwili do pomieszczenia może wejść pielęgniarka, uruchamiały hamulce i zmuszały go do zaprzestania tego, czego nawet nie zdążył wdrożyć w życie. Chciał być przez niego dotykanym w miejsca, które jak dotąd były dostępne dla nikogo, równocześnie pozwalając mu na to, czego wcześniej się bał. Nie wiedział ile czasu im zostało, dlatego tym bardziej zamierzał wykorzystać go możliwie jak najlepiej, wypełniając po brzegi każdą minutę. Bezproduktywne leżenie w łóżku nie wchodziło już w grę, nawet wtedy, gdy on sam nie będzie miał siły na pokonanie krótkiego dystansu dzielącego łóżko z łazienką. Nadzieja na ich powrót do zdrowia wciąż tliła się gdzieś głęboko w odmętach jego świadomości, jednak po zaakceptowaniu diagnozy Athaway'a oddaliła się ona jeszcze bardziej, przykrywając się grubą warstwą trudnej do przeniknięcia mgły. W tak szybkim czasie zaufał mu stuprocentowo, dzięki czemu gotów był zrobić praktycznie wszystko, by dostać go w całości. Nie dbał o to, czy stanie się to za tydzień, miesiąc czy pół roku, tutaj na oddziale czy na przepustce, gdy któreś z nich zdecyduje się wpuścić drugiego do własnego domu, przynajmniej na te marne pięć kradzionych godzin. Rayne był jego tlenem, bez którego momentalnie zaczynał się dusić; potrzebował jego bliskości i dotyku, spotęgowanych do maksymalnych rozmiarów. Wyobrażał sobie, jak jego silne dłonie delikatnie suną po jego zjedzonej przez raka nodze, przesuwając się coraz wyżej i wyżej. Widział, jak daje mu aprobatę na odsłonięcie przed nim wcześniej nieznanych kart i pokazanie tego, co w trakcie dwudziestoletniego życia nie zdążył wypróbować na własnej skórze. Chciał mieć go na własność i móc cieszyć się wspólnie spędzanymi chwilami, dopóki w ogóle była mowa łapaniu kolejnego oddechu i budzeniu się co ranek w poczuciu, że jednak nie jest aż tak źle jak się wydawało.
OdpowiedzUsuń— Wypiłem herbatę z cytryną, do jutra mi przejdzie — odpowiedział, wlepiając w niego pełne poddańczego oddania spojrzenie. Kciukiem wytarł ledwo zauważalne ślady łez z jego policzków, przybliżając się i całując go w usta, co trwało ledwo ułamek sekundy, lecz i tak nie mógł się powstrzymać. Szczelniej okrył go kołdrą, wślizgując się pod jego ramię i układając głowę na piersi, przez dobre dwie minuty walcząc z pokusą wyrzucenia z siebie tamtego życzenia, wbrew wszystkiemu musiało się spełnić. A nie darowałby sobie, gdyby odszedł z tego świata zabierając ze sobą niespełnione marzenie. — Może to tylko alergia na hmmm... — podrapał się po brodzie, udając zamyślonego. — Na sierść małpy albo na watę cukrową — wyliczył, jak na zawołanie dwukrotnie kichając. — Przynajmniej ty masz lepszą odporność — mruknął, jednocześnie głaszcząc go po policzku. — I wiesz co, Rayne? — zaczął, odwracając wzrok. Zawiesił go na śnieżnobiałej pościeli, przygryzając dolną wargę w geście zdenerwowania. — Naprawdę nie wiem co między nami jest, ale chciałbym przeżyć z tobą to, na co normalne pary mają całe lata. W takim wielkim skrócie i przyśpieszonym tempie... I z nikim innym — wyznał, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi.
Jakie nigdy nie pomyślał nawet o wzięciu ślubu w Vegas, właściwie to w ogóle nie widział siebie w małżeństwie, szczególnie takim, które nawet w dwudziestym pierwszym wieku było w większości krajów zakazane przez radykalne prawo. Druga wypowiedziana przez Rayne'a opcja dotycząca tego, co obowiązkowo musiały przeżyć zakochane pary, wydała mu się o wiele bardziej nęcąca, jednak nie wiedział czy mężczyzna nie wziął jego słów jako żart, nic ponad to. Sam także miał lekkie obawy, aczkolwiek wiedział czego chce. Przez chorobę nie miał już czasu na snucie planów na przyszłość, która nie ograniczała się do najwyżej miesiąca wprzód; dalsze terminy stały pod wielkim znakiem zapytania, dlatego też zawsze starał się w jakikolwiek sposób realizować swoje błahe marzenia w możliwie jak najszybszym terminie. Aktualnie miał tylko jedno życzenie, lecz wątpił, aby z wiadomych powodów udało się je spełnić. Chciał, by to właśnie Rayne przybrał miano jego pierwszego mężczyzny, z którym pod wpływem impulsu postanowił pójść do łóżka. Tylko jemu ufał praktycznie bezgranicznie, mając pewność, iż jego pierwszy raz musi nastąpić wyłącznie z nim. Nikogo więcej nie dopuściłby do siebie na bliższą odległość, co miało miejsce również przed usłyszeniem diagnozy; przez jego krótkie życie przewinęło się aż - a może raptem - trzech chłopaków, jednakże żaden nie przebił się przez gruby mur wytworzony przez samego Jake'a. Dla Athaway'a gotów był zapomnieć o wstydzie i strachu przed ewentualną kompromitacją. Miał gdzieś różnicę wieku i inne dzielące ich kwestie - chciał go na własność, chociaż na godzinę, lecz w terminie wyznaczonym przez raka. Jak najszybciej.
OdpowiedzUsuń— Niee, ślub odpada — odpowiedział z wyraźnym entuzjazmem potęgowanym usłyszaną propozycją, którą automatycznie utożsamił z tym jednym, wyśnionym momentem. Przez głowę Lancastera przeszła myśl, że być może Rayne celowo zaprosił go do swojego domu; szpitalne łóżko odstraszało Jake'a już od pierwszej chwili, w której przekroczył próg sali, a skoro istniał cień szansy na to, że mężczyzna chce tego samego... Inaczej nie okazywałby mu aż tyle czułości i zaangażowania, a przynajmniej tak pojmował to Jakie. — Chyba, że postanowiłeś mi się oświadczyć — dodał, uśmiechając się szeroko. Wciąż trzymał twarz schowaną w okolicach ramienia Rayne'a, dzięki czemu ten nie mógł ujrzeć wygiętych w uśmiechu warg ani tego, że na jego bladych zazwyczaj policzkach pojawiły się delikatne rumieńce spowodowane układaniem scenariuszy ich następnego wyjścia. — Wtedy nie mógłbym odmówić — położył dłoń na jego klatce piersiowej, wyprostowując wcześniej zgięte w kolanach nogi. Jęknął cicho, gdy poczuł przeszywający ból którejś z kości, której nie potrafił dokładnie nazwać; machinalnie zacisnął palce na materiale bluzki Rayne'a, oddychając głęboko i starając się odgonić daleko typową dla siebie panikę. — Postarasz się załatwić nam przepustkę? — poprosił, nie mogąc doczekać się wkroczenia do jego domu i poznania ważnych dla niego osób. Nie mógł też doczekać się innej rzeczy, jednak to nie było aż tak pewne i łatwe do ziszczenia jak by tego pragnął. — Na ten tydzień — nie zanosiło się na to, by choroba przykuła go do łóżka, a przeziębienie mógł wyleczyć nawet w jeden dzień. Kaszel stracił na intensywności, uczucie zimno też odeszło w niepamięć, zatem miał nadzieję, że rzeczywiście pozwolą mu wyjść z Athaway'em, by mógł zgodnie z obietnicą zjeść przygotowane przez niego ciasto i wejść do pokoju, który zajmował jeszcze za czasów, kiedy nie wiedział co to nowotwór serca. — A teraz dobranoc, Pan Panda też już jest śpiący — powiedział, wtulając się mocniej i zamykając oczy, by zasnąć w jego ramionach w krótkim jak na jego realia czasie.
Jakie naprawdę miał gdzieś opinię i zdanie zbulwersowanych pielęgniarek, nie szczędzących im swoich złotych i jakże interesujących uwag na temat dwójki zdemoralizowanych pacjentów, którzy postanowili zamienić szpital w burdel. Oczywiście siostra oddziałowa, która obudziła ich raniącym bębenki uszne jazgotem nie wyraziła się aż tak dosadnie, jednak Jakie wiedział co rzeczywiście chciałaby z siebie wyrzucić. Przez jego głowę przemknęły słowa takie jak pedofil, to-nie-do-pomyślenia- i tak dalej, dlatego zaśmiał się cicho, tym samym jeszcze bardziej denerwując pielęgniarkę. Nie mógł patrzeć jak Rayne tłumaczy się za ich dwójkę, zatem dzielnie ruszył do ataku, dodając swoje nic nie warte pięć groszy. Oczywiście najchętniej oznajmiłby, że ten oto mężczyzna to jego nowa acz wielka miłość, jednak zawczasu ugryzł się w język w obawie, że postanowią ich rozdzielić. Nie zniósłby nawet krótkotrwałej rozłąki, nie mówiąc już o trwałej i definitywnej zmianie sali; wolał udawać, że z nadmiaru wrażeń i zmęczenia zasnął siedząc na nienależącym do niego łóżku, a sam Athaway okazał się być aż tak wspaniałomyślny, że nie obudził go i nie wyrzucił z powrotem tam skąd przyszedł. Jak przystało na grzecznego chłopca - który ostatnimi czasy wykazywał spore skłonności do snucia mniej grzecznych planów - obiecał, że następna tego typu sytuacja już nigdy nie będzie mieć miejsca. Chodziło mu rzecz jasna o nakrycie; nie zamierzał rezygnować ze wspólnego zasypiania, całusów na dobranoc i uspokajającego głaskania, poprzez które zapominał o istnieniu sennych koszmarów, które zazwyczaj nie dawały mu spokoju. Przy swoim współlokatorze wszystko wydawało się być łatwiejsze i nie rozumiał, dlaczego pielęgniarka miała problem z zaakceptowaniem faktu, sprawiającego Jake'owi tak wielką radość.
OdpowiedzUsuńW pierwszej chwili, w której kilka długich godzin później do sali weszła nieznajoma mu kobieta i starszy od niego mężczyzna, miał ochotę dyskretnie wyjść, nie rzucając się w oczy, jednak słowa Rayne'a zaowocowały tym, iż nawet jego zdrowa noga odmówiła posłuszeństwa, nie dając mu szansy na opuszczenie pomieszczenia. Spojrzał na niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, wcześniej witając się z gośćmi uściskiem dłoni. Nie dowierzał, że Rayne przedstawił go jako własnego chłopaka, w dodatku przed matką i prawdopodobnie bliskim przyjacielem. Czuł, jak jego serce boleśnie obija się o żebra, o mały włos nie łamiąc ich i nie pozostawiając po nich drobnego pyłku; wygiął usta w szerokim uśmiechu, mrugając do niego porozumiewawczo. Rozsiadł się wygodnie na łóżku, odsuwając od siebie pomysł zostawienia ich samych. Być może zachowywał się nietaktownie i wścibsko - domyślał się, że zmartwiona matka i równie zmartwiony przyjaciel będą chcieli pobyć z nim sam na sam, jednak to wyznanie całkowicie zmieniło postać rzeczy. Od teraz stanowili parę, jego naiwne marzenia mogły w każdej chwili się ziścić i nie mógł tak po prostu odejść. Był jego chłopakiem, a Rayne przybrał miano jego mężczyzny; musieli być obok siebie, nieważne w jakich okolicznościach.
— Cieszę się, że w końcu mogłem panią poznać. I Erica — oznajmił, uśmiechając się do nich pogodnie. Z ogarniającej go euforii nie dawał rady długo usiedzieć na jednym miejscu, lecz za wszelką cenę starał się nad sobą zapanować. Chciał sprawić dobre wrażenia, a nie wypaść w ich oczach jako podekscytowane dziecko, które niespodziewanie wygrało ważny los na loterii. — Chociaż pewnie i tak prędzej czy później miałbym ku temu okazję, Rayne zaprosił mnie do waszego domu — powiedział z dumą, nie mogąc się powstrzymać.
— Tylko nie wiem, czy uda nam się dostać przepustkę, dopiero co wyszliśmy do zoo — kontynuował, jak zwykle pod wpływem pozytywnych czynników czerpanych z otoczenia, nie przestając mówić. Wskazał gestem na siedzącą na nocnej szafce Pandę, chwaląc się, że dostał ją od Rayne'a. Pokrótce opowiedział też o spędzonym w jego towarzystwie dniu, co sekunda dodając, iż nie może doczekać się odwiedzin w rodzinnym domu państwa Athaway. — Ale Rayne obiecał, że to załatwi, a jemu wszystko się udaje — dodał, spoglądając na niego z niemym uwielbieniem.
UsuńJakie nie do końca rozumiał bezpodstawny jak dla niego bunt Rayne'a, skierowany przeciwko jego matce. Oczywiście wiedział, że mężczyzna żartuje, jednak w jego mniemaniu nie miał się czego wstydzić. Kobieta już na pierwszy rzut oka wydała mu się być przesympatyczną i ciepłą osobą, która w dodatku nie skomentowała życiowego wyboru jej jedynego syna. Chłopak nie zauważył, by zlustrowała go wzrokiem, oceniając czy rzeczywiście jest odpowiednim kandydatem na przyszłego zięcia - chociaż ten dalej nie planował brać potajemnego ślubu w Vegas - najwyraźniej akceptując go bez przeprowadzenia śledztwa, wypytania o jego życie osobiste czy przebieg choroby. W końcu nie wiedziała o nim kompletnie nic i nawet jeśli ani trochę by jej to nie interesowało, mając na uwadze dobro syna, powinna posiąść przynajmniej te minimalną wiedzę. Przecież istniało prawdopodobieństwo, że to Jakie zniknie z tego świata znacznie prędzej niż Rayne, który równie dobrze mógł żyć jeszcze przez całe długie, nie zmącone żadnymi problemami lata, a chyba mało która matka chciała patrzeć, jak jej dziecko - nawet to dorosłe - musi zmagać się ze stratą ukochanego. Szpitalne romanse z reguły nie należały do najbezpieczniejszych, a dwójkę umierających osób, która w tak krótkim czasie zapałała do siebie gorętszym uczuciem, także nie można było nazwać odpowiedzialnymi. Jake mimo tego nie zamierzał odpuścić, Rayne jak widać również nie. Cieszył się, że mógł spędzić czas z jego bliskimi, samemu przybierając to miano, na które swoim zdaniem nie zasłużył; nie chciał zatem zaprezentować się od tej gorszej strony, którą wbrew naturze grzecznego dzieciaka posiadał, dlatego też nie zaprotestował, gdy Rayne przywlókł do sali inwalidzki wózek. Dobrze wiedział, że już niedługo nie rozstanie się z tym pogromcą szos, przy pomyślnych wiatrach osiągającym prędkość 10km/h, więc wolał zawczasu zaczynać przyzwyczajać się do trwałego unieruchomienia, oszczędzając siły na przepustkę, w którą zaczynał coraz mocniej wierzyć. Dalej snuł w głowie dziecinne i dość naiwne wizje tego, co zrobią po wkroczeniu do mieszkania Rayne'a i czuł, że pomimo nieblaknącego entuzjazmu i pozornej odwagi, przez swoją niewiedzę leżałyby sztywno jak kłoda, nie robiąc nawet najmniejszego pożytku z obu nóg. Mimo tego nie chciał ich forsować, a skoro to właśnie Rayne miał wziąć za niego tę chwilową odpowiedzialność i pchać wózek.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, w innych okolicznościach wyzwałbym cię na wyścig — zaśmiał się, kładąc dłonie na kolanach. Obserwował idącego obok Erica, co chwila odwracając głowę przez ramię, by mieć lepszą widoczność za idącego za jego plecami Athaway'a. — Odsuniesz się na moment? — poprosił, by następnie zacisnąć ręce na kołach i przy użyciu całej siły, rozpędzić się do maksymalnej prędkości. Zatrzymał się z piskiem opon, zostawiając za sobą podłużną, czarną smugę. — Było fajnie, gdyby nie bolące ręce — mruknął, przystając wózkiem przy boku Rayne'a. Złapał go za rękę, splatając ze sobą ich palce uśmiechając się lekko na widok Erica, który wydał mu się niecodziennie cichy, choć paradoksalnie znał go od kilku minut. — Twoja mama chyba kończy rozmawiać z lekarzem — oznajmił, wskazując gestem na kobietę, która uściskiem dłoni żegnała ubranego w biały fartuch onkologa. — Pewnie chciała zapytać o wyniki, proces leczenia i tak dalej... Moi rodzice też zawsze najpierw idą do gabinetu, później do mnie — powiedział, woląc nie łudzić się, że poszła do niego w zupełnie innej sprawie. W sprawie ich o wiele dłuższej, może nawet dwudniowej przepustki.
Pięć godzin, na które składała się jego pierwsza przepustka, uważał za dużo czasu, w trakcie którego ze spokojem będzie mógł zrealizować wszystkie te zaplanowane skrupulatnie czynności (chociaż kiedy przyszło co do czego, każda z sześćdziesięciu minut upływała z prędkością kilku sekund), jednak po usłyszeniu słów pani Athaway poczuł coś w rodzaju szoku. Szoku i niedowierzania, uwidoczniającego się za pośrednictwem lekko rozchylonych warg i szeroko otwartych oczu. Zdążył przyzwyczaić się do tego, że przynajmniej ostatnimi czasy mało co szło po jego myśli, dlatego też spokojnie czekał na zwyczajowe "żartowałam", które ku jego jeszcze większemu zaskoczeniu nie nastąpiło. Z szerokim uśmiechem patrzył jak równie szczęśliwy Rayne wbrew wcześniejszemu buntowi przytula kobietę w geście podziękowania i najchętniej uczyniłby dokładnie to samo, gdyby nie fakt, że praktycznie jej nie znał. Jedynie przy swoim chłopaku - chociaż wciąż traktował to pojęcie jako coś abstrakcyjnego - mógł pozwolić sobie na nieoczekiwane wybuchy nagromadzonych emocji, zamykając go w możliwie jak najmocniejszym uścisku, głaszcząc po policzku czy złączając ich usta w niepewnym pocałunku. Przy pozostałych osobach wciąż był tym cichym, nieśmiałym chłopakiem, odsłaniającym swoją drugą naturę w nieczęstych i nietypowych okolicznościach czy sytuacjach, dlatego też bąknął jedynie dziękuje, pokazując przy tym rządek białych zębów. Poprzez szok spowodowany tym, iż już za parę dni zanocuje w miejscu, w którym Rayne prowadził codzienne, beztroskie życie, nie był w stanie wydusić z siebie nic ponad to. Miał nadzieję, że w drodze powrotnej ochłonie do tego stopnia, by chociaż na pożegnanie móc wyrazić swoją ogromną wdzięczność nie tylko za zaproszenie na obiad, a przede wszystkim za danie mu niepowtarzalnej szansy na spędzenie niezapomnianych chwil wraz z miłością jego kończącego się życia. Wspólne zaśnięcie w zwykłym pokoju, nie szpitalnej sali, zwieńczona całusem pobudka i zjedzone razem śniadanie znaczyły dla niego o wiele więcej, niż zapewne wyobrażała sobie pani Athaway i prawdopodobnie nawet sam Rayne. Jake wiedział, że już niedługo wzmożona chemioterapia przykuje go do łóżka na calutkie tygodnie, więc tym bardziej doceniał podarowane mu od losu trzydzieści sześć godzin. Czuł, że ta liczba od teraz stanie się jego szczęśliwą, przyjmując miano chroniącego go talizmanu. Gdyby nie był skończonym tchórzem bojącym się igieł - co skrupulatnie maskował podczas pobierania krwi czy obowiązkowych zastrzyków - wytatuowałby sobie te dwie cyferki w mało widocznym miejscu pamiętając, że dokładnie tyle godzin spędził wraz z Athaway'em. Z mężczyzną swojego życia, wobec którego wiązał wielkie, aczkolwiek krótkotrwałe nadzieje i plany.
OdpowiedzUsuń— Wracamy już? — zapytał, zatapiając typowe jak dla siebie w ostatnich dniach niewolniczo poddańcze spojrzenie w oczach współlokatora. Chętnie zsiadłby z wózka, każąc mu zająć swoje miejsce, a sam wskoczyłby na jego kolana i poprosił Erica żeby dowiózł ich z powrotem pod sale, jednak uznał to za kolejny już przejaw popisu. Czasami nie mógł odgonić od siebie swojego usposobienia, do złudzenia przypominającego charakter dziecka, ale równocześnie nie zamierzał winić Rayne'a za to, że ten zapomina o dzielącej ich przepaści w postaci różnicy wieku. — Robi się chłodno, a poza tym zaraz zacznie się obchód i lekarze jak zwykle zechcą zakatować nas pytaniami — dodał wyjaśniająco, wodząc wzrokiem od Erica do starszej kobiety. Drogę dzielącą park z budynkiem placówki przemierzyli w ciszy, którą Jake przerwał dopiero po zatrzymaniu się przed drzwiami wejściowymi.
— Zostawię was tu samych, pewnie chcecie się pożegnać — jego głos brzmiał tak samo radośnie jak wcześniej i nie krył się w nim nawet cień zdenerwowania czy smutku. Rozpierające go szczęście było jak wyjątkowo gruba i ciężka do przebicia bańka, nie mająca prawa zniknąć. Powoli wstał z wózka, po czym podszedł do pani Athaway dochodząc do wniosku, że jest od niej wyższy o co najmniej dwadzieścia centymetrów, co i tak czyniło go niższym od Rayne'a. Ale uważał to za urocze, nie krępujące.
Usuń— Jeszcze raz dziękuję pani za przepustkę i zaproszenie, będzie mi miło móc przyjść do państwa na obiad — uśmiechnął się najładniej jak tylko potrafił, zdobywając się na odwagę i ściskając ją krótko w sposób, w jaki sam przytulał się do własnej matki. — I fajnie było cię poznać, Eric — złapał za rączki wózka, mrugając porozumiewawczo w stronę Rayne'a i oddalając się, by po wejściu do środka popchać wózek w kierunku windy.
♥
Jake przygotowywał się do tego wyjścia praktycznie całe dwa dni, w trakcie których paradoksalnie zdążył już przyzwyczaić się do myśli odnośnie tego, co prawdopodobnie już niedługo wydarzy się w jego życiu, jednak mimo to nie potrafił skutecznie zapanować nad stresem, przypominającym ten, który odczuwał podczas przeprowadzania tych bardziej skomplikowanych badań w szpitalu. Bał się przede wszystkim kompromitacji, której widmo jego zdaniem wisiało nad nim na każdym rogu; obawiał się, że nie będzie umiał zachować się przy rodzinnym stole rodziny Athaway'ów, wypadając w oczach jego matki i ojca jak forma kiepskiego żartu, a nie jako kandydat na partnera ich jedynego syna. Nie chciał także pokazać się jako wystraszone dziecko, które posłusznie stawiło się na obiedzie u przyszłych teściów, przez okres jego trwania siedząc z wyprostowanymi plecami i nie włączając się w prowadzone rozmowy. Bał się również pytań, które prawdopodobnie będą nieodłącznym elementem kilkugodzinnej wizyty; z jednej strony nie chciał się zwierzać i opowiadać o przebiegu choroby, rokowaniach i innego tego typu kwestiach, nie mówiąc już o życiu prywatnym, które przed przybyciem do szpitala nie obfitowało w przygody, którymi warto byłoby się pochwalić. W zasadzie życie Jake'a było aż nadto przewidywalne i nudne, i nie miał bladego pojęcia, o czym mógłby ewentualnie powiedzieć, gdyby oczywiście zaistniała taka potrzeba. Pocieszenie odnajdywał w osobie Rayne'a, dzięki któremu udawało mu się zrobić krok do przodu. Specjalnie na tę okazję zrezygnował z kul, woląc uwiesić się ramienia własnego mężczyzny i w ten oto sposób pokonywać dystans dzielący przystanek autobusowy od jego domu. Jake czuł, jak jego dłoń zaczyna pocić się w akcie zdenerwowania, a rytm serca gwałtownie przyśpiesza, dlatego też odetchnął głęboko, starając się uspokoić. W końcu nie szedł na ścięcie i nie zanosiło się, aby ktokolwiek z zebranych w domu ludzi planował go upokorzyć czy sprawić, by wrócił do szpitala z negatywnymi wspomnieniami. Wiedział o tym doskonale, lecz irracjonalny strach nie odpuszczał nawet wtedy, gdy powoli przekraczali bramę prowadzącą do domu.
OdpowiedzUsuń— Nie, ani trochę się nie stresuję — odpowiedział, zaciskając palce na jego dłoni. — Po co pytasz? Pewnie, że się boje — mruknął, zatrzymując się i wspinając na palce, by odwzajemnić ten krótki acz przyjemny gest. Pocałował go w sam środek ust, automatycznie formując z własnych delikatny uśmiech. — Ale będzie dobrze póki jesteś obok — wtulił głowę w jego ramię, nieśmiało wchodząc do środka i rozglądając się z wymalowaną na twarzy ciekawością. Nieco bardziej interesowało go prywatne mieszkanie Rayne'a, z którym wiązał chyba największe tego dnia nadzieje, ale to miejsce również zbudziło jego uśpione wścibstwo. Jake nie mógł powiedzieć, że dorastał w złych warunkach, jednak bez wątpienia jego dom nie mógł się równać z tym, w którym mieszkali rodzice Rayne'a. Jego cztery pokoje ulokowane na piątym piętrze odnowionej kamienicy nie miały prawa robić wrażenia, lecz nowoczesne wnętrze jednorodzinnego domu już tak. Nie dał po sobie poznać, że pod wpływem tego widoku w nim samym zaszła subtelna, ledwo zauważalna zmiana. Starał się zachowywać naturalnie, zgodnie z tym, co obiecał sobie przed przekroczeniem progu domu.
— Cześć Eric — poczuł się pewniej, gdy najlepszy przyjaciel Rayne'a przywitał go w tak wylewny sposób, czego ani trochę się nie spodziewał. Uśmiechnął się szeroko, w międzyczasie głaszcząc po grzbiecie psa, który o mało co nie przewrócił go na plecy. — Noga w porządku, znaczy bez zmian — sprecyzował, woląc nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. — Nie bolała od dwóch dni, więc nie mam na co narzekać — objął Rayne'a w pasie, niepewnie wodząc wzrokiem po pozostałych pomieszczeniach, znajdujących się jeszcze poza jego zasięgiem.
Nie wiedział czemu, ale bał się spotkania z jego ojcem, choć z drugiej strony chciał już mieć je za sobą. I oczywiście chciał obejrzeć pokój swojego chłopaka.
Usuń— Rayne? — szepnął, ciągnąc go lekko za rękaw — Twoja mama jest w kuchni — zaczął, gdy do jego nosa doleciał przyjemny zapach — a tata? — kontynuował, mówiąc najciszej jak tylko się dało. Nie miał pojęcia jak długo będzie musiał jeszcze stać w korytarzu i nie chciał być nieuprzejmy, ale z wiadomych powodów najchętniej już by usiadł, przynajmniej na chwilę. Uklęknął obok domagającego się uwagi psa, drapiąc go za uszami i uznając, że nawet taka pozycja jest lepsza od uciążliwego i męczącego dla kości stania.
Jakie zazwyczaj traktował wszystko zbyt poważnie i nie potrafił utrzymać odpowiedniego, zdrowego dystansu, dzięki czemu tak bardzo bał się uczestniczyć w rodzinnym obiedzie u Athaway'ów, jednak jak zwykle jego obawy okazały się być tymi bezpodstawnymi. Atmosfera ani trochę nie przypominała tej, którą chłopak wyobrażał sobie od momentu, w którym otworzył oczy; w trakcie szybkiego śniadania, prysznica i szykowania się do wyjścia, myślał tylko i wyłącznie o odwiedzinach, układając w głowie całe scenariusze rozmów i gotowych uniwersalnych odpowiedzi, które ze spokojem mógł wykorzystać w praktycznie każdej sytuacji i przy każdym zadanym mu pytaniu. W rezultacie zapomniał o wszystkim tym, co miało posłużyć mu za koło ratunkowe, wbrew wcześniejszym ustaleniom stawiając na niezaplanowaną acz o wiele lepszą naturalność. Pomimo, że znał ich tak krótko, nie czuł się obco czy co gorsza niekomfortowo; miał cichą nadzieje, że jakimś cudem udało mu się wkupić w ich łaski czy przynajmniej zaskarbić sobie względną sympatię, nie skreślającą go z góry jako partnera Rayne'a. Wiedział jedno: Nicpoń bez wątpienia polubił go już na samym wstępie, co udowadniał w trakcie całego obiadu, nie odstępując go na krok i siedząc z łbem opartym o jego udo. Jake domyślał się, że psu chodziło wyłącznie o jedzenie i nie omieszkał co jakiś czas ukradkiem podrzucić mu kawałka oderwanego za pomocą widelca mięsa - nie zważając na nieme protesty Rayne'a, który zapewne uważał dokarmianie psów za coś nieodpowiedniego, tym bardziej podczas tak uroczystego obiadu, zorganizowanego na cześć dwójki stałych bywalców szpitala. Skupianie myśli na liżącym jego dłoń zwierzaku dawało mu szansę na równoczesne prowadzenie w miarę normalnej rozmowy w asyście uśmiechu, który nawet na moment nie schodził z jego twarzy. Nie pamiętał ile razy pochwalił panią Athaway za wyjątkowo smaczny posiłek, który nie mógł się równać z tym szpitalnym pseudo jedzeniem, po którym zazwyczaj był jeszcze bardziej głodny. Odpowiadał na pytania, zagadywał siedzącego niedaleko Erica, nie spuszczał wzroku z Rayne'a i z wytęsknieniem wyczekiwał chwili, w której oboje pójdą schodami w górę i schowają się w pokoju, w którym jego ukochany współlokator spędził swoje młodzieńcze lata.
OdpowiedzUsuń— Twoja mama nie będzie zadowolona, jeśli tak szybko uciekniesz — odpowiedział, wodząc wzrokiem po nowym dla niego pomieszczeniu. Wcześniej nie miał wyobrażenia o wyglądzie pokoju swojego mężczyzny, jednak po dotarciu do celu stwierdził, że taki właśnie powinien on być. Osobiście nie zmieniałby niczego, może poza postawieniem na biurku ich wspólnej, oprawionej w grubą ramkę fotografii, najlepiej którejś z wyprawy do zoo. Często wracał do tamtych uwiecznionych za pomocą zdjęć wspomnień, uśmiechając się do robiącego głupie miny Rayne'a i dziękując w myślach losowi, który postanowił ich ze sobą złączyć. Nawet w tak strasznym miejscu jakim była onkologia. — Ale jeszcze jej to wynagrodzisz, rezerwuję cię na dzisiejsze popołudnie i wieczór — pogłaskał leżącego na łóżku psa, po każdym wypowiedzianym słowie przybliżając się do bruneta. Przymknął powieki, po omacku odnajdując jego usta i całując je w typowy dla siebie wciąż nieśmiały sposób, który pragnął jak najszybciej zmienić w coś odważniejszego. Wziął to sobie za punkt honoru, dlatego też po upływie kilku sekund pogłębił pocałunek, wsuwając język pomiędzy rządek jego zębów. — Naprawdę wolisz rozmawiać o zwierzakach? — zapytał po odsunięciu się w celu zaczerpnięcia powietrza. Chciał się z nim trochę podrażnić, tym samym uwalniając niedostępną na codzień zadziorną jake'ową naturę. — Kiedyś miałem kota, ale uciekł. Teraz mam dwa chomiki, ale nie widziałem ich od miesiąca, może nawet już nie żyją — zaczął, mówiąc neutralnym tonem głosu. — Opowiadać dalej czy zmieniłeś zdanie i wolisz to? — zapytał, patrząc na niego z niewinnym wyrazem twarzy, powolutku przysuwając twarz do jego twarzy i marszcząc nos co robił za każdym razem, kiedy tylko uśmiechał się odrobinę szerzej niż normalnie.
Jake nie wiedział, czy aby na pewno wszystko nie potoczyło się zbyt szybko. W końcu nawet nie zdążył dokładnie obejrzeć mieszkania Rayne'a, które w zasadzie niczym nie różniło się od innych kawalerek, a już zmierzali ku sypialni, która uszczęśliwiała go i przerażała w jednym. Przez niemal całą drogę składającą się na jazdę taksówką milczał i wpatrywał się w widoki rozprzestrzeniające się za szybą, wyobrażając sobie to, co aktualnie zderzało się z rzeczywistością. Posłusznie wykonywał malutkie kroczki do tyłu, starając się zachować równowagę przy jednoczesnym odwzajemnianiu zachłannych pocałunków, jego zdaniem stanowiących idealną grę wstępną. Przygryzł lekko jego dolną wargę, oblizując usta mężczyzny swoim językiem, by następnie zaprzestać leniwego marszu w celu zatrzymania się milimetry od łóżka i tym samym uniknięcia zderzenia z drewnianą ramą. Jake o dziwo nie wydobył z siebie żadnego dźwięku w czasie, w którym Rayne pozbył się jego koszulki, odrzucając ją gdzieś daleko na bok; pod wpływem choroby i przyjmowanych leków nie mógł poszczycić się sylwetką kulturysty, a jego własna była bardziej zbliżona do wychodzącego na prostą anorektyka, który nijak nie kojarzył się z pożądaniem, jednak nie zamierzał zawracać sobie tym głowy. Nie obchodziło go to tak długo, jak długo Rayne zwracał na niego uwagę, tytułując go mianem swojego chłopaka. Jake chciał podobać się tylko i wyłącznie jemu, a cała reszta nie miała dla niego żadnego znaczenia.
OdpowiedzUsuń— Chcę cię — wyszeptał, łapiąc go za rękę i ciągnąc w kierunku łóżka. Czuł, że zachowuje się jak typowy nowicjusz, nie mający zielonego pojęcia co robić i wiedział też, że i Rayne zdaje sobie z tego sprawę. A przynajmniej miał taką nadzieję. To jedno konkretne słowo za żadne skarby świata nie przeszłoby mu w tym momencie przez gardło, chociaż teoretycznie wiedział, że zerowe doświadczenie nie jest powodem do wstydu. Przez tych kilka lat nieświadom czekał na pojawienie się na jego drodze Athaway'a, aby całkowicie i ufnie oddać się w jego ręce. — Teraz — zmusił go do zajęcia pozycji pół leżącej, a sam usiadł okrakiem na jego udach, kładąc trzęsące się z ekscytacji dłonie na rayne'owych biodrach. Nie przejmował się bolącą nogą, wirującym przed oczami obrazem i stanem przypominającym ten, który człowiek odczuwał po zejściu z górskiej kolejki, pędzącej z zawrotną szybkością. Dobrze wiedział na czym mu zależało i żadna siła nie powstrzymałaby go teraz przed dojściem do celu. Przeniósł się z pocałunkami na szyję mężczyzny, wcześniej zahaczając zębami o płatek jego ucha. Pomału wsunął łapki pod materiał jego koszulki, badając pod palcami fakturę skóry, wyczuwając napinające się pod dotykiem mięśnie i wzdychając cicho, gdy sam zapragnął więcej. Chciał, by Rayne go dotykał, wywoływał pojawiające się znikąd dreszcze, zabierał oddech i robił to, czego nie robił nikt inny przed nim. — Całkiem nieźle pa wygląda, panie Athaway — mruknął z uśmiechem, kiedy koszulka Rayne'a spotkała się z podłogą.
love, Dżejki.
Umysł Jake'a nie był w stanie ogarnąć wszystkich wymieszanych ze sobą emocji i stanów, których zanotował zdecydowany nadmiar; te negatywne, w postaci strachu i lekkiego zażenowania zniknęły w ekspresowym tempie, zastępując je czystym podnieceniem i rosnącą ekscytacją. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, leząc całkiem nago i poddając się dotykowi Rayne'a, przejmującemu bezwzględną kontrolę nad każdą wyjątkowo podatną komórką jego organizmu. Dotykowi, który przeszywał jego skórę niczym wiązki prądu powodujące, że drżał jak wystawione na silną wichurę niestabilne drzewo. Nie wiedział, czy to kwestia tego, iż ktoś dotykał go w ten sposób po raz pierwszy w jego życiu, jednak domyślał się, że reaguje zapewne nieco przesadnie, choć oczywiście nie robił tego celowo. Trząsł się, czując jak każdy fragment jego ciała pokrywa się niezliczoną ilością dreszczy, dzięki którym na zmianę zalewała go fala gorąca, by następnie sprawić, że rejestrował wyłącznie zimno. Gniótł palcami nadmiar materiału jasnego prześcieradła i co chwila unosił biodra, zachęcając mężczyznę do kontynuowania doprowadzającej go na skraj szaleństwa czynności. Z początku wstydził się okazywać i wywlekać na wierzch to co przeżywał, lecz po upływie krótkiego czasu jego gardło opuścił cichy, wcześniej tłumiony jęk, z sekundy na sekundę stający się coraz bardziej intensywny i śmielszy. Kręciło mu się w głowie; dochodził wyłącznie dzięki muśnięciom jego ust i świadomości, iż twarz Rayne'a znajduje się pomiędzy jego rozłożonymi szeroko nogami. Żałował, że sam nie dostał szansy na zajęcie się nim w odpowiedni sposób, jednakże miał nadzieję, że jeszcze zdąży nadrobić wszystkie te zaległości. Obowiązkowo.
OdpowiedzUsuń— Tylko twój — odpowiedział, patrząc na niego szeroko otwartymi z wrażenia oczami. Klatka piersiowa Jake'a co rusz unosiła się i opadała, a on sam nie potrafił unormować nierównego oddechu. Chciał mieć go już wyłącznie dla siebie, pozwolić mu zrobić ze sobą na co tylko miał ochotę, dać mu prawo do spełniania wszelkich fantazji i poprosić, by zapomniał o niepotrzebnych hamulcach. Chciał poczuć, że naprawdę do siebie należą i nie obchodziło go coś tak błahego jak fakt, że równocześnie jest to jego debiut. Potrzebował go bardziej niż tlenu i nie zamierzał dopuścić do sytuacji, w której Rayne potraktował go jak jajko, które można uszkodzić poprzez jedno mocniejsze ściśnięcie. Chciał po raz pierwszy od dawna poczuć, że żyje, nie umiera. A do tego niezbędny był Rayne i jego zaangażowanie.
— I nie zmieniaj się teraz, chce się przekonać jaki jesteś naprawdę... — szepnął, chociaż wątpił, by mężczyzna zrozumiał jego niejasny przekaz wypowiedziany szyfrem. Pożądanie rosło w nim po każdym uderzeniu serca, po niekontrolowanym mrugnięciu okiem czy skurczu rozluźnionych już mięśni, dlatego też cichym syknięciem zmusił bruneta do odsunięcia się na bok. Podniósł się do pozycji na wpół leżącej i poprawił podłożoną pod biodra poduszkę, aby następnie wyciągnąć rękę w kierunku Rayne'a i przyciągnąć go ku sobie. Ich klatki piersiowe stykały się ze sobą tak samo jak czoła, dzięki czemu do woli mógł patrzeć mu w oczy, wdychać zapach i dawać mu możliwość spoglądania na jego własne, jake'owe reakcje. Przerzucił nogi przez dwa brzegi okrągłego łóżka, jednocześnie wpijając się w usta Rayne'a i w przerwie między pożądliwymi pocałunkami wyszeptując krótkie: — już.
Od samego początku przyrzekł sobie - może nie przyrzekł, jednak bardzo chciał tego nie robić - że nie będzie krzyczał, a już tym bardziej się nie rozpłacze. Na samą myśl o tak absurdalnej i nie pasującej do sytuacji reakcji zachciało mu się śmiać, ale wiedział, że powinien być poważny, dlatego też odpędził od siebie te niepotrzebne, rozpraszające go myśli, koncentrując się i skupiając na tym jednym, jedynym mężczyźnie, który namieszał w jego głowie w ekspresowym tempie. Złapał w palce materiał prześcieradła i odwzajemniał każdy pocałunek, ignorując nieznane wcześniej poczucie wypełnienia, dyskomfort i nieduży ból. Zacisnął uda na biodrach Rayne'a, oddychając głośno i co jakiś czas wyrzucając z gardła cichy jęk, upewniający Athaway'a co do tego, że jego młodemu partnerowi mimo trudności jest zdecydowanie dobrze. Jak nie i najlepiej. Jakie był mu niesamowicie wdzięczny za wszystko to co dla niego robił; począwszy od poświęcenia mu czasu, a skończywszy na trosce, którą wykazywał nawet podczas seksu. Doceniał tę delikatność, to, że już na samym wstępie próbował odwrócić jego uwagę od bólu i cieszył się, że trafił na kogoś takiego jak on. Przy nim wszystko wydawało się być łatwiejsze i pokolorowane w cieplejszych barwach od tych, do których zdążył przywyknąć. Rayne zdobył go całkowicie i na calutkim świecie nie istniała rzecz, której Jake nie poświeciłby dla ich wspólnego dobra. Ten wieczór zmotywował go bardziej niż słowa lekarzy, pielęgniarek a nawet własnej rodziny; musiał wyzdrowieć dla niego i dopilnować, by razem opuścili gmach szpitala jako zdrowa i szczęśliwa para. To był aktualnie jego priorytet, który jedynie czekał na powolną acz wartą wyczekiwania realizację.
OdpowiedzUsuńPo każdym pewniejszym pchnięciu jęczał coraz głośniej, czując jak po jego podbrzuszu stopniowo rozchodzi się fala ciepła, szybko zmieniającego temperaturę na gorącą. Wbijał krótkie paznokcie w plecy Rayne'a, zapewne zostawiając na nich czerwone ślady, za co zamierzał go przeprosić; po kilku długich minutach wygiął ciało w delikatny łuk po czym opadł na materac, wsłuchując się w jęki mężczyzny i wyrównując swój własny oddech po pierwszym, głęboko satysfakcjonującym orgazmie.
— Lepiej nie mogę się czuć... — mruknął, ani trochę nie odbiegając od prawdy i stanu faktycznego. Może trochę pobolewało go podbrzusze i inna, odgrywająca równie istotną rolę część ciała, ale nie planował wywlekać tego na światło dzienne. Przetarł dłonią kropelki potu zalegającego na czole, nie spuszczając wzroku z leżącego obok Rayne'a. Jego oczy błyszczały się jak jeszcze nigdy dotąd, jednak nie miało to nic wspólnego ze łzami. Był szczęśliwy, i nic ani nikt nie byłby w stanie sprowadzić go na ziemię i zmusić do nagłego otrzeźwienia. — Dziękuję — wyszeptał, wyciągając się do przodu i całując go krótko w kącik ust. Nie wiedział czy to na skutek dopiero co zakończonego seksu, w końcu nie miał porównania, jednak miał nieodpartą ochotę na schowanie się w jego ramionach i ukrycie przed całym złym światem. Na wyznanie mu swoich najprawdziwszych i najszczerszych uczuć, skierowanych wyłącznie ku niemu. — Rayne — zaczął, w międzyczasie układając głowę na jego klatce piersiowej — Możesz mnie przytulić? Mocno — poprosił, przenosząc dłoń na jego brzuch i kreśląc palcami małe kółka. Zastanawiał się co zrobią zaraz po wyjściu z łóżka, którego sam Jake najchętniej by nie opuszczał. Marzyła mu się wspólna kolacja, kąpiel, wcześniej spacer, lecz domyślał się, że nie może mieć wszystkiego. Wykorzystali raptem kilka godzin i mieli do dyspozycji następny, prawie cały dzień, co samo w sobie było spełnieniem jego marzeń. Nie miał prawa prosić o więcej. — To był najlepszy dzień w moim życiu — szepnął, przymykając powieki.
Czas równie dobrze mógłby stanąć w miejscu, a wskazówki zegara nie przesuwać się ani o milimetr; Jakie stałby się wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, chociaż i obecnie nie wiele brakowało mu do uzyskania pełni szczęścia. Może poza czasem, którego wciąż miał dość spory deficyt. Okrył się szczelniej kołdrą, całkowicie przylegając do leżącego obok Rayne'a i wtulając się w niego tak mocno, jak tylko potrafił; jego ciało ogrzewało go lepiej niż poszczególne warstwy ubrań, a jego zapach przyjemnie otulał go do snu, dlatego też odpłynął już po kilku krótkich minutach, nie budząc się w ciągu nocy ani razu. Jedynie co jakiś zaciskał palce na jego ramieniu, podświadomie bojąc się, że w chwili własnej nieuwagi straci go z zasięgu swojego wzroku, a był pewien, że taka strata zabiłaby go zdecydowanie szybciej niż nowotwór. Rayne był jego osobistym i najjaśniejszym promykiem, i za nic w świecie nie mógł pozwolić mu zgasnąć; wydarzenia z ostatniego wieczoru i zaufanie jakim go obdarzył, jedynie upewniły go w przekonaniu co do własnych uczuć, których wcześniej nie potrafił do końca zdefiniować i nadać im ostatecznego kształtu. Kochał go całym sobą i gdyby nie irracjonalny strach, wyznałby mu to zaraz po ponownym otwarciu oczu. Wolał jednak poczekać, uważając, że te dwa słowa idealnie nadadzą się jako zwieńczenie ich cudownej przepustki. A przynajmniej tak pojmował to Jakie, który dopiero zaczynał stawiać pierwsze kroczki w zawiłych i często trudnych do zrozumienia sprawach męsko męskich.
OdpowiedzUsuń— Jeszcze tylko pięć minut... — mruknął, na wpół przytomnie odwzajemniając krótki pocałunek. Nie miał zielonego pojęcia jak długo spał, jednak nie przeszkadzało mu to w przeciągłym ziewnięciu. Przetarł zaspane oczy wewnętrzną stroną dłoni, powoli szykując się do opuszczenia wygodnego łóżka, tak innego od tego, który zna ze szpitala. — Śniadanie brzmi zachęcająco — dodał, uśmiechając się lekko pod nosem. Spojrzał na Rayne'a uświadamiając sobie, że ten - w porównaniu do niego samego - ma na sobie pełne ubranie, przez co na policzkach Jake'a pojawiły się delikatne rumieńce. Ubiegłej nocy pod wpływem nagromadzonych emocji nie odczuwał wstydu - a przynajmniej zminimalizował go jak tylko mógł - lecz teraz, po ochłonięciu, czuł się nieswojo. W końcu Rayne jako pierwszy poza lekarzami oczywiście, widział go całkiem nago, a sam Jake potrzebował jeszcze co najmniej jednej identycznej nocy, aby przyzwyczaić się i przestać peszyć przed własnym mężczyzną. Automatycznie naciągnął kołdrę pod samą brodę, zastanawiając się jak powinien się zachować, aby nie wyjść przed nim na kompletnego idiotę. — Zaczekasz w kuchni? Zaraz przyjdę — wyciągnął się do przodu i raz jeszcze pocałował go w usta, jednocześnie głaszcząc po karku. Wstał i ubrał się dopiero wtedy, gdy sylwetka mężczyzny zniknęła za progiem drzwi, by następnie wstąpić na moment do łazienki, przepłukać twarz zimną wodą i pomaszerować prosto na śniadanie. — Co będziemy dzisiaj robić, skarbie? — zapytał kilka minut później, popijając herbatą drugą już kanapkę. Przez chorobę zazwyczaj nie jadł dużo, ale za sprawką Rayne'a i ostatniej fizycznej aktywności chwilowo wrócił mu apetyt. — Wyjdziemy gdzieś? — kontynuował, odkładając talerz i kubek na bok, kiedy tylko skończył przeżuwać ostatni kęs. Nie chciał sprawiać Rayne'owi dużego kłopotu i zmuszać go do ponownego zajęcia się codziennymi sprawami typu zmywanie naczyń, dlatego też postanowił go nieco obciążyć. Zaniósł naczynia do kuchni, a resztki zgarnął do wypełnionego po brzegi worka na śmieci, postanawiając pomóc mu chociaż w tym.
— Pozmywaj a ja wyniosę śmieci, dobrze? A jak wrócę to powiesz mi gdzie pójdziemy — złapał za wielki, czarny worek, na pożegnanie cmokając go szybko w policzek i wychodząc na klatkę schodową, aby dla odmiany i poczucia się jak zwykły, zdrowy człowiek, zmierzyć się ze schodami. Nie napotkał na żadne trudności aż do drugiego piętra; nie zarejestrował momentu, w którym niepostrzeżenie potknął się o rozwiązane sznurowadło, obniżając się o jakieś trzy stopnie i z całych sił uderzając kantem schodka w zainfekowaną rakiem, kilkakrotnie połamaną nogę. — Rayne, już jestem — przed wstąpieniem do jego mieszkania wytarł zalegające pod powiekami krople łez, nie mając zamiaru skarżyć się na ból czy chwalić kolejną już mało pozytywną przygodą. Miał tylko nadzieję, że Athaway niczego nie zauważy, a w końcu to tylko uderzeniem, był pewien, że nie mogło stać się nic poważniejszego...
UsuńJakie ucieszył się z takiego obrotu spraw i z tego, że Rayne najwyraźniej niczego nie zauważył. Przynajmniej jak na razie wszystko szło po jego myśli i miał cichą nadzieję, że jego plan nagle i gwałtownie nie runie jak konstrukcja domku z kart. Wolał nie wyobrażać sobie reakcji zarówno Rayne'a jak i szpitalnych pielęgniarek, które z całą pewnością jako pierwsze dowiedziałby się o całym zajściu. Jake nie miał zamiaru ryzykować i na własne życzenie narażać się na trwały szlaban i uziemienie; w końcu cudem udało im się otrzymać te wymarzone trzydzieści sześć godzin, które jak do tej pory upłynęły pod znakiem spokoju i miłości w dawce, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznał. Nie potrzebował, aby ktokolwiek psuł mu tę pozorną sielankę morałami i komentarzami odnośnie tego, jak bardzo jest nieodpowiedzialny i co najgorsze bał się, że cała wina niepostrzeżenie zrzucona zostanie na Rayne'a. Wolał przemęczyć się jeszcze tych kilka godzin i udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku; przecież nie wiedział, czy rzeczywiście tak właśnie nie było. Upadek z raptem trzech schodków mógł zdążyć się każdemu i zapewne jedynym, zauważalnym skutkiem tego małego wypadku byłby siniak bądź rozcięcie, które zagoiłoby się równie szybko jak się pojawiło. Lancaster nie brał jednak po uwagę tego, że mniej więcej tak właśnie zachowałby się organizm zdrowej, wolnej od raka osoby; pamiętał początki swojej choroby, a właściwie czas przed ostatecznym wyrokiem śmierci, czy też diagnozą lekarską. Patologiczne złamania kości po zwyczajnym, niegroźnym uderzeniu były czymś naturalnym i na palcach jednej ręki nie zliczyłby ilości razy, kiedy to jego nogę zdobił biały gips. W przypadku Jake'a niemożliwe stawało się możliwe, dlatego też jako rozsądny i świadomy swojego schorzenia dwudziestolatek, nie powinien bagatelizować zaistniałego problemu. On sam miał to jednak głęboko gdzieś; liczył się dla niego tylko i wyłącznie Rayne, a noga i wisząca nad jego głową wizja tego co mogło się z nią stać, odepchnięta została na dalszym, nic nieważny plan. Mógł zacisnąć zęby i wytrzymać wszystko, byle tylko mieć go przy sobie i żyć z nadzieją na to, że w niedalekim czasie raz jeszcze uda im się opuścić szpital i zasnąć wspólnie na tym konkretnym łóżku. Cała reszta traciła na swoim znaczeniu, jeśli tylko zestawiło się ją z Athaway'em, który posiadał moc unicestwiania nawet czegoś tak trudnego do zabicia jak ból.
OdpowiedzUsuń— Możemy pójść do remizy — odpowiedział zza zamkniętych na klucz drzwi łazienki. W zasadzie nie miał już ochoty nigdzie wychodzić w obawie przed rychłą demaskacją, jednak przedstawienie musi trwać nadal. Jakie nie był mistrzem w kłamaniu i rzadko kiedy udawało mu się skutecznie zmylić swojego rozmówcę, toteż wolał przystać na jego propozycję i wyjść, nie narażając się na odkrycie prawdy. — Twoja mama i Eric zdążyli już opowiedzieć o tym co robiłeś jako strażak — zaczął, przypominając sobie wczorajszy obiad w domu państwa Athaway. — Ale opowieści, a zobaczenie tego na własne oczy to co innego. Poza tym nigdy nie siedziałem w wozie strażackim — dodał, uśmiechając się lekko. Obiecał sobie, że tego nie zrobi, ale wbrew obietnicom przegrał z targającą nim ciekawością. Przysiadł na brzegu wanny i podciągnął do góry nogawkę spodni, krzywiąc się na widok tego, co ujrzał. Wielki, krwawy siniak ozdobił praktycznie całą jego łydkę, a sam Jakie miał wrażenie, jak ten z każdą kolejną sekundą rośnie i zaczyna boleć coraz mocniej. W ramach odwrócenia własnej uwagi skupił się na wykonaniu rutynowych porannych czynności, które zazwyczaj robiło się w łazience, by następnie wyjść i bez słowa wpaść prosto w ramiona stojącego pod drzwiami Rayne'a. — To co, może być remiza? — zapytał paręnaście sekund później,odsuwając się i wspinając się na palce, aby przycisnąć wargi do jego ust.
Jeszcze nie tak dawno Jakie był w stu procentach pewien, że tego pięknego dnia nikt ani nic nie będzie w stanie zepsuć i sprawić, aby jego idealny humor odszedł w niepamięć. Nie przejął się nawet swoim małym wypadkiem, przy którym główną rolę odegrały schody i naprawdę cieszył się ze wspólnej wycieczki do strażackiej remizy, jednak na widok tych wszystkich, ubranych w identyczne, czerwone stroje strażaków, poczuł się dziwnie nieswojo, a świadomość, że każdy z nich dość dobrze zna Rayne'a, tylko potęgowała jego rzadko spotykaną frustrację i rozdrażnienie. Jakie jeszcze nigdy w życiu tak dogłębnie nie poznał czym jest zazdrość i nawet jeśli w obecnej sytuacji nie miał ku niej powodów, nie zanosiło się na to, by jego naburmuszona mina zastąpiona została dawnym uśmiechem. Właściwie sam nie wiedział o co tak naprawdę mu chodziło; z reguły nie miał kompleksów, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że w przeciwieństwie do przyjaciół Athaway'a wygląda jak dzieciak. Nie mógł równać się z tamtymi wysokimi i dobrze zbudowanymi mężczyznami, którym ewidentnie nie dorastał do pięt; nie miał zielonego pojęcia co Rayne w nim widział i co strzeliło mu do głowy w chwili, w której po raz pierwszy nazwał go swoim chłopakiem. Zacisnął jedną dłoń w pięść i czekał na usłyszenie głośnego i chóralnego śmiechu, który jego zdaniem był jedyną i adekwatną odpowiedzią na tę cudowną nowinę, której zapewne żaden ze strażaków się nie spodziewał. Jakie oczywiście nie dałby sobie ręki uciąć i nie pośpieszyłby się ze stwierdzeniem, że Rayne dla zasady powinien wybrać kogoś starszego, jednak patrząc na jego znajomych zaczynały dopadać go dość spore wątpliwości. Nie chciał czuć się od nich gorszy i nie zamierzał bezczynnie stać i przysłuchiwać się opowieściom z dawnych lat, aczkolwiek równocześnie nie zależało mu na tym, aby się ośmieszyć. Chociaż na zewnątrz wyglądał tak jak zwykle, to w środku cały kipiał i bał się, że lada moment wybuchnie lub co gorsza opuści remizę, czego w głębi duszy nie chciał.
OdpowiedzUsuń— Rayne, mamy mało czasu — mruknął cicho pod nosem, lekko ciągnąć go za dół jego koszulki. Nie odezwał się ani jednym słówkiem do odważnych i walecznych panów strażaków, prawdopodobnie wypadając w ich oczach jak skończony frajer, nie potrafiący zachować się nawet w tak neutralnych okolicznościach. — Chodźmy — kontynuował, nie spuszczając z ponaglającego tonu głosu. O mało co nie uległ pokusie udowodnienia strażakom swojego nieco zaniżonego wieku, tupiąc nogami i krzycząc jak przystało na dzieciaka, ale w porę się opanował. Zamiast tego stanął na palcach i po upewnieniu się, że wciąż są obserwowani, zarzucił ręce na szyję swojego mężczyzny i złączył ich usta w popisowym pocałunku. — Wsiądziemy do wozu? — zapytał parę sekund później, kompletnie ignorując pozostałych zebranych. — Bo pewnie szanse zerowe, żebyśmy podjechali nim do szpitala — rzucił, nie puszczając jego dłoni.
Jakie wcale się nie uspokoił, a odejście na bok i oglądanie strażackiego wozu ani trochę nie pomogło. Od dłuższego czasu wszyscy traktowali go jak żywą, oddychającą i tykającą bombę zegarową, która mogła w każdej chwili wybuchnąć, jednak dopiero dzisiaj tak naprawdę każda z tych osób miałaby prawdziwy powód, aby tak o nim mówić. Wcześniej z bombą utożsamiano nowotwór, za sprawą którego jego stan mógłby pogorszyć się z dnia na dzień, z godziny na godzinę czy minuty na minutę, aby w nieoczekiwanym momencie eksplodować i sprawdzić, że osoba Jake'a Lancastera odeszłaby w niepamięć. Obecnie cały kipiał ze złości wymieszanej z nieustępliwą i męczącą zazdrością, podsycaną usłyszanymi gwizdami. Nie chciał robić Rayne'owi awantury, wiedząc, iż ten miał jak najlepsze zamiary, jednak zaczynał żałować, że w ogóle zgodził się na wyjście od remizy. Właściwie to sam to zaproponował, ale przez emocje - głównie negatywne - nie miał zamiaru winić samego siebie. Irytował go rozchodzący się po tej wielkiej przestrzeni szept, zapewne oznaczający potajemne rozmowy, której treści mógł sobie jedynie wyobrazić. Był pewien, że to on stał się tematem pogawędki między strażakami, którzy jego zdaniem obgadywali go na wszelkie możliwe sposoby. Irytował go dzwoniący w uszach gwizd, który nikomu nie kojarzyłby się z niczym dobrym. W końcu chciał tylko zachować się jak dorosły, młody mężczyzna, nie dzieciak, a jednak wbrew chęciom efekt był odwrotny do zamierzonego. Jego akt miłości został poniekąd wyśmiany i nie dopuszczał do głosu tego, iż strażacy mieli dobre intencje, a gwizdy wcale nie oznaczały z ich strony kpiny. Poczuł się jak zwykłe dziecko, które na dodatek zaczęło zmagać się z coraz to większym bólem nogi. Gdyby nie ona, prawdopodobnie już dawno wybiegłby z remizy i uciekł na drugi koniec Bostonu, aczkolwiek w zaistniałych okolicznościach chcąc-nie chcąc, musiał trzymać się blisko Athawaya.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę oglądać żadnych szafek — odburknął, obracając się przez ramię i spoglądając na stłoczonych w grupie pogromców ognia i płomieni. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz tutaj takich znajomych? — zapytał, mierząc go lekko oskarżycielskim spojrzeniem. Chciał się w niego wtulić i chociaż spróbować odnaleźć spokój w jego ramionach, ale natłok zgromadzonych w czasie przepustki i wizyty w strażackiej remizie wrażeń skutecznie mu to uniemożliwił. — Gdybym wiedział, że tak zareagują, to w życiu bym tutaj nie przyszedł — dodał, odruchowo łapiąc go za rękę. — Przecież popatrz na nich, mogłeś związać się z kimś takim, nie z dzieciakiem, który potrafi się jedynie ośmieszyć — wyrzucił na jednym wydechu, łapiąc głośne oddechy i uciekając wzrokiem na przeciwległą ścianę.
Jakie nie lubił się tłumaczyć. Zwierzać zresztą też nie, ale z dwojga złego wolał już wyrzucić z siebie tych kilka zdań odnośnie tego, co w danej chwili go martwiło, niżeli w złożony sposób argumentować swój perfidny i zły nastrój. Dobrze wiedział, że Rayne zasługiwał na wyjaśnienia i prawdopodobnie również na przeprosiny. Jakie nie do końca rozumiał, co odpowiadało za jego obecny humor i mógł się jedynie domyślać, że wina częściowo leżała po stronie kończącej się przepustki. Nie chciał wracać do szpitala i ponownie stać się więźniem tych ponuro wyglądających czterech ścian, dlatego też uważał, że miał prawo trochę ponarzekać. Rayne zresztą też, jednak najwyraźniej on względnie pogodził się z myślą o powrocie do szpitala, nie tak jak Jakie. On nie wyobrażał sobie wznowienia codziennej rutyny, od której paradoksalnie w ciągu tych trzydziestu sześciu godzin zdążył się odzwyczaić. Nie wyobrażał sobie wstawania o świcie i wyznaczonej przez pielęgniarki porze, jednak najbardziej nie mógł znieść myśli o zabranej mu wolności. Przebywając z Rayne'm po raz pierwszy od dawna czuł, że założone mu wbrew jego woli kajdany zostały zdjęte, co wykorzystywał najlepiej jak tylko potrafił. Szpital i onkologiczny oddział wiązały się ze ścisłymi ograniczeniami, dlatego też od razu mógł wybić sobie z głowy bezproblemowe zasypianie w ramionach Athaway'a, nie mówiąc już o czymś więcej. Strażacy tylko dolali oliwy do ognia, potęgując pogarszający się z minuty na minutę opłakany humor Jake'a; nie winił ich w całości za swoje nietypowe zachowanie, chociaż najchętniej tak właśnie by zrobił, nie musząc męczyć się ze znalezieniem prawdziwego wytłumaczenia. Zdawał sobie sprawę z tego, że to przede wszystkim on sam zepsuł ich ostatnie spędzone na wolności godziny, co w konsekwencji pogłębiło jego złość, tym razem skierowaną ku samemu sobie. A nieco obojętny ton głosu mężczyzny i odwrócony wzrok tylko pogorszyły sytuację.
OdpowiedzUsuń— I co z tego, skoro też tak o mnie myślisz? — zapytał, nawiązując do określenia, jakim rzeczywiście sam się utytułował. Dzieciak. — Zniszczyłem ten dzień, narobiłem ci wstydu przed kolegami i wczoraj na pewno też byłem beznadziejny — wyswobodził dłoń z jego uścisku, robiąc krok do przodu i powoli wychodząc z remizy. Przystanął na zewnątrz, opierając się plecami o metalową barierkę i wzdychając cicho, gdy ciepły wiatr owiał jego twarz i pozwolił mu choć trochę ochłonąć. — Rayne, po prostu bałem się, że cie stracę — wyszeptał po parunastu sekundach milczenia, podbiegając i bez słowa wtulając się w jego tors. Objął go mocno w pasie, zaciskając powieki i marząc o tym, by odczytał ten gest jako formę nieudolnych przeprosin. — I możemy iść dokąd chcesz — dodał w ramach szybkiej zmiany tematu, zgarniając w palce nadmiar materiału jego koszulki.
Jakie nie nie potrafił się nie uśmiechnąć i cicho nie zaśmiać, kiedy jego dłonie zawędrowały pod koszulkę Rayne'a, opuszkami palców badając ślady na plecach. Jego humor poprawił się jeszcze bardziej, kiedy tylko wyobraził sobie samego siebie jako nieporadnego, małego kociaka, zaciekle atakującego dużego acz niegroźnego tygrysa i znacząc jego skórę śladami własnych pazurków. Cieszył się, że Rayne najwyraźniej wybaczył mu całe to mało przyjemne zajście, dając im szansę nacieszyć się sobą i ostatnimi godzinami na wolności; Lancaster pod pojęciem utraty rozumiał wiele, nie mając jedynie na myśli ewentualnego porzucenia czy zdrady, jeśli tylko na horyzoncie pojawiłby się ktoś starszy i przystojniejszy, kto w mgnieniu oka zakręciłby sobie Athaway'a wokół palca. Choroba także odgrywała istotną rolę, chociaż Jakie wciąż głęboko wierzył, że jego wielka miłość zwycięży i opuści szpital o własnych siłach, z czystym kontem, białą kartką i wspomnieniami o dwudziestolatku, który nagle pojawił się w jego życiu i narobił w nim niezłego bałaganu. Poprzez z pozoru błahy upadek ze schodów i coraz to bardziej dokuczliwy i promieniujący ból stracił już nadzieję na to, że on również odzyska zdrowie i przestanie zaprzątać sobie głowę rozmyślaniem o własnym pogrzebie i jego wizji, którą posiadał zaplanowaną z uwzględnieniem każdego najmniejszego szczegółu. Dalej nie planował powiedzieć Rayne'owi o tej drobnej wpadce przy śmietniku wiedząc, że i tak wszystko się wyda, woląc przywołać swój nie tak dawny entuzjazm i zarazić nim Rayne'a, który nie zasłużył na ani minutę smutku czy zmartwień. Mając go na wyłączność, czując jego mocne dłonie na pośladkach, co sprawiło, że wzdłuż linii kręgosłupa przeszedł go dreszcz, oraz słysząc zapewnienie, że pomimo obaw nie był aż tak kiepski w łóżku jak mu się wydawało, odzyskał przynajmniej częściową pewność siebie, którą utracił w momencie wejścia do remizy. Rayne był jego, a sam Jakie należał wyłącznie do Athaway'a, i żadna zazdrość czy napady chwilowej depresji nie mogły zmienić tego stanu posiadania.
OdpowiedzUsuń— Nie wiedziałem, że drapałem tak mocno —mruknął, wtulając głowę w zagłębienie jego szyi, po czym westchnął cicho, kiedy znajomy zapach przyjemnie przedarł się do jego nozdrzy. Odsunął się jednak zbyt szybko niżby tego chciał, nie puszczając jego ręki i wpatrując się prosto w oczy swojego jedynego strażaka. — I nie mówmy już o tym, Rayne — zaczął, ponownie podchodząc bliżej i w ramach pauzy łącząc ich usta w spokojnym lecz pożądliwym pocałunku. — Kocham cię mój bohaterze i tylko to się liczy, prawda? — zapytał czysto retorycznie, po raz pierwszy wypowiadając względem niego te dwa konkretne słowa, będące najważniejszym wyznaniem dla niemalże każdej pary. — No i właściwie to chętnie poszedłbym coś zjeść — uśmiechnął się, splatając ze sobą ich palce i ciągnąc go do przodu, by wspólnie ruszyć na podbój Bostońskich barów z fast foodami. Jakie milczał przez dobre dwa kwadranse, jedynie co jakiś czas rzucając ciche: na pewno się nie gniewasz?; przepraszam za tamto.... Dopiero po ujrzeniu przynajmniej trzydziestu schodów, które jakby znikąd wyrosły na samym środku chodnika, skrzywił się, przypominając sobie o wydarzeniach sprzed paru godzin. — Ała — syknął po pokonaniu piątego stopnia, automatycznie zatrzymując się i przenosząc wzrok na łydkę prawej nogi, na której jak się domyślał, widniał już olbrzymi krwiak w kolorach tęczy. O ile nie coś gorszego.
Jakie oczywiście nie żałował tych dwóch, skierowanych ku Rayne'owi słów, jednak po tym co właśnie zrobił mężczyzna, miał wielką ochotę je odwołać. Wykrzyczeć, że to wszystko nieprawda i nigdy, ale to nigdy nie zapałał do niego miłością, przeciwnie; był gotów powiedzieć, że go nienawidzi, chociaż ani trochę nie było to zgodne z prawdą. Jake zapomniał o tym, że dopiero co się pogodzili; miał do niego przeogromny żal i tym razem był pewien, że nie przejdzie mu tak szybko jak poprzednio. Z jednej strony wiedział, że Rayne chciał dla niego jak najlepiej, oraz że martwił się o jego zdrowie, aczkolwiek nie obchodziło go to praktycznie wcale, gdyż mężczyzna jednym telefonem zniszczył to, co w ostatnich godzinach sprawiało mu największą radość. Nie mógł uwierzyć, dlaczego celowo pozbawił go tak dużej ilości wolnego czasu, który oboje mogli wykorzystać do woli, nawet przeznaczając go na bezproduktywne siedzenie na ławce w parku. Ich przepustka skończyła się jednak zdecydowanie zbyt szybko niż to sobie wyobrażał, w dodatku przyprawiającym o ciarki na plecach akcentem. Na samą wzmiankę o przyjeździe karetki zachciało mu się płakać i nie umiał wyobrazić sobie tego, iż już za moment usłyszy to przeraźliwe wycie syreny, zwiastujące przybycie znienawidzonego ambulansu. Nie rozumiał, dlaczego Rayne - podobno miłość jego życia - pomimo jak najlepszych intencji zgotował mu takie piekło, oczywiście w postaci znęcających się nad jego nogą lekarzy, których widział już oczami wyobraźni. Nie sądził, że najpiękniejsze chwile jego życia w ułamku sekundy zamienią się w ich zupełne przeciwieństwo, rujnując każdy z planów, nawet tak mało ważnych jak wspólny obiad czy spacer po ulicach Bostonu.
OdpowiedzUsuń— Jak mogłeś?! — krzyknął, nawet nie próbując zeskoczyć z murku. Było mu już wszystko jedno, a widok zmartwionego i jednocześnie zaskoczonego mężczyzny jedynie potęgował jake'ową obojętność. — Zadzwoń i odwołaj to, rozumiesz?! Nigdzie nie pojadę — doskonale wiedział, że jego prośby, krzyki i błagania na nic się nie zdadzą, aczkolwiek nie byłby sobą, gdyby nawet nie spróbował. — Rayne, odwołaj to! — nie zdążył nawet podnieść głowy i skrzyżować z nim swojego rozczarowanego i spojrzenia, zza skrzyżowania z prędkością światła, lub zbliżoną, wyłonił się ten specyficznie wyglądający, wielki i biały pojazd, wypełniając ulicę głośnym rykiem syreny. Jakie zaklął pod nosem, stając twarzą w twarz z Athaway'em; na jego własnej widniało jedynie wyraźne rozgoryczenie i żal, a po dawnym szczęściu i przepełniającej go euforii nie było już ani śladu.
Szpitalne auto pokonywało kolejne ulice, mknąc i zostawiając w tyle każde pozytywne wspomnienie, a w tym samym czasie Jakie leżał na prowizorycznym łóżku, które po rozłożeniu służyło do przetransportowywania unieruchomionych pacjentów z miejsca na miejsce. Bezradnie patrzył, jak jeden z sanitariuszy rozcina nogawkę jego spodni aż po sam rozporek, przykładając zimne palce do fioletowo sinej łydki. Z ust Jake'a wydobył się cichy jęk bólu, stłumiony piskiem opon; po minach lekarzy przeczuwał, że z jego dolną kończyną działo się coś niedobrego, jednakże jak na razie jeszcze nikt nie wypowiedział tego na głos. Nawet Rayne, po którym spodziewał się czegoś innego... — Wielkie dzięki Rayne, mogliśmy być właśnie gdziekolwiek indziej — syknął przez zaciśnięte zęby, kiedy to pielęgniarka zatopiła w jego żyle długą i cienką igłę, za pośrednictwem której do jego organizmu wtłaczano nie przynoszący efektu środek przeciwbólowy. — Chciałem ci tylko pomóc i wynieść te cholerne śmieci, nie spadać ze schodów i skończyć jak ostatnia kaleka — dodał ledwo słyszalnym szeptem, odwracając wzrok i dając mu jasno do zrozumienia, że nie ma ochoty z nim rozmawiać.
Jeśli wcześniej Jake podnosił głos, protestował czy krzyczał, to dopiero po kilku minutach spędzonych w rozpędzonej karetce wpadł w prawdziwą histerię. Nie bał się o siebie, a o Rayne'a, którego wcześniej kompletnie zlekceważył, zapominając, iż on również jest ciężko, a może nawet i śmiertelnie chory. Zachował się jak typowy egoista, myślący tylko i wyłącznie o samym sobie, chociaż z reguły takie postępowania były mu obce; pod wpływem nagromadzonych emocji jego system wartości uległ zmianie, przez co ważniejsze wydało się dla niego tych kilka godzin przepustki, niżeli samopoczucie Rayne'a, które pogarszało się na jego oczach. Wiedział, że to tylko i wyłącznie jego wina, dlatego też krzykiem pośpieszał obecnych w pojeździe lekarzy, aby zajęli się przede wszystkim sercem Athawaya, nie jego nogą, która stała się dla Jake'a całkowicie obojętna. Równie dobrze mogli mu ją amputować zaraz po przyjeździe do szpitala; czuł, że na to zasłużył, a odbijające się od czaszki słowa jego ukochanego jedynie utwierdzały go w tym przekonaniu. Odpędzał od siebie krzątających się nerwowo sanitariuszy, dławiąc się niewidzialnymi łzami i nie potrafiąc złapać jednego pełnego oddechu. Jedyne co wychodziło mu niemalże perfekcyjnie to powtarzanie zdania, które ku jego rosnącej panice skutecznie ignorowano. Nie pomogły wrzaski i prośby pozostawiane bez echa; mógł jedynie czekać, aż po dotarciu na metę mężczyzną zajmą się specjaliści, którym uda się na powrót doprowadzić jego serce do stanu używalności.
OdpowiedzUsuń— Rayne... — zdążył wypowiedzieć raptem imię mężczyzny, kiedy oboje zniknęli na dwóch przeciwległych korytarzach, zmierzając na badania, których Jakie tak bardzo nie znosił. Nie zamierzał jednak ponownie wszczynać awantur czy buntu, częściowo wbrew sobie postanawiając zachować się jak grzeczny pacjent i zaczekać, aż oględziny jego nogi zakończą się wraz z decyzją prowadzącego onkologa i jego prawej ręki w postaci zaprzyjaźnionego ortopedy.
Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć niecodzienne miny obu doktorów, którzy przekazywali sobie z rąk do rąk zdjęcie łydki wykonane na ultrasonografie, chociaż sam Jake nie zwracał na to większej uwagi, skupiając myśli wokół Rayne'a. W dalszym ciągu obwiniał się za to, że o mały włos nie dopuścił do tragedii, za sprawą której straciłby źródło swojego krótkotrwałego acz największego szczęścia. Lancaster nie przypuszczał, że bandaż i tona maści była jedynie tymczasowym uśpieniem jego czujności i przykrywką, pod którą kryło się coś o wiele bardziej poważniejszego niżby pomyślał. Nie sądził, że za pośrednictwem schodów i raka, który powoli zaczął już opanowywać już praktycznie całą nogę, obita kość rozpocznie równie nieśpieszny proces gnicia, a wizja amputacji stanie się realna jak nigdy wcześniej.
— Hej, wróciłem — jego cichy głos wypełnił cztery ściany ich wspólnej sali, a wyczuwalna w powietrzu niezręczność i napięcie było wręcz namacalne. Jakie wstydził się spojrzeć mu w oczy, tym bardziej iż widział jego bladą twarz i wymalowany na niej smutek, ale nie mógł i nie chciał pozostawić pewnych spraw niewyjaśnionych. Kulejąc, przekroczył progi sali, wchodząc do niej we wcześniej przyniesionej przez pielęgniarkę piżamie; niepewien jego reakcji, podszedł do zajmowanego przez Rayne'a i ostrożnie wsunął się pod kołdrę, natychmiastowo wtulając się w jego tors. — Jak się czujesz? — zapytał, kładąc dłoń na jego piersi, dokładnie milimetry nad sercem. — Przepraszam — nie wytrzymał. Kurczowo ściskał jego koszulkę, łkając mu w ramię i powtarzając wyuczony na pamięć ciąg przeprosin.
Jakie'mu ulżyło, a przynajmniej częściowo ulżyło. On sam będąc na miejscu Rayne'a, prawdopodobnie nie odzywałby się do niego przez stosunkowo długi czas, dlatego tym bardziej cieszył się gdy zobaczył, że jego szczęście najwyraźniej nie zamierzało się na niego gniewać. Odetchnął głęboko, wycierając z policzków mokre ślady łez i wtulił się w niego jeszcze mocniej, byleby tylko poczuć, że ma go tuż obok siebie. Wiedział, że gdy tylko wraz z nadejściem zdecydowanie zbyt wczesnego poranka, do sali tradycyjnie już wkroczy którakolwiek z pielęgniarek, rozpocznie się równie zwyczajowe zawracanie głowy i zarzucanie ich pretensjami odnośnie tego, że pomimo zakazów spędzili razem kolejną już noc. Z jednej strony bał się, że nierozumiejący sytuacji zarząd szpitala postanowi ich rozdzielić, jednak o wiele bardziej przerażała go wizja powrotu do swojego własnego łóżka, i nie chodziło mu już o fakt, że nie tak dawno zmarł na nim nieznany mu pacjent. O tym wcześniej niepokojącym go incydencie zdążył już zapomnieć, lecz w zamian za to zawitał u niego nowy lęk w postaci niewytłumaczalnego strachu przed utratą. Czuł pod skórą, że już lada moment będzie zmuszony pożegnać się z czymś na zawsze, jednak w obecnym czasie najważniejszym czynnikiem w jego życiu był Rayne, a więc nie przypuszczał nawet, że utrata zwiąże się z czymś zupełnie innym. Z czymś, co paradoksalnie nie było dla niego niezwykle istotne, lecz równocześnie nie wyobrażał sobie bez tego normalnej egzystencji.
OdpowiedzUsuń— Już naprawdę nie boli — odpowiedział, formując z ust ledwo zauważalny uśmiech. Faktycznie, noga przestała go boleć, chociaż obaj lekarze nie zrobili z nią praktycznie nic, jeśliby nie liczyć posmarowania siniaka najzwyklejszą maścią, dostępną w każdej aptece. Jakie jak zwykle zbagatelizował sprawę sądząc, że skoro tak, to wszystko musi być w porządku i nie domyślał się, że działanie dwójki mężczyzn mogło być ukierunkowane inną, znaną im alternatywą. Wiedzą o tym, że było już za późno na podjecie bardziej złożonego i skomplikowanego leczenie, znacząco różniącego się od wysmarowania skóry żółtą substancją. Wyciągnął rękę, kiedy tylko poczuł jego dłoń na swoim kolanie, chwytając ją i przenosząc nieco niżej, tym samym pozwalając mu dotknąć całej długości swojej nogi; nie wzdrygnął się, gdy palce Rayne'a dotknęły bandaża, co w rezultacie miało upewnić mężczyznę co do prawdziwości jego zapewnienia. — I właściwie to nie zrobili i nie powiedzieli nic, pewnie to tylko zwykły siniak — zaczął, równocześnie przejeżdżając opuszkiem palca po jego policzku. Głaskanie po plecach i całusy w czoło czy głowę uspokoiły go niemal całkowicie, przez co na pierwszy plan wysuwać zaczęło się zmęczenie. Ziewnął krótko, układając się wygodniej na tym małym kawałku wolnej przestrzeni i dając mu tym samym do zrozumienia, że nie ma zamiaru opuszczać jego łóżka. — Teraz już rozumiem — dodał cicho, przymykając powieki. — Gdyby chodziło o ciebie, to też od razu dzwoniłbym po karetkę, wiem, że się martwiłeś... — podniósł się na łokciach, dosięgając do jego ust i przez parę sekund muskając je delikatnie swoimi wargami. Całował go w swój ulubiony, pozbawiony pośpiechu sposób, starając się zachować w pamięci nawet te najdrobniejsze ułamki sekundy, które składały się na najlepsze chwile jego życia. — I dlatego cię kocham — dokończył, wypowiadając te słowa po raz drugi w ciągu raptem kilku godzin, tym razem bardziej świadomie. — I mogę spać z tobą, prawda? Rano wyrzucisz te wredne pielęgniarki — po mruknięciu jeszcze cichego dobranoc, Rayne centralnie do jego ucha, zamknął oczy, zawiązując szybki pakt z samym Morfeuszem.
Jakie pamiętał swoją pierwszą chemioterapie, a właściwie to jak czuł się krótko po jej zakończeniu, dlatego też automatycznie na jego twarzy pojawił się smutek, kiedy tylko usłyszał wiadomość o tym, iż Rayne już za moment zostawi go i zgłosi się po mocniejszą dawkę leku. Wiedział, że to mu pomoże - jeśli nie od razu, to za jakiś czas na pewno - lecz nie chciał patrzeć, jak jego Rayne męczy się z typowymi objawami, które on sam nazywał skutkami ubocznymi. Jak ten tętniący życiem mężczyzna zostaje przykuty do łóżka co najmniej na dwa dni po każdej kolejnej dawce zabijającej raka trucizny, nie mogąc poświęcić mu tak dużej ilości czasu, ile by potrzebował. Jake nie mógł myśleć tylko i wyłącznie o sobie, jednak to właśnie obecność Athawaya dodawała mu sił i był pewien, że jego ewentualny gorszy nastrój udzieli mu się w mgnieniu oka. Był jednak gotów czuwać przy nim nawet calutką noc, trzymając go za rękę nawet wtedy, gdy ten by tego nie potrzebował. W zamian za stres, który zaserwował mu swoim karygodnym zachowaniem, chciał zrekompensować się tak oczywistą w związku dwójki osób czynnoscią, jaką było objęcie go opieka na czas trwania chemioterapii; nie miał możliwości podarowania mu niczego więcej, niż samego siebie.
OdpowiedzUsuń— Będę czekać — zanim Rayne zniknął mu z oczu, zdążył jeszcze zarzucić ręce na jego szyję i zamknąć go w mocnym uścisku, mającym dodać mu odwagi na kolejne godziny spędzone przy kroplówce. Nie spodziewał się takiego rozpoczęcia dnia, zatem nie miał pomysłu na to, jak spędzić samotnie tak dużą ilość czasu; nie miał ochoty wybrać się do świetlicy i położyć przed telewizorem, w pojedynkę nie widząc w tym najmniejszego sensu. Tamto miejsce również kojarzyło mu się w głównej mierze z Rayne'm, pamiętną grą w kalambury, planszówkami i ich pierwszym niezaplanowanym pocałunkiem, który zapieczętował tę nietypową znajomość, dość szybko nadając jej rysy romansu, w ostateczności nieco burzliwego związku. Przebrał się w swoje ulubione dresy, poprawił stojącą na nocnej szafce Pandę, która z niewiadomych powodów zmieniła swoje położenie, napisał aż dwa sms-y do matki, wbrew danym sobie obietnicom zasypując ją pretensjami o to, że nie raczyła go odwiedzić czy choćby zadzwonić, podszedł do okna i przez dobre pół godziny obserwował to co działo się na zewnątrz, jednak w dalszym ciągu okropnie się nudził. I martwił, ale i tak wolał robić wszystko, byle tylko nie popaść w głęboką depresję z tęsknoty za Rayne'm, który aktualnie przeżywał jedne z najgorszych chwil w swoim życiu.
Drzwi od sali, w której odbywała się chemioterapia pacjentów z bostońskiego szpitala - obecnie tylko jednego trzydziestoletniego pacjenta - nieznacznie się uchyliły, gdy do pomieszczenia wkroczyła młoda pielęgniarka, nie zamykając ich za sobą. Korytarze o tej porze dnia jak zwykle świeciły pustkami, zatem bez problemu ze środka dało się wychwycić każdą, nawet najcichszą rozmowę, prowadzoną w holu czy na recepcji, lecz zabiegani lekarze nie przejmowali się wizją ewentualnego podsłuchu, który zresztą nigdy nie miał miejsca. Nie w szpitalu, gdzie każdy martwił się wyłącznie o siebie.
— Nie, jeszcze nic mu nie powiedziałem — basowy głos jednego z lekarzy odbił się od ściany, roznosząc się wraz z echem po długości wąskiego korytarza.
— Pan Lancaster musi wiedzieć, przecież nie powiesz mu dzień przed, że siniak był wynikiem postępującej choroby, a on sam ma szykować się na sale operacyjną i pożegnać z nogą — w drugim głosie wyczuwalna była zmieszana z sarkazmem irytacja, kiedy schowany za uchylonymi drzwiami ortopeda wypowiadał w jego mniemaniu coś tak oczywistego. — A dobrze wiesz, Mark — kontynuował — że nie ma na co czekać, jeszcze kilka dni i ta kość zainfekuje cały organizm, trzeba amputować.
Jakie w pierwszej kolejności zwrócił uwagę na wygląd Rayne'a, jego bladą skórę, wyraźne zmęczenie i niezrozumiały dla niego smutek, a dopiero później zaczął analizować słowa, które jego zdaniem nie wróżyły niczego dobrego. Od zawsze wiedział, że zdania typu musimy porozmawiać, z zasady muszą zakończyć się kłótnią, nieszczęściem, rozstaniem czy innym równie mało pozytywnym aspektem, dlatego też ruszył ku niemu z wymalowanym na twarzy niepokojem. Cierpliwie odczekał, aż Rayne położy się do łózka, po czym przykrył go kołdrą i posłusznie położył się obok niego, na wyznaczonym wcześniej kawałku wolnej przestrzeni. Leżał na boku, zatem mógł do woli wpatrywać się w jego twarz i śledzić to, co działo się na niej przed i po dosyć krótkim monologu. Starać się wychwycić każdą emocję, poddać ją w miarę dogłębnej analizie oraz zweryfikować, czy wypowiedziany przez niego komunikat jest prawdziwy, aby uwierzyć, że to co powiedział przypadkiem nie było wynikiem przesłyszenia. Nie uwierzył. Wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, domyślając się, że jego koloryt jego twarzy zaczął przypominać ten przypisywany idealnie białej ścianie. Gwałtownie potrząsnął głową i z trudem przełknął ślinę, chcąc za wszelką cenę nie stracić nad sobą kontroli; Rayne i jego serce były w tym momencie najważniejsze, a sam Jake nie mógł ponownie narazić go na niebezpieczeństwo, tym bardziej, jeśli dopiero co wrócił z chemioterapii.
OdpowiedzUsuń— Och... rozumiem — wyrzucił z siebie jedynie te dwa słowa, układając głowę na ramieniu mężczyzny i przejeżdżając palcem po jego policzku. Nie zgadzał się z nim, jednak poprzez stan Rayne'a postawiony został pod ścianą i otrzymał całkowi zakaz mówienia na głos tego, co rzeczywiście myślał. Nie uważał tego za szansę, wręcz przeciwnie. Przykucie do łóżka na długie tygodnie, bolesna rehabilitacja i powolny proces nauki chodzenia... to wszystko składało się na część niekończącej się listy minusów, która skutecznie zasłaniała szansę na wyzdrowienie, stanowiącą jedne, malutki plusik. Proteza także była chyba największą wadą, dzięki której nie zamierzał wyrazić zgody na operację, chociaż i tak nie miał nic do gadania. Wiedział, że jego rodziny w życiu nie będzie stać na te nowoczesne, wygodne protezy, które nie różniły się od prawdziwej kończyny - a przynajmniej nie tak drastycznie - a nie chciał męczyć się z jej najtańszym odpowiednikiem, który jedynie wypełniałby niemiłą dla oka dziurę.
— Kilka dni, tak? — powtórzył, powoli wstając z łóżka i siadając na jego brzegu. — To ja pójdę na spacer dopóki jeszcze mogę chodzić — dodał w myślach — a ty zaśnij, jesteś zmęczony po chemii — pocałował go w skroń, przez chwilę głaszcząc go po głowie, aby następnie odsunąć się i skierować ku drzwiom wyjściowym. — I dzięki, że mi powiedziałeś. A teraz śpij — posłał w jego stronę niewyraźny uśmiech, niczym cień snując sie po korytarzach i pokonując znajomy dystans, dzielący go od przyszpitalnego parku dla pacjentów. Nie śpieszył się, skrupulatnie licząc każdy krok, spoglądając jak obie stopy przemieszczają się z miejsca na miejsce i patrząc, jak zarówno lewa i prawa noga wykonują zsynchronizowane, wyuczone ruchy. Przysiadł na ulubionej ławce, podciągając kolana pod brodę i zakrywając twarz w dłoniach, tracąc poczucie czasu i nie wiedząc, jak długo tkwił w jednym miejscu.
Przed ponownym wejściem do sali wstąpił do łazienki, dokładnie obmywając twarz zimną wodą. Upewnił się, że jego oczy i policzki po konfrontacji z wylanymi łzami nie są już zaczerwienione, i dopiero wtedy nacisnął na klamkę, zachowując pozory normalności. — I jak tam, skarbie? Udało ci się odpocząć? — zapytał na wstępie, siadając na swoim własnym łóżku, które ostatnimi czasy stało puste. — Zobaczysz, będzie dobrze — mruknął bardziej do siebie niżeli do Rayne'a.
W obu rękach ściskał pluszową pandę, tuląc się do Rayne'a i domyślając się, że jego policzki robią się czerwone. Od chwili, w której to on sam wyznał mężczyźnie miłość, nerwowo i niecierpliwie czekał na odpowiedź zawierającą identyczny przekaz i treść, jednak po ostatniej kłótni nie spodziewał się, że usłyszy te dwa słowa tak szybko, w dodatku w momencie, w którym tak bardzo potrzebował nabrać pewności co do tego, że komuś na nim zależy. Po części czuł się olany i pozostawiony na pastwę losu, i tylko i wyłącznie Rayne dbał o to, by na własnej skórze nie poznał co to samotność, za co był mu dożywotnio wdzięczny. Nawet, jeśli to życie miało skończyć się z chwilą amputacji, która przecież nie musiała się powieść. Jakie liczył się z tym, że nawet najlepszym lekarzom zdarzają się pomyłki, a stan pacjentów leżących na stole bez ich większej ingerencji w każdej chwili mógł gwałtownie się pogorszyć, aczkolwiek kuszony wizją ich mieszkania i nowego, wspólnego życia zadecydował, że podpisze zgodę na amputacje bez wdawania się w niepotrzebne dyskusje czy kłótnie. Rayne był jego największą motywacją, dla której był gotów podjąć się żmudnego i męczącego procesu rehabilitacji, byle tylko marzenia o przeprowadzce i długim, szczęśliwym życiu odnalazły się w rzeczywistości. Poza tym gdzieś w środku tliła się w nim iskierka nadziei na to, że być może pożegnanie się z nogą będzie oznaczało koniec chemioterapii, do której poprzez jednorazową dawkę nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić. Postanowił, że wbrew kotłującym się w głowie obawom, już na zajutrz stawi się w gabinecie prowadzącego lekarza, odejmując im trudu wyjawienia smutnej prawdy i oznajmiając, że bez cienia sprzeciwu oddaje się pod ich skalpele.
OdpowiedzUsuń— Naprawdę chcesz ze mną zamieszkać? — zapytał, formując z ust dostrzegalny uśmiech. Pragnął budzić się przy nim każdego ranka nie bojąc się, że jakakolwiek trzecia osoba uzna to za szczyt niedopuszczalnego nieposłuszeństwa, chciał zasypiać u jego boku, dzielić z nim czas i odkryć wszystkie, nieznane mu jeszcze aspekty składające się na jego osobowość, lecz pozostawała dosyć istotna dla niego kwestia, wytwarzająca barierę nie do pokonania - przynajmniej według Lancastera. Przeczuwał, że przez wzgląd na pewien widoczny na pierwszy rzut oka uszczerbek, jego nikła pewność siebie wkroczy na minusowe pole, pogłębiając każdy, nabyty w trakcie tych dwudziestu lat życia kompleks. Wątpił zatem, by dał radę chociażby ściągnąć w jego obecności spodnie, nie mówiąc już o czymś więcej. Miał raptem parę dni, by po raz ostatni - a przynajmniej ostatni w najbliższych miesiącach - poczuć to, co czuł po przekroczeniu progu pokoju Rayne'a. — Bo ja już nie mogę się doczekać. Panda też — dodał, przyciskając usta do jego policzka. Nie był pewien, czy podzielić się z nim się z nim swoim spontanicznym pomysłem, które z minuty na minutę nabierało miano marzenia, obowiązkowego do spełnienia przed wkroczeniem do sali operacyjnej. Westchnął cicho, przeczesując włosy swojego mężczyzny w równych odstępach, by na końcu dać za wygraną i zaryzykować. Najwyżej mu odmówi, w prawdzie nie miał nic do stracenia, a zawsze mógł zyskać. — I wiesz co? — zaczął niewinnym tonem głosu, tak sprzecznym z wypowiadanym komunikatem. — Na recepcji w gablotce wiszą klucze do wszystkich pomieszczeń, późnymi wieczorami aż do rana świetlica jest całkiem pusta... — mruknął, owiewając jego szyję swoim oddechem. Ostrożnie wsunął dłoń pod jego koszulkę, dotykając już ledwo co zauważalnych śladów na plecach. — Gdyby tak udało się go zdobyć i... oczywiście jak tylko odzyskasz siły — sprostował, tym razem całując płatek jego ucha.
Jakie cieszył się jak małe dziecko na samą myśl o tym, że Rayne się wyraził zgodę. Jego propozycja może i była niecodzienna i trochę nie na miejscu, jednak nie zamierzał odmawiać sobie tego, na czym naprawdę mu zależało. Tym bardziej na parę dni przed najważniejszą i najstraszniejszą operacją w całym swoim życiu. Wiedział, że mógł zażyczyć sobie cokolwiek innego - chociaż sam Rayne oczywiście nie musiał spełniać jego zachcianek - jednak wizja amputacji poniekąd przyparła go do muru, ukierunkowując jego tok myślenia i motywując do wypowiadania właśnie takich słów. Poza tym chciał przywołać do życia wspomnienia z tamtego pięknego okresu przepustki, które wcześniej jedynie podchodziły pod kategorie nierealnych do spełnienia planów. Tym razem nie odczuwał już strachu z powodu tego co nieznane i wiedział czego się spodziewać; pragnął po raz ostatni poczuć jego dotyk na swoich obu nogach, rozchodzący się stopniowo aż do ud. Chciał w godny sposób - przynajmniej tak mu się wydawało - pożegnać się ze swoją nogą, a ten pomysł wydawał mu się najlepszy. Jakie w dalszym ciągu był tym samym grzecznym i niewinnym chłopakiem, aczkolwiek po jego głowie krążyły nieco bardziej niegrzeczne myśli, wywołujące na twarzy subtelny uśmiech.
OdpowiedzUsuń— Już jutro? — zapytał, przyciskając wargi do jego policzka. Pocałował go dwukrotnie, wyobrażając sobie nocne włóczęgi po opustoszałych i ciemnych korytarzach, by na końcu wędrówki znaleźć się w miejsce, w którym wszystko się zaczęło. Świetlica kojarzyła mu się przede wszystkim z ich pierwszym pocałunkiem, zatem idealnie nadawała się na ostatni, wspólnym nocleg, pełen sugestywnych dotyków, szeptów i przyśpieszonych oddechów.
— Zobaczysz, będzie fajnie — powiedział, choć to określenie nie bardzo pasowało do tego, co oboje planowali robić. Jake miał jednak bardziej na myśli potajemne zabieranie klucza, uważanie na to, by nikt ich nie nakrył i całokształt, składający się na jego zdaniem nieźle zapowiadającą się zabawę. Już szykował się do opuszczenia jego łóżka i dania po możliwości zaśnięcia i zregenerowania sił, kiedy Rayne nieoczekiwanie zmienił zdanie. Jake nie miał już problemu z rozmawianiem na temat nogi i amputacji, chociaż wciąż strasznie się bał, lecz nie chcial mieć przed nim żadnych tajemnic, skoro najwyraźniej Athaway również nie planował niczego przed nim zatajać.
— Rano pójdę do tych dwóch tchórzy i powiem im, że się zgadzam — odpowiedział, wtulając się mocniej w jego bok. — A później zobaczymy — dodał, wzruszając ramionami. — Może uda mi się zdobyć jakąś lepszą protezę. Wiesz, taką z różnymi bajerami czy miotaczami laserów — zaśmiał się cicho, ponownie całując go krótko w usta. — Podobno cuda się zdarzają — położył dłoń na jego sercu, za sam cud uważając już to, że ktoś taki jak Rayne zwrócił na niego uwagę, proponując mu wspólne mieszkanie i życie, o jakim wcześniej mógł tylko pomarzyć. — Ale teraz idź już spać, jutro czeka nas ciężka misja — uśmiechnął się w jego kierunku, wstając z łóżka i leniwie ruszając w stronę własnego. — Weź ją, skoro nie możemy spać razem — wcisnął mu w ręce pluszową pandę, mrucząc jeszcze cisze: kocham cię, Rayne i padając na twardy materac szpitalnego łóżka.
Jakie pomimo nabrania pewności odnośnie tego, że robi dobrze, bał się pójść do gabinetu okupywanego przez lekarzy, niosąc im tę wesołą nowinę. Wiedział, że nie było już odwrotu, jednak niezamierzenie wykonywał coraz to mniejsze kroczki, zwalniając i oddalając się od wyrzucenie z siebie tych kilku, krążących po głowie słów. Dobrowolny spacer na ścięcie - i to dosłownie - wbrew pozorom nie był tak łatwy jak przypuszczał, aczkolwiek istniało coś, co dodawało mu przynajmniej odrobinę odwagi, zmuszając do posuwania się na przód tymi pustymi, szpitalnymi korytarzami. Z nogą czy nie, Rayne zgodnie z obietnicami, nie zamierzał go zostawiać, w zamian za to proponując przeprowadzkę do jego mieszkania, co w efekcie końcowym podnosiło pewność siebie Lancastera i napawało nadzieją, której i tak posiadał znaczny deficyt. Nie miał co marzyć o promieniotwórczych laserach i pozostałej masie bajerów, widywanych w filmach przepełnionych efektami specjalnymi, jednak najzwyklejsza i funkcjonalna proteza także nie wydała mu się aż tak straszna jak wcześniej. Liczył się dla niego przede wszystkim Rayne i to, że dzięki operacji będzie mógł mieć go dla siebie na dłużej, być może i na zawsze. Wszystko inne natychmiastowo odpychane zostawało na dalszy plan, z którego jak na złość powoli wysuwał się paraliżujący strach, nad którymi nie potrafił skutecznie zapanować.
OdpowiedzUsuń— Mogę wejść? — słyszał, jak drży mu głos, a dźwięki dochodzące do uszu brzmiały obco i nienaturalnie, jednak z całej siły nacisnął na klamkę, wchodząc do małego pokoiku, w którym dwójka ubranych w białe fartuchy doktorów popijała poranną kawę, zawzięcie dyskutując nad wynikami trzymanych w ręce badań. — Chciałem tylko coś powiedzieć — odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze i zaciskając dłonie w pięści, by po rozluźnieniu palców powiedzieć to, czego oboje tak bardzo się nie spodziewali.
Ulżyło mu dopiero na parę minut po opuszczeniu gabinetu, kiedy to oparł się plecami o ścianę i odczekał, aż opadną wszystkie emocje. Tych negatywnych było przynajmniej o połowę mniej niż wczorajszego dnia, chociaż skłamałby mówiąc, że czuł się w pełni w porządku. Piątek; kiedyś, w zacierających się w pamięci czasach spokoju, kojarzony z początkiem trzydniowej wolności, aktualnie również z początkiem, jednak tym razem nowego, trudniejszego życia.
— Pod koniec tygodnia, za cztery dni — odpowiedział, podchodząc do Athawaya i jak zwykle siadając na jego łóżku. Uśmiechnął się, nie chcąc niepotrzebnie psuć mu humoru, który przez wzgląd na świetlicowe plany powinien być jak najlepszy. — Wiesz, lekarze byli zdziwieni skąd wiem, ale nie wydałem cię, możesz być spokojny — roześmiał się krótko, wyciągając się do przodu i przyciskając wargi do policzka Rayne'a. Kochał go dotykać i całować, co zamierzał rzetelnie uczynić tuż po zapadnięciu zmroku. — Tylko trafię do innej sali i pewnie nie wyjdę z niej przez długi czas — mruknął pod nosem, robiąc przy tym zarówno smutną jak i obrażoną minę. — I dlatego nasza dzisiejsza misja z kluczem musi się udać, pamiętasz? — zapytał, przez chwilę zachowując się jak dzieciak, domagający się spełnienia jego dziwnej prośby.
Jakie już dawno nie bawił się tak dobrze, chociaż wiedział, że mogło się to zakończyć równie szybko jak się zaczęło, dlatego też starał się zachowywać jak najciszej wbrew temu, że miał ochotę roześmiać się na widok Rayne'a i jego prób odwrócenia uwagi. Zakrył usta dłonią i na palcach zakradł się za plecy stojącej na recepcji pielęgniarki, by niczym profesjonalny agent ninja rozpocząć tajną misję o nazwie klucz od świetlicy. Był o włos od niepowodzenia, kiedy cudem uniknął strącanie ręką dużego, leżącego na blacie segregatora; na całe szczęście Rayne i jego niezobowiązująca pogawędka skutecznie uśpiły czujność starszej kobiety, zbyt zaabsorbowanej wysłuchiwaniem opowiadanych przez mężczyznę historii, by zwracać uwagę na to, co działo się poza zasięgiem jej wzroku. Wiszący na wbitym w ścianie gwoździu pęk kluczy, które po wybiciu określonej godziny chowano do oszklonej i pilnie strzeżonej gabloty, na pierwszy rzut oka wydały się być niedostępne i niemożliwe do przechwycenia. W uszach słyszał już ten charakterystyczny dźwięk obijającego się o siebie metalu, których brzmienie nie mogło umknąć komuś takiemu jak pełniąca dyżur pielęgniarka, nawet jeśli jej umysł pochłaniał przede wszystkim słowa Athawaya. Ostrożnie wyciągnął rękę, zahaczając opuszkami palców o najmniejszy z kluczy, na moment wstrzymując oddech i bez tracenia czasu na zastanowienie się pociągnął za przywieszoną do niego czerwoną tasiemkę, by sekundy później trzymać już swoją zdobycz w zaciśniętej pięści. Uśmiechnął się szeroko, podnosząc do góry kciuk i dając Rayne'mu znać, że może zakończyć już snucie swojego przydługawego monologu. Zniecierpliwiony i zadowolony z siebie Jake pragnął już tylko zatrzasnąć za sobą drzwi zaciemnionej świetlicy, w całości oddając się w ręce Rayne'a. Nie dopuszczał do głosu faktu odnośnie tego, że będzie to ich zarazem drugi i ostatni raz; przynajmniej ostatni na kilkanaście nadchodzących miesięcy. Ta noc miała być najlepszą rekompensatą za krzywdy, które będzie przeżywał już niebawem, nośnikiem wspomnień, które zabierze ze sobą na salę operacyjną, nikłym światełkiem w wyjątkowo ciemnym tunelu, dzięki któremu nie stchórzy w drodze stół.
OdpowiedzUsuń— Byłeś świetny — wymruczał w przerwie na pocałunek, łapiąc go za rękę i ciągnąc na kanapę. Tę samą, na której pocałował go po raz pierwszy, raptem w parę godzin po rozpoczęciu ich ekspresowo rozwijającej się znajomości. Usiadł tuż obok niego, przytulając się do jego boku i uspokajając przyśpieszony z podekscytowania oddech. Panujący w świetlicy półmrok nie ograniczał pola widzenia, a dawał o wiele więcej możliwości niżeli maksymalnie oświetlony pokój; dla wciąż rumieniącego się na samą myśl o nadchodzących wydarzeniach Jake'a, lekki mrok był jak najbardziej wskazany i przyjęty z ulgą. — Już myślałem, że mnie nakryje. Pewnie widziałeś, jak prawie zrzuciłem tamtą stertę papierów. Wiesz co mogłoby się stać, gdyby zauważyła mnie na próbie kradzieży klucza? — zawsze gdy się denerwował mówił zbyt dużo, nie potrafiąc nad tym zapanować. Postanowił jednak zamknąć usta, nie robiąc robiąc z siebie idioty w tak ważnym dla niego momencie. — Rayne... — zaczął, ściszając ton głosu do okrawającego o głośniejszy szept. — Posiedzisz ze mną do momentu, aż się nie wybudzę? Chce najpierw zobaczyć ciebie, nie pamiątkę po operacji — westchnął cicho, na krótką chwilę pogrążając się w ciszy i dziwnej melancholii, by moment później przypomnieć sobie po co tu przyszli, odzyskując dzięki temu dawny humor, przeplatany rosnącym pożądaniem i krążącą po żyłach adrenaliną.
— Zawsze będziesz tylko mój — zmieniając pozycję usiadł okrakiem na jego udach, uważając to za szczyt własnej odwagi. Ich twarze znajdowały się teraz na tej samej wysokości, co wykorzystał złączając ich usta w długim pocałunku. Pociągnął lekko za jego dolną wargę, wsuwając język pomiędzy rządek zębów i omiatając skórę na jego szyi swoim ciepłym oddechem.
Jakie nie zamierzał zmuszać Rayne'a do takich deklaracji, chociaż nie ukrywał, że ucieszył się słysząc właśnie taką obietnicę. Wiedział, że czekającej na niego operacji nie mógł porównać do zabiegu wyrwania zęba czy innej, podobnej i czysto profilaktycznej czynności, dlatego też nie chciał, aby jego ukochany spędził pod salą operacyjną nawet i kilkanaście długich godzin, pogrążając się w zżerającej od środka niepewności. Nerwy i stres były ostatnimi rzeczami, które Athaway potrzebował odczuć na własnej skórze, a ze względu na zainfekowane chorobą serce powinien całkowicie wymazać z pamięci istnienie tych destrukcyjnych czynników. Oczywiście Jakie planował uświadomić mu, że czekanie pod zamkniętymi drzwiami będzie pozbawione jakiegokolwiek sensu - nie wiedział nawet, czy wpuszczą go do sali, w której będzie wybudzał się z podanej mu narkozy - lecz wolał zostawić tę rozmowę na później, w ich przypadku oznaczające zbliżający się wielkimi krokami moment pożegnania. Skupienie się na dostarczanych przez Rayne'a bodźcach było w tym momencie niezaprzeczalnym priorytetem, zostawiającym daleko w tyle każdą mniej lub bardziej ważną kwestię. Liczył się wyłącznie jego dotyk, sukcesywnie badający jego ciało kawałek po kawałku, wsłuchiwanie się w przyśpieszony od wysiłku oddech, tłumienie wyrywających się z gardła cichutkich jęków, niekontrolowane drżenie i przechodzące wzdłuż kręgosłupa dreszcze, ruchy jego bioder i skumulowane pod skórą ciepło, jedynie czekające na nadejście kulminacyjnego punktu ich wyjętej spod szpitalnego prawa wizyty w świetlicy.
OdpowiedzUsuń— Tak szybko? — zapytał, również zmieniając pozycję na siedzącą. Wiedział, że nie mogli zostać tu do rana - chyba, że szczerze liczyli na niewyobrażalne kłopoty - jednak nie sądził, że po wszystkim będą musieli ewakuować się niemalże od razu. Chciał przynajmniej przez tych kilkanaście minut leżeć wtulony w tors swojego osobistego szczęścia i zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek dane mu będzie przeżywać to samo po raz trzeci. Niechętnie sięgnął po leżące na podłodze ubrania, zakładając je na siebie i po dyskretnym upewnieniu się, że korytarze wciąż są puste i pogrążone w ciemnościach, po cichu opuszczając miejsce, z którym wiązał same dobre, jak nie i najlepsze wspomnienia. — Pójdę odłożyć kluczyk, wracaj do sali — wspiął się na palce, szepcząc mu te parę słów prosto do ucha, aby w drugiej kolejności musnąć wargami jego usta i dodać jeszcze cichsze: — Było o wiele lepiej niż sobie wyobrażałem.
Jake domyślał się, że przesadza, aczkolwiek perspektywa tego, co miało wydarzyć się już za dwa dni, odebrała mu dawną umiejętność do racjonalnego myślenia, wypełniając jego mózg gęstą papką. Calutki ranek spędził z twarzą schowaną za klapą laptopa, jak zwykle przeglądając każde możliwe forum medyczne, zagłębiając się w artykułach, poradnikach i mało sprawdzonych źródłach informacji, przez które jego poziom strachu niebezpiecznie zbliżał się do maksymalnej, górnej granicy. Aktualnie od dobrych dwóch godzin w kółko przechadzał się po sali, przyciskając do ucha komórkę i starając się nawiązać przynajmniej jedno udane połączenie. Bezskutecznie. Być może nie przejąłby się tym tak bardzo gdyby nie fakt, że od co najmniej trzech dni każda kolejna próba kontaktu z rodziną kończyła się identycznie; nie miał pewności, czy piątkowa operacja się powiedzie, zatem na wszelki wypadek postanowił się pożegnać, oczywiście robiąc to w sposób, który w oczach jego bliskich nie wyglądałby jak typowe pożegnanie, raptem jak zwyczajna rozmowa w pakiecie z mocnym uściskiem.
— Jak myślisz, dlaczego mają mnie gdzieś? — rzucił to pytanie w eter, chociaż w pomieszczeniu przebywał jedynie Rayne, który nie mógł znać na nie odpowiedzi. Musiał jednak zapytać, chociaż wbrew jego przypuszczeniom podzielenie się tym nie przyniosło mu żadnej ulgi. Raz jeszcze nacisnął na słuchawkę, na moment wstrzymując oddech, a na jego twarzy zagościł wyraz rezygnacji i rozczarowania, gdy po raz pierwszy usłyszał dźwięk charakterystyczny dla odrzuconych połączeń. — Zresztą nie ważne — mruknął, teatralnie wzruszając ramionami. Odłożył telefon pod poduszkę, ponownie sięgając po laptopa i razem z nim kierując się prosto do łóżka Rayne'a, gdzie przysiadł na samym jego brzegu. — Chcesz obejrzeć ze mną jakiś film? Możesz wybrać — zaproponował, odpalając internet i udając nagłe zainteresowanie stroną startową.
UsuńJakie nie miał już ochoty oglądać żadnych filmów, tym bardziej animowanych produkcji, za którymi nigdy szczególnie nie przepadał. Nie zamierzał również winić Rayne'a za właśnie taką propozycję; wiedział, że mężczyzna nie chciał w ten sposób podkreślić jego wieku i zasugerować, że nadaje się on tylko i wyłącznie do oglądania bajek, jednak przez wzgląd na coraz żywsze poczucie odrzucenia, denerwowało go praktycznie wszystko, począwszy od zbyt głośnej reklamy, która znikąd pojawiła się na ekranie komputera, a skończywszy na milczącym telefonie, ku jego rozczarowaniu nie wydającym z siebie ani jednej cichutkiej wibracji. Całkowite zerwanie kontaktu i znamię odepchnięcia na najdalszy plan przez kilkanaście długich minut odciągnęło jego myśli od operacyjnego stołu, przynajmniej na chwilę dając mu szansę na częściowy powrót do względnej normalności; mimo wszystko wolał martwić się tym, że prawdopodobnie został bez rodziny i domu, w którym spędził całe swoje życie, niżeli rozmyślać o piątku i jego następstwach. Jedynie Rayne sprawiał, że nie zaczął uderzać pięściami w ścianę do czasu, aż jego kostki nie pozdzierają się do krwi, co pewnie i tak nie przyniosłoby żadnego pozytywniejszego efektu. Od teraz miał tylko jego, dlatego też nie mógł pozwolić, by cokolwiek ich rozdzieliło, zwłaszcza kolejny wybuch jake'owej złości połączony z następną już kłótnią. Nie obchodził go staż ich króciutkiego związku ani to, że znali się dopiero od paru tygodni; Rayne w ułamku sekundy stał się jego jedyną rodziną, jednocześnie idealnie spełniając rolę życiowej miłości. Reszta Lancasterów mogła równie dobrze zapomnieć o jego istnieniu, co sam Jake również postanowił w miarę możliwości uczynić. Pierwszym krokiem ku temu miało być trwałe usunięcie poszczególnych numerów telefonu, chociaż i tak znał je na pamięć; może pewnego razu, kiedy po miesiącach ćwiczeń wreszcie się usamodzielni, zawita pod ich domem udowadniając, że doskonale dał sobie radę bez nich. Były to jednak zbyt odległe plany, a niepewność i blaknąca nadzieja na sukces operacji dodatkowo przesuwały je do przodu w jego zacierającym się harmonogramie na przyszłość.
OdpowiedzUsuń— Nie muszą się bać ze mną spotkać — rozumiał to, co miał na myśli Rayne i nie potrzebował usłyszeć tego na własne uszy. W końcu na pewno wygodniejsze wydawało się być zostawienie beznogiej inwalidy samego, niż tracenie czasu na niezbędną pomoc czy martwienie się, skąd wziąć pieniądze na opłatę rehabilitacji i zakup protezy. — Przecież ich nie pogryzę — mruknął, przytulając się do jego ramienia. — I wiem. Ja ciebie też kocham, Rayne — wyciągnął się do przodu, przekręcając głowę pod odpowiednim kątem, by po przymknięciu powiek oddać się swojej ulubionej czynności; dokładnym całowaniu każdego fragmentu jego ust. — Baaaardzo mocno — dodał, uśmiechając się po raz pierwszy tego dnia. — Zamieszkamy razem, Eric będzie nas odwiedzał, a cała reszta może spadać. Chyba, że ty też w końcu znudzisz się kaleką — pomyślał, natychmiastowo wyrzucając to zdanie z głowy.
Dwa dni upłynęły niczym dwie minuty i sam nie wiedział kiedy na pierwszej stronie zawieszonego na ścianie kalendarza pojawił się wytłoczony pogrubioną czcionką napis czwartek Zgodnie z instrukcjami, już dzisiaj miał opuścić swoją salę, do której mimo wcześniejszej awersji spowodowanej pierwszą, traumatyczną nocą, zdążył się przyzwyczaić. Przed jutrem czekała go jeszcze długa, przygotowująca rozmowa z lekarzem, któremu nie zamierzał szczędzić pytań, krótki wywiad przeprowadzony przez anestezjologa oraz szereg końcowych badań, dających pewność co do słuszności podjętej przez lekarzy decyzji.
— To chodź się jeszcze przytulić kocie, zaraz po mnie przyjadą tamci rzeźnicy — nie było mu do śmiechu, jednak wolał nie wprowadzać przygnębiającego klimatu melancholii. Wierzył, że nie żegnają się na zawsze, a zaledwie na dwa, trzy dni, w trakcie których jego przytomność będzie oscylowała pomiędzy zerem a jedynką. Postanowił zabrać tylko telefon i Pandę, wątpił, by cokolwiek innego było mu potrzebne. Może jeszcze jeden trzydziestoletni mężczyzna, jednak jego nie miał jak przemycić do swojej odizolowanej od świata sali.
UsuńSala operacyjna wyglądała dokładnie tak jak to sobie wyobrażał, jednak nie miał wystarczająco dużo czasu by się rozejrzeć i wybadać ten nowy, przerażający teren. Nim się obejrzał, leżał już na wysokim, płaskim i metalowym łóżku, dochodząc do wniosku, że o wiele bardziej wolał to, które pozostawił opuszczone w pomieszczeniu na pół dzielonym z Athawayem; tamto było przynajmniej względnie wygodne i nawet pamięć o jego poprzedniego właścicielu nie wywołała w nim takiego strachu jak to, na którym położyli go po wkroczeniu na salę. Skrzywił się, kiedy jego odsłonięta skóra zetknęła się z zimnym metalem i nie pomógł tu fakt, iż stół przykryty był cienkim, zielonym zamiennikiem prześcieradła. Nie był do końca pewien, czy drżał z zimna czy ze strachu, chociaż skłaniał się ku tej drugiej, prawdopodobniejszej opcji; szybko pożałował też, że uniósł głowę, narażając swoje oczy na spotkanie z olbrzymi lampami, które dodatkowo podniosły jego poziom paniki. Nie zwracał uwagi na krzątających się dookoła lekarzy, których usta zasłaniały maseczki, przez co z początku nie zrozumiał co do niego mówiono, ignorował pielęgniarki, opowiadające coś na temat pierwszej dawki znieczulenia, które odczuł na własnej skórze niecałe pięć minut później, kiedy to do umocowanego w lewej dłoni wenflonu wsunięto długą igłę, za pośrednictwem strzykawki transportując do jego układu krwionośnego neutralizującą ból substancję, automatycznie wprowadzającą go w stan pełnego otępienia. Czuł, jak po całym jego ciele powoli rozchodzą się lekkie ciarki, aby na końcu sprawić, że przestał reagować na żaden bodziec, zwłaszcza dotykowy. Widział i słyszał - jeszcze - wszystko to, co działo się na sali operacyjnej, lecz ku swojej olbrzymiej uldze nie czuł setek igieł wbijanych w jego ręce, nie czuł, jak stopniowo zamienia się w robota z wbitymi w ciało rurkami i przewodami, podłączonymi do cicho pracujących maszyn i miał nadzieję, że już wkrótce jego wzrok także przestanie rejestrować te coraz straszniejsze obrazy. I jak na życzenie do Jakie'go podeszła poznana dzień wcześniej anestezjolog, niosąc w rękach tlenową maseczkę, zdaniem Lancastera ostatni element dzielący go od odpłynięcia na długi, długi czas. Dziwił się, że pomimo odbijających się od czaszki niezadanych pytań, nawet nie otworzył ust; paraliżował go nie tylko podany lek, a przede wszystkim strach, zakorzeniony głęboko w umyśle i przejmujący kontrolę nad każdą komórką jego organizmu. Usłyszał jeszcze te same słowa, które kilkanaście godzin temu wypowiedział do niego Rayne. Jego Rayne. Krótki komunikat "nie bój się", wypowiedziany ustami starszej pielęgniarki nie zabrzmiał jednak pokrzepiająco. Przepełniony obojętnością ton głosu nie miał prawa podnosić na duchu, kojarząc się z wyuczonymi na pamięć zwrotami, zazwyczaj wykorzystywanymi przez sklepowe sprzedawczynie - obowiązek nakazywał im zwracać się do klientów tymi samymi, niezmiennymi formułkami, co najwyraźniej praktykowano także w szpitalach.
OdpowiedzUsuńJakie nie mógł wziąć udziału w tym, co wydarzyło się na sali w kilka godzin po tym, jak zasnął na dobre. Nie widział desperacji w oczach chirurgów, nie był świadkiem tego jak jedna z pielęgniarek wybiega z sali, o mało nie potrącając kręcącego się w okolicy rozsuwanych drzwi pacjenta, by następnie w ekspresowym czasie powrócić z tacą wypełnioną workami z krwią i nie był świadom tego, że ewidentnie coś poszło nie tak. Nie mógł kibicować walczącym o jego podtrzymywany sztucznie oddech, powrót ledwo wyczuwalnego tętna i zatamowanie krwotoku lekarzy, ograniczając się do dalszego, biernego trwania w zawieszeniu.
Prowadzący Jake'a z reguły nie wykazywał się zaangażowaniem wykraczającym poza lekarskie obowiązki - chociaż może to Jake nie znał go od tej strony - dlatego też dziwnym wydał się moment, kiedy późnym sobotnim popołudniem, zaledwie kilka godzin po prawie całodobowej operacji, mężczyzna wkroczył do jednej ze sal, przez parę sekund po wejściu wahając się, czy aby na pewno powinien to zrobić.
— Panie Athaway, może pan do niego wejść, ale tylko na kilka minut — powiedział w ramach powitania, jak zwykle darując sobie niepotrzebne wstępy. — Powinien się niedługo wybudzić — poinformował, kiwając głową i dając mu znak, by poszedł za nim, prosto do tej specyficznej, pełnej monitorów i urządzeń sali. Gdyby Jake był świadom tego, co właśnie zrobił doktor, zapewne stanowczo kazałby mu nie wpuszczać Rayne'a do środka; dziesiątki wychodzących z ciała kabelków i przewodów, wciśnięta do gardła długa rura, dzięki której oddychała za niego wyższa technologia i co najważniejsze spore wgłębienie na okrywającej go cienkiej kołdrze w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego lewa noga; to wszystko nie mogło wyglądać pociągająco czy seksownie, a tylko tak chciał wyglądać przed Rayne'm. Nie chciał, by miłość jego życia oglądała go w takim stanie, chociaż oczywiście nie mógł wnieść swojego sprzeciwu, w zamian kontynuując trwającą całą wieczność drzemkę.
UsuńFunkcjonował na cienkim pograniczu pomiędzy jawą a rzeczywistością, podświadomie czując, że już lada chwila przekroczy tę niewidzialną granicę, wytyczoną przez jego własny umysł. Słyszał wszystko to co działo się wokół niego, lecz pomimo prób i włożonego w to wysiłku nie potrafił zareagować; chciał otworzyć oczy i przekonać się, czy aby na pewno nie był to tylko sen, jednak jego powieki nie zamierzały podjąć z nim współpracy, w dalszym ciągu upodabniając go do przykutego do łóżka zombie. Po każdej kolejnej nieudanej próbie wybudzenia czuł się coraz bardziej sfrustrowany, lecz z drugiej strony coś podpowiadało mu, że może lepszym rozwiązaniem byłoby nie otwieranie oczu przez możliwie jak najdłuższy czas. Wątpił, aby to co czekało na niego w świecie żywych było zgodne z jego oczekiwaniami, a naprawdę nie zależało mu na niepotrzebnym męczeniu się, czego miał już zdecydowanie dosyć. Leżąc tak i walcząc z narkozą rozważał opcję pozostania w fazie permanentnego uśpienia, biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw. Plusów było przynajmniej o połowę więcej, aczkolwiek za sprawą jednego minusa straciły one prawo głosu, w ułamku sekundy wylatując z jego głowy. Rayne. Musiał obudzić się tylko i wyłącznie dla niego, zapominając o trudnościach, z którymi przyjdzie mu się mierzyć. Musiał otworzyć oczy i pomimo tragicznego wyglądu potęgowanego widokiem szpitalnej aparatury zanegować definiujące go aktualnie określenie żywego trupa. Wiedział, że musi to zrobić, a dźwięcząca w uszach prośba wypowiedziana znajomym głosem tylko podsycała w nim pragnienie zebrania sił i wykonania kroku naprzód, dzięki któremu odzyskałby utracony kontakt z rzeczywistością. Jakie chciał mu odpowiedzieć i zapewnić, że robi wszystko co w jego mocy, aby nie musiał na niego dłużej czekać, lecz i tym razem przyszło mu mierzyć się z porażką. Wściekał się na samego siebie za to, że w starciu z tak banalną czynnością wychodził jako przegrany, jednocześnie sprawiając zawód Athaway'owi, za co denerwował się dodatkowo, prawdopodobnie najbardziej. Dopiero dotyk jego ręki zmotywował go na tyle, by podświadomie zacisnął palce na dłoni Rayne'a, tym samym skupiając na sobie uwagę obecnego w sali lekarza, który zauważył nagły choć wpisujący się w normę skok ciśnienia, zarejestrowany przez jedną z urządzeń.
OdpowiedzUsuń— Najwyższa pora — podsumował, ani na minutę nie spuszczając ze swojego tajemniczego tonu. W zamian za to podszedł do łóżka, gestem ręki sprowadzając znajdującą się pomieszczenie obok pielęgniarkę, której zadaniem było monitorowanie każdego ciężej zoperowanego pacjenta. Kobieta nie czekając na instrukcję uniosła do góry mechaniczne wezgłowie łóżka, by następnie wprawnie wyciągnąć z gardła Jake'a niepotrzebną już rurkę i odłączyć ułatwiającą oddychanie maszynę. Dosłownie moment później, zanim otworzył oczy, obudził go atak kaszlu i ból w przełyku, jednak oprócz tego nie czuł praktycznie nic. Był senny i otępiały, a rozeznanie się w sytuacji sprawiało mu dość spory kłopot, lecz i tak spodziewał się zupełnie innej sytuacji. Przede wszystkim nie liczył na to, że nie odczuje żadnej większej różnicy, a tymczasem w miejscu, w którym miała znajdować się jego lewa nowa, dalej doświadczał jej obecności. — Już jestem, kocie — wychrypiał, unosząc powieki i omiatając lekko zamglonym spojrzeniem zbyt jasną salę. Zamrugał gwałtownie, rozglądając się i zatrzymując wzrok na poszczególnych twarzach, ani razu nie spoglądając w dół. Gardło bolało go coraz mocniej, dlatego też w pierwszym rzędzie po cichu poprosił pielęgniarkę o szklankę wody, którą ledwo utrzymał w rękach i dopiero po jej opróżnieniu był w stanie zamienić parę okupionych wysiłkiem zdań ze swoim mężczyzną.
— Długo musiałeś czekać? — zapytał, odnajdując jego dłoń i splatając ze sobą ich palce. — I co tu się w ogóle działo, nikt do mnie nie dzwonił? — kontynuował, choć ostatnie pytanie wyrwało się z jego ust wbrew woli. Obrócił głowę, zastanawiając się w myślach, gdzie podziała się jego komórka i przyniesiona z sali Panda, których nie potrafił wychwycić wzrokiem. Pewnie podczas jego kilku godzinnego odłączenia, zostały one zabrane z powrotem, lecz i tak zamierzał je czym prędzej odzyskać. — Rayne, wszystko ok? — zapytał po raz ostatni, tym razem mając na myśli powód, dla którego musiał go zostawić. W końcu czuł obie swoje nogi co dawało mu nadzieje, że być może operacja wcale nie miała miejsca, z jakichś niewiadomych i nieznanych nikomu względów.
UsuńJakie nie wiedział czy był zawiedziony, czy może wręcz przeciwnie. Nawet przed samą operacją nie liczył na to, że po przebudzeniu przy jego łóżku cierpliwie czekać będzie każdy członek jego rodziny, dlatego też i teraz nie zamierzał z tego powodu wpadać w głęboką depresję; najważniejszy był dla niego Rayne i fakt, że jego strażak przebywał tuż obok, trzymając go za rękę i próbując w jakikolwiek sposób podnieść go na duchu. Swoim zachowaniem, obecnością, dotykiem i subtelnymi pocałunkami dawał mu nadzieję na to, że pomimo nadchodzących trudności na finiszu wszystko będzie dobrze. Dokładnie tak jak w bajce, którą opowiadał mu podczas ich pierwszej, nieco dramatycznej nocy. Jake wierzył w ich wspólne szczęśliwe zakończenie i był pewien, że ich bajka dopiero się rozpocznie, z dala od szpitalnych murów i tej części wspomnień, które najchętniej natychmiastowo i definitywnie by wymazał. W dalszym ciągu bał się zerknąć na dół, jednak zżerająca go od środka ciekawość powoli wysuwała się na prowadzenie i aby z nią wygrać, musiał usilnie wpatrywać się w jednym kierunku i walczyć z pokusą odwrócenia głowy. Lewa noga, a raczej jej pozostałości, z minuty na minutę zaczynały boleć coraz mocniej, a Lancaster domyślał się, że to skutek ulatujących z jego organizmu środków przeciwbólowych. Pamiątką po narkozie i całej masie uśmierzaczy było rosnące uczucie otępienia, z którym walczył na wszystkie możliwe sposoby; nie chciał ponownie odpłynąć i tracić czas na spanie, chociaż z drugiej strony prowadzenie rozmowy z Athawayem w obliczu bólu traciło na swoim przyjemnym wydźwięku. Osobiście nie planował o to prosić, ale może gdyby dostał chociaż jedną dawkę działającego cuda środka, udałoby mu się zachować względną przytomność przez kolejne godziny, w całości spędzone razem z nim.
OdpowiedzUsuń— Fajnie by było, gdyby Eric przyszedł — powiedział zgodnie z prawdą, spoglądając prosto w oczy swojego strażaka. Kciukiem dłoni, którą trzymał Rayne, wodził po jego skórze żałując, że nie może podnieść się do pozycji siedzącej i pozwolić, by jego silne ramiona zamknęły go w mocnym uścisku. Czekał jedynie na to, aż za trzy, może cztery dni magicznym sposobem wstanie z łóżka, idąc wraz z nim za rękę na swój pierwszy spacer w nowym, odmienionym życiu. — Lekarze na pewno by was tutaj wpuścili — dodał, wyobrażając sobie odwiedzającego go więcej niż jednego gościa, o czym na chwilę obecną mógł tylko pomarzyć. W końcu jednak dał za wygraną, odwracając głowę i rzucając okiem na kołdrę; w zbyt gwałtownym przypływie setek jednoczesnych myśli i sprzecznych emocji zaczęło kręcić mu się w głowie, acz nie odwrócił wzroku, wpatrując się błyszczącymi oczami w tę rażącą pustkę. Identyczną jak ta, która na moment zawitała w całym Jake'u.
— Możesz się tu nachylić? — poprosił cicho po upewnieniu się, że lekarz i pielęgniarka weszli do pomieszczenia obok. — Jeszcze bliżej... — zaczepił się łapkami o jego koszulkę, przymykając powieki i bez zastanowienia wpijając się w jego usta, chociaż po ostatnich przeżyciach nawet całowanie Rayna'a kosztowało go dużo wysiłku.
Jakie nie spodziewał się, że wróci do swojej sali tak prędko. Przez tych parę dni wyczekiwania udało mu się zaledwie jeden raz wstać z łóżka, chociaż ze względu na to, że trwało to raptem parę sekund, nie zaliczał tego jako swój życiowy sukces. Nie potrafił utrzymać równowagi, a ściskane w obu rękach kule nie pomagały mu ani trochę; utrata nogi skutecznie zburzyła jego zmysł koordynacji sprawiając, że chylił się ku upadkowi po wykonaniu jednego małego kroku. Jego pewność siebie i wiara w to, że jeszcze samodzielnie, bez niczyjej pomocy pokona dystans większy niż metr spadły do zera, co w konsekwencji poskutkowało tym, że nie wychodził z łóżka przez kolejne dni, bojąc się przeżyć na własnej skórze następne już z rzędu niepowodzenie. Po raz pierwszy od momentu przebudzenia poczuł się jak najprawdziwsza kaleka, która w dodatku z minuty na minutę zaczynała coraz bardziej wariować. Jake nie umiał określić tego co działo się z jego psychiką, jednak bez wątpienia było źle. A nic nie wskazywało na to, by miało się poprawić. Dawana mu porcja leków przekraczała zapotrzebowanie, chociaż i tak nieustannie skarżył się na ból lewej nogi, której co gorsza już nie posiadał. Zamykał się w sobie na tak długo jak było to możliwe, jedynie w obecności Rayne'a udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie chciał go martwić, lecz równocześnie nie wiedział, przez ile czasu uda mu się jeszcze zgrywać swoją wyuczoną na pamięć rolę. Zaprzestał maniakalnego sprawdzania telefonu, którego praktycznie nawet nie włączał, kategorycznie odmawiał brania czynnego udziału w ponowieniu próby przespacerowania się, w spokoju znosił napływające fale bólu i nie łudził się, że wkrótce nadejdzie przełom.
OdpowiedzUsuńPrzełom nadszedł, a Jake przynajmniej na chwilkę mógł zdjąć założoną maskę, której noszenie już niesamowicie go męczyło. Na widok tak nietypowego gościa na jego twarzy pojawił się szczery i niewymuszony uśmiech, stanowiący miłą odmianę od nieustępliwej w ostatnich dniach mieszanki przygnębiania i obojętności.
— Cześć, Diablo — odpowiedział z wyczuwalnym w głosie entuzjazmem, od razu wyciągając rękę w stronę kota, by pogłaskać go po miękkiej sierści. — I cześć, Eric — zreflektował się, uśmiechając do starszego kolegi. Cieszył się, że ktoś w końcu postanowił go odwiedzić - chociaż domyślał się, że Ericowi w głównej mierze chodziło o zobaczenie się z Athawayem - lecz wystarczył mu niebędący pluszową maskotką zwierzak, który jak dotąd nie próbował rzucić się na niego z pazurami. — Wiesz, Eric, może nie wyciąga z choroby, ale na pewno poprawia nastrój — ostrożnie podniósł się do pozycji siedzącej, gestem zachęcając zwierzaka, by wskoczył na jego łóżko. Miarowe głaskanie i drapanie za uchem działało uspokajająco na Jake'a, a tego potrzebował prawdopodobnie najbardziej. — Jeśli ktoś tutaj wejdzie to każą go zabrać, albo sami się go pozbędą — bał się pomyśleć co mogłoby się stać z Diablo, gdyby któraś z przewrażliwionych pielęgniarek ujrzała zapchlonego, roznoszącego bakterie sierściucha, leżącego obok świeżo zoperowanego pacjenta. Lancaster obiecał sobie, że po ostatnim widowiskowym niepowodzeniu już nie spróbuje swoich sił w przemierzeniu choćby długości sali, jednakże nie mógł dopuścić do sytuacji, w której kocur naraziłby się na odebranie go z rąk właściciela, nawet tego zastępczego — Może wyjdźmy z nim do parku? — zaproponował, zawieszając błagalne spojrzenie na Rayne'u. — Tam będziemy mogli sobie z nim posiedzieć na ławce. Dam radę dojść — mruknął cichszym głosem, powoli przerzucając jedną nogę przez ramę łózka, lecz ani trochę nie wierzył własnym słowom.
Jake nie do końca rozumiał, dlaczego najzwyklejszy w świecie kot zmotywował go do wstania z łóżka. Oczywiście brakowało mu ruchu, świeżego powietrza czy siedzenia na ławce i obserwowania tego, co działo wokoło, jednak strach skutecznie go blokował, zmuszając do dalszego, bezczynnego leżenia. Teraz również się bał, zwłaszcza kompromitacji w oczach Erica i Rayne'a, nie mniej było już zdecydowanie za późno na zmianę stanowiska; inicjatywa wyszła od samego Jake'a, a nie chciał on stchórzyć w ostatnim momencie i wyjść na wyjątkowo niezdecydowaną i marudną osobę. Bez słów sprzeciwu chwycił za kulę, ciesząc się, że Rayne nie zaproponował mu wózka. Skoncentrował się maksymalnie na swoim zadaniu, wymawiając w myślach nieme polecenia, które w jakimś stopniu mu je ułatwiały; w pierwszej kolejności do przodu szły kule, a zaraz po nich jego prawa noga wykonywała jeden malutki niezdarny kroczek, bardziej przypominając kilkunastu miesięczne dziecko, które dopiero uczyło się chodzić, niżeli dwudziestoletniego chłopaka. Czuł, że nie szło mu tragicznie, aczkolwiek po pokonaniu trasy składającej się na całą długość sali nagle ogarnęło go zwątpienie. Przynajmniej trzy korytarze oraz prowadząca do znajdującego się nieopodal parku ścieżka niespodziewanie zaczęły go przerażać, a dłonie, w których trzymał kule zatrzęsły się wbrew jego woli. Zatrzymał się tuż przy drzwiach i oparł plecami o ścianę, starając się wygrać z zalewającą go od środka falą paniki, spowodowaną wizją wyjścia na zewnątrz. Spuścił wzrok, wpatrując się w uciętą do połowy nogawkę spodni, wzdychając cicho i odkładając jedną z kul, która według Jake'a nie będzie mu już potrzebna.
OdpowiedzUsuń— Rayne, pomożesz mi? — zapytał, czekając aż mężczyzna do niego podejdzie. Złapał go pod ramię i wtulił się w jego bok, natychmiastowo odzyskując wcześniejsze chęci. Niespieszny spacer z asekurującą go miłością swojego życia całkiem przypadł mu do gustu, a błądzący po twarzy uśmiech poszerzał się po każdym kolejnym postawionym kroku wprzód.
Trochę żałował, że poddał się tak prędko, jednak dojście do celu zrekompensowało mu to co najmniej dwukrotnie. Usiadł na swojej ulubionej ławce pomiędzy Rayne'em a Erickiem, nie potrafiąc oderwać wzroku od ruszającego się plecaka, który na pierwszy rzut dla niczego nieświadomego przechodnia mógł wyglądać podejrzanie. — Wyjmijcie go już, bo się udusi! — nie czekając na ich rozsunął lekko uchylony zamek błyskawiczny plecaka, uśmiechając się na widok wystającej ze środka głowy kocura. Ostrożnie założył mu obrożę i przypiął smycz, by następnie wyciągnąć go i posadzić go obok siebie na wolnym skrawku drewna. Przez wzgląd na jego długie i ostre pazury wolał nie brać go na kolana, zadowalając się samym głaskaniem Diablo po grzbiecie. — Już niedługo wrócisz do pana — mruknął w stronę kota. Przeniósł spojrzenie na Erica, uśmiechając się lekko i nie mogąc się powstrzymać od podzielenie się tą radosną nowiną. — Zamieszkamy razem z Rayne jak tylko stąd wyjdziemy. I z Diablo — może zachowywał się jak przechwalające się dziecko, ale nic nie mógł na to poradzić. W obliczu jego własnej, życiowej tragedii, perspektywa przeprowadzki była jak jasne światełko w niezwykle ciemnym tunelu. — Prawda? — odwrócił głowę i wyciągnął szyję w kierunku swojego strażaka, w sugestywny sposób domagając się buziaka.
Jakie nie zdążył odpowiednio zareagować, kiedy nieoczekiwanie kocur wskoczył mu na kolana, lekko zahaczając łapkami o miejsce, które lekarze w dalszym ciągu nazywali świeżą, gojącą się raną. Nie odczuł żadnego większego dyskomfortu, a więc nie skomentował zachowania zwierzaka cichym syknięciem wskazującym na to, że jego krótka wizyta była najgorszym pomysłem, jaki mógł zrodzić się w głowie czworonożnego, mruczącego sierściucha. Przeciwnie, Jakiemu podobało się to, że Diablo polubił go na swój własny sposób, co w rezultacie odgoniło jego obawy odnośnie przeprowadzki, której na samym początku nie był pewien. Teraz zaczął wierzyć, że w trójkę stworzą idealnie zgraną paczkę, w której ich mały duet nigdy nie przestanie darzyć się takim samym uczuciem jak to, które zwykli okazywać sobie w każdej możliwej sytuacji, bez znaczenia czy przebywali właśnie w szpitalu, w parku czy w innym miejscu w Bostonie. Po raz kolejny wygiął wargi w pół uśmiechu, głaszcząc Diablo po brzuchu i wsłuchując się w pomrukiwanie, którego uspokajające brzmienia działały kojąco na jake'owate napsute w ostatnich dniach nerwy.
OdpowiedzUsuń— Możesz też poszukać kogoś dla Diablo — podsunął, odpowiadając na wcześniejsze słowa Erica. Jake życzył mu jak najlepiej i ucieszyłby się, gdyby na kolejne spotkanie w parku mężczyzna przyprowadził jakąś bliską dla niego osobę, lecz równie mocno spodobałaby mu się wizja zobaczenia małych potomków kocura Rayne'a, które bez pytania o pozwolenia zgarnąłby prosto do jego mieszkania, znacznie powiększając ich nietypową rodzinkę. — A ty następnym razem będziesz mógł posiedzieć na moich kolanach ile będziesz chciał, jak tylko Rayne przestanie patrzeć — szepnął w stronę zwierzaka, zatapiając palce w jego niedługiej sierści. — Chcesz już wrócić do sali? — zapytał Athawaya w ramach szybkiej zmiany tematu, mrugając porozumiewawczo do Erica. Było mu tu dobrze, ale wiedział, że żadne z nich nie może przedłużać tej przyjemności w nieskończoność. Pacjenci nie posiadający przepustki nie mieli prawa przebywać poza swoimi salami dłużej niż kilkanaście minut, w trakcie których starczyło jedynie czasu na odetchnięcie świeżym powietrzem i przespacerowanie się wzdłuż alejek, dlatego pomimo ogromnej chęci zostania, przygotował się do ponowienia wysiłku i powolnym dotarciu do znajdującego się w zasięgu wzroku szpitala. — To na razie, Diablo — uśmiech Lancastera nieco przygasł, kiedy po raz ostatni pogłaskał kota po łbie, oddając go w ręce Erica. Droga powrotna wymagała od niego skupienia się na pomagającym mu Rayne'u i ściskanej w dłoni kuli, zatem nie mógł przynajmniej jeszcze przez chwilę zająć się swoim nowym futrzanym przyjacielem, czego naprawdę żałował. — Cieszę się, że przyszliście — powiedział w ramach pożegnania, wtulając się w swojego strażaka i zastanawiając, co czeka na niego po powrocie do sali. Liczył się z nawrotem kiepskiego samopoczucia i wewnętrznego rozbicia, które po zderzeniu się z szarą rzeczywistością musiało do niego przywędrować. Czy tego chciał czy nie. — Rayne, co będziemy robić? — zapytał po wykonaniu paru pierwszych kroków, chociaż w zasadzie nie miało to dla niego znaczenia.
Jake'a trochę zmartwiła wiadomość odnośnie braku możliwości posiadania potomstwa przez Diablo, jednak rzeczywiście w razie takiej potrzeby zawsze mogli zaadoptować małego kotka i przygarnąć go ze schroniska, co nawet było o wiele lepszym rozwiązaniem. Wspólnymi siłami stworzyliby dom biednej, opuszczonej futrzanej sierotce, a sama myśl o tym wprawiała go w dobry nastrój. Wiedział, że od spełnienia tych planów dzieliły go jeszcze długie miesiące, zatem postanowił niepotrzebnie nie zawracać sobie tym głowy, przynajmniej nie teraz. W zamian skupił się na zastanawianiu, na co tak naprawdę ma ochotę; oglądanie filmu mogło być jedynie dodatkiem, lecz całą swoją uwagę zamierzał poświęcić Rayne'owi, a nie scenom wyświetlanym na monitorze laptopa. Ze względu na operację oboje zmuszeni byli zmagać się z pewnymi ograniczeniami, pod którymi Jakie rozumiał kategoryczny zakaz spania w jednym łóżku. Obecnie był pewien, że przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności będzie mógł tak jak zwykle wtulić się w jego klatkę piersiową i przeleżeć tak przez całą długość trwania filmu, tym samym robiąc to, co sprawiało mu największą radość.
OdpowiedzUsuń— Wystarczy, że położysz się obok swojego kociaka — odpowiedział z uśmiechem, wykorzystując określenie, którym nazwał go Rayne. Już bez jego pomocy samodzielnie podszedł do łóżka, siadając na jego brzegu i czekając, aż jego kocur zgarnie go w swoje ramiona. — A dźwięki w filmie i tak tylko by nam przeszkadzały — wymruczał mu tuż nad uchem, oplatając rękami jego szyję i z zamkniętymi oczami odnajdując drogę do jego warg.
Dni upływały mu w zastraszającym tempie i ani się nie obejrzał, a nadszedł moment kulminacyjny, będący zwieńczeniem przeprowadzonej amputacji. Ból nie dokuczał mu już tak bardzo, a pozostawiony ślad w psychice sukcesywnie się zmniejszał, lecz perspektywa rehabilitacji nie napawała go nadzieją i entuzjazmem. Tygodnie wytężonej pracy nie były czymś, co przyjąłby bez żadnego ale, tym bardziej, że wciąż miał w pamięci swoje zakodowane w umyśle niepowodzenia. Nie potrafił przejść paru kroków bez pomocy Rayne'a, co tylko zapewniało go w przekonaniu, iż zbłaźni się przed zapewne wymagającym i konsekwentnym rehabilitantem. A już szczególnie wtedy, gdy przyjdzie mu trenować z tą marną, metalową imitacją kończyny.
— Muszę tam iść? — zapytał, choć odpowiedź na to pytanie była oczywista. Przypisany mu odgórnie szpitalny rehabilitant zgodnie z instrukcjami, miał przyjść po niego dokładnie o czternastej, zabierając na pierwsze, typowo zapoznawcze spotkanie w drugim, sąsiadującym ze szpitalem budynkiem.
— Pewnie ten facet to jakiś stary i zrzędliwy sadysta, mogę się założyć, że... — urwał w momencie, w którym usłyszał ciche pukanie do drzwi, które otworzyły się na oścież sekundy później, wpuszczając do środka osobę, która bezsprzecznie musiała być nim. Na oko dwudziestopięcioletni wysoki, przystojny brunet, którego ubranie zakrywał zielonkawy ochronny fartuch, po wkroczeniu do środka rozejrzał się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ukradkiem zerkając na przyniesioną ze sobą podkładkę. — Ty musisz być Jake — Lancaster pod wpływem szoku wywołanego stanem rzeczy diametralnie odmiennym od swoich przypuszczeń jedynie kiwnął głową, odwracając się pośpiesznie w stronę Athawaya. — Chodź tam ze mną — szepnął poddenerwowany z nadzieją, że nie spotka się z odmową.
Przez całą drogę na salę rehabilitacyjną trzymał się blisko Rayne'a, od czasu do czasu rzucając okiem na idącego przodem młodego lekarza. Czuł się nieswojo z myślą, że obcy, zaledwie kilka lat starszy od niego mężczyzna już za chwilę będzie bezkarnie go dotykać, w dodatku w zoperowane miejsce, które wciąż dawało o sobie znać. Nawet Rayne nie zapędzał się w tamte zakazane rejony, chociaż Jakie oczywiście wiedział, że lekarzom wolno o wiele więcej, co nie znaczyło, że się z tym zgadzał. Na duchu jedynie podnosiła go obecność jego kocura i oddzielająca korytarz a salkę szyba, dzięki której Rayne będzie mógł mieć go na oku. Od samego początku zachowanie rehabilitanta wydało mu się podejrzenie dziwne, aczkolwiek próbował nie doszukiwać się na siłę żadnego spisku. Z jednej strony lekarz nawet się nie przedstawił, a Jake nie miał pojęcia, czy zrobił to celowo, czy najzwyczajniej w świecie zapomniał. Coś podpowiadało mu, że tylko czekał na pozbycie się Rayne'a, chociaż miał cichą nadzieje, że się mylił, a jego przeczucia okażą się niesłuszne.
OdpowiedzUsuń— Zobaczymy się za godzinę — odsunął się od niego i chwycił za kule, ignorując rehabilitanta, który gestem zaprosił go do wejścia do środka. Pomieszczenie przypominało typową salę gimnastyczną, którą widywał jeszcze w czasach szkolnych, co przyjął z westchnieniem ulgi. W końcu o wiele lepiej było męczyć się we wnętrzu, dla odmiany nie wyglądającego jak sterylne, szpitalne pokoje, przynajmniej zdaniem Lancastera.
— Usiądź sobie — wskazał na rządek krzeseł, choć wątpił, by Rayne wysiedział spokojnie cały ten czas bez podglądania przez szybę i pilnowania, czy rehabilitant nie wykracza poza swoje kompetencje. Jakie pocałował swojego najdroższego strażaka w policzek, szepcząc na ucho ciche trzymaj kciuki, by następnie swoim powolnym tempem oddalić się za stojącym w progu rehabilitantem.
— Mów mi Anthony — zaczął bez wstępów, wyciągając w jego kierunku dłoń. Jakie ścisnął ją niepewnie, woląc nie spoufalać się z nim aż tak bardzo; mimo wszystko wolał zachować dystans typowy dla relacji lekarz&pacjent czy rehabilitant&podopieczny, nie przekraczając tej na pozór cienkiej granicy. Usiadł na wskazanym niebieskim materacu, opierając się plecami o ścianę i czekając, aż padnie pierwsza instrukcja rozpoczynająca nich cykl spotkań. Przez dobry kwadrans słuchał o specyfice protez tymczasowych, które w każdej chwili mógł zdjąć i wymienić na nowe, o przygotowaniu przed ich założeniem i nauce chodzenia, którą rozpoczną na trzeciej wspólnej sesji, zaraz po otrzymaniu metalowego zamiennika straconej nogi. Jakie nie skupiał się jednak na monologu Anthony'ego wystarczająco mocno, w zamian patrząc przez jego ramię i uśmiechając się do stojącego za taflą szkła Rayne'a.
— To w takim razie zaczynamy — Jake przez swoją dekoncentacje nie wiedział co szykował dla niego mężczyzna i tym samym na co on osobiście wyraził zgodę - dla zachowania pozorów uwagi twierdząco przytakiwał - jednak nie spodziewał się aż takiego rozwoju wypadków. Automatycznie odsunął się do tyłu, kiedy rehabilitant uklęknął obok niego i od razu zabrał się do podwijania nogawki przy amputowanej kończynie, początkowo delikatnie kładąc rękę na udzie, zdecydowanie zbyt wysoko niżeli powinien. Zaraz jednak zjechał niżej i zacisnął palce w miejscu cięcia tłumacząc, że przed założeniem protezy noga musi przyzwyczaić się do nacisku i mocniejszego dotyku. Jake'a nie obchodziło to ani trochę; syknął z bólu, odwracając głowę i mierząc w niego lodowatym, morderczym spojrzeniem, które zazwyczaj nie pasowało do jego wizerunku i całokształtu osobowości.
— Niech Rayne to zrobi — zażądał, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Tylko jemu mógł pozwolić się dotykać, przy jednoczesnym wypełnianiu polecenia młodego lekarza-sadysty.
Roześmiał się cicho słysząc słowa Rayne'a odnośnie wyposażonej w całą masę bajerów protezie, chociaż sądząc po minie rehabilitanta, rozbawiło to wyłącznie ich dwójkę. Wyraz twarzy Anthony'ego z jednej strony pozostał niewzruszony, lecz w jego oczach wyraźnie czaiła się złość, a Jakie mógł się jedynie domyślać, ku komu była ona skierowana. Nie rozumiał o co chodziło młodemu mężczyźnie, którego wzrok non stop wodził od Jake'a po Athawaya i jego dłoni, delikatnie dotykającej lewego uda, acz jedyna odpowiedź na to pytanie wydała mu się niemożliwa i absurdalna. W końcu nie mógł wpaść komuś w oko w tak szybkim czasie, a poza tym wątpił, by jego osoba mogłaby zwrócić czyjąś uwagę. Nie miał zbyt dużego poczucia własnej wartości i nawet przy swoim jedynym strażaku momentami odczuwał ciężki do przezwyciężenia wstyd, jednak w dalszym ciągu nie dopuszczał do siebie takiej ewentualności. Rehabilitant musiał być tylko pozbawionym humoru służbistą z przerostem ego, który nie mógł patrzeć jak ktoś trzeci zabiera mu sprzed nosa jego obowiązki. Jakie dobrowolnie zrezygnował z jego pomocy, wybierając osobę, której ufał w stu procentach, zatem nieświadomie mógł dać mu powody do zazdrości i podirytowania. Nie żałował tego ani trochę; Anthony mimo wszystko nie wzbudzał jego sympatii, wręcz przeciwnie. Całokształt jego osobowości nie przypadł mu do gustu już od samego początku, a domyślał się, że z biegiem czasu będzie jeszcze gorzej. Nie zamierzał spokojnie siedzieć i patrzeć, jak obce ręce dotykają go bez wcześniejszego zapytania o pozwolenie, wykorzystując jego chwilową słabość i robiąc z nim, na co tylko miał ochotę ich właściciel. Nie miał pojęcia jak uniknąć niechcianych ćwiczeń, ale wiedział jedno: przebywanie z osobą, która patrzyła z ukosa na jego kocura, zdecydowanie nie wchodziło w grę.
OdpowiedzUsuń— Właśnie, macie takie na magazynie? Wystarczą lasery — odwrócił głowę ku rehabilitantowi, który najwyraźniej miał serdecznie dosyć tego, że dwaj pacjenci robią sobie z niego żarty. I oczywiście z protez, w których dziedzinie podobno był ekspertem. — Chyba takich nie mają, Rayne — westchnął, opierając się plecami o bok strażaka. — Składamy zamówienie? Może Diablo nie wystraszy się człowieka robota — uformował z ust lekki uśmiech, który zgasł niemal sekundy później, motywowany działaniami Anthony'ego.
— Starczy już tego. Wolisz tracić czas na bzdury niż zajmować się tym co istotne? — Jake znielubił go jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. Zacisnął usta w wąską kreskę, starając się nie obrazić go za pomocą zdań, które już układał w swojej głowie. — Chociaż przy takiej pomocy nie wyobrażam sobie, żebyś dostał protezę za dwa dni. Nawet tą bez laserów — ostatnie słowa wypowiedział głosem przesiąkniętym ironią, przez co Jake'iemu zrobiło się odrobinę przykro szczególnie, że stawiały one Rayne'a w nie najlepszym świetle. A na to nie mógł pozwolić. — Na lepszą pomoc nie mam co liczyć — odpowiedział, łapiąc Athawaya za rękę i lekko ją ściskając. Zdziwił się, kiedy rehabilitant z pozornie obojętną miną uklęknął tuż obok niego, powoli wyciągając w jego kierunku ręce. Wzdrygnął się, gdy mocny uścisk objął go w pasie, a usłyszany głos rozkazał mu wstać, chociaż sam Jake nie miał na to siły ani ochoty. — Dalej dalej, Lancaster. Twój przyjaciel może co najwyżej popatrzeć — dodał, akcentując to jedno słowo.
Nie chciał, żeby Rayne wychodził i zostawiał go samego z tak wyjątkowo niemiłym rehabilitantem, lecz nie mógł też zatrzymywać go siłą. W końcu był dorosły i musiał zacząć rozwiązywać swoje sprawy w pojedynkę, bez udziału osób trzecich, nawet jeśli w rzeczywistości pragnął inaczej. A ćwiczenia wraz z Anthonym z całą pewnością wpisywały się pod kategorię czynności, które nie sprawiały mu ani odrobinę przyjemności. Odprowadził Rayne'a wzrokiem, wzdychając cicho i w ciszy czekając na to, co pod nieobecność mężczyzny planował zrobić młody rehabilitant; Jakie wolał by przynajmniej tym razem jego obawy się nie spełniły, chociaż w dalszym ciągu nie wiedział, czy faktycznie miał rację. W końcu Anthony równie dobrze mógł nie pozbywać się Athawaya tylko i wyłącznie po to, żeby spędzić czas sam na ze swoim młodszym podopiecznym, co oczywiście było surowo zabronione przez szpitalne prawo. Lancaster cieszył się, że związków między pacjentami nie obejmował ten zakaz, lecz już co najmniej dwa razy otrzymali dość głośną ustną naganę za spanie w jednym łóżku. Stanie i patrzenie, jak rehabilitant pomaga mu utrzymać pionową postawę zaczynało go irytować, jednak nie odezwał się ani słowem. Czuł na sobie jego ręce, zbyt mocno ściskające go w pasie, przez co miał ogromną ochotę krzykiem zmusić go do odsunięcia się na bok. Domyślał się, że natychmiastowo wylądowałby wtedy na podłodze, dlatego też jedynie nieznacznie odwrócił głowę, spoglądając w kierunku szyby i z wymuszonym spokojem znosząc tę niechcianą bliskość. Jakie doskonale pamiętał o stanie Rayne'a i o tym, że jego ukochany strażak nie powinien się denerwować, a pożegnalna rozmowa z lekarzem bez wątpienia nie wpłynęła korzystnie na jego serce i samopoczucie. Praktycznie zawsze traktował go jak normalnego i zdrowego człowieka, którego obowiązkiem było wpieranie wiecznie pokrzywdzonego przez los i użalającego się nad sobą chłopaka, acz od teraz - a przynajmniej od momentu powrotu na salę - miał zamiar to zmienić i w czasie jego osobistej zaopiekować się nim dokładnie tak, jak zajmował się nim Rayne od pierwszej godziny ich poznania się.
OdpowiedzUsuń— Przejdziemy teraz do pomieszczenia obok, ta szyba wyraźnie cię rozprasza, Jake — głos wyrwał go z chwilowych rozmyśleń, brutalnie sprowadzając na ziemie. Zniknięcie Rayne'owi z oczu było ostatnią rzeczą, której by pragnął, lecz jego pole do działania kurczyło sie z każdą kolejną sekundą. Zmierzył rehabilitanta badawczym spojrzeniem, otwierając usta i podejmując próbę wybicia mu tego pomysłu z głowy, nieważne jakim kosztem.
— Wolę zostać tutaj, poza tym Rayne wcale mnie nie rozprasza... — zaczął, chociaż wiedział, że i tak nic nie wskóra. Nigdy nie był dobrym negocjatorem, zatem i tym razem jego marne starania dla uczcenia tradycji musiały zakończyć się niepowodzeniem.
— Idziemy. Zobaczysz, spodoba ci się.
Nie podobało mu się. Wspomagał się kulami i w swoim zwyczajowym, żółwim tempie przemierzał korytarz budynku, kierując się do czekającego na niego Rayne'a, zapewne wciąż stojącego przy tej samej szybie. Pomimo, że Anthony nie zrobił niczego złego - a jego zachowanie względem Jake'a o dziwo się polepszyło - to i tak odczuwał pogłębiający się dyskomfort i niepokój związany z następnymi ćwiczeniami. Dotyk rehabilitanta wydawał mu się zbyt częsty i niepotrzebny, a nachylanie się w jego stronę za bardzo nachalne i burzące osobistą przestrzeń.
— Naczekałeś się, mój kocie — zredukował dystans do minimum i po stanięciu z nim twarzą w twarz oparł o ścianę jedną z kul, zaczepiając się palcami o jego koszulkę i wtulając twarz w tors. — Wiesz, że musisz odpoczywać? — zapytał, unosząc wzrok i napotykając na spojrzenie Rayne'a. — Na kolejne zajęcia przyjdę już sam — mruknął, choć wcale tego nie chciał.
Lubił kiedy Rayne był zazdrosny, lecz tak jak i teraz, nie okazywał tego w typowy dla zazdrości sposób. Poruszony temat odnośnie zmiany rehabilitanta dał mu jednak do zrozumienia, iż nawet Athaway widzi w zachowaniu młodego lekarza coś podejrzanego, w dodatku już po pierwszych odbytych wspólnie ćwiczeniach. Jakie domyślał się, że doktor prowadzący tak łatwo nie wyrazi zgody i nie przystanie na prośbe swoich pacjentów, a poza tym jego argumenty w starciu ze szpitalnym zarządem zapewne okazałyby się zbyt słabe. Chcąc nie chcąc, oboje musieli przemęczyć się i dotrwać do końca niezbędnej rehabilitacji, nawet jeśli z biegiem czasu natarczywość Anthony'ego jedynie wzrosłaby na sile. Przynajmniej na chwilę obecną Rayne nie miał się czym martwić, a sam Jake w razie jakiejkolwiek ewentualności nie zamierzał zostawać biernym i pozostawić całej sprawy bez echa. Z reguły nie stawiał się lekarzom i nie podważał ich autorytetu, lecz jeśli w grę wchodziło pogorszenie się samopoczucia Rayne'a, był gotów zrobić wszystko, nawet kosztem zaniechania prób odzyskania własnej sprawności, byle tylko nie dopuścić do tego typu sytuacji. Zwyczajne rayneowe okazywanie zazdrości przypadło mu jednak do gustu; dzięki temu wiedział, że komukolwiek na nim zależało, aczkolwiek jednocześnie nie chciał, by przekroczyło to swoje granice. Dopóki miał względną kontrolę nad tym co działo się w jego życiu, nie planował błagać o zmianę rehabilitanta i tłumaczyć się ze powodów determinujących podjęcie właśnie takiej decyzji. W końcu nie był w stanie przewidzieć co przyniosą kolejne dni, ale dla spokoju wolał nie angażować swojego strażaka w coś, co dotyczyło go jedynie pośrednio. Jakie oczywiście doceniał zaangażowanie z jakim Rayne pomagał mu z powrocie do dawnego stylu życia, ale przez wzgląd na osobę rehabilitanta postanowił chociaż odrobinę się usamodzielnić i nie mieszać swojego chłopaka we wszystko to, co wymagało wysiłku. Musiał zacząć działać sam, nawet jeśli świadomość, iż czeka na niego pod drzwiami sali, pomagała mu przezwyciężyć dyskomfort związany z dotykiem rehabilitanta.
OdpowiedzUsuń— Nie, nie wspomniał o tym, żebyś nie przychodził — odpowiedział, zanim zdążył zastanowić się nad sensem własnych słów. Nie chciał, by Rayne poczuł się z góry skreślony w oczach człowieka odpowiedzialnego za jakeowy powrót do zdrowia; nie mógł także cofnąć tego co powiedział, dlatego w ramach załagodzenia sytuacji wyciągnął w jego kierunku rękę i zmusił by usiadł tuż obok, aby bez problemu móc przytulić się do jego boku, tak jak lubił najbardziej. Jakie czasami przypominał niewinnego, grzecznego i uroczego dzieciaka, lecz miał cichą nadzieję, że właśnie to podoba się jego zazdrosnemu kocurowi.
— Po prostu musisz odpoczywać, Rayne, a siedzenie na korytarzu jest męczące — pogłaskał go po głowie, uśmiechając się lekko i przenosząc spojrzenie na przeciwległą ścianę. — Anthony nie jest taki zły, pewnie dzisiaj miał gorszy... — jego wypowiedź przerwało charakterystyczne skrzypnięcie, towarzyszące otwierającym się drzwiom. Wątpił, by Rayne spodziewał się gości, a o swoich nawet nie brał pod uwagę. Spojrzał na niego ze zdziwieniem, które urosło do niewyobrażalnych rozmiarów po słowach, których sens wydał mu się wręcz niemożliwy do spełnienia.
— Dobra wiadomość, panie Lancaster. Proszę przyjść do recepcji po wypis, a wcześniej wejść do mojego gabinetu, omówimy terminy wizyt kontrolnych i rehabilitacji. Nie ma po co pana dłużej trzymać w szpitalu, skoro wszystko idzie pomyślnie.
Jakie wiedział, że każdy inny pacjent będący na jego miejscu zapewne skakałby pod sam sufit ze szczęścia, jednak nie umiał czerpać radości z tego, co dla pozostałych mieszkańców szpitala było szczytem najskrytszych marzeń. Na początku podjęcia leczenia pragnął wyłącznie opuścić szpital i jak najszybciej powrócić z powrotem do domu, aczkolwiek pomimo upływu raptem paru tygodni jego sposób patrzenia na pewne sprawy zmienił się o całe sto osiemdziesiąt stopni. Nie chciał już wracać i opuszczać szpitala, a już na pewno nie samotnie, zostawiając Rayne'a w ich wspólnej sali. Poza tym wiedział, że nie ma dokąd pójść; nie zamierzał nawet przechodzić obok rodzinnego domu, nie mówiąc już o zapukaniu do drzwi i oznajmieniu, iż od teraz zamieszka razem z tamtejszymi lokatorami, zupełnie tak jak gdyby nigdy nic się nie stało. A stało się. Po tym co zaszło między nim a rodzicami nie planował dobrowolnie nawiązywać z nimi bezpośredniego kontaktu; nie miał pojęcia co zrobić, lecz wiedział jedno: tak łatwo nie da się wyrzucić ze szpitala, a przynajmniej nie do czasu, aż jego strażak nie będzie gotów wyjść razem z nim.
OdpowiedzUsuń— Co on właśnie powiedział? — wciąż miał naiwną nadzieję, że jakimś sposobem się przesłyszał. Machinalnie złapał go za rękę, mocno ją ściskając. Nie wierzył, że parę rzuconych od niechcenia lekarskich słów będzie wstanie rozdzielić go z jego największym szczęściem, aktualnie przeciekającym mu przez palce. Bał się i domyślał, że było to widać po wyrazie jego twarzy, wymalowanym na niej niemym sprzeciwie i smutku, spowodowanym zbliżającym się pożegnaniem. Oczywiście miał zamiar odwiedzać go każdego dnia i siedzieć przy jego łóżku możliwie jak najdłużej, jednak i tak nie mogło to równać się z zasypianiem i budzeniem się tuż obok niego, do czego zdążył się tak bardzo przyzwyczaić. Nie sądził, że ta z pozoru dobra wiadomość nie ucieszy go ani odrobinę, sprawiając w trudne do przezwyciężenia odrętwienie. Nie spodziewał się wyjść, nie tak szybko. Teraz, kiedy mała, szpitalna sala przybrała miano jego jedynego, prowizorycznego domu.
— Nigdzie nie idę — stanowczy ton jego głosu dał jasno do zrozumienia, że tym razem nie żartuje. Mówił całkiem poważnie, chociaż zdawał sobie sprawę ze swojej z góry skazanej na przegraną pozycji. — Zawsze mogę udawać, że coś mnie boli, albo że nie dam sobie rady... — czuł, że przesadził i rozumiał, że nie powinien mówić takich rzeczy przy swoim kocie, który wciąż walczył o odzyskanie tego, co Jake otrzymał w stosunkowo szybkim czasie.
— Po prostu nie mogę cię tu zostawić, samego — zaczął, przytulając się policzkiem do jego ramienia. — Zanudzisz się tu. A jak dadzą ci nowego współlokatora? — westchnął cicho, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Jeszcze kilkanaście minut wcześniej był pewien, iż nie było nic gorszego od wymarszu na przymusowe ćwiczenia z Anthonym; zmienił zdanie. Wizja wyprowadzki przerażała go o wiele bardziej, w dodatku była tak samo nieunikniona jak znienawidzona rehabilitacja. — Zresztą, nie mam gdzie iść — dodał o wiele cichszym tonem, wypowiadając na głos kotłującą się w głowie obawę. Objął swojego strażaka w pasie, jakby to uchroniło ich od wiszącej w powietrzu rozłąki.
Rayne nie raz go zaskakiwał, lecz tym razem przeszedł samego siebie sprawiając, że usta Jakie'ego lekko się rozchyliły, udowadniając tym samym, iż jego zdziwienie przekroczyło poziom maksymalny. Wiedział, że może liczyć na niego w każdej sytuacji, lecz naprawdę nie spodziewał się po nim aż takiej deklaracji. Jego mieszkanie faktycznie od długiego czasu stało puste, a Diablo zapewne tęsknił za znajomym wnętrzem i własnym kocim kątem, jednakże mimo tego Jakie miał ogromne wątpliwości. Stanął przed czekającym na rozwiązanie dylematem, który z jednej strony kusił, a z drugiej odpychał. Nigdy nie lubił być sam, a już zwłaszcza w obcym i nieznanym sobie miejscu, które w tym wypadku kojarzyłoby się mu przede wszystkim ze jego najdroższym strażakiem. Nie wyobrażał sobie samotnego spania w jego okrągłym łóżku, z którym wiązał te najlepsze, przechowywane w pamięci wspomnienia czy chociażby spoglądania przez okno i patrzenia na zupełnie inne, nie związane ze szpitalem widoki. Bał się powrotu do normalności prawie tak samo mocno jak przyznania tego na głos. Bał się zostać sam i nawet perspektywa trzymania przy sobie Diablo oraz prawdopodobnie częstych odwiedzin Erica nie dodawała mu otuchy. Domyślał się, że nie ma innego wyjścia; musiał się zgodzić i przystać na propozycję Athawaya, choć miał co do tego mieszane uczucia. Bycie na czyjejś łasce - nawet jeśli Rayne traktował to jako coś naturalnego dla dwójki zakochanych w sobie osób - nie odpowiadało mu ani trochę, acz pod wpływem mało sprzyjających okoliczności nie miał innego wyjścia, niżeli nie zacząć przygotowania do tej nie planowanej przeprowadzki.
OdpowiedzUsuń— Rayne, przecież wiesz, że nie mogę. Nie chcę mieszkać tam bez ciebie — wtulił się w niego po raz kolejny tego dnia, momentami zachowując się jak obrażone na cały świat dziecko, odnajdujące pocieszenie w ramionach starszej i silniejszej osoby. Czuł, że powinien podziękować mu w zupełnie inny sposób, jednak przez wciąż obecny szok i strach przed całkowitym usamodzielnieniem cały jego romantyzm unicestwił się niemalże doszczętnie.
— Ale jeśli udałoby się załatwić dla ciebie przepustkę, przynajmniej na jeden dzień — zaczął, snując wizje ich kolejnej, wspólnej nocy. Wątpił, by dla lekarza Rayne'a wypuszczenia pacjenta na jeden krótki dzień było kłopotem; w końcu stan jego zdrowia nie pozostawał wiele do życzenia, a przy wysunięciu tak szczególnych powodów przemawiających za otrzymaniem przepustki... A Eric z pewnością zgodzi się po nich przyjechać i bezpiecznie przetransportować do rayneowego mieszkania.
— Twój kociak może się bać sam spędzić noc — mały szantażyk jeszcze nikomu nie zaszkodził, a czasami był wręcz wskazany, szczególnie jeśli komuś wyjątkowo zależało na realizacji wyznaczonego celu. — I dziękuję — zarzucił ręce na jego szyję, by po odchyleniu głowy wpić się w jego wargi i całować tak długo, jak długo starczało mu przetrzymywanego w płucach powietrza.
Podziękowanie w łóżku kojarzyło mu się wyłącznie z jedną rzeczą, dlatego też uśmiechnął się pod nosem domyślając się, że skóra na jego policzkach nieznacznie zmieniła barwę. Pamiętał, że jeszcze przed operacją obiecał sobie, że nocna, nielegalna wyprawa do świetlicy będzie tą ostatnią przed dłuższą przerwą, jednak po słowach swojego strażaka nie potrafił zaakceptować alternatywy kończącej się zgodnie z własnymi, wcześniejszymi postanowieniami. Pragnął jego bliskości, dotyku, dzięki któremu nie umiał opanować niekontrolowanego drżenia i przenikających jego ciało dreszczy oraz poczucia, że przez tych kilkadziesiąt minut należy tylko do niego. Dopiero później mógł zaakceptować ostateczne usamodzielnienie się i bolesną rozłąkę, którą wbrew decyzji lekarzy będzie negował na wszelkie możliwe sposoby, w tym jak najczęstszymi wizytami i spędzeniem w szpitalnej sali praktycznie całych dni, opuszczając jego mury wraz z przekroczeniem czasu przeznaczonego na odwiedziny. Nie obchodził go nowy, potencjalny rayneowy współlokator, który prawdopodobnie już po paru dniach będzie miał serdecznie dosyć ciągłego patrzenia na dwójkę obściskujących się non stop osób - Jakie oczywiscie nie planował zaniechać czułości, którymi na co dzień w mniejszym lub większym stopniu go obdarzał. Nie chciał zachować się jak skończony egoista, ignorujący pozostałych, równie chorych pacjentów, lecz z drugiej strony dokładnie tak postrzegał lekarzy, którzy podstępem rozdzielili go z miłością jego życia. Wątpił, by chociaż przez chwilę pomyśleli o nich pod kątem innym niż ten typowo medyczny, jednak mimo tego wciąż tliła się w iskierka nadziei, iż prośbę odnośnie krótkiej przepustki rozpatrzą pozytywnie. W końcu żaden z nich nie był więźniem i nie odsiadywał dożywotniego wyroku, zatem proszenie się o wyjście na zewnątrz według Jake'a było absurdalnym wymysłem władz placówki. Posłusznie złapał go za rękę i splótł ze sobą ich palce, by po tradycyjnym asekuracyjnym wtuleniu się w jego bok powoli pomaszerować do gabinetu onkologów i przy okazji odebrać ten nic nieznaczący świstek papieru.
OdpowiedzUsuń— Podziękuje. Najładniej jak potrafię — uśmiechnął się jeszcze szerzej, w pierwszym rzędzie prowadząc swojego mężczyznę do jego lekarza prowadzącego. Sam Jake wiedział już wszystko o swojej przepustce, która nie miała prawa dojść do skutku, jeśli tylko Rayne nie dostanie swojego własnego biletu na wolność.
— Wejdziemy razem? — zapytał po zatrzymaniu się przed odpowiednimi drzwiami. Nie był pewien, czy Athaway wraz z lekarzem nie posiadali swoich małych tajemnic, acz i tak postanowił mu towarzyszyć i razem z nim walczyć o tych kilkanaście wartych zapamiętania godzin.
— Udało się, udało! — nie wierzył, że dopisało im iż takie szczęście, ale nie dostrzegał także niczego podejrzanego. Na pierwszy rzut oka widać było, iż Rayne całkiem dobrze znowu chemie, w jego obecności również jeszcze nigdy nie narzekał na gorsze samopoczucie. Lekarze nie mieli wyjścia; wyrażenie aprobaty od samego początku było z góry przesądzona decyzją.
— To co? Pakuje się i dzwonimy po Erica? — teraz faktycznie nie mógł doczekać się wyjścia. Dwa dni spędzone wyłącznie ze swoim szczęściem nie były wystarczająco dużą ilością czasu, jednakże nie mógł narzekać. Zwłaszcza, że już na odległość wyczuwał obiecane podziękowanie. — A ja i tak cię nie wypuszczę, coś wymyślimy i nie będziesz musiał tu wracać — pożegnanie. Tego obawiał się najbardziej, chociaż przynajmniej na razie wolał o tym nie myśleć.
Wiedział, że prawdopodobnie już nazajutrz będzie musiał stanąć przed drzwiami rodzinnego domu, wejść do środka i zabrać swoje rzeczy, jednak na chwilę obecną nie potrafił sobie tego wyobrazić. Nie miał pojęcia co powie matce, która jeszcze dwa miesiące wcześniej obiecała go odwiedzać i nie umiał zwizualizować sobie własnej reakcji i zachowania, które mogło zaskoczyć go w każdej minucie, zmieniając się i różniąc od tego zaplanowanego. Chciał w dość dobrym stopniu odegrać rolę zobojętniałego syna, powracającego tylko po to, by po spakowaniu się raz na zawsze zniknąć im z oczu. Czuł, że z Rayne u boku drugi etap przeprowadzki stanie się łatwiejszy i prostszy do zaakceptowania, tak samo jak wszystkie inne czynności, które w jego obecności traciły miano niemożliwych. A w końcu nikt nie zmuszał go do zamienienia przynajmniej paru słów z dawnymi domownikami. Równie dobrze mógł zaczekać, aż mieszkanie całkowicie opustoszeje, a rezydujące w nim na co dzień osoby pójdą swoimi ścieżkami, dając mu idealna okazję do działania. Miał jednak nadzieję, że jego klucze dalej będą pasować do zamka; włamywanie się do miejsca, w którym spędził całe swoje życie, mimo wszystko nie brzmiało kusząco, lecz z drugiej strony istniały nikłe szanse na to, by rodzina pomyślała o tego rodzaju zabezpieczeniu przed niezapowiedzianą wizytą wyklętego intruza.
OdpowiedzUsuńPrzez cały dzień w swoim komicznie zwolnionym tempie przemierzał nowe lokum, szurając kulami o drewnianą podłogę i co chwila nawołując Diablo, który stęskniony za znajomymi terenami nie odstępował go na krok, ocierając się o nogę i zagłuszając ciszę cichym pomrukiwaniem. Jakie skłamałby mówiąc, że zaczynał żałować podjętej w szpitalu decyzji. U Rayne'a - wątpił, by w najbliższym czasie nazwał mieszkanie swoim, co najmniej przez kilka tygodni tytułując się mianem gościa - czuł się w stu procentach swobodnie, a śledzący jego ruchy kot domagający się ciągłego głaskania jedynie utwierdzał go w przekonaniu, że jakimś cudem odnalazł swoje miejsce. Zresztą ono samo nie było dla niego najważniejsze; dopóki miał przy sobie swojego najdroższego strażaka, do którego najchętniej przytulałby się dwadzieścia cztery na dobę, coś tak nieistotnego jak wystrój wnętrza czy lokalizacja nie miało żadnego znaczenia.
— Później pomogę ci przy kolacji — zaczął, przenosząc wzrok na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła dopiero siedemnasta, acz przez natłok wrażeń i ogólne zamieszanie czuł się jak po kilkunastogodzinnym dniu w całości poświęconym czynnej i męczącej aktywności. Obecnie marzył przede wszystkim o chwili zasłużonego relaksu, oczywiście najlepiej razem ze swoim kocurem. Niczego innego nie brał nawet pod uwagę. — Ale najpierw pójdę zmyć z siebie ten szpital. Mogę? — domyślał się, że może, jednak wolał dla własnego spokoju się upewnić. Podrapał Diablo za uszami, wyciągając ręce po kule i zabierając się za wstanie z łóżka, na którym siedzieli od dłuższego czasu. — Dołącz do mnie za chwilę — na pożegnanie pocałował go w kącik ust, kierując się w stronę łazienki i zamykając za sobą drzwi. Po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że nie da rady podziękować mu tak, jakby chciał. Albo jakby życzył sobie tego Rayne. Wspólna kąpiel, schowanie się pod grubą warstwą piany, wzajemny dotyk i pokonywanie kolejnych wytyczonych przez amputację barier wydawało się być lepszym pomysłem i wizją niżeli myśl o tym, iż jego ukochany patrzy na coś, co jego samego odrzucało już na samą wzmiankę.
Od samego początku czuł się przy nim dobrze i swobodnie, chociaż nie zawsze potrafił to okazać i udowodnić. Jake'owa pewność siebie od momentu poznania Rayne'a diametralnie wzrosła, jednak poprzez stopniowe wkraczanie na pewne nieodkryte wcześniej rejony obudziła się w nim dziwna nieśmiałość, której czasami nie potrafił pokonać. Dopiero po pamiętnej operacji znacznie przybrała ona na sile, przeobrażając się do monstrualnych rozmiarów, lecz zamierzał zrobić co w jego mocy, by to zmienić i zaakceptować siebie takim jakim jest. Nie sądził także, aby przemawiał przez niego utajony kompleks wieku lub inny, równie prawdopodobny czynnik determinujący jego zachowanie, nie mniej aktualnie czuł się lepiej niż wspaniale. Mogła być to zasługa piany, kamuflującej to co zdaniem Jake'a powinno zostać zasłonięte, ciepłej wody czy bliskości Rayne'a, której pożądał jak niczego innego. Ta kwestia nie obchodziła go tak bardzo jak teoretycznie powinna. Liczyło się tylko to, iż nawet w takich okolicznościach mógł spoglądać na nagie ciało swojego strażaka, być na każde jego zawołanie i pozwalać mu na zrobienie ze sobą wszystkiego. Już od momentu pierwszej spędzonej w tym domu nocy zaczął traktować samego siebie jak rayneową własność i wątpił, aby miało się to zmienić. Lubił to, a jeśli miał mu się w jakiś sposób odwdzięczyć za pomoc, przede wszystkim mieszkaniową, musiał i jednocześnie chciał zrobić to jak najszybciej, szczególnie że dodatkowo tak bardzo sprzyjały mu okoliczności.
OdpowiedzUsuń— Nie musiałeś pytać — pod wodą chwycił go za jedną dłoń, przenosząc jego rękę na miejsce, które jak dotąd odsłonił przed nim tylko raz, na złość rehabilitantowi. Puścił ją dopiero wtedy, gdy poczuł na swoim udzie dotyk jego palców; obrócił głowę, sięgając do jego ust i uniemożliwiając mu wypowiedzenie choćby słowa za sprawą pocałunku. Oplótł mokrymi rękami szyję Rayne'a, lekko przygryzając jego dolną wargę i przymykając powieki, aby chociaż fragmentarycznie odciąć się od całej, odwracającej jego uwagę reszty.
— Naprawdę nie przeszkadza mi kiedy ty to robisz — mruknął mu prosto do ucha, kiedy tylko udało mu się na krótki moment od niego odkleić. Przejechał opuszkiem palca wzdłuż linii jego żuchwy, pozostawiając na niej skapujące po brodzie i szyi kropelki wody.
Jakie przysunął się jeszcze bliżej, obejmując swojego strażaka w pasie i tłumacząc to obawą przed ewentualnym poślizgnięciem się w wannie pełnej wody i piany; wiedział, że jego wymówki brzmią dosyć śmiesznie, jednak w końcu podobno był tylko grzecznym Jakie'm, nie zaczepiającym miłości swojego życia podczas najzwyklejszej kąpieli.
— Co tak właściwie ci się we mnie podoba? — słowa wyleciały z jego ust zanim zdążył przetrawić ich sens. Nigdy się nad tym nie zastanawiał i nie potrzebował całej masy zapewnień; zapytał kierowany czystą ciekawością, z którą zazwyczaj poważnie przegrywał. Krótkotrwałą ciszą przerwał plusk wody, towarzyszący zmianie pozycji i wyprostowaniu wcześniej zgiętej w kolanie nogi. Sam Jakie znał tysiące epitetów i określeń charakteryzujących Rayne'a, jednak nie potrafił wymienić jednej konkretnej cechy, odpowiedzialnej za jego uczucia. Uwielbiał go, z czym utożsamiał całą tę gamę najpozytywniejszych stanów i emocji. — Hmm? — raz jeszcze chwycił go za rękę, przyciskając lewy policzek do jego ramienia, a dłoń przenosząc gdzieś w okolicach podbrzusza.
Jakeowy scenariusz nie przewidywał takiego rozwoju sytuacji, ale on sam nie miał nic przeciwko tej nieoczekiwanej zmianie planów. Budzące się do życia hormony dawały o sobie znać, a bliskość Rayne'a, której aktualnie nie ograniczało praktycznie nic, dodatkowo przyspieszała szalejącą w żyłach adrenalinę, powiązaną z wizją tego, co najwyraźniej w niedalekiej przyszłości miało się wydarzyć. Jeszcze miesiąc temu nawet nie pomyślałby o seksie w wannie pełnej wody i wciąż nie dowierzał w to, jak bardzo zmienił się w tak krótkim czasie. Nie był już tym samym Jakie'm co kiedyś i nie przypominał osoby, z którą utożsamiał się podczas pamiętnej, nielegalnej wyprawy do szpitalnej świetlicy; był kimś pomiędzy, chociaż i to lada moment miało ulec niezaznaczanej deformacji. Zamierzał zastąpić zbędny wstyd większą porcją odwagi, a sporadycznie wkradającą się do jego życia spontaniczność na coś stałego i nieodłącznego, co zgodnie z Jakeowymi nadziejami miało zbawiennie wpłynąć na związek jego i Athawaya, który i bez tego wpasowywał się w kategorie idealnego. Mała zmiana jednak nikomu jeszcze nie zaszkodziła, a zawsze mogło wyniknąć z tego coś dobrego. A przynajmniej nie planował przestać w to wierzyć.
OdpowiedzUsuńPrzez minimalną odległość dzielącą ich twarze, Rayne w pierwszej kolejności mógł ujrzeć błąkający się w jego oczach zarys zdziwienia, szybko przekształcony w kumulującą się w zawrotnym tempie przyjemność. Nie wiedział, czy na początkach organizm i ciało notorycznie odmawiały współpracy, odbierając każdy, nawet najdelikatniejszy bodziec z potrojoną siłą, czy może to on zbyt reagował przesadnie. Nie mógł jednak nic na to poradzić, a dobierający się do dwóch najczulszych na dotyk rejonów Rayne, ani trochę nie ułatwiał mu zadania.
— Teraz mnie pytasz o kolację? — machinalnie przybliżył twarz do jego szyi i przycisnął wargi do skóry, tłumiąc krótką serię jęków, które mimowolnie wydostały się z jego gardła. Wiedział, że dźwięki w łazience prędzej docierały do uszu sąsiadów niż te z pozostałych pomieszczeń mieszkania, a naprawdę nie zależało mu na wyrobieniu sobie złej opinii, a już zwłaszcza Rayne'owi. Nie mógł przecież ręczyć za lokatorów, którzy nie zdążyli jeszcze poznać nowego mieszkańca tej zazwyczaj pustej kawalerki, a wysuwanie pochopnych wniosków czasami mogło doprowadzić do dziwnych i ciężkich do wyjaśnienia sytuacji.
— Później — mruknął, przymykając powieki i zaciskając jedną rękę na ramie wanny. Wypuszczał powietrze w nierównych czasowych odstępach, zapominając o tym, że miał zachować względny spokój i ciszę, o kontrolowaniu oddechów i o nodze, która jak dotąd była najskuteczniejszym hamulcem i blokadą w jednym. Zachęcająco unosił i opuszczał biodra, zamieniając cichutkie jęki na głośniejsze lecz rzadsze westchnięcia; właściwie nie musiał odzywać się wcale. Błyszczące tęczówki i całokształt jego zachowania dawały jasny sygnał, że to co robi jego strażak jak najbardziej przypada mu do gustu.
— Tylko twój Jakie — przeniósł dłonie na jego plecy, aby ponownie zostawić na nich znikające po dwóch dniach pamiątki. Nie był przyzwyczajony do tak ekstremalnych warunków, dlatego też ściskał go tak mocno jak tylko potrafił, przy okazji wyciągając rękę w kierunku kranu i ostrożnie przekręcając go w lewą stronę. Dołączająca do zawartości wanny woda przynajmniej kamuflowała resztę odgłosów, które powinien słyszeć wyłącznie Rayne i on. Nikt więcej.
— Który teraz ci ładnie podziękuje, tak jak obiecał — zaczepnie musnął wargami usta Rayne'a, pogłębiając pocałunek i ponownie unosząc biodra, czekając, aż jego kocur zajmie się swoim słodkim i uroczym kociakiem.
Nie odczuł zażenowania związanego z tym, że Rayne bez pytania pomógł mu się ubrać, a właściwie zrobił to w całości za niego. Znał go już na tyle dobrze by wiedzieć, że nie umiał przejść obojętnie obok kogoś, kto według niego jej potrzebował, co jak się domyślał wyniósł z pracy w strażackiej remizie. Ubieranie własnego chłopaka nie mogło równać się z ratowaniem ludzkiego życia, dlatego też postanowił nie marudzić i nie zalewać go falami niepotrzebnych pretensji, nawet jeśli początkowo to co robił jego mężczyzna nie bardzo mu się podobało. Zamiast tego chwycił za kule i mocno przycisnął wargi do jego policzka, mrucząc mu na ucho ciche: dzięki, kocie i powoli odchodząc w kierunku sypialni. W czasie tej krótkiej drogi wspominał chwile ich wodnych uniesień, uśmiechając się pod nosem i czując, jak jego policzki robią się czerwone. Wciąż lekko trzęsły mu się nogi - czy noga i jej pozostałość - a oddech dopiero wracał swojej zwyczajowej, spokojniejszej formy, acz dawno nie czuł się tak dobrze jak teraz, a do osiągnięcia pełni szczęścia nie brakowało mu już niczego. Może tylko pewności, że za tych kilkanaście godzin Rayne nie zniknie i nie zostawi go samego w tym domu, wracając do przyprawiającego o depresje szpitala.
OdpowiedzUsuńPo wejściu do sypialni ponownie podszedł do szafy, wciągając odsłonięty tors czystą koszulkę i siadając na łóżku w oczekiwaniu na swojego rycerza. Kule oparł o jedną ze szafek, padając na miękki materac i rozglądając się z wytęsknieniem za sprzątającym łazienkę Athawayem. Perspektywa jutrzejszych odwiedzin u rodziny, zbliżającego się terminu wyprowadzki Rayne'a, zostania w pojedynkę i samotnego prowadzenia typowo dorosłego życia czy rehabilitacji pod czujnym okiem Anthony'ego, po przeżytym epizodzie nie robiła na nim najmniejszego wrażenia, a pochłonięty rozmyślaniem o wannie, wodzie, bliskości i dotyku umysł nie rejestrował żadnych innych informacji, w zgodzie z Jakiem traktując je jak mało istotne szczególiki. Chciał więcej, a cały jego świat ograniczał się do osoby Rayne'a, w miarę możliwości eliminując niegodną uwagi resztę składających się na rzeczywistość elementów, do których i tak prędzej czy później musiał wrócić. A w tym przypadku powrót przewidywany był już nazajutrz.
— Raaaayne, chodź już — każda sekunda spędzona bez niego, szczególnie że miał go na wyciągnięcie ręki, dłużyła mu się w nieskończoność, i nawet zaczepiający go Diablo nie był w stanie odwrócić jego uwagi. Wziął kota na ręce i głaskał po grzbiecie tak długo, aż nie usłyszał kroków przepowiadających przybycie mężczyzny.
— Pizze zamówisz ty, czy ja mam zadzwonić? — zapytał czysto retorycznie, wciskając w jego rękę swój telefon i robiąc przy tym minę, której jak przeczuwał nie sposób było odmówić. Sam za to usiadł w pozycji pół leżącej i przylgnął do jego boku, jak zwykle po seksie cierpiąc na deficyt przytulania. Palcami kreślił kółka na jego ramieniu, wsłuchując się w spokojny rytm odmierzany przez bicie jego serca, którego dźwięki nie miało prawa zmniejszyć swojej intensywności, nawet przez chorobę.
Kilkanaście minut później po zmianie pozycji na znacznie wygodniejszą leżał pomiędzy lekko rozchylonymi nogami Rayne'a, tak że jakeowa klatka piersiowa stykała się bezpośrednio z torsem Rayne'a, a widok z góry idealnie spełniał swoją role spoglądania mu prosto w oczy. Nieznacznie poruszył się dopiero wtedy, gdy dźwięk dzwonka wypełnił przerywaną mruczeniem kota cisze, przypominając o tak przyziemnych kwestiach jak jedzenie. — W końcu — mruknął, nagle zdając sobie sprawę z tego, iż przez wyczerpującą kąpiel jego odepchnięty wcześniej na dalszy plan żołądek zaczął przypominać o swoim istnieniu.
Wymiękał zdecydowanie zbyt szybko, za każdym razem gdy Diablo trącał go łapką dając mu kawałek pizzy, chociaż wiedział, że nie powinien tego robić. Miał jednak problem z zignorowaniem swojego nowego mruczącego przyjaciela, który już niebawem miał pozostać głównym i jednym jakeowym towarzyszem, dlatego tez podświadomie starał się jeszcze bardziej zaskarbić sobie jego kocią sympatie. W końcu nie widział niczego złego w dokarmianiu zwierzaka, skoro sam kończył jeść już trzeci kawałek. Oprócz Rayne'a i oczywiście Diablo nie miał już nikogo, zatem chciał możliwie jak najlepiej zająć się tą dwójką, nawet jeśli w przypadku sierściucha ograniczało się to do ponadprogramowego karmienia, całodziennego głaskania i drapania za uszami. Chociaż swojemu strażakowi mógł zaoferować odrobinę więcej, co udowodnił niedaleki czas temu w łazience, przeżywając po raz trzeci najlepsze chwile w całym swoim życiu. Miał też nadzieje na kolejnych parę identycznych, a może i lepszych momentów, spędzonych przy swoim ukochany i najdroższym mężczyźnie, za sprawą którego z jego ust nie schodził przyklejony w ostatnich dniach uśmiech.
OdpowiedzUsuń— Smakuje — odpowiedział w przerwie na powolne gryzienie i przeżuwanie. Koniuszkiem języka zebrał z warg resztki sosu, odkładając talerz z boku łóżka i przesuwając się bliżej Rayne'a, aby zarzucić obie ręce na jego szyję i zaczepnie musnąć ustami jego własne, a po ich lekkim rozchyleniu i równoczesnym przymknięciu powiek przeobrażając tego z początku niewinnego całusa w głębszy i bardziej namiętny pocałunek.
— Ale nie może równać się z tym jak ty mi smakujesz — dodał przytłumionym szeptem, czując jak nagle robi mu się gorąco, chociaż jeszcze kilka minut wcześniej narzekał na panujące w pomieszczeniu zimno.
Zegar wybił pierwszą w nocy, kiedy wreszcie udało mu się oficjalnie zakończyć obfitujący we wrażenia dzień i dość długie przygotowania do spania. Samotnie odwiedził łazienkę i dopiero po powrocie po cichu wślizgnął się pod kołdrę i przytulił do pleców Rayne'a, wymieniając poduszkę na jego ramie i inne części ciała - nie mógł odpowiadać za miejsce, w którym wyląduje jego głowa w trakcie snu. Był jednak pewien, że po otwarciu oczu wciąż będzie znajdował się w zasięgu jego ramion, obudzony za pośrednictwem buziaka, przedostających się do środka pierwszych promieni porannego słońca, pazurów Diablo wychodzących na przeciw drewnianej podłodze czy innego, równie miłego czynnika, tak bardzo różniącego się od pobudek serwowanych przez szpitalne pielęgniarki, których tak szczerze nie znosił. Mruknął mu do ucha ledwo słyszalne, doprawione sennym brzmieniem dobranoc, mój kocie - nie zaprzeczał, że uwielbiał tytułować go właśnie w ten sposób - by następnie w ekstremalnie krótkim czasie odpłynąć i spać przez następne niezakłócone niczym godziny.
Doceniał to, że i Rayne i Eric zgodzili się mu towarzyszyć, jednak mimo tego najchętniej nie wychodziłby z auta, dobrowolnie rezygnując z zabrania połowy zawartości starego pokoju. Od samego rana sukcesywnie zżerała go trema na przemian ze stresem i nie miał bladego pojęcia jakim cudem udało mu się wykonać krok naprzód i pomaszerować w kierunku czekającego na parkingu Erica. Nie wiedział również jak mu się odwdzięczy, a domyślał się, że jeszcze nie raz poprosi go o pomoc. Odgrywanie roli prywatnego kierowcy może i nie było dla Erica dużym kłopotem, ale Jakiemu znacznie ułatwiało to życie, a co za tym szło, samego Lancastera wpędzało w poczucie obowiązku polegającego na zrekompensowaniu się, nie mającym nic wspólnego z rzucaniem zwykłego dziękuje.
Usuń— Jak myślicie, będą w domu? — mimo iż z grzeczności zwrócił się bezosobowo, jego wzrok utkwiony był w Athawayu, którego trzymał za rękę i ciągnął w kierunku niskiego bloku, stojącego na jednym z typowych wielorodzinnych osiedli. — Nawet jeśli — zaczął, nerwowo nabierając powietrza — to zaprowadzę was od razu do siebie, wezmę tylko swoje rzeczy i wychodzimy — oczekiwanie na otwarcie drzwi zaliczał do jednych z najgorszych momentów w swojej dwudziestoletniej karierze, chociaż nie umiał racjonalnie wytłumaczyć powodów takiego stanu. Nigdy nie pomyślałby, że na miejsce w którym się wychował i do którego zamierzał wrócić zaraz po zakończeniu leczenia patrzeć będzie w całkowicie odmiennym świetle, a własną rodzinę postrzegając jako czyhających na niego wrogów, odmawiających mu wstępu na ich osobisty teren.
— Po co tu przyszedłeś? — przepełniony obojętnością i jadem głos wydał mu się obcy, i gdyby nie twarz stojącego przed nim mężczyzny nie powiedziałby, że wydostały się one z ust jego ojca, do którego pod wpływem głośnych dźwięków po kilku sekundach dołączyła kobieta. Tak samo zdziwiona i przerażona jednocześnie. — Widzisz kogo przyprowadził? — uciszył próbującą zabrac głos żonę machnięciem ręki, kontynuując i nie przejmując się tym, że coraz mocniej zszokowany Jakie zaczął cofać się do tyłu, trzaskając kulą o podłogę klatki schodowej. — Który z nich jest jego? A może obaj? — zacisnął usta w wąską linię, przenosząc wzrok od Erica do Rayne'a, na Jake'u kończąc. — Syn chorym pedałem, nie do pomyślenia... — mruknął pod nosem, wyraźnie akcentując pierwsze słowo i nadając mu kpiąco ironiczny wyblask.
Pakował się najszybciej jak potrafił, lecz ani razu nie spojrzał na to, co wrzucał do plecaka, a w środku lądowały przypadkowe rzeczy, które po późniejszej selekcji zapewne trafią do śmietnika. Nie mógł się się jednak skupić na tej szybkiej przeprowadzce, przed oczami wciąż mając spojrzenie ojca, w którym złość mieszała się z obrzydzeniem; jak do tej pory nigdy nie postrzegał samego siebie jako kogoś odmiennego, chorego psychicznie czy mającego problem z własną osobowością i nawet uwaga mężczyzny nie zmieniłaby jego sposobu patrzenia na pewne sprawy. Doskonale wiedział, że na świecie żyje kilkadziesiąt tysięcy ludzi, dla których widok dwójki trzymających się za ręce chłopaków był wystarczającym powodem do zainicjowania teatralnych odruchów wymiotnych, ale nie spodziewał się aż takiej nietolerancji po ludziach, których wydawało się, że znał najlepiej i najdłuższej ze wszystkich znanych mu osób. Żałował też, że to na Rayne'u spoczął zaszczyt rozmawiania z domownikami, składania wyjaśnień i prowadzenia od początku do końca całej tej niepotrzebnej dyskusji. Chciał się w jakikolwiek sposób włączyć, jednak za każdym razem gdy tylko otwierał usta niemal od razu je zamykał, nie będąc w stanie wydusić z siebie choćby jednego zdania. Wcześniejszy stres i aktualne przygnębienie skumulowane razem skutecznie odebrały mu mowę, uniemożliwiając walkę ze stojącym w progu pokoju ojcem, pospieszającym ich irytująco brzmiącym stukaniem we framugę drzwi. Wbijał wzrok w podłogę czy ścianę, byle tylko nie nawiązać najmniejszego kontaktu ze śledzącymi każdy jego ruch Lancasterami; było mu przykro, jednak powodem nie było obrażenie jego osoby, a przynajmniej nie głównym. Nie rozumiał, dlaczego został skreślony tylko dlatego, że pokochał kogoś, kto nie spodobał się nietolerancyjnym i nieliczącym się z jego zdaniem rodziców, ale był pewien jednego: mimo tego co zaszło w tym domu, będzie szczęśliwy, a słowa Athawaya tylko utwierdziły go w stuprocentowym już przekonaniu.
OdpowiedzUsuńMilczał w windzie i w trakcie drogi na parking, idąc z lekko zwieszoną głową i ograniczając się do ściskania dłoni Rayne'a. Jego dobry humor odszedł w niepamięć, tak samo jak uśmiech, który mógł powrócić najszybciej za parę długich godzin, gdy miną pierwsze emocje i towarzyszące im zachowania czy reakcje. Obecnie miał jedynie ochotę na trwanie w ciszy i rozpamiętywanie wizyty, z której zapamiętał przede wszystkim jedno konkretne słowo: pedał. Cieszył się, że chociaż przez chwile zarówno Rayne jak i Eric nie drążyli tematu, nie wyrażając się na głos o jakeowej rodzinie; sam wolał o nich jak najszybciej zapomnieć i skupić się na swoim nowym, lepszym życiu, w którego centrum znajdował się Rayne i Diablo. I może Eric, którego powoli zaczynał traktować jak dobrego przyjaciela, chociaż nie miał nawet sposobności do porozmawiania z nim w cztery oczy. Korzystając z okazji mógł zręcznie zmienić temat i tym samym dać im jasny sygnał, że nie planuje rozmawiać o tym właśnie się wydarzyło, acz mówienie na zawołanie nigdy nie było jego mocną stroną. Chcąc nie chcąc musiał czekać na padnięcie niewygodnych pytań, które po czymś takim były wręcz nieuniknione.
— Usiądziesz ze mną z tyłu? — spytał, kiedy po dotarciu na miejsce Eric zabrał się za otwieranie drzwi samochodu. Po niepiętnowaniu jego orientacji paradoksalnie miał jeszcze większą na bliskość swojego strażaka, jednak w obecności Erica powinien trzymać ręce przy sobie, tak jak podpowiadały mu resztki rozsądku. Po odpaleniu silnika odpiął swój pas i przysunął bliżej Rayne'a, obejmując go w pasie i wtulając głowę w zagłębienie jego szyi. Mógł tak bez problemu spędzić całą drogę powrotną, nie odzywając się ani słowem i czerpiąc radość z bycia obok swojego rycerza, który przeciwstawił się nawet tak ciężkiemu przeciwnikowi jakim był z góry uprzedzony i ogarnięty nienawiścią ojciec.
Usuń— Kocham cię za to, co mu powiedziałeś — mruknął, obracając głowę i spoglądając przez szybę, na malejące w oczach i znikające osiedle, od teraz nie kojarzące mu się z niczym dobrym. — Ale ja już jestem przy tobie szczęśliwy. Bardzo — dodał ledwo słyszalnym szeptem, nachylając się nad jego uchem, by następnie wrócić do dawnej pozycji i ponownie przytulając się do rayneowego boku.
— Eric, może wejdziesz na herbatę? Diablo się ucieszy — jako kierowcy nie mógł zaproponować mu niczego mocniejszego, ale zawsze mogli posiedzieć we trójkę, przygotować coś do jedzenia i włączyć pierwszy lepszy film. Jakie potrzebował towarzystwa, zwłaszcza że wciąż zmagał się ze skutkami odbytych odwiedzin, ujawniających się za pośrednictwem niezbyt wesołej miny i nieobecnego spojrzenia. — Ale musielibyśmy podjechać do sklepu na zakupy. Mogę zaczekać w aucie, nie będę spowalniał... — i tak już stracili wystarczająco dużo czasu, a robienie zakupów w sklepie pełnym ludzi mogło być sporym utrudnieniem, jeśli jako towarzysza brało się kogoś chodzącego o dwóch kulach.
Troche było mu szkoda, że Eric w ostateczności postanowił wrócić do siebie i nie przyjąć jego propozycji odnośnie spędzenia czasu we trójkę, ale może to nawet lepiej. Jutro spokojnie zjedzą razem obiad, porozmawiają i pod wieczór odwiozą Rayne'a z powrotem do szpitala, upewniając się, że wszystko co związane z kontynuacją jego leczenia będzie przebiegać bez najmniejszych zarzutów. Bał się tego rozstania i nie pomagały tłumaczenia, iż będzie mógł widywać go niemal codziennie; nie miał pojęcia jak uda mu się w miarę normalnie funkcjonować z myślą, że jego strażak samotnie stawia czoła badaniom i innym równie niemiłymi czynnościom, które mimo całej swojej okropności miały pomóc mu wrócić do zdrowia. Przynajmniej teraz częściowo cieszył się z własnej rehabilitacji, dzięki której będzie miał wymówki do częstszego odwiedzania szpitala; wcześniej nie sądził, że po opuszczeniu budynku dobrowolnie będzie do niego lgnął, rozplanowując strategie pozwalające mu na siedzenie w jednej ze sal od rana do wieczora. Jego myśli skupione były głównie wokół tego planu, chociaż i on posiadał swoje mankamenty. Nie znał jeszcze rozkładu jazdy tutejszych autobusów, które najszybciej zawiozłyby go na miejsce - a nie miał zamiaru zawracać głowy Ericowi częściej niż to było konieczne - zatem musiał nadrobić te braki przed pierwszą, samodzielną wyprawą do szpitala. Musiał poznać i zapamiętać całkiem sporo rzeczy, jednak zdecydowanie było warto. Dla swojego prywatnego czynnika przywracającego uśmiech był gotów zrobić wiele, a przeprawa przez bostońskie ulice, nawet o kulach, nie była jego zdaniem wielce dużym poświęceniem.
OdpowiedzUsuńZaraz po powrocie do mieszkania planował rzucić się na łóżko i dalej rozpamiętywać swoją małą, życiową tragedię, o której i tak prędzej czy później sam by zapomniał, lecz po ujrzeniu Diablo natychmiastowo postanowił zająć się czymś innym. Wyjął z torby zakupiony przez siebie prezent, siadając na podłodze w salonie i rzucając w kierunku kota służącą do zabawy myszą, obserwując jak ten z zaciekłym, utkwionym w martwej ofierze wzrokiem rzuca się w kierunku wytypowanego przez siebie obiektu. Raz nawet przyłapał się na wygięciu warg w geście uśmiechu, kiedy zadowolony z siebie kot położył obok niego przyniesioną w pyszczku zabawkę, trochę przypominając psa domagającego się o rzucenie mu patyka, najlepiej jak najdalej.
— Podoba ci się prezent? — wyciągnął dłoń i pogłaskał go po grzbiecie, by następnie wziąć go na ręce i wykorzystać jako kociego terapeutę. Wtapiał palce w miękką sierść i głaskał w rytm cichego pomrukiwania, działającego jak najsilniejszy antydepresant. — Podoba — podsumował, wypuszczając go z objęć i pozwalając na dalszą zabawę z myszą. Sam złapał za kule i przy asekuracji polegającej na przytrzymaniu się ramy łóżka podniósł się do pozycji stojącej, zmierzając do kuchni. Przywołał go nie tylko głos Rayne'a i zadane pytanie, a także zapach, który prawdopodobnie wyczuwali sąsiedzi z niższych pięter; siedzenie i patrzenie na gotującego - czy piekącego - Athawaya nie brzmiało jak nudne i usypiające zajęcie, przeciwnie. Jakie uwielbiał oglądać go w trakcie wykonywania zwykłych, codziennych czynności, a kochał przy nieco innych, w tym w kilku należących do grona jego ulubionych.
— Chyba przyda nam się dużo czekolady — odpowiedział, przystając i opierając się o kuchenny blat. W prawdzie nie miał na nią dużej ochoty, zresztą tak samo jak na nic innego, może oprócz schowania się pod kołdrą i przytulania do Rayne'a, ale nie mógł go zawieść i zrezygnować ze spróbowania jego ciasta. A skoro istniał cień szansy, że jego popisowy deser odgoni krążące wokoło poznanego, a spędzającego mu sen z powiek powodu rodzinnego milczenia... — To był chyba dobry pomysł z odwiedzeniem sklepu dla zwierzaków — zaczął, w międzyczasie rozglądając się po pomieszczeniu. Pokrótce opowiedział Athawayowi o kocie i jego nowej formie rozrywki, uśmiechając się pod nosem na wzmianki o tych o wiele milszych wspomnieniach.
— Kiedy skończysz? — zapytał, zatrzymując się za jego plecami i obejmując go w pasie. Po słowach ojca wcale nie zamierzał bardziej afiszować się ze swoimi uczuciami, jednak nie mógł powstrzymać się przed dotykaniem, przytulaniem czy przebywaniem maksymalnie blisko niego. Potrzebował go jak tlenu, a może nawet bardziej. — Daj mi chociaż spróbować — umoczył łyżkę w misie z rozpuszczoną czekoladą, by kilka sekund później przycisnąć wargi do ust swojego strażaka, łącząc je w smakującym czekoladą pocałunku. Zarzucił ręce na jego szyję i za pomocą całego swojego ciężaru ciała zmusił do oparcia się plecami o pół okrągły blat, całując go tak przez długie, upływające w obiecanym jego ojcu szczęściu minuty.
UsuńCzuł się naprawdę szczęśliwy w trakcie tej nietypowej zabawy, w której główną rolę odgrywały mąka i czekolada. Mógłby już do końca swojego życia być całowanym rayneowymi ustami umazanymi w brązowej, słodkiej substancji i śmiać się, kiedy ten starał się ubrudzić go porozrzucaną po całej kuchni mąką, nie przejmując się w tym czasie kompletnie niczym. Nie spodziewał się, że po wizycie w domu w jego życiu na parę godzin po zagości całkowita beztroska, acz pragnął trwać w tym stanie jak najdłużej się dało. Nie chciał jednak niepotrzebnie się łudzić wiedząc, że razem z odejściem Rayne'a zniknie pozytywniejszy nastrój, powracający tylko wtedy, gdy jego kocur trzymał go w ramionach, głaskał i nie puszczał. Musiał nacieszyć się nim na zapas, a leżenie przed telewizorem było jedną z lepszych ku temu okazji; ułożył się w wygodnej pozycji i przylgnął ciałem do ciała Athawaya, jedynie co jakiś czas odwracając głowę, wyciągając szyję i odszukując jego ust. Skradał mu szybkie pocałunki w przerwie na reklamę, zmianę kanału czy pod wpływem zwykłego impulsu, nie mając dosyć ani przez chwilę. Najchętniej nie odsuwałby się od niego choćby na milimetr, jednak wydobywające się z piekarnika zapachy potrafiły przekupić nawet Jakiego; usiadł i cierpliwie czekał aż Rayne powróci ze swoim popisowym deserem, odprowadzając go wzrokiem i formując z ust ledwo zauważalny uśmiech, będący następstwem dotyku oraz bliskości jakeowego szczęścia.
OdpowiedzUsuń— Teraz mam udawać jury i ocenić twoje ciasto? — zapytał, uśmiechając się jeszcze szerzej. Mógł pobawić się w sędziego rodem z oglądanych dla zabicia nudy kulinarnych teleturniejów, chociaż domyślał się, że jego osobisty kucharz i tak otrzymałby największą liczbę punktów. Oparł się ramieniem o jego ramię i chwycił w dłonie łyżeczkę, zabierając się swój kawałek ciasta, który zniknął z talerza w stosunkowo krótkim czasie. Nigdy nie był wielkim i oddanym fanem słodyczy, jednak od tego dnia rayneowe ciasto czekoladowe wspięło się na wyżyny jego listy zawierającej ulubione przekąski, dodatkowo działając tak jak z założenia powinno: pozwalając względnie dobremu nastrojowi pozostać jeszcze przez jakiś czas w niezmienionej, wolnej od zmartwień formie.
— Mój najzdolniejszy — przycisnął wargi do jego policzka, dając mu spokój po kilku szybkich cmoknięciach. Jednak nie na długo. Odsunął talerzyk i zaczepił się palcami o materiał jego koszulki, siadając okrakiem na jego udach i delikatnie muskając ustami jego własne. Ręce Rayne'a przeniósł na swoje plecy, wpatrując się w jego twarz i uśmiechając na sam jej widok. Wiedział, że już od jutra każda z czynności sprawiającej, że jego serce zaczynało uderzać coraz mocniej i szybciej ograniczy się do minimum, stąd też jego nagłe wybuchy czułości i jej okazywania. Zaraz jednak z powrotem zamienił się w tego samego uroczego i niewinnego Jakiego, kiedy to ułożył głowę na torsie swojego strażaka, wzdychając cicho i odzywając lekko przytłumionym głosem.
— I nie musisz się przejmować Anthonym ani niczym innym — zaczął, przejeżdżając palcami po jego karku. Może faktycznie powinien głaskać nie tylko Diablo... — Będę przychodził codziennie, jak mi się uda to zrobię dla ciebie ciasto. Nie takie dobre jak twoje — dodał pospiesznie, mrugając do niego jednym okiem.
UsuńSzczelnie nakrył się kołdrą i przytulił do Rayne'a, chcąc w ten sposób wyeliminować odczuwalne zimno. Do spania mógł założyć coś więcej niż bokserki, ale nie zamierzał tego teraz tego zmieniać; tak było mu dobrze, a Diablo, który ułożył się na pościeli dodatkowo go ogrzewał, nie dając zmarznąć. Pomimo przykrych doświadczeń z dzisiejszego dnia czuł obiecany przez Rayne'a spokój i bezpieczeństwo, którego nie mogły zniszczyć żadne próby wpłynięcia na jego psychikę. — Kocham Cię — szepnął mu na ucho na dobranoc, kładąc rękę na grzbiecie kota i powoli zasypiając.
Spałby jeszcze przez przynajmniej trzy godziny, gdyby nie długi i zbyt głośny dzwonek, który brutalnie wyrwał go ze snu. Odwrócił się na drugi bok i przetarł wciąż zamykające się oczy, wbijając łokieć w żebra Athawaya i budząc go w wyjątkowo podły sposób. — Raaaayne... ktoś dzwoni... — mruknął, po spełnieniu obowiązku powiadomienia go ponownie zamykając oczy i wracając do przerwanego spania. A nawet nie był pewien, czy słyszany dzwonek jedynie mu się nie przyśnił.
W skali od zera do dziesięciu na temat Jak bardzo nie chce mi się wstać z łóżka, Jakie bez namysłu dałby dziewiątkę, odwrócił się na drugi bok i wrócił do przerwanego spania, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Nie spodziewał się wizyty o tak wczesnej porze, jednak całkowicie rozumiał rodziców Rayne'a; w końcu cała czwórka - jeśliby liczyć Erica, który zazwyczaj rzadko kiedy odstępował ich na krok - stanowiła ciepłą i kochającą się, zatem nie mógł się dziwić, iż postanowili odwiedzić swojego będącego na przepustce syna - i przyjaciela, jak w przypadku Erica - już z samego rana. Właściwie to nawet mu tego trochę zazdrościł, zwłaszcza po wczorajszym incydencie we własnym domu i nie był pewien, czy ma ochotę uczestniczyć w tej przykładnej sielance tworzonej przez państwa Athawayów. Nie mógł jednak z góry zakładać, że to rodzinne śniadanie i późniejszy obiad nie wpłyną korzystnie na jego samopoczucie; bez wątpienia poprawią humor Rayne'owi, a przecież to było najważniejsze, nie egoistyczne myślenie o samym sobie. Liczył się wyłącznie jego najdroższy skarb, a jeśli spędzeniem całego dnia z jego bliskimi sprawiłby mu radość, rozwiązanie jego małych, porannych dylematów było wręcz oczywiste.
OdpowiedzUsuńNa moment narzucił na głowę kołdrę, powstrzymując się od rzucenia w eter tradycyjnego "jeszcze tylko pięć minut". Mruknął z wyczuwalnym niezadowoleniem, powoli podnosząc się do pozycji siedzącej przy jednoczesnym tłumieniu niepohamowanego odruchu ziewania, po czym rozejrzał się po sypialni lekko zamglonym przez sen wzrokiem. Dopiero po dwukrotnym mrugnięciu i przetarciu oczu odzyskał nad nimi pełną kontrolę, od razu natrafiając spojrzeniem na twarz Rayne'a. Niemal natychmiastowo zmienił swoje wcześniejsze zdanie, zapominając o powodzie tej nieuzasadnionej irytacji, kiedy w tęczówkach mężczyzny ujrzał odbijające się od nich szczęście, które Jake doskonale rozumiał. W końcu miał przy sobie czwórkę ważnych dla niego osób i dwójkę zwierzaków, także wpisujących się do tego grona. Jakie chciał razem z Erickiem i Athawayami być dla niego największych z możliwych wsparciem, pomagając mu zarówno w pojedynkę jak i wspólnymi, zwiększonymi siłami; wierzył, że to pomoże mu szybciej wrócić do zdrowia i trwale opuścić szpital, czego sam Jake pragnął najmocniej na całym świecie. Nie mógł obrażać się tylko dlatego, że niespodziewany nalot familii Athawayów przeszkodził mu w spaniu, chociaż podświadomie czuł, że powód był nieco inny. Nawet trochę żałował, że sam dobrowolnie i pod wpływem chwili zaniechał kontaktów z przyjaciółmi, ale wątpił, by dało się w jakikolwiek sposób odbudować tamte relacje. Coraz częściej kusiło go by napisać choćby jednego SMS-a i przekonać się, czy otrzyma wiadomość zwrotną, jednak jak dotąd nie odważył się tego zrobić.
— A gdzie buziak na dzień dobry?! — spojrzał na niego z obrażoną miną, sekundy później uśmiechając się szeroko i siadając na brzegu łóżka. Wyciągnął ręce po kule, szykując się do podejścia do szafy, zabrania ubrań i wycieczki do łazienki, by na samym końcu przywitać się z rodzicami swojego szczęścia już w pełnej gotowości. — Żartowałem. Daj mi kilka minut, zaraz pójdę się przywitać — z trudem odsunął się od psa, którego głaskał od momentu otworzenia oczu, z ubraniami w ręce najszybciej jak tylko potrafił biegnąc w kierunku łazienki z nadzieją, że udało mu się przemknąć niezauważenie. Starał się ubrać i umyć jak najszybciej, by zrobić kolejne już w miarę dobre wrażenie na rodzicach Rayne'a, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć go po operacji. Po głowie jednak wciąż chodziły mu ciężkie do zrealizowania pomysły, które z minuty na minutę zaczynały kusić go coraz mocniej.
— Dzień dobry pani Athaway — uśmiechnął się ładnie i usiadł przy stole w połączonej z kuchnią jadalni uznając, że z Erickiem i ojcem swojego kocura przywita się dopiero przy śniadaniu. Oparł kule o parapet i przeniósł zaciekawione spojrzenie na gotującą w kuchennym fartuszku kobietę, przez krótki, łudzący moment czując się jak za dawnych lat. Zaraz jednak otrząsnął się z tych rozmyśleń, kładąc na blacie swój telefon i beznamiętnie wpatrując się w czarny ekranik. Nie miał pojęcia o czym miałby z nią rozmawiać, dlatego też cierpliwie czekał na przybycie Rayne'a, dla zabicia czasu podświetlając i gasząc ekran telefonu. I tak w kółko.
Usuń— Rayne! — zawołał go gdy usłyszał jego charakterystyczne kroki. Nachylił się nad jego uchem jak tylko udało mu się zmusić go do zajęcia miejsca tuż obok. — Jak myślisz — zaczął, dalej nie będąc pewnym co do tego, co właśnie mówił — Może mógłbym tutaj kiedyś kogoś zaprosić? Myślałem o odnowieniu paru kontaktów, ale to chyba zły pomysł — dodał, powstrzymując kolejne ziewnięcie. Stworzył z dłoni prowizoryczną poduszkę i obrócił głowę ku otwartym drzwiom kuchni, zastanawiając się kiedy Eric i pan Athaway dołączą do ich małego grona. Zamiast nich w ekspresowym tempie przywędrował jednak Nicpoń, ku radości Jakiego siadając na podłodze koło niego i najwyraźniej domagając się poświecenia mu należnej uwagi.
Ucieszył się, że Rayne wyraził zgodę, chociaż po cichu liczył na odpowiedź odmowną, dzięki czemu nie musiałby martwić się tym, czy nie zostanie zignorowany lub co gorsza wyśmiany przez osoby, z którymi jeszcze kilka miesięcy temu łączyła go podobna więź do tej, którą aktualnie widział relacjach Rayne'a i Erica. Teraz nie miał wyjścia; musiał napisać choćby jednego lakonicznego SMA-a, nawet jeśli w jego treści miałoby znaleźć się nic niewnoszące pytanie co słychać. Nigdy nie sądził, że napisanie raptem kilku słów może sprawiać aż taki problem, acz poprzez włączoną w najmniej odpowiednim momencie blokadę nie był w stanie wysłać ich bez włożenia w to wystarczającej ilości wysiłku i psychicznego poświęcenia. Na początek oraz przełamanie strachu postanowił napisać do osoby, która jego zdaniem najbardziej zasługiwała na małe wyjaśnienia; być może i Jamie wiedział o szpitalu, chorobie i całokształcie stanu Lancastera, jednak to właśnie Jake kazał mu trzymać się od siebie z daleka, nie argumentując tego żadnym konkretnym powodem. Nie odbierał telefonów, nie odpisywał na wiadomości, ograniczając się do czekania, aż wszystkie próby skontaktowania się ucichną, dlatego też nie łudził się za bardzo, by w zamian za swoje wyalienowanie otrzymał jakąkolwiek odpowiedź. Pomimo tego uśmiechnął się pod nosem i wyszeptał na ucho swojego ukochanego ledwo słyszalne dziękuje, by następnie zwrócić się do pani Athaway i w kilku krótkich zdaniach opowiedzieć o tym, że dzięki jej synowi czuje się bardzo dobrze, lepiej niż kiedykolwiek w całym swoim niedługim życiu. Dalej nie wspomniał o operacji, po której pamiątkę i tak prędzej czy później by zobaczyli, woląc siedzieć po cichu i odzywać się tylko wtedy, gdy któraś z zebranych przy stole osób zwróciłaby się bezpośrednio do niego. Celowo usiadł w samym rogu, gdzie nie rzucał się w oczy ani nie wzbudzał dużego zainteresowania; mógł w spokoju przysłuchiwać się prowadzonym rozmowom, ukradkiem karmić Nicponia kawałkami parówki, jeść śniadanie i zaczepiać Rayne'a od razu po tym, jak zauważył iż mogą swobodnie porozmawiać wbrew obecności trzech innych osób.
OdpowiedzUsuń— Na pewno i tak nie mi odpowie — wskazał na leżący obok niego telefon, z którego w ostatnich kilku minutach nie prawie nie spuszczał wzroku. — Ale na ich miejscu zrobiłbym to samo, w końcu to ja przestałem się odzywać... — urwał, zanim zdążył dokończyć zdanie, jednak usłyszane pytanie, zadane przez pana Athawaya zmusiło go do zamknięcia ust w połowie wypowiadanej kwestii. Nie pamiętał kiedy ostatnio czuł się tak niepewnie, chociaż pytanie nie należało do tych z natury kłopotliwych czy osobistych, nie mniej bał się reakcji jego rodziców na wieść o tym, iż ich syn w porównaniu do samego Jake'a będzie musiał wrócić do szpitala, w dodatku zostawiając mu do dyspozycji całe mieszkanie. Nie chodziło mu samą niesprawiedliwość, którą faktycznie odczuwał, a o to co mogli o nim pomyśleć, zresztą słusznie. Nie chciał wykorzystywać Rayne'a ani być na jego utrzymaniu, ale nie mógł też negować faktów, z którymi ciężko byłoby wygrać; żeby zająć czymś dłonie zaczął bezsensu mieszać łyżeczką w chłodnej już herbacie, powoli przenosząc wzrok na najstarszego Athawaya.
— Rayne wraca sam — automatycznie odszukał pod stołem jego dłoni i mocno ją ścisnął żałując, że nie może go teraz równie mocno przytulić. — Ja dostałem trochę dłuższą przepustkę — uśmiechnął się lekko dla lepszego choć wymuszonego efektu, odwracając głowę i udając nagłe zainteresowanie psem, który ze wszystkich sił starał się ponownie skłonić Jake'a do rzucenia mu resztek jego śniadania. W razie pytań odpowiedzi mógł udzielić Rayne, a Jake wolał już więcej nie zabierać głosu i nie wtrącać się do czegoś, co nie wiązało się z nim bezpośrednio.
— Pomogę przy sprzątaniu ze stołu — zaproponował kilkanaście minut później, natychmiast odsuwając się od stołu, który chciał jak najszybciej opuścić, a skoro przynajmniej mógł się do czegoś przydać... Wstał z krzesła i złapał za jedną kulę, w drugą chwytając talerz i niosąc go do zlewu. Dopiero teraz rodzice Rayne'a mogli dostrzec jego lewą nogę, a raczej jej brak, ale nie przejmował się i dalej w nieco wolnym tempie zbierał kolejne zalegające na stole szklanki, sztućce czy miseczki, robiąc to tak długo, aż w kuchni nie został tylko on, Rayne i zajęta zmywaniem pani Athaway.
Usuń— Podasz mi telefon? — poprosił, kiedy opierając się o blat ujrzał rozświetlony ekran, mogący świadczyć tylko o jednym. Wyciągnął rękę i na moment wstrzymał oddech, by następnie uśmiechnąć się szeroko, chyba po raz pierwszy tego dnia. — Pyta kiedy chce żeby przyszedł.
Jakie trochę inaczej patrzył na kwestie swojego zdrowia niż Rayne. Zdawał sobie sprawę z tego, iż choroba w każdej chwili może wrócić, jak nie pojutrze to za tydzień, miesiąc, rok czy dziesięć lat i zaatakować ze zdwojoną siłą, nacierając na inne, nie związane z nogą organy. Nie czuł się całkowicie zdrowy chociaż miał nadzieję, że remisja będzie trwała jak najdłużej, oby na zawsze, dzięki czemu nie dojdzie do nawrotu i przerzutów, którymi straszyli go już od samego początku, dlatego też uśmiechnął się blado na słowa pani Athaway, nie dostrzegając w nich realnego znaczenia. Myśli o nawrocie trzymał jednak gdzieś daleko z tyłu głowy, w rezultacie równocześnie nie martwiąc się nimi i pamiętając o ich istnieniu. Próbował cieszyć się chwilą i żyć jak zdrowy dwudziestolatek - na tyle, na ile pozwalał mu brak nogi - ale nie zawsze wychodziło mu to tak jakby chciał. Nawet jeśli nie przejmował się swoim zakończonym acz stojącym pod znakiem zapytania leczeniem, to automatycznie zauważał problem w czymś zupełnie innym, aktualnie w swojej własnej obecności w należącym do Rayne'a domu. Nie sądził, że pod wpływem paru wydarzeń z niedalekiej przeszłości stał się aż takim kłębkiem nerwów, lecz walka z tymi słabościami okazywała się trudniejsza niż mogłoby się wydawać; dopiero po każdorazowym wtuleniu się w tors Rayne'a, co zresztą zrobił zaraz po wyjściu pani Athaway z kuchni, odzyskiwał panowanie nad samym sobą i zapominał o tym, co parę minut wcześniej nabierało miana jego małej tragedii. Nie wyobrażał sobie co zrobi dzisiejszej nocy, jutrzego dnia i w trakcie czyhających za pasem kolejnych, kiedy ramiona jego strażaka będą zbyt daleko, nie mogąc zamknąć go w silnym uścisku i ochronić przed całym światem. Wiedział, że nie powinien zamartwiać się na zapas, w końcu na razie miał go przy sobie, ale prawdopodobnie nie byłby tym samym specyficznie uroczym Jakie'm, gdyby tego nie robił.
OdpowiedzUsuń— Nie będzie ci przeszkadzać jakby wpadł dzisiaj, późniejszym popołudniem? — zapytał, obejmując go w pasie. I tak w mieszkaniu było już dużo osób, a Jake z nich wszystkich - przynajmniej jego zdaniem - miał najmniej do powiedzenia. Lancaster nie miał zamiaru się rządzić czy decydować o czymkolwiek bez uprzedniego zapytania o to Rayne'a; czuł się tutaj jak najlepiej traktowany i uprzywilejowany gość, nie pełnoprawny lokator, zatem dla własnego spokoju wolał dwa razy zapytać niżeli później zmagać się z nieco irracjonalnymi wyrzutami sumienia. — Na pewno? — uśmiechnął się najładniej jak potrafił, zarzucając obie ręce na jego szyję i zaczynając dobierać się do jego ust. Przy rodzicach i Ericu trzymał ręce przy sobie, jednak skoro obecnie cała trójka przebywała w innym pomieszczeniu, nic nie stało na przeszkodzie, aby "zmarnować" parę minut na wzajemne przyciskanie się do kuchennego blatu i skradanie sobie szybkich pocałunków.
— Chodziliśmy do jednej klasy w liceum — zaczął, kiedy odgłosy zbliżających się kroków zmusiły go do odsunięcia się od swojego kocura. — Ale James jest ode mnie o dwa lata starszy. Chyba już zawsze będę tym najmłodszym — zaśmiał się cicho, łapiąc Rayne'a za rękę i ciągnąc ku dwóm krzesłom. Długie stanie faktycznie było męczące, co później odczuwał za pośrednictwem zdrowej ale bolącej nogi, która musiała utrzymywać cały ciężar jakeowego ciała. — I on ma dziewczynę, a ja cię bardzo mocno kocham — dodał, jednak wątpił by Rayne bywał o niego zazdrosny. — Zaniosę talerzyki, Eric coś nie może się doczekać tego ciasta. Przyjdź tam szybko — cmoknął go w policzek, w drugim rzędzie podchodząc do szafki i zabierając się za pracę, która tym razem nie zajęła mu aż tak dużo czasu jak poprzednio.
Rozejrzał się po salonie, cierpliwie czekając na Rayne'a i zabijając czas pisaniem drugiego SMS-a, w którego treści znalazł się adres i godzina siedemnasta, zwiastująca początek spotkania po latach.
Nie umiał ot tak zagadać do państwa Athawayów, a nawet nawiązanie kontaktu z Erickiem zaczynało przerastać jego możliwości, jeśli tylko Rayne'a nie było tuż obok; wbił się w sam koniec fotela, gotów w każdej chwili zejść i najchętniej usiąść swojemu strażakowi na kolanach, (czego zapewne i tak nie zrobi) milcząc i podświadomie rejestrując to wszechobecne napięcie, o ile oczywiście go sobie nie ubzdurał.
Usuń— Rayne już kończy kroić ciasto — poinformował, biorąc głęboki wdech i spokojnie wypuszczając powietrze. Jego wzrok utkwiony był jednak w drzwiach salonu, co nie mogło ujść uwadze Annette, Henry'ego ani Erica.
— Bardzo dobry z niego kucharz — kontynuował, nawiązując pierwszy niezdarny dialog z dopiero co poznającymi go gośćmi.
Do kuchni wchodził zazwyczaj tylko po to, by ze znudzoną miną zajrzeć do lodówki lub podejrzeć co takiego gotowało się pod rozgrzanymi do czerwoności palnikami, nie widząc potrzeby przyrządzenia czegokolwiek własnoręcznie, zatem jego kulinarne umiejętności były wyjątkowo słabo rozwinięte. Był zdania, że nawet szpitalne jedzenie, którego tak bardzo nie lubił, mimo tej niechęci było lepsze od tego, co mógłby stworzyć zupełnie sam, bez niczyjej pomocy; nie miał jednak zamiaru się tym chwalić, woląc trochę podkoloryzować rzeczywistość w nadziei, że jakimś sposobem da sobie radę i od razu nie umrze z głodu. W końcu w internecie znajdował się jakiś tysiąc - albo i więcej - łatwych do znalezienia przepisów, więc gdyby tylko chciał, mógłby przynajmniej spróbować iść ich tropami i wedle z wypunktowaną instrukcją zrobić dokładnie to samo. Poza tym wątpił, żeby pod nieobecność Rayne'a jego priorytetem stało się jedzenie, wysypianie, odpoczywanie czy martwienie się tak przyziemnymi sprawami, które za pośrednictwem jego zniknięcia natychmiastowo traciły na znaczeniu; całe jakeowe dni, począwszy od wczesnego poranka a skończywszy na późnym wieczorze, zajmować miało siedzenie przy jego łóżku w sali, którą niestety musiał opuścić, trzymanie jego dłoni i kłócenie się z każdym, kto tylko stanąłby im na drodze, rozkazując mu opuścić szpital. Na nic innego nie starczyłoby miejsca w jego przemyślanym harmonogramie, pozwalającym Jake'owi nie zwariować z powodu tej narzuconej samotności.
OdpowiedzUsuń— Tak, ale nic wybitnego. Nie miałem dużo okazji do gotowania — odpowiedział, uśmiechając się lekko do pani Athaway. Nigdy nie lubił być w samym centrum uwagi, odpowiadać na pytania i czuć na sobie wzrok zebranych w pomieszczeniu osób, ale przecież nie mógł wyjść z salonu i zabrać Rayne'a ze sobą do sypialni, chociaż miał na to ogromną ochotę. Przemawiał przez niego czysty egoizm, ale nie umiał odepchnąć go na drugi plan. Z całych sił pragnął, aby zwrócona była na niego uwaga wyłącznie tej jednej osoby. Osoby, która patrzyłaby tylko na niego, przytulała, dotykała i dawała poczucie, iż chce tego samego co on; bycia sam na sam, bez okresami zbędnego towarzystwa, przez które z minuty na minutę Jake zaczynał czuć się coraz bardziej osaczony, jednocześnie nie potrafiąc tego wytłumaczyć i uargumentować.
— Ale teraz będę mógł się nauczyć — dodał, spoglądając ukradkiem na Rayne'a. Wyczekiwał nadejścia momentu, w którym wszyscy będą mogli zająć się sobą, nie będąc zmuszonym do siedzenia w swoim małym gronie, a skoro Eric, Annette oraz Henry planowali zostać aż do wieczora, ta chwila okazja musiała stać już za ich plecami, odmierzając minuty do oficjalnego przybycia.
— Eric, może jeszcze kawałek? — zapytał, formując z ust lekki uśmiech. Sam nie dał rady skończyć nawet połowy swojego, dlatego też odłożył talerzyk na stół, widząc w tym okazję do wyjścia z salonu, a podobno komuś na czymś zależało to każdy powód był dobry. — Nałożę ci i pójdę pozmywać — poinformował, od razu wdrażając w życie swój plan, aby po jego połowicznej realizacji kulturalnie przeprosić i udać się do kuchni, po drodze wysyłając swojemu strażakowi znaczące spojrzenie, z ukrywającą się w nim wiadomością.
— Jak dobrze, że przyszedłeś — mruknął, kiedy zgodnie z jego przypuszczeniami ujrzał swoje szczęście stojące w progu kuchni. Zapomniał o zmywaniu, ograniczając się do położenia talerza na blacie tuż obok zmywarki, po czym wyciągnął rękę i w obie swoje dłonie chwycił jedną, należącą do Rayne'a. — Pójdziemy na chwilę do sypialni? — poprosił, marząc jedynie o pięciu, może dziesięciu minutach spędzonych we dwójkę.
— Twoi rodzice są naprawdę bardzo mili i lubię Erica, ale w ich obecności nie możemy nawet porozmawiać... znaczy ja nie umiem tego robić — skorygował, siadając na brzegu łóżka i w drugiej kolejności bezwiednie opadając na plecy. Wbił wzrok w sufit, w myślach dobierając odpowiednie słowa, chociaż i tak miał wrażenie, że wszystko co powie spotka się z nie takim odbiorem jakim powinno.
— Jak myślisz, to kiedyś minie? — zapytał, przekręcając się na prawy bok i przesuwając bliżej Athawaya. — Bo wydaje mi się, że oni myślą że do siebie nie pasujemy — ściszył ton głosu do szeptu, aby przypadkiem któraś ze wspomnianych w rozmowie osób nie usłyszała chociażby urywka z jakeowych pseudo-domysłów, będących wytłumaczeniem jego nieśmiałości czy też blokady uniemożliwiającej swobodne zachowanie. — Ale może to przez to, że tak słabo się mnie znają, z wzajemnością — po podniesieniu się do pozycji siedzącej przylgnął do pleców Rayne'a i oplótł rękami jego szyję, dzięki czemu gdy ponownie zaczął mówić, jego usta delikatnie muskały skórę karku strażaka.
Usuń— Masz może jakiś pomysł na spędzenie reszty dnia? — spytał wierząc, że Rayne nie da im szansy na bezczynne siedzenie i zadawanie pierwszych lepszych, zabijających kłopotliwą ciszę pytań.
Jakie'mu podobało się, kiedy tak leżał na plecach i spoglądał na swojego Rayne'a z dołu, nie potrafiąc unicestwić cisnącego mu się na usta lekkiego uśmiechu, mimo iż ponownie ogarnęły go te same wyrzuty, tym razem spowodowane nagłym odejściem państwa Athawayów oraz Erica. Nie był aż tak naiwny by uwierzyć, że przedwczesnym powodem zakończenia odwiedzin był przymus porozmawiania z innym członkiem rodziny, który w porównaniu do Rayna'a nie musiał jeszcze tego samego dnia wracać do szpitala; spotkanie z nieodpowiedzialnym chrzestnym swojego syna równie dobrze mogli odłożyć na później, tym samym nie dając Jake'owi nowych powodów do zamartwiania się. Obawiał się, że wbrew swoim staraniom któreś z wypowiedzianych przez niego słów wydostało się poza obręb sypialni, docierając nie do tych uszu do których powinno, dzięki czemu podświadomie wypędził z nieswojego mieszkania trzy osoby. Może i zaczynał wpadać w lekką paranoję, jednak nie umiał znaleźć żadnego innego sensownego wytłumaczenia. Przejmował się tym podobnie mocno jak wzmianką o studiach i pracy, chociaż tych pierwszych nie planował nawet rozpoczynać; o zarabianiu na samego siebie także jeszcze nie myślał, ale zamierzał to zmienić zaraz po wyczekiwanym zaprotezowaniu, kiedy tylko chodzenie i poruszanie staną się mniej męczące. Do tego czasu mógł jedynie biernie przeglądać zamieszczane w internecie ogłoszenia i zastanawiać się, czy ktokolwiek z pracodawców zechciałby zatrudnić kogoś takiego jak on.
OdpowiedzUsuń— Nie wyszli z mojej winy, prawda? — zapytał, nim zdążył skutecznie ugryźć się w język. Zazwyczaj to właśnie Rayne rozwiewał wszelkie jakeowe wątpliwości i tylko on był w stanie całkowicie go uspokoić - i to już od pierwszej, pamiętnej nocy - zatem chyba lepiej było to z siebie wyrzucić niżeli milczeć i psuć mu humor swoim przygnębionym wyrazem twarzy. W końcu skoro udało im się zostać we dwójkę - nieważne czy przez Jake'a czy przeciwnie - chciał zgodnie z małą sugestią Erica nacieszyć się swoim szczęściem w tym maksymalnym wymiarze, urządzając mu najlepsze pożegnanie na jakie było go stać, by za tych kilka tygodni powitać go w tej samej sypialni z jeszcze większym entuzjazmem niż dotychczas.
— Ale daj mi jeszcze trochę czasu, już niedługo wszyscy będziemy się traktować zwyczajnie, bez tych niepotrzebnych uników. Jak tylko uda mi się wkraść do rodziny — uśmiechnął się i powoli podniósł nieco do góry, przez krótki moment przyciskając wargi do jego ust i odsuwając się po paru delikatnych muśnięciach, zachęcających do dalszej zabawy, tak jak polecił Eric. A starszych podobno powinno się słuchać.
— A teraz położysz się koło mnie? Tak krótko dzisiaj spaliśmy — uciekł mu zanim Rayne zdążył zareagować, cofając się do tyłu i wślizgując pod kołdrę. Właściwie to nie miał konkretniejszych planów, a poza wspólnym leżeniem i przytulaniem przez jakeową głowę nie przeszła żadna mniej przyzwoita myśl, jednak osobiście nie potrzebował innego rodzaju bliskości niż ta. Może dodałby do niej parę drobnych szczególików, po których i tak dalej zachowałby tytuł niewinnego Jakie'ego, któremu pozornie obce były manipulacyjno kuszące zachowania. — Jutro będzie podobnie, przyjadę zaraz po siódmej rano — dodał, przypominając sobie o której godzinie z reguły nieugięte pielęgniarki wpuszczały odwiedzających na oddział oraz kiedy go zamykały. Był pewien, że bez problemu da radę wytrzymać cały dzień siedząc przy łóżku swojego strażaka, nawet jeśli miałby przypłacić to późniejszym zasypianiem w trakcie drogi powrotnej.
— Przyjadę — powtórzył i raz jeszcze złączył ich usta w dłuższym pocałunku, dzięki temu zapobiegając ewentualnym odmowom, które również w jakimś sensie brał pod uwagę. Przymknął powieki i wsunął język pomiędzy rządek jego zębów, całując go i wydając z siebie tylko cichutkie mruknięcia.
Usuń— Gorąco tu — szepnął, skopując kołdrę na brzeg łóżka i myśląc, w jaki sposób z pomocą Rayne'a pozbyć się swojej koszulki; o pomysłach odnośnie przyszłej pracy zawsze mogli porozmawiać przy obiedzie, a następna okazja do "nacieszenia się sobą" mogła nadarzyć się w bliżej nieokreślonym momencie w przyszłości.
Może i rodzice Rayne'a zdążyli go już polubić, jednak i tak najbardziej zależało mu na tym, by niezmiennie uwielbiała go przede wszystkim ta jedna osoba, nazywająca go swoim kociakiem i sprawiająca, że pod wpływem jego dotyku na jakeowej skórze pojawiały się delikatne ciarki, powoli pełznąc po całej jej powierzchni. Rayne zupełnie nieświadomie robił z nim co tylko chciał, tworząc w jego głowie kompletny i niedający się posprzątać bałagan; jednocześnie jego myśli krążyły wokoło zbliżającego się pożegnania, jutrzejszych samodzielnych odwiedzin w szpitalu, przybycia Jamesa, rejestrowania otrzymywanych bodźców i odpowiedniego reagowania na dotyk, a także o obowiązku bycia zazdrosnym, o którym jak na złość nie mógł zapomnieć. Był pewien, że jako nowego współlokatora dla jego Rayne'a przydzielą mężczyznę, acz pozostawała jeszcze dość kluczowa kwestia wieku, której dolna granica musiała rozpocząć się wraz z magiczną liczbą osiemnaście, a co za tym szło, w niemal każdym potencjalnym rayneowym sąsiedzie dostrzegał konkurenta, którego dla własnego spokoju należałoby pokonać już na samym starcie. Nie chciał spędzać nocy na zastanawianiu się, czy oby na pewno jego ukochany nie stał się ofiarą i nie wpadł w sidła zarzucone przez bezwzględnego podrywacza, ale nie mógł też z góry stwierdzać, iż na tym świecie żyły wyłącznie osoby ślepo zapatrzone w przyciągających wzrok mężczyzn, co jak sądził było błędną i nieuzasadnioną tezą. Nie zmieniało to jednak faktu, że od czasu kiedy śmiało może tytułować się mianem jego chłopaka, zamienił się w zazdrośnika z prawdziwego zdarzenia, zaznaczającego swoje terytorium i ostrzącego pazury na każdą osobę, która według niego stawała na drodze do jego szczęścia.
OdpowiedzUsuń— Ja ciebie też kocham. Bardzo, bardzo mocno — odwzajemnił każde krótkie cmokniecie, wyginając plecy w lekki łuk ułatwiający Rayne'owi swobodne wsuwanie dłoni pod materiał jego koszulki. Przylgnął bokiem do całej długości jego ciała, błądząc własnymi rękami po jego torsie i owiewając szyję przyspieszonym oddechem, który nie normował się nawet po trzykrotnym, spokojnym wypuszczeniu powietrza. Nie przeszkodziło mu to jednak ani trochę w kontynuowaniu misji o nazwie "nacieszyć się Rayne'em", całując, dotykając i wydając z siebie ciche pomruki zadowolenia, przypominające te, które od czasu do czasu opuszczały gardło zagłaskiwanego na śmierć Diablo, równocześnie po cichu domagając się tego samego.
— I w porządku. Przyjadę jak tylko się wyśpię — powiedział jakiś czas później, kiedy tylko trwająca parę dłuższych chwil przerwa stała się wyznacznikiem końca ich walki o ostatnie już namacalne ukazanie swoich uczuć. Przejechał opuszkiem palca po jego policzku i położył głowę na klatce piersiowej, pragnąc przeciągnąć ten moment w nieskończoność. Niestety nie było to możliwe, a wiszący na ścianie zegar i jego głośne uderzenia skutecznie ściągały go z powrotem na ziemię przypominając, iż już w niedługim czasie do mieszkania przybędzie następny tego dnia gość, z którym rozmowa przerażała go bardziej niż wyobrażenia o spędzeniu tygodnia sam na sam z rodzicami Rayne'a.
— Ale wiesz, że bez ciebie i tak nie zasnę. Obiecaj, że wrócisz do domu najszybciej jak to możliwe — pocałował go w kącik ust, po raz pierwszy nazywając swoje nowe miejsce zamieszkania domem, w którym naprawdę czuł się jak pełnoprawny lokator. — I już nigdy więcej żadnych szpitali — dodał, czując jak jego tempo jego oddychania znów nienaturalnie przyspiesza.
Za kwadrans siedemnasta poziom jego zdenerwowania osiągnął apogeum, chociaż od jego ostatniego spotkania z Jamie'm minęły dopiero mniej więcej cztery miesiące. Rozsądek podpowiadał mu, że strach przed ujrzeniem dawnego przyjaciela jest szczytem absurdu, ale z drugiej strony odczuwał niepokój związany z wpuszczeniem chłopaka do środka, wyciągnięciem ręki na zgodę i zapomnieniem o powodzie, przez który ich kontakty całkowicie się zerwały. Kiedyś ufał głównie Jamesowi, acz obecnie tamto dawne, zdaniem Jake'a i tak duże zaufanie nie było nawet w połowie tak duże jak to, którym teraz darzył swojego najdroższego strażaka; Rayne stał się jego największą miłością i najlepszym przyjacielem w jednej osobie, dlatego też nie wiedział jak daleko posunąć się w kontaktach z Jamesem. Zdawał sobie sprawę z tego, iż w konsekwencji długiego milczenia nie uda im się zostać chociażby dobrymi kolegami, co najwyżej starymi znajomymi, jednak nie zwalniało go to ze snucia kolejnych domysłów czy przypuszczeń, w większej mierze tych o negatywnym finale i zabarwieniu.
Usuń— Nie wiem jak wypadnie to całe spotkanie, ale i tak nie mogę się doczekać aż mu cię przedstawię — uśmiechnął się na myśl o tym, że w końcu będzie miał szanse pochwalić się Rayne'em przed inną, nieznającą go osobą. Athaway był wszystkim tym co miał, a raz od święta mógł odkopać swój cenny skarb i pokazać go światu, chociaż przez chwilę. — Ciekawe tylko kiedy przyjdzie... — mruknął w czasie, w którym sekundy później w mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka, natychmiastowo mobilizujący go do wstania z wygodnej sofy. Po złapaniu kuli odetchnął głęboko i skinął głowę w stronę Rayne'a, dając mu sygnał do podążenia w stronę źródła dźwięku. Złapał za klamkę i przekręcił ją, zanim nie zdążyły dopaść myśli odnośnie rezygnacji i ucieczki z powrotem do sypialni, salonu czy innego, oddalonego od drzwi wejściowych miejsca. Stanął oko w oko z nieco wyższym czarnowłosym chłopakiem o pewnym siebie wyrazie twarzy, który w pierwszym, może i fałszywym odruchu nie skojarzył się Jake'owi z jego dawnym kolegą; —Wejdź — zaczął, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Spróbował się uśmiechnąć, ale w efekcie końcowym bardziej przypominało to wymuszony grymas niżeli szczery, wskazujący na pozytywne nastroje uśmiech.
— To jest Rayne, mój chłopak. Rayne, a to Jamie — dodał niepewnie, kątem oka spoglądając na stojącą koło niego dwójkę.
Jakie naprawdę lubił, kiedy Rayne'owi nie zamykały się usta. Uwielbiał przysłuchiwać się brzmieniu jego głosu, nawet jeśli nie zwracał przy tym większej uwagi na wypowiadane przez niego słowa i był niemalże pewien, że i Jamie'mu nie będzie przeszkadzać to dość długie powitanie. Cieszył się, że wreszcie mógł zapoznać ze sobą dwójkę ludzi, z którymi łączą i łączyły go bliskie stosunki, ale nie liczył też na to, że od czasu do czasu będą spotykać się wraz z Jamesem w ich mieszkaniu czy innym zlokalizowanym gdzieś w centrum Bostonu miejscu. Traktował to raczej jako rytuał mający na celu oczyścić jego sumienie ze śladu po przerwanej na własne życzenie przyjaźni, chociaż nie przeszkadzało mu to w posiadaniu nikłej nadziei na urealnienie wymarzonego przez siebie szczęśliwego zakończenia; zmiana miejsca zamieszkania i przezwyciężenie choroby były ku temu pierwszym i najważniejszym krokiem, jednak prowadząca ku happy endowi ścieżka wciąż była wyjątkowo długa, a sam Jakie był dopiero w połowie trasy. Nie mógł w żaden sposób podążyć na skróty, będąc zobowiązanym do pokonywania wszystkich napotkanych po drodze trudności, a co za tym szło, czuł że powinien naprawić to, co według siebie zepsuł tuż przed usłyszeniem oficjalnej lekarskiej diagnozy. Być może poniekąd właśnie dlatego zależało mu na odnowieniu kontaktów z Jamie'm, czym tuszował prawdziwe powody determinujące go do podjęcia decyzji o napisaniu do dawnego przyjaciela; pragnął powrócić do swojego starego, normalnego życia, z teraźniejszości zabierając wyłącznie Rayne'a, bez którego nie miało ono najmniejszego sensu. A skoro już udało mu się częściowo zapomnieć o szpitalu, to dlaczego by nie spróbować odzyskać pozostałych, zabranych przez chorobę rzeczy i wspomnień...
OdpowiedzUsuń— Wejdźmy do salonu, Rayne przyniesie coś do picia — uśmiechnął się do swojego mężczyzny w przepraszającym geście, tłumaczącym to drobne wykorzystywanie jego osoby jako domowego kelnera. Wiedział jednak, że z trzymaną w jednej ręce kulą uda mu się obsłużyć swojego gościa może za kwadrans, a nie zamierzał tracić czasu, którego i tak zostało im niewiele. Po wyjściu Jamie'go oboje musieli znaleźć jeszcze chwilkę na pożegnanie się, zanim zgodnie z umową pod dom podjedzie Eric, zabierając jego szczęście z powrotem do szpitala. Jakie, mimo iż bardzo chciał jechać razem z nimi, wolał nie sprawiać Ericowi jeszcze większych problemów i obligować go do późniejszego odwiezienia się do mieszkania; z trudem postanowił rozstać się tutaj, a szpital odwiedzić dopiero kilkanaście godzin później, kiedy tylko uzna, że Rayne wystarczająco się już wyspał i jest gotów na całodzienne znoszenie swojego kociaka.
Przez całe dwie godziny czuł się zupełnie tak jak kiedyś. Swobodnie rozmawiał z ciemnowłosym chłopakiem, nie zauważając ani cienia wiszącego w powietrzu napięcia, które nieodłącznie towarzyszyło mu podczas śniadania z państwem Athaway. Celowo trzymał się z daleka od tematu szpitala, opowiadając o najzwyklejszych epizodach, o których Jamie nie miał bladego pojęcia, a w zamian słuchał historii o studiach i życiu, jakie w początkowej fazie liceum sam planował wieść. Teraz, gdy oczyma wyobraźni widział to co z zapałem relacjonował siedzący po jego prawej stronie gość nabrał pewności, że nie sprawdziłby się jako zajęty dwadzieścia cztery na dobę nauką student; może i miało to swoje plusy, jednak Jake zdecydowanie bardziej wolał leżeć w łóżku ze swoim kocurem, niżeli martwić się nadchodzącymi egzaminami czy gorszą oceną wpisaną do indeksu.
Usuń— Nawet nie wiesz jak mi ulżyło — zaczął, kiedy na dłuższy moment zostali w salonie we dwójkę; uśmiech, który nie opuszczał Jake'a cały ten czas nie zbladł nawet wtedy, kiedy odwrócił głowę w kierunku Jamie'ego, natrafiając wzrokiem na jego nieodgadniony wyraz twarzy. — Ale cieszę się, że między nami jest już w porządku...— urwał, słysząc wydobywające się z ust kolegi ciche prychnięcie. Nic z tego nie rozumiał, lecz odpowiedź przyszła szybciej niż zdążył zadać pytanie.
— Myślałeś, że po tym wszystkim dalej będziemy utrzymywać ze sobą kontakt? Albo się przyjaźnić? Zawsze byłeś naiwny, Jake — wygiął wargi w kpiącym uśmiechu, kontynuując teatralnym głosem dopiero wtedy, gdy dźwięki kroków stały się wyraźniejsze i głośniejsze.
— Czyli jutro wreszcie się go pozbędziesz i masz mieszkanie tylko dla siebie? Dla nas — Jamie stłumił chęć zaśmiania mu się prosto w twarz, wstając z fotela i w drodze mijając powracającego skądś Rayne'a. Zatrzymał się jednak w progu salonu, mrużąc oczy i wbijając pełne satysfakcji spojrzenie w zdezorientowaną twarz Lancastera, rzucając jeszcze krótkim to do jutra. Spojrzenie samego Jake'a powędrowało natomiast ku Rayne'owi; wiedział, że teraz także zaprezentował się jako skończony naiwniak, przez co jego oczy automatycznie wypełniły się łzami.
Jakie'mu nie zależało na odzyskaniu przyjaciela aż tak bardzo, by z powodu kolejnego już w ciągu tych raptem dwóch dni rozczarowania pogrążyć się w głębokiej depresji i przepłakać z twarzą wciśniętą w poduszkę co najmniej jedną drugą nocy, jednak mimo tego najchętniej zamknąłby się w wolnym pokoju i nie odzywał ani słowem do jakiejkolwiek zaczepiającej go osoby. Oczywiście z wyjątkiem Rayne'a, któremu pragnął jak najszybciej opowiedzieć o całym tym zajściu, za sprawą którego w ułamku sekundy poczuł się jak największy frajer jaki kiedykolwiek stąpał po tym świecie; w końcu jeszcze przed śniadaniem cieszył się na samą myśl o spotkaniu, wcześniej odważając się powiedzieć o nim Rayne'owi, by na finiszu tego dobrze zapowiadającego się dnia zostać wyśmianymi przez człowieka, którego na tych parę krótkich godzin dobrowolnie wpuścił do ich życia. Przez nabyte w ostatnim czasie doświadczenia wiedział, że powinien spodziewać się praktycznie wszystkiego i nie liczyć na żadne szczęśliwe zakończenie, ale i tak nie dowierzał w sposób na zemstę, jaką umyślił sobie Jamie; trudna do zrealizowania wizja rozdzielenia go z Athawayem bolała go chyba najbardziej, podobnie jak zdanie testu na wrodzone naiwniactwo z wynikiem 99%. Do tego doszło wpisanie na listę imienia i nazwiska następnej już osoby, która w trakcie trwania rayneowej przepustki odwróciła się do niego plecami oraz ujrzenie czającego się za rogiem momentu rozstania z Rayne'em, aby w oczach Lancastera pojawiły się łzy. Natłoku negatywnych przeżyć było zdecydowanie zbyt dużo jak na tak ekstremalnie krótki okres czasu, a skoro rzadko kiedy pozwalał im wydostać się na zewnątrz to nic dziwnego, iż jeden z takowych epizodów przelał szalę i zadecydował o tym, co w ostateczności zadziało się w jakeowej głowie.
OdpowiedzUsuńNiepewnie uniósł wzrok i skrzyżował go ze spojrzeniem swojego ukochanego i to wystarczyło, żeby automatycznie zarzucił obie ręce na jego szyję i wtulił twarz w jej zagłębienie. Tylko tak mógł się uspokoić, a bez tego wątpił, aby dał radę zrozumiale opowiedzieć o tym, co miało miejsce podczas nieobecności Rayne'a.
— Wygląda na to, że on też mnie nienawidzi — odsunął się i dla odmiany przytulił do jego boku, biorąc głęboki oddech i zaczynając mówić, bez pominięcia chociażby najmniej istotnego szczegółu. W zasadzie sam mógł się tylko domyślać i zgadywać dlaczego James zachował się tak jak zachował, aczkolwiek nie przeszkodziło mu to w podzieleniu się tym z Rayne'em. Mówił o wysoce możliwej chęci wyrównania rachunków i nieudanej próbie zniszczenia ich związku, na samym końcu snutej opowieści zdając sobie sprawę z tego, że skórę na jego policzkach zdobią mokre plamy. — Przepraszam, już nigdy więcej nikogo tutaj nie przyprowadzę — pociągnął nosem i uśmiechnął się lekko, łapiąc swojego strażaka za rękę i tradycyjnie splatając ze sobą ich palce. — To był jednak zły pomysł, ale nie miałem pojęcia, że będzie go na coś takiego stać — Jakie zmienił również zdanie. Teraz miał silną potrzebę pojechania wraz z Erickiem prosto do szpitala i dopilnowania, żeby wszystko przebiegło tak jak powinno. Chciał także zobaczyć kto zajął jego łózko, by na drugi dzień zaraz po otworzeniu oczu nie musieć martwić się tym, co ujrzy po uchyleniu drzwi od sali. — Rano myślałem, że fajnie byłoby po części wrócić do tego co było, ale może nie warto się cofać. Najważniejsze, że mamy siebie — odwrócił głowę i delikatnie musnął wargami jego usta, po przymknięciu powiek przechodząc do bardziej odważnego i dłuższego pocałunku.
— Mogę jechać teraz z wami? Tobą i Erickiem — zapytał chwilę później, kiedy wskazówki zegara niebezpiecznie zbliżały się do wybicia godziny zarezerwowanej na wyruszenie w drogę. — Jeszcze nie chce zostać sam — mruknął, bezwiednie zaciskając palce na materiale jego koszulki. Noc spędzona z Diablo i pandą nie brzmiała tak strasznie jak ta, którą przeżył swojej pierwszej nocy w nowej szpitalnej sali, ale nie zmieniało to faktu, iż chciał odwlekać moment zamknięcia się w sypialni możliwie jak najdłużej.
Jakie wątpił, by rzucenie się na Jamie'go z pięściami przyniosło jakikolwiek efekt, a już na pewno taki atak nie spowodowałby, że sam poczułby się lepiej, dlatego też ulżyło mu, gdy tylko zatrzymał Rayne'a przy sobie. Może nie okazywał tego na co dzień, ale martwił się o swojego strażaka i nie mógł dopuścić do sytuacji, która bezpośrednio naraziłaby jego zdrowie, a jak zdążył się domyślić, starcie z kolegą, po którym można było spodziewać się niemal wszystkiego, mogło negatywnie wpłynąć na kondycję rayneowego serca. A to właśnie o nie musiał dbać najmocniej z całych swoich sił i każdego kolejnego dnia walczyć o to, by biło wyraźnie wyłącznie dla niego. Tkwienie w ramionach swojego kocura odgoniło sprawiające przykrość emocje, zatem nie wyobrażał sobie spędzenia tej nocy samotnie, a czym bliżej szpitala, tym bardziej wizja pozostawienia go z nowym współlokatorem stawała się realniejsza. Z jednej strony nie chciał wracać tam jako pacjent, lecz z drugiej tylko siebie uważał za osobę, która mogła spać w tamtejszej sali, tuż obok Athawaya. Dalej traktował to małe pomieszczenie jako ich i zgodnie z odzywającym się sporadycznie egoizmem nie umiał zaakceptować faktu, że łóżko którego na początku tak się bał, teraz zajmie zupełnie obcy człowiek. Już na samym wejściu do szpitala przybrał typowo bojową minę, ściskając swojego strażaka za dłoń i prowadząc ku okupowanej przez pielęgniarkę recepcji. Cierpliwie odczekał, aż któraś z kobiet odhaczy na liście oficjalne zakończenie przepustki powracającego na leczenie pacjenta, by następnie móc powoli pomaszerować wraz z nim do sali, nieco bardziej przygotowany niż dotychczas. Mimo tego miał cichą nadzieję, że po otworzeniu drzwi jego oczom nie ukaże się kolejny przeniesiony skądś dwudziestoparolatek, chociaż mężczyzna w wieku Rayne'a także nie miała prawa przypaść mu do gustu. Jednocześnie też nie życzyłby mu otrzymania jednoosobowej sali sądząc, że przynajmniej Rayne zasłużył na poznanie wartego uwagi kolegi. A Jakie już wiedział co zrobić, by ta nowa znajomość nie wyszła poza wyznaczone dla niej ramy.
OdpowiedzUsuńNie miał zdania na temat Killiana. Przywitał się kiwnięciem głowy, mierząc wzrokiem oprawioną w ramkę i stojącą na nocnej szafce fotografię; dzięki temu nabrał połowicznej pewności co do tego, iż współlokator nie zgarnie mu Rayne'a sprzed nosa, na co i tak nigdy w życiu by nie pozwolił. A skoro oprócz niego nie miał już nikogo, był gotów walczyć o niego do samego końca, bez żadnych skrupułów.
— Rayne... musimy już iść — jak najbardziej podobało mu się takie pożegnanie, acz pocałunki na oczach Erica i nowego współlokatora odrobinę mniej; przyzwyczaił się do prywatności i dzielenia się swoimi uczuciami za zamkniętymi drzwiami sali, sypialni, łazienki czy salonu, ale nie przeszkodziło mu to w odwzajemnieniu każdego krótkiego całusa. Położył dłoń na jego karku a drugą niezmiennie ściskał kulę, odsuwając się po upływie następnych kilkunastu sekund z widocznie smutną miną. — Zobaczymy się jutro — odwrócił się na pięcie, nie chcąc odwlekać momentu pożegnania w nieskończoność; im dłużej stał obok niego tym bardziej zaczynał powracać do niego nastrój identyczny z tym, który odczuwał po usłyszeniu słów Jamesa. Z zostawieniem tu Rayne'a było jak z odklejeniem plastra; musiał zrobić to możliwie jak najszybciej aby zminimalizować związany z tym ból. A to działało, podobno. Zatrzymał się jednak przy uchylonych drzwiach, odwracając przez ramię i formując z warg delikatny uśmiech i wykonując kolejne kroki do przodu, tym samym znikając mu z pola widzenia.
Nie liczył już, jak długo leżał z twarzą wciśniętą w poduszkę i Pandą położoną gdzieś z tyłu łóżka. Nawet nie próbował zasnąć; ograniczał się do zamknięcia oczu i uniesienia powiek chwilkę później, nie widząc sensu w dłuższym kontynuowaniu próby zaśnięcia. W tak pustym mieszkaniu czuł się nienaturalnie nieswojo, wzdrygając się na dźwięk pazurów Diablo stykających się z podłogą czy innych odgłosów, na które przy Athawayu nie zwracał uwagi. Potrzebował go do normalnego funkcjonowania, które w pojedynkę było wręcz niemożliwe. Nie minęły nawet cztery godziny, a już tęsknił za zwyczajowym buziakiem na dobranoc i momentem, w trakcie krótkiego Rayne zgarniał go w swoje ramiona i umożliwiał spokoje zasypianie; wiedział jednak, że tej nocy nie ma na co liczyć, a jedyne źródło natychmiastowego kontaktu upatrywał w schowanym pod poduszką telefonie, dającym cień szansy na podtrzymanie przy życiu tej niepisanej tradycji. Bezgłośnie stukał palcami o szklany ekranik, by w drugiej kolejności wysłać parę dobranych bez większego namysłu słów i ponownie zamknąć oczy, których już tej nocy nie otworzył ani razu.
UsuńŚpisz już, Rayne? Mam nadzieje, że nowy współlokator Ci nie przeszkadza, wydaje się być w porządku, na pewno się dogadacie. Już za Tobą tęsknie, ale jak mówiłem, przyjadę jak tylko wstanę. Dobranoc, kocham Cię. J.
Trochę dziwiło go to, że jednak jakoś dawał sobie radę przez cały ten czas. W prawdzie nie miał zbyt wielu obowiązków, które głównie ograniczały się do karmienia kota i przygotowywania jedzenia dla samego siebie, ale i tak był z siebie zadowolony, zwłaszcza że powoli zaczął odkrywać w sobie uśpiony talent kulinarny, objawiający się tym, iż jak do tej pory nie skończył z bólem żołądka czy poważniejszym zatruciem. W końcu zawsze mogło być gorzej, a gdyby nie pomoc Erica, bez wątpienia spełniłby się właśnie ten ciemniejszy scenariusz, układany w głowie jeszcze przed pożegnaniem z Rayne'em. Dzięki prywatnemu kierowcy, z którym poprzez wzmożone kontakty zdążył się wreszcie naprawdę zaprzyjaźnić - a przynajmniej tak mu się wydawało - nie musiał martwić się dojazdami czy sporadyczną wyprawą na zakupy, mogąc skoncentrować się wyłącznie na Athawayu i spędzaniu długich godzin przy jego łóżku. Własna rehabilitacja i znoszenie zmiennych humorów Anthony'ego też zajmowały jedną trzecią jakeowego czasu, lecz każda kolejna odbyta seria ćwiczeń przybliżała go do nadejścia momentu, na który czekał od dobrych kilku tygodni; odłożenia na bok kuli i rozpoczęcia normalnego i zdecydowanie wygodniejszego życia. Polubił codzienne przeprawy przez wiecznie zatłoczony Boston wraz z siedzącym za kierownicą Erickiem, jednak nie mógł doczekać się całkowitego usamodzielnienia, które mogła zagwarantować mu proteza, nawet taka bez miotaczy laserów świetlnych i pozostałych bajerów. A potem musiało być już tylko lepiej, żadnej innej opcji nie zamierzał brać pod uwagę.
OdpowiedzUsuńTradycyjnie już z samego rana obudził go głośny dźwięk irytującego budzika, którym z miłą chęcią rzuciłby o ścianę, ignorując te przyprawiające o ból głowy brzmienia i wracając do przerwanego brutalnie snu, acz doskonale wiedział, że na doprowadzenie się do porządku ma tylko godzinę. Równie dobrze mógłby dostać będącego w deficycie czasu o wiele większą ilość gdyby postanowił wstać troszeczkę wcześniej, jednak rozstanie z łóżkiem również nie należało do łatwych. W pierwszym rzędzie sięgnął po telefon, mrużąc oczy pod wpływem jasnego światła bijącego zza okna i monitora komórki; pisanie krótkich wiadomości wysyłanych o dwóch zwyczajowych porach, na dzień dobry i dobranoc, stało się jednym z ważniejszych wyznaczników jakeowego harmonogramu, dlatego i teraz pod numer jego ukochanego strażaka powędrował SMS mówiący o tym, że już niedługo znowu ujrzy go w progu drzwi szpitalnej sali. Dopisek kocham Cię, Twój J, lądował na końcu praktycznie każdej posyłanej wiadomości, nie mniej jak przystało na kogoś określanego mianem "uroczy", mógł przypominać mu o tym chociażby kilka razy w ciągu dnia.
Po przebraniu się, porannej toalecie, pogłaskaniu i nakarmieniu Diablo oraz zjedzeniu w biegu przygotowanej w pośpiechu kanapki był gotowy opuścić mieszkanie, cierpliwie czekając na przyjazd Erica gdzieś w okolicach parkingu. Ani trochę nie przejmował się perspektywą musowego zajrzenia do królestwa Anthony'ego, a dobry nastrój nie opuszczał go aż do chwili złapania za klamkę od sali Rayne'a, by następnie poprawić się jeszcze bardziej na widok mężczyzny siedzącego na jednym z łóżek. Killiana na całe szczęście nie było w środku, co Jakie wykorzystał tuż po wejściu do pomieszczenia, siadając na brzegu łóżka i wyciągając obie ręce w stronę swojego szczęścia; brakowało mu swobodnego przytulania się kiedy tylko zechciał, a skoro miał okazję nadrobić braki...
— Tęskniłeś? — mruknął mu prosto do ucha, dalej tkwiąc w jego ramionach. Miał mu tyle do opowiedzenia, jednak sprawą priorytetową było zaspokojenie potrzeby bliskości, i miał cichą nadzieję, że Rayne myślał identycznymi kategoriami co on. — Bo ja bardzo — dwukrotnie cmoknął go w usta, po czym odsunął się z widocznym uśmiechem na twarzy. Sięgnął po jego rękę i jak zawsze splótł ich palce razem, kontynuując zaczęty monolog przy jednoczesnym spoglądaniu mu prosto w oczy.
— Później muszę pójść do rehabilitanta, porywam cię ze sobą. Dzisiaj może nareszcie dostanę swoją metalową nogę — uniósł wzrok i spojrzał na wiszący na ścianie zegar, uzmysławiając sobie, że minie jeszcze kilka godzin, zanim stawi się u Anthony'ego; zawsze mógł jednak zabrać Rayne'a na spacer czy do świetlicy, zabijając czas graniem w planszówki.
Usuń— Ale powiedz lepiej jak ty się czujesz, skarbie. Diablo też chciałby już mieć cię z powrotem w domu — tego nie wiedział, ale sądząc po zachowaniu kota, było to prawdopodobne. Jakie głaskał go i bawił się z nim tak często jak to możliwe, ale i tak nie był w stanie zastąpić mu prawowitego właściciela, którego miejsce było przy nich, nie w szpitalu.
Był lekko zaszokowany, lecz niesamowicie szczęśliwy, co uwidoczniło się poprzez jeszcze szerszy uśmiech i błysk w oku, charakterystyczny dla stanów dużego podekscytowania. Cieszył się, że Rayne już niedługo na stałe zagości w jego życiu, wracając do domu i razem z nim rozpoczynając kolejny rozdział ich bajki, tym razem tej z prawdziwego zdarzenia; wierzył, że skoro im obu teoretycznie udało się odroczyć wyrok śmierci, to w zamian otrzymają kilka długich lat całkowitego spokoju, mogąc wykorzystać ten czas jak czas jak tylko chcieli. A Jakie ucieszyłby się nawet z wielogodzinnego przebywania w czterech ścianach któregoś z pokoi, byleby mieć Rayne'a przy sobie, móc przytulać się do niego o każdej porze dnia i nocy i szeptać mu na ucho jak bardzo go kocha. Tak samo jak teraz, kiedy to objął go w pasie i uniósł głowę, by nie zważając na obecność Erica zacząć składać na jego ustach pełne pożądania pocałunki. Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż resztę czułości wolał zostawić na później, za ich pośrednictwem przygotowując swojemu ukochanemu najlepsze powitanie na jakie było go stać. Porównywalne do formy podziękowania, które przeżyli pamiętnego wieczora w rayneowym mieszkaniu.
OdpowiedzUsuń— Już nie mogę się doczekać — odsunął się, acz wciąż tkwił przyciśnięty do jego boku. Czuł, że się czerwieni, ale dla Jake'a było to naturalnym następstwem całowania się przy kimś trzecim, w tym wypadku przy Ericu; nie mógł się jednak powstrzymać, zwłaszcza po usłyszeniu takich słów, na które najchętniej zareagowałby trochę inaczej, rzucając się na jego szyję i miażdżąc ją w najmocniejszym uścisku. Tę opcję mógł ewentualnie wdrożyć w życie nieco później, kiedy wreszcie, po tylu dniach oczekiwania odzyska swojego ukochanego strażaka i będzie mógł bez skrępowania oddać się temu, co lubił najbardziej. — Jeszcze tylko trochę i znowu będziemy razem — szepnął mu do ucha, szykując się do przedwczesnego wyjścia z sali. Pomimo rozpierającej go od środka euforii stresował się na samą myśl o montowaniu nowej, bardziej wytrzymałej nogi, jednak chciał żeby Rayne jak najszybciej zobaczył go w tej lepszej odsłonie. Nie wstydził się już przy nim tego jak wygląda, mimo że na samym początku uciekał od jego wzroku na tysiąc różnych sposobów, w tym zakrywając się szczelnie kołdrą i upodabniając do żywego naleśnika, ale domyślał się, że z nową nogą nabrałby dodatkowej pewności, co zaowocowałoby sporadycznym uatrakcyjnieniem ich nabierającego tempa związku. — A teraz chodź, mój drogi — uśmiechnął się szeroko, łapiąc go za ręce i powoli ciągnąc do przodu. W międzyczasie pożegnał się z Erickiem, który zdecydował że zostawi ich samych - w końcu nie miał pojęcia ile to wszystko potrwa, obiecując, że przyjedzie wieczorem i tradycyjnie odwiezie go do domu. Denerwował się mocniej z każdym kolejnym krokiem, co kamuflował ściskaniem rayneowych palców i uniesionymi ku górze kącikami ust, nieopadającymi nawet pomimo poddenerwowania. — Gotowy na spotkanie z nowym Jakie'm? — raz jeszcze na krótką chwilę złączył ze sobą ich wargi, by po dojściu do celu otworzyć drzwi i wkroczyć do miejsca, które niezmiennie zajmował działający mu na nerwy Anthony. Tym razem z patrzącym mu na ręce lekarzem, trzymającym kontrolę nad trwającym raptem parę minut montażem.
Dziwił się, że poszło tak szybko, a w dodatku tłoczone mu do głowy instrukcje obsługi nie brzmiały tak skomplikowanie jak sądził, co także podniosło jego poziom zdziwienia. Siedział z wciągniętym głęboko do płuc powietrzem, kątem oka obserwując, jak poszczególne solidnie wyglądające części bezboleśnie lądują tam gdzie powinny. Sam wygląd o dziwo nowoczesnej protezy na pierwszy rzut oka nie wywołał w głowie Jake'a lawiny skrajnie negatywnych emocji, co uważał za spory sukces; jak na razie był zadowolony, choć i tak nie umniejszyło to rangi jego wciąż obecnego stresu.
— I jak, Rayne? — zachęcony przytakującym spojrzeniem lekarza - w stronę swojego rehabilitanta nawet nie odwrócił głowy - z bijącym z zawrotną prędkością sercem wstał z drewnianej ławki, samodzielnie i bez większym trudności wykonując dwa niepewne lecz w miarę kojarzone z normalnością kroczki.
UsuńLubił kiedy Rayne zaczynał się o niego troszczyć, nawet jeśli zadawał przy tym milion pytań; Jakie mógł odpowiadać na każde, nie irytując się przy tym choćby przez krótki moment. Poza tym w dalszym ciągu nie opuścił go dobry humor, dzięki któremu zniósłby nawet spotkanie ze znienawidzonym Anthonym, aczkolwiek to na szczęście zakończyło się szybciej niżeli myślał. Wcześniej podejrzewał, że czynności związane z zakładaniem protezy będą trwały znacznie dłużej i zdziwił się, gdy już po kilkunastu minutach samodzielnie przemierzał korytarze, za swoje jedyne oparcie mając trzymającego go za rękę Rayne'a, chroniącego przez ewentualnym upadkiem. Wątpił jednak, by coś takiego miało się wydarzyć w niedalekiej przyszłości; nie chciał wyjść na przesadnie skromnego, ale czuł, że sprostał zadaniu i wyszło mu to całkiem nieźle, zwłaszcza bez wcześniejszego uczestnictwa w lekcjach chodzenia. Nowa noga przynajmniej przy pierwszym wrażeniu wydawała się być stworzona właśnie dla niego, przez co mógł wykonywać naturalne, swobodne kroki, zapominając o tym, że pod niewidocznym dla oka materiałem spodni chowa się złożona konstrukcja składająca się z tysięcy śrubek i innych mechanizmów, nie mających nic wspólnego z prawdziwą kończyną. Dawała mu ona jednak poczucie utraconej normalności, na której odzyskaniu zależało mu prawdopodobnie najbardziej, a dopóki nic go nie bolało, nie uwierało czy nie wywoływało trudnego do wytrzymania dyskomfortu, do tego czasu był w stanie chodzić i nie zatrzymywać się na niepotrzebną przerwę, korzystając maksymalnie z ponownej możliwości wygodnego funkcjonowania. Skakanie o kulach męczyło już po pokonaniu dystansu dzielącego salon z łazienką, czego ku jakeowej radości nie mógł powiedzieć o pokrytej połyskującym metalem nodze, raz na zawsze uwalniającej go od związanego z amputacją wysiłku.
OdpowiedzUsuń— Już ci mówiłem, nic mnie nie boli, a noga wcale nie jest za ciężka, naprawdę — w ramach udowodnienia ostrożnie puścił jego dłoń i ruszył do przodu, co jakiś czas obracając się przez ramię; zatrzymał się w połowie korytarza z zamiarem powrotu do swojego szczęścia, odwracając się na pięcie i uśmiechając się przy tym w tryumfalny sposób. — Widzisz? — trzy ostatnie kroki dzielące go od Rayne'a pokonał w pół biegu, rzucając się na jego szyję i oplatając ją swoimi rękami. — Jest cudownie — mruknął mu prosto do ucha, przy okazji lekko muskając je własnymi wargami. Mówiąc to miał na myśli całokształt składający się na wydarzenia tego dnia, przede wszystkim nowinę o wyjściu jego strażaka ze szpitala, które miało nastąpić już za kilka dni.
Uwielbiał siedzieć z nim w sali nawet całe dnie, lecz czasami, zwłaszcza po takich przeżyciach, dopadało go zmęczenie związane z długotrwałym przebywaniem poza domem i wczesnym wstawaniem, z którym tak trudno było mu wygrać. Niebo za oknem zaczynało już zmieniać barwę na znacznie ciemniejszą, kiedy przysiadł na brzegu jego łóżka i mocno objął go w pasie, pozwalając powiekom opaść chociaż na moment. Policzek przycisnął do jego ramienia, nie mogąc już doczekać się, aż oboje będą mogli do woli spędzać czas w mieszkaniu, nie musząc martwic się praktycznie o nic. — Następnej nocy widzę cię w domu mój drogi, pamiętaj — cmoknął go w usta, przeciągając pocałunek jak tylko się dało, nie mniej wątpił, by wypuścili Rayne'a już nazajutrz. Chociaż nikt nie zabroni mu mieć nadziei, może akurat stanie się kolejny cud i w progu sypialni, tuż z samego rana zobaczy stojącego w progu Rayne'a, otoczonego przez walizki i torby ze szpitalnym bagażem. Niechętnie odsunął się i zeskoczył z łóżka, szykując do przyjazdu Erica i powrotu do Diablo, który widywał Jake'a wyłącznie wieczorami, dostając od niego jedzenie i obowiązkowe głaskanie, nawet jeśli trwało tylko parę minut.
Jeszcze nigdy dni nie dłużyły mu się tak bardzo jak w czasie oczekiwania na usłyszenie daty, stanowiącej rayneowy klucz do wolności. Tradycyjnie przychodził do niego codziennie, próbując się odzywać jak najmniej kiedy odpoczywał po odbytej chemioterapii, na której samą wzmiankę Jake'owi robiło się niedobrze; starał się wtedy otwierać usta możliwie jak najrzadziej, ograniczając się do trzymania go za rękę i rytmicznego głaskania skóry jego dłoni. Poza tym milczenie w towarzystwie Rayne'a nigdy nie było przez Jake'a traktowane jako kara, a wisząca w powietrzu cisza nie miała nic wspólnego z poczuciem dyskomfortu czy potrzebą natychmiastowego powiedzenia czegokolwiek, byleby tylko ją czymś zapełnić. Od czasu do czasu lubił sobie z nim pomilczeć, chociaż o wiele bardziej uwielbiał chłonąć jego słowa i bez opamiętania wsłuchiwać się w kojący ton jego głosu, w którym zakochał się już od pierwszej chwili.
OdpowiedzUsuńTym razem postanowił wybrać się w odwiedziny trochę później, a skoro jak na razie miał dłuższe wolne od rehabilitanta Anthony'ego to nic nie stało na przeszkodzie, by wstać z łóżka chwilę po godzinie dziewiątej. Nie był pewien, czy charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi tylko mu się przyśnił, ale na wszelki wypadek otworzył oczy, niepewnie rozglądając się po sypialni w poszukiwaniu źródła odgłosów. W końcu w mieszkaniu przebywał tylko Diablo i on sam, a prócz niego klucze miał wyłącznie...
— Rayne! — przez parę sekund toczył walkę z utrudniającą wydostanie się z łóżka pościelą, by po pokonaniu tych małych trudności rzucić się na swojego strażaka i przy wykorzystaniu całej siły przewrócić go na plecy; może i Jakie wyglądał niepozornie, ale stęsknionego Jake'a stać było na o wiele więcej, co udowadniał z każdym kolejnym spontanicznym gestem. Ułożył się pomiędzy jego nogami, spoglądając na niego z góry spod przymrużonych powiek i odwzajemniając pocałunki co do jednego, zapominając o innych, nieco normalniejszych formach przywitania. Po upływie paru krótkich minut opamiętał się jednak do tego stopnia, by nieznacznie cofnąć się do tyłu, ani trochę nie tracąc przy tym na podtrzymywanej bliskości. — Dobrze, że już jesteś, twoja miłość się stęskniła — uśmiechnął się do niego łobuzersko, lekko marszcząc nosek i po raz ostatni przyciskając wargi do jego ust, nie mając dosyć i pragnąc więcej. A na całe szczęście od teraz nie musiał martwić się tym, czy danego dnia wystarczy mu czasu na nacieszenie się Athawayem do woli. — A teraz chodź na śniadanie — dzięki swojej nowej nodze szybko znalazł się w kuchni, mogąc samodzielnie zająć się przygotowywaniem jedzenia. Swobodnie manewrował po pomieszczeniu, wyciągając talerze i wstawiając wodę na herbatę, w międzyczasie nie spuszczając wzroku ze swojego kocura.
— Pójdziemy później na spacer? — zapytał, powoli kończąc jeść trzymanego w jednej dłoni tosta. W głowie układał plany na najbliższe godziny, chociaż z minuty na minutę zmieniał zdanie. Raz chciał wyjść wraz z nim na świeże powietrze, a drugi pozostać w domu, spędzając czas w salonie czy sypialni na oglądaniu filmów i przytulaniu się do Rayne'a. — Pójdziemy do parku — zadecydował, nie dając mu szansy dojść do głosu. Pogoda za oknem jak na tę porę roku była zbyt ładna, by nie jej nie wykorzystać, a poza tym Jake chciał wreszcie prawdziwie wypróbować swoją protezę, poddając ją próbie znacznie dłuższego dystansu, obejmującego co najmniej kilometr drogi.
Niecałe dwie godziny później był już gotowy do wyjścia, czekając jedynie na swojego najdroższego towarzysza; grzecznie przystanął nieopodal drzwi, opierając się plecami o ścianę i co chwila ponaglając Rayne'a, który jego zdaniem ubierał się za wolno. Jakie'mu brakowało tego typu atrakcji, jeszcze nie tak dawno będących poza jego zasięgiem; będąc w szpitalu mógł co najwyżej pomarzyć o długim spacerze, podobnie jak o innych, wpisujących się w normalny tryb życia. — Idziemy? — mruknął z wyraźnym zniecierpliwieniem, chociaż z jego twarzy nie schodził ten sam szeroki uśmiech, który pojawił się zaraz po przebudzeniu.
Może i dzieląca ich różnica wieku była całkiem duża, podobnie jak rozbieżność charakterów, jednak Jakie kochał swojego strażaka najmocniej na całym świecie, nieważne że już niedługo miał zmienić zawód i porzucić remizę. Był o niego zazdrosny nawet wtedy, kiedy nie miał ku temu najmniejszych powodów, chociaż widok eks swojego ukochanego dał mu ich aż nadto. Nie skomentował tego spotkania, ale wymowne, mocniejsze ściśnięcie dłoni Rayne'a mogło świadczyć o tym, że coś się zmieniło, na szczęście równie szybko wracając do normy. Nie chciał jednak działać auto-destrukcyjnie, a dobrowolne niszczenie dobrego humoru po głębszym zastanowieniu nie miało sensu, tym bardziej, że idący obok niego mężczyzna mimo wszystko należał wyłącznie do niego i żadna siła nie miała szansy ich rozdzielić, dlatego też postanowił nie zawracać sobie tym głowy. Zwłaszcza że sam Rayne najwyraźniej nie planował opowiedzieć mu o swoim byłym czegoś więcej, zapewne uznając związany z nim temat za definitywnie skończony i nie warty uwagi. Jakie niedaleki czas temu na własnej skórze poznał, że powroty do przeszłości na ogół nie wiążą się z niczym pozytywnym, a jeśli ich wspólna, dopiero co rozpoczęta teraźniejszość układała się bez zarzutów, wolał skupić się głównie na niej i dbać o to, by Rayne nigdy nie pożałował podjętej decyzji o zamieszkaniu tylko we dwoje.
OdpowiedzUsuńCzas, który spędzali dzieląc jedną szpitalną salę, nie bardzo przypominał Jake'owi ten, który od teraz będzie miał na co dzień, nawet jeśli już wcześniej przebywali w swoim towarzystwie dwadzieścia cztery godziny na dobę; musiał przyzwyczaić się do wspólnych śniadań czy obiadów, zasypiania i budzenia się tuż obok niego oraz do zarządzania długimi godzinami, które jak domyślał się nie mógł non stop spędzać przy Athawayu. Nie chciał, żeby Rayne znudził się nim tak szybko i musiał od czasu do czasu zająć się samym sobą, dając mu choć trochę swobody. W końcu przed uziemieniem na oddziale onkologii po jego mieszkaniu nie kręcił się żaden młodszy chłopak, który obecnie zakradł się do jego życia i nie zamierzał z niego zniknąć. Za bardzo pokochał gotującego mu mężczyznę, który zdaniem Lancastera bez problemu odnalazłby się jako szef kuchni, gdyby tylko rzeczywiście musiał raz na zawsze pożegnać się z remizą. A miał cichą nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie.
— Miałeś rację — powiedział, przyciskając wargi do jego policzka. — Robisz najlepszego kurczaka — podświadomie czuł, że właśnie rozpoczyna najcudowniejszy okres swojego życia, a fakt, iż tradycyjnie już zdążył ogarnąć go lekki strach, nie wpłynął w większej mierze na i tak dobre samopoczucie. Przecież od samego początku chciał zamieszkać ze swoim panem strażakiem, zatem tłumaczył sobie, że stresowanie się oficjalnym startem ich wkraczającego na poważniejszy etap związku nie powinno mieć miejsca, nawet w jakeowej głowie, wiecznie zabałaganionej przez chodzące za nim jak cień widmo potencjalnych powodów do zmartwień.
Odkąd przyszło mu żyć z nową nogą, późne wieczory upływały mu na polerowaniu metalowych części do momentu aż zaczęły się błyszczeć, chociaż był pewien, że za jakiś tydzień ten zapał całkowicie mu przejdzie i da sobie z tym spokój, nie opóźniając przez to czynności, które na ogół kończył dość prędko. Kiedy wreszcie udało mu się doprowadzić do porządku, najszybciej jak potrafił ruszył z powrotem do sypialni, wyginając wargi w uśmiechu na widok idealnie okrągłego łóżka i osoby, która samą swoją obecnością przyspieszała bicie jego serca; po cichu wślizgnął się pod kołdrę, jak zwykle wykorzystując Rayne'a jako poduszkę i przy okazji powoli wodząc palcem po skórze jego policzka.
— Cieszę się, że już jesteś — powtórzył któryś raz w ciągu jednego dnia, odwracając głowę i dosięgając do jego ust, które z początku ledwo zauważalnie musnął swoimi wargami, by sekundy później zamienić ten subtelny dotyk w bardziej intensywny pocałunek. — I zobaczysz, poradzimy sobie — mruknął, mając na myśli zwłaszcza kwestie przyszłej pracy i finansów, którymi wcześniej rzadko kiedy zaprzątał sobie głowę. — Z gorszymi rzeczami dawaliśmy sobie radę — kilkanaście minut później, po dodaniu dobranoc, kocham cię zamknął oczy, zasypiając z nieznikającym z jego twarzy uśmiechem.
Usuń— Raayne, przyjdziesz tutaj? — nie mógł powiedzieć, że się nudził, ale siedzenie na kanapie w salonie i gapienie się w ekran telewizora nie było jego ulubioną formą rozrywki. Dochodziła szesnasta i brak jakichkolwiek planów zaczynał go męczyć; przed oczami stanęły mu obrazy, które chętnie od razy wcieliłby w życie, chociaż nie był do końca pewien, czy wyjście z inicjatywą pasuje do jego charakteru. Kiedyś jednak musiał się przełamać, a skoro nic nie stało na przeszkodzie by spróbować od zaraz...
— Co robiłeś? — zapytał, po każdym wypowiedzianym słowie przybliżając się coraz bardziej. — Nie mówiłeś na co masz dzisiaj ochotę — nachylił się nad jego uchem, szepcząc krótkie: albo na kogo, bez czekania na odpowiedź usadawiając się na jego biodrach. W dalszym ciągu pozostawał tym uroczym i grzecznym Jakie'm, chociaż w trochę innej odsłonie niż zazwyczaj. Przygryzł dolną wargę, zabierając się za ściąganie z niego koszulki i badanie pod palcami struktury rayneowych mięśni, równocześnie wpijając się w jego wargi i walcząc z pokusą zejścia dłońmi nieco niżej, by w ostateczności i akcie odwagi zahaczyć palcami o guzik i zamek rozporka spodni. Niepewnie uniósł wzrok i skrzyżował go z spojrzeniem swojego strażaka, czekając na reakcję na zachowanie, którego sam po sobie się nie spodziewał.
Nie mógł się już wycofać ani zmienić zdania, chociaż tak jak się spodziewał, zapomniał o tej krótkotrwałej fali odwagi, zamieniając się na powrót w dawnego siebie. Na jego policzkach pojawiły się czerwone wypieki w momencie, w którym Rayne pozbył się jego spodni i bielizny, ale i to uczucie tak samo szybko zastąpione zostało przez ogarniającą go dawkę podniecenia, któremu poddał się bezgranicznie. Rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa ciarki w połączeniu z rayneowym dotykiem sprawiły, że odbierane impulsy stały się jeszcze bardziej intensywne, a odpowiedzi na nie, wysyłane przez ciało Jake'a były wyraźniejsze niż dotychczas; unosił i opuszczał biodra, a plecy wygiął w lekki łuk, podporządkowując się pod spokojne ruchy Rayne'a, nad którymi tym razem miał względną kontrolę. Podobało mu się spoglądanie na niego z góry, ciągłe utrzymywanie kontaktu wzrokowego i świadomość, że ma go tak blisko, w całości tylko dla siebie. Z nieznacznie rozchylonych ust tradycyjnie wydobywały się ciche pomruki i westchnięcia, a jego palce zaczepiały się o plecy strażaka, pozostawiając na skórze zaczerwienione ślady. Dłonie Rayne'a na jego pośladkach, szybszy oddech, zaciskające się mięśnie i dziesiątki innych czynników zaowocowały tym, że już po kilkunastu minutach mocno wtulał się w tors mężczyzny, powoli wypuszczając powietrze z płuc i wdychając zapach Athawaya, który tak bardzo uwielbiał. Mógłby tkwić w tej pozycji w nieskończoność, jedynie od czasu do czasu przerywając ciszę pocałunkami, ale kiedyś wypadało się ubrać, szczególnie że po dojściu do siebie zaczynało robić się trochę zimno. Po odszukaniu poszczególnych części garderoby porozrzucanej po salonie założył bokserki i spodnie, ale podobnie jak Rayne zrezygnował z włożenia koszulki, ogrzewając się poprzez przylgnięcie do jego boku. Najchętniej resztę dnia spędziłby w dokładnie taki sposób, ale dzwoniący natrętnie domofon zmusił go do odsunięcia się i zmierzenia morderczym spojrzeniem drzwi wyjściowe, już wkrótce mające wpuścić do środka tłum strażaków. Westchnął z lekkim poirytowaniem, wciągając koszulkę i bez zastanowienia wstając z kanapy; zachwiał się, gdy odczuł skutki niedawno zakończonego satysfakcjonującego zbliżenia, dlatego też oparł się o framugę drzwi czekając na nadejście nieproszonych gości, za którymi nie do końca przepadał. Oczywiście poza Erickiem.
OdpowiedzUsuńJake przywitał się ze wszystkimi uściskiem dłoni, chociaż jego twarz nie wyrażała żadnych pozytywniejszych emocji - z wyjątkiem tego krótkiego momentu, w trakcie którego zorientował się, że koszulka jego ukochanego odwrócona jest na lewą stronę, co mogło świadczyć o zakładaniu jej w pospiechu. Widok jednej drugiej remizy przywołał w pamięci wspomnienia tamtejszej kłótni z Rayne'm, o której wolałby zapomnieć, a także tego, co działo się w samym królestwie strażaków; bał się, że po opróżnieniu tych wszystkich puszek piwa niegdysiejsze gwizdy zamienią się w komentarze, które tym razem faktycznie wyprowadzą go z równowagi, ale przecież nie mógł zamknąć się w sypialni i zostawić Rayne'a samego z gośćmi, nawet jeśli przez cały ten czas miałby siedzieć i nie odezwać się ani słowem.
— Przyniosę szklanki — oznajmił, kiedy wszyscy porozsiadali się już na kanapie i fotelu, pozostawiając jeden z nich wolny; Jake odnalazł w tym mały plus: przynajmniej mógł wcisnąć się obok Rayne'a, do woli ignorując zajętych rozprawianiem się z puszką strażaków. — Pomożesz mi? — ruszył w kierunku kuchni, mając pewność, że jego kocur zaraz do niego dołączy. Naprawdę nie zależało mu na demonstrowaniu swojego niezadowolenia czy skreślaniu pracowników remizy już na samym wstępie, acz zmiana nastawienia bez ku temu powodów była niewykonalna. Chciał chociaż spróbować nie zrazić gości swoim zachowaniem, nad którym obiecał sobie, że będzie panował.
— Cieszysz się, że przyszli? — zapytał, w międzyczasie wyciągając szklanki. Nie wiedział czy Rayne nie woli napić się razem z kolegami - wprawdzie lekarz mu tego nie zabronił, szczególnie po opuszczeniu szpitala, zatem jego szklankę pozostawił pustą, a do swojej nalał soku.
Z salonu dochodziły już odgłosy ożywionych rozmów a po mieszkaniu roznosił się zapach pizzy, lecz Jake'owi nie spieszno było do powrotu; podszedł do Rayne'a i wykorzystując fakt, iż dzieliła ich także mała różnica wzrostu, schował twarz w zagłębieniu jego szyi i odetchnął głęboko, wyzbywając się negatywnych emocji, które napłynęły do niego wraz z nadejściem gości. — Może będziesz mógł dowiedzieć się co słychać w remizie... — mruknął ściszonym głosem, niedosłownie mówiąc o pracy, do której Rayne prawdopodobnie chciałby wrócić. Przed odsunięciem się cmoknął go prosto w usta, uśmiechając się i zabierając do powrotu do salonu, w którym czekało już kilkoro dużo starszych od niego mężczyzn, zgadując po usłyszanych fragmentach rozmów dobrze czujących się w rayneowym mieszkaniu. — Kocham cię — szepnął, biorąc do ręki trzy puste szklanki — Weź jeszcze talerzyki i wracaj — dodał, biorąc kolejny głęboki wdech i bez problemu pokonując dystans pomiędzy kuchnią a salonem. Nowa noga rzeczywiście znacznie ułatwiała poruszanie.
UsuńJakie właściwie sam nie był pewien, czy tym razem spotkanie z remizą wyszło lepiej niż to pierwsze, kojarzone głównie z mało pozytywnymi momentami. Wziął do siebie słowa Rayne'a i starał się nie być o niego przesadnie zazdrosnym - trochę zazdrosnym jego zdaniem musiał być - jednak nie zmieniło to faktu, że mało co szło po jego myśli. A przynajmniej nie było tak jak sobie wyobrażał, co poniekąd miało swoje plusy. Przez cały ten czas siedział wciśnięty obok swojego pana strażaka, uśmiechając się pod nosem kiedy ten zaczynał bawić się jego dłonią czy całować go na oczach kolegów; ten punkt programu bezsprzecznie podobał mu się najbardziej, nawet jeśli sam wolał trzymać ręce przy sobie i nie afiszować się ze swoimi uczuciami przy całkowicie obcych ludziach. Każdy z przybyłych gości w dalszym ciągu pozostawał dla niego nieznanym, praktycznie anonimowym mężczyzną i szczerze wątpił, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Poruszane przez nich tematy nie interesowały go ani trochę, dzięki czemu nie miał zbyt wielu okazji do odezwania się, chociaż i tak brakowało mu na to ochoty; tylko Rayne zwracał na niego uwagę, a jako że nigdy nie lubił być w samym jej centrum odpowiadało mu to w stu procentach. Pamiętał jednak, że obiecał przynajmniej spróbować ich polubić, a naprawdę nie chciał zawieść Rayne'a i nie sprostać jego oczekiwaniom, nie mniej przy takim stopniu konwersacji zawarcie nowych znajomości graniczyło z cudem. Mógł się założyć, że przysłuchiwanie się opowieściom o dzieciach, rodzinie i codziennym życiu poza remizą było w stanie bez problemu zanudzić większość dwudziestolatków, w których głowach nie układały się podobne przyszłościowe plany, ale dało mu to pretekst do zastanowienia się nad czymś, co dotychczas nie przechodziło przez jego umysł. Nie miał pojęcia czy Rayne podobnie jak jego koledzy myślał o założeniu rodziny, ustatkowaniu się i rozpoczęciu życia, jakie wiodły osoby w jego wieku, a domyślał się, że mało który mężczyzna z trzydziestką na karku może poszczycić się posiadaniem dużo młodszego chłopaka, nie wyobrażającego sobie siebie w roli kogoś więcej. Za bardzo skupił się na teraźniejszości, ewentualnie planowaniu maksymalnie kilku dni wprzód by uruchomić wyobraźnię i pomyśleć nad tym co wydarzy się za późniejszy okres czasu, jednak po przysłuchaniu się historiom strażaków zapragnął poznać zdanie Athawaya i dowiedzieć się, czy po cichu nie marzył o takim samym scenariuszu, może jedynie odrobinę zmodyfikowanym i różniącym się małymi detalami. Oczywiście nie mógł zapytać go o to wprost, ale przypadkowe poruszenie tego tematu w celu zaspokojenia własnej ciekawosci nie wydawało się być aż tak trudnym zadaniem, którego nie dałby rady wykonać ktoś taki jak on.
OdpowiedzUsuń— Szczerze? — mruknął, zaciskając palce na materiale jego koszulki. Musnął wargami jego usta, kończąc kolejny już w przeciągu tych paru minut pocałunek; czasami nie mógł wyjść z zadziwienia, że po tak dużej jak na jeden dzień wymianie czułości - ciągle miał przed oczami to co działo się na kanapie niedaleki czas temu - oboje nie mieli dosyć, non stop biorąc więcej i więcej. Ale nie narzekał, bo bliskość swojego kocura była dla Jakie'go zbyt cenna, żeby zrezygnował z niej po stwierdzeniu, że już wystarczy. — Mogą zostać tak długo jak chcą, jest w porządku — przytulił się do niego, mocno obejmując go w pasie i analizując, czy nie zadać krążącego mu po głowie pytania już teraz. W ostateczności uznał, że lepszym momentem będzie ten, kiedy późnym wieczorem oboje wylądują w sypialni, leżąc pod jedną kołdrą i tradycyjnie rozmawiając przyciszonym głosem na mało zobowiązujące tematy, w trakcie których Jake zazwyczaj zasypiał. — Ale chyba jednak się nie dogadamy — odsunął się i wzruszył ramionami, dając przy tym znać, że nie bardzo zależy mu na przełamywaniu lodów. Poza tym do tego potrzebna była obustronna inicjatywa, a Jake nie zamierzał i nie chciał brać wszystkiego na siebie, nawet jeśli zadowoliłby tym swojego ukochanego. — Tylko się tym nie przejmuj i chodź już, ponudzę się dalej — dodał tak cicho jak tylko potrafił.
Nie sądził jednak, że akurat stojący w korytarzu niedaleko kuchni dwaj młodsi, dopiero co rozpoczynający swoją przygodę z ogniem strażacy usłyszą i podchwycą temat, pozwalając Jake'owi pozostać w stanie tej pełnej nieświadomości. — Siadaj Jake, potrzebujemy jednego gracza — mimo swojego zobojętniałego nastawienia ucieszył się i po wymienieniu szybkiego spojrzenia z Rayne'em usiadł na kanapie, przejmując wciśniętego do ręki pada. Nawet nie zorientował się, kiedy w trakcie wspólnego zabijania wrogich zombie - wcześniej nie wiedział, że jego strażak ma w swoim asortymencie takie gry - jednocześnie naciskał na guziki i swobodnie rozmawiał z chłopakami, do których wkrótce dołączył Eric jako siły posiłkowe. — Trzech na jednego? — uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu, po wyeliminowaniu kolejnego przeciwnika odwracając głowę i przywołując do siebie Rayne'a, by choć trochę wyrównać tę liczebną przewagę. — Oszukują, musisz grać ze mną — oparł się o jego bok i położył ręce z padem na jego kolanach, tak by oboje mieli dostęp do porozmieszczanych na nich przycisków. Gdy na ekranie pojawiły się długie napisy wprowadzające gracza w następny level wykorzystał okazję i przybliżył się do rayneowego ucha, szepcząc zagłuszone przez gości zdanie, — albo może jednak się dogadamy, kocie —. Za oknem zaczynało się ściemniać, ale obecność gości chyba po raz pierwszy prawie wcale mu nie przeszkadzała; równie dobrze mogli jeszcze pograć, zjeść przygotowaną przez niego i Rayne'a kolację i poznać się trochę bliżej, jeśli starszym stażem i wiekiem strażakom najwyraźniej się do tego nie spieszyło, w porównaniu z młodszymi pracownikami remizy.
UsuńJakie dawno nie przeżył tak obfitującego w wydarzenia dnia, ale nie był ani trochę zmęczony, dlatego też bez protestów przystał na propozycję odnoszącą się do wzięcia wspólnego prysznica, chociaż właściwie to nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Zaciągnięcie go siłą do łazienki spodobało mu się jednak na tyle, że chętnie powtórzyłby to w niedalekiej przyszłości, zwłaszcza że była to idealna okazja do ponownego poddania się dotykowi Rayne'a, którego potrzebował mimo otrzymanej już tego dnia jego sporej dawki. Nie miał większego problemu z rozebraniem się i stanięciem przed nim w ciasnej kabinie prysznicowej, przymykając oczy i uśmiechając się, kiedy pierwsze krople ciepłej wody spłynęły po jego ramieniu, pozostawiając na skórze lekkie ciarki. Przylgnął plecami do jednej ze ścianek, odwzajemniając każdą pieszczotę i odpowiadając na nie cichymi westchnięciami prosto do ucha swojego strażaka, które tym razem zagłuszał dźwięk spadającej na kafelkową posadzkę wody. Uwielbiał sposób w jaki pokryte mydłem dłonie Rayne'a sunęły po jego ciele i równie mocno lubił moment, w którym oboje byli już okryci ręcznikami, szykując się do wskoczenia pod kołdrę i ogrzewania się za pomocą długiego, najlepiej całonocnego przytulania. W trakcie ubierania się - poza założeniem koszulki, której wolał na sobie nie mieć w łóżku - układał w głowie scenariusz rozmowy, którą zgodnie z planem chciał przeprowadzić, a zbliżające się wielkimi krokami urodziny Rayne'a jedynie podsycały chęci do poznania tego, co nieoczekiwanie za sprawą gości z remizy tak go zainteresowało.
OdpowiedzUsuń— Hm, co mówiłeś? — leżenie tuż obok Rayne'a, z policzkiem przyciśniętym do jego klatki piersiowej w połączeniu z głaskaniem skutecznie go zdekoncentrowały, odwracając uwagę od tego co działo się wokół niego. Uniósł wzrok i natrafił spojrzeniem na oczy swojego strażaka, biorąc głęboki oddech i wykonując pierwszy krok do wyrzucenia z siebie jednego z pytań. — Myślałem o tym, o czym mówili dzisiaj twoi koledzy — obrócił się na prawy bok, opuszkiem palca przejeżdżając po wewnętrznej stronie jego dłoni. Tak dalekie wybieganie w przyszłość może i nie było najlepszym pomysłem, chociaż dla Jake'a rozmowa miała wyłącznie charakter czysto neutralny, nie związany z nim samym. Nie mógł jednak ręczyć za to, co pomyśli sobie Rayne i nie miał pojęcia jak zareaguje, ale skoro w jego opinii było to tylko zaspokojenie ciekawości i pociągnięcie dalej tematu, do którego wcześniej nie zamierzał się przyłączyć...
— Nie planowałeś nigdy być takim jak oni? Wiesz, ustatkowanym mężczyzną z rodziną, poważniej niż teraz — przez cały czas wpatrywał się prosto w jego oczy, próbując walczyć ze zmęczeniem, które powoli zaczynał odczuwać; spanie było jednak ostatnią rzeczą na której by mu zależało, w porównaniu z usłyszeniem odpowiedzi z ust swojego ukochanego. Przytulił się do niego mocniej i pozwolił powiekom opaść, lecz nie przerywał mówienia tym samym przyciszonym głosem, którego używał zawsze po zgaszeniu świateł - jeśli nie liczyć nocnej lampki, która swoją poświatą tworzyła prawie że romantyczny klimat. — Czy podoba ci się tak jak jest? — nieznacznie podniósł się do góry i w ramach typowej zaczepki musnął wargami jego usta, sekundy później całując go z większym zaangażowaniem, co nie przypominało zwykłego buziaka na dobranoc. I o to Jakie'mu chodziło.
Naprawdę próbował nie narobić zbytniego hałasu, ale wątpił by te starania przyniosły oczekiwany skutek. Opuszczenie sypialni, w dodatku niepostrzeżenie, było sporym wyzwaniem, nie mniej jakimś cudem udało mu się nie obudzić smacznie śpiącego Rayne'a i jak cień przemknąć przez uchylone drzwi, co było jego najważniejszym celem i misją w jednym. Chyba jeszcze nigdy nie brał udział w tak rzetelnie przygotowanej konspiracji, zwłaszcza odbywanej o porze, w której zazwyczaj jeszcze spał. Dla Rayne'a mógł poświęcić się na każdej płaszczyźnie ich wspólnego życia, a fakt, iż wciągnięty w to Eric zgodził się pomóc i o tej nieludzkiej godzinie dostarczyć do domu przyrządzoną przez Jake'a listę drobnych zakupów tylko poprawiał jego dobry humor. Cieszył się, że Eric spełniał prośby młodszego kumpla, nawet jeśli czasami prawdopodobnie nie miał na to ochoty, chociaż to mogły być domysły, uzupełniające długą listę jakeowych powodów do zmartwień.
Usuń— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie! — obudził go głośnym wykrzyknięciem życzeń tuż nad jego głową, wcześniej usadawiając się na pościeli w jego nogach. W ręku trzymał talerzyk z kawałkiem mini-dużego czekoladowego tortu, na środku którego wbita była jedna paląca się świeczka. — Najpierw zdmuchnij i pomyśl życzenie — uśmiechnął się szeroko, zachęcając zaspanego jeszcze Rayne'a do oficjalnego rozpoczęcia urodzin, które Jake miał w planach świętować cały dzień, aż do wieczora.
Uśmiech Rayne'a w pełni zrekompensował mu wyjątkowo wczesną pobudkę i pozwolił zacząć dzień tak, jak powinien rozpoczynać się każdy wymarzony poranek. Sam Jakie także uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu, by sekundy później przycisnąć je do warg strażaka i złożyć na nich długi, urodzinowy pocałunek. Przez noc zapomniał już o wczorajszej rozmowie, którą z jednej strony przyjął z ulgą; zaspokoił swoją ciekawość i zgadzał się, że w ich przypadku myślenie o czymś poważniejszym musiało zostać odłożone na później, a podobna rozmowa przeprowadzona może dopiero za rok, półtora. Dalej jednak przyłapywał się na rozmyślaniu o tym, jaką ilością czasu mógł jeszcze do woli dysponować, przez co wizja czekania na coś, co mogło nigdy nie nadejść trochę go przerażała, nawet jeśli nie był kompletnie gotowy do przeskoczenia na wyższy etap ich związku. Nie miał pojęcia czy to szpital zafundował mu nawyk w postaci wiecznego kalkulowania, ale wiedział że minie jeszcze sporo czasu, zanim wszystko wróci do normalności. Póki co sam potrzebował troski ze strony Rayne'a, a na wpuszczenie do domu nowego lokatora przyjdzie jeszcze pora; ewentualnie zawsze mogli wziąć pod uwagę przygarnięcie drugiego zwierzaka, chociaż domyślał się, że w ich sytuacji posiadanie Diablo w zupełności wystarczy.
OdpowiedzUsuńMógłby nie wychodzić z łóżka i nie kończyć tej przydługiej jak na niego fali życzeń, ale kiedyś wypadało doprowadzić się do porządku i zrobić coś bardziej zajmującego od całowania się z miłością swojego życia, co dla Jake'a stanowiło ulubione, figurujące na pierwszym miejscu zajęcie. Westchnął cicho, żegnając się kolejnym buziakiem, by następnie udać się do łazienki w asyście przedłużającego się ziewnięcia. W ramach przebudzenia wziął szybki prysznic, acz ten nie sprawił mu takiej przyjemności jak wczorajszy czy każdy inny, brany razem z Rayne'em. Ściekająca mu po włosach woda umożliwiła mu jednak odgonienie potrzeby pójścia spać, przywracając siły utracone na wypełnianiu misji będącej startem rayneowych urodzin.
— Co robisz, mój drogi solenizancie? — usiadł tuż obok niego na kanapie, spoglądając mu przez ramię na ekran laptopa. Kątem oka, chwilę przed zamknięciem strony, dostrzegł dobrze sobie znane logo banku, lecz z miny Rayne'a ciężko było odczytać czy emocje związane z wejściem na stronę były pozytywne czy też wręcz przeciwnie. Mimo iż nie zadawał pytań wiedział, że ich sytuacja materiala pozostawiała wiele do życzenia; żałował, że przynajmniej na razie nie mógł dokładać się do tego wspólnego budżetu, nie mniej obiecał sobie, że po odebraniu wyników rutynowej, kontrolnej wizyty na oddziale, która wyznaczona była na za nieco ponad miesiąc, solidnie weźmie się za szukanie dla siebie pracy z nadzieją, że ktoś zgodzi się na przyjęcie niedoświadczonego dwudziestolatka bez studiów.
— Może coś obejrzymy skoro już odpaliłeś laptopa? — nie miał zamiaru patrzeć, jak jego ukochany zamartwia się w dzień swoich trzydziestych urodzin, a zmiana tematu czasami przynosiła najskuteczniejsze rezultaty, podobnie jak działanie zapobiegawcze, bo w dalszym ciągu nie był pewien, czy widok bankowego salda mógł aż tak przygnębić i zniszczyć dzień.
— Zaczekaj — wyciągnął rękę i chwycił leżący na fotelu miękki koc, nakrywając ich obu i przytulając się mocno do jego boku. Brakowało tylko Diablo, acz nie minęło pięć minut, a zaciekawiony kot wychylił głowę zza lekko uchylonych drzwi, wskakując na kanapę i lustrując swoich właścicieli błyszczącymi ślepiami. — I wszyscy w komplecie — uśmiechnął się i musnął wargami skroń swojego strażaka, by w drugiej kolejności podstępem przejąć komputer i położyć go na swoich kolanach. — To co oglądamy? — mruknął mu cicho na ucho, chcąc tego dnia spełnić każde jego drobne życzenie, nie ważne czy związane z doborem filmu czy z czymś zupełnie innym. W końcu to było jego święto, dlatego też wybór rozrywki przypadał nie Jake'owi, a mężczyźnie, którego zachcianki był gotów urzeczywistnić bez cienia sprzeciwu.
Oczywiście, że chciałby pojechać z Rayne'em na wakacje i chociaż na chwile odciąć się od Bostonu. Najchętniej już teraz zacząłby się pakować i szukać w odmętach internetu jakiegoś idealnie nadającego się dla nich miejsca, ale wiedział, że oboje muszą zaczekać przynajmniej tych parę miesięcy, jeśli nie do lata to do nadejścia wiosny. Wyprawy odbywane w połowie listopada raczej nie były dobrym pomysłem, chyba że zależało im na marznięciu i sporadycznym wychodzeniu na zewnątrz, podobnie jak działo się to teraz, kiedy większość czasu spędzali w ciepłym mieszkaniu, siedząc pod kocem i odhaczając na liście kolejny już obejrzany film. Jakie nie miał specjalnych wymogów czy zawyżonych oczekiwań względem planowanego z tak dużym wyprzedzeniem wyjazdu; równie dobrze mogli wybrać się za miasto, sypiać pod namiotem rozłożonym gdzieś nad brzegiem jeziora, a jedzenie przygotowywać za pomocą rozpalonego ogniska i długich patyków. Liczyła się dla niego tylko i wyłącznie obecność Athawaya i możliwość spędzania z nim każdej chwili, nie ważne gdzie i w jakich warunkach.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się, sięgając po jego rękę i splatając ze sobą ich palce. Rzadko kiedy będąc chociażby na zwykłym spacerze mieli okazję zachowywać się jak prawdziwa wpatrzona w siebie para, a skoro obecnie nie potrzebował już asekuracji przy przemierzaniu tras, mógł nadrobić to, co stracił dzięki szpitalowi. Pociągnął go lekko do przodu, idąc w milczeniu przerywanym głośnym szumem wiatru czy łamanych pod podeszwami butów gałązek, których na parkowych ścieżkach było wyjątkowo dużo. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy jego oczom ukazało się rosnące na kilkanaście metrów wzwyż drzewo, na pierwszy rzut oka niczym nie różniące się od pozostałych, identycznych drzew pokrytych pomarańczowo czerwonymi liśćmi. W innych okolicznościach zapewne nawet nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby nie to, że już po upływie raptem kilku sekund plecy Rayne'a przyciskały korę. Sam Jakie wyciągnął ręce do przodu i oparł dłonie o tę szorstką powierzchnię, jednocześnie uniemożliwiając strażakowi uwolnienie się z tej nietypowej pułapki; uwielbiał przytulać się do niego w ten sposób i nie przeszkadzała mu nawet ta lekka różnica wzrostu, którą od czasu do czasu mógł uważać za uroczą.
— Gdziekolwiek chcesz — cmoknął go w usta, mrużąc oczy nastawione na działanie ostatnich promieni słonecznych. — Może na wieś, wiesz, świeże powietrze, łąki... — miał cichą nadzieję, że jego ukochany zrozumie co poniekąd miał na myśli, chociaż generalnie po jego głowie nie krążyły hasła bezpośrednio związane tym, co można by robić na takiej otwartej przestrzeni. Opuścił ręce wzdłuż tułowia i zrobił dwa kroki do tyłu, uformowanym z kącików ust uśmiechem zachęcając Rayne'a do pójścia za nim. — Robi się zimno, chodź już do domu — zamiast jednak ruszyć do przodu ponownie przylgnął ciałem do jego ciała, mocno obejmując go w pasie i szepcząc, jak bardzo go kocha, co stanowiło pewnego rodzaju urodzinowy prezent. Na nic lepszego w obecnej sytuacji niestety nie było go stać.
Jakiś czas po powrocie do mieszkania siedział już na kanapie w salonie, trzymając przysypiającego mu na kolanach Diablo i głaszcząc go po grzbiecie. Domyślał się, że niedługo zgodnie z wcześniejszym telefonem wpadnie Eric, dlatego też wolał nie zaczynać już robienia czegokolwiek, co i tak miało zostać prędzej czy później przerwane. A w końcu spokojne odpoczywanie w salonie nie było wcale takie złe, chociaż niekiedy tęsknił za własnym pokojem, co nie znaczyło, że tutaj, w nowym domu nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca.
— W parku wspominałeś o chodzeniu na badania i konsultacje — nie lubił o tym mówić, ale jeśli Rayne'a rzeczywiście martwił się stanem konta to musiał to z siebie wyrzucić. — Jeszcze trochę i będę miał za sobą swoją kontrolę — wzdrygnął się na myśl o czekających go torturach, ale kontynuował. — A jak już wszystko będzie jasne to znajdę coś dla siebie. Jakąś fajną pracę — uściślił, postanawiając już nazajutrz przewertować internetowo papierowe ogłoszenia. — O ile w ogóle takie istnieją — dodał w tym samym momencie, w którym rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.
UsuńJakie wątpił, aby siedząc w salonie z laptopem na kolanach - zresztą podobnie jak Rayne - udało mu się cokolwiek znaleźć, ale mimo tego zajrzał chyba na każdą stronę z miejscowymi ogłoszeniami, jednak jak dotąd żadne z nich nie przykuło jego wzroku na dłużej niż parę sekund. Po szybkim przeczytaniu wymagań potencjalnych pracodawców od razu zamykał okienko, powoli zaczynając tracić nadzieję na to, iż kiedykolwiek ktoś odważy się go zatrudnić. W odróżnieniu od Athawaya nie posiadał doświadczenia, choć to mógł ostatecznie wytłumaczyć swoim wiekiem, a ukończoną szkołę średnią miał prawdopodobnie każdy mieszkaniec Bostonu. A przynajmniej jego większa część. W razie gdyby postanowił wysłać CV, nie znalazłoby się w nim wartego uwagi, jednocześnie z góry skreślając go w oczach osób czytających podania; zdawał sobie też sprawę z tego, że z protezą nogi nie mógł aplikować o to, do czego ewentualnie nadawałaby się dwudziestolatek bez studiów, co dołowało go jeszcze bardziej. Zależało mu na dokładaniu się do czynszu i zakupów oraz na uniezależnieniu się od Rayne'a w kwestiach finansowych, ale co zrobić jeśli szanse na comiesięczne zdobywanie własnych pieniędzy były tak nikłe? Był stuprocentowo przekonany, że chociaż jego ukochany strażak bez problemu dostanie coś nowego i cały czas trzymał za niego mocno kciuki, ale świadomość, że sam najpewniej nie otrzyma ani jednej zwrotnej odpowiedzi nie pozwalała mu cieszyć się z tego tak bardzo jak było w rzeczywistości. Odłożył komputer na stolik w tym samym momencie, w którym rozległ się dzwonek do drzwi, odwracający jego uwagę od krążących po głowie nieuchwytnych ofertach pracy, będących daleko poza jego zasięgiem jego rąk. Wstał z kanapy gdy tylko usłyszał urywki toczonej rozmowy, po cichu kierując się w stronę jego źródła; zatrzymał się w w połowie drogi, a na jego twarzy na krótki moment zagościł wyraz zdziwienia, kiedy Athaway wszedł do pomieszczenia z na oko trzyletnim chłopcem, którego Jake widział może cztery razy od dnia przeprowadzki. Ani trochę nie zdziwił go jednak wybór sąsiadki, a jej decyzję uważał za najlepszą; w końcu Rayne idealnie nadawał się na opiekuna, nawet dla takiego malucha, który ledwo co mówił i chodził. Sam znał go doskonale od tej opiekuńczej i troszkliwszej strony, zatem był pewien, że z jego drobnym wsparciem poradzi sobie w tym kilkugodzinnym zajmowaniu się Mattem. A skoro Rayne naprawdę planował w przyszłości założyć własną rodzinę, to wcześniejsze praktyki bez wątpienia mu się przydadzą.
OdpowiedzUsuń— Cześć — uśmiechnął się, lekko pochylając nad chłopcem żeby nie musieć mówić do niego z góry. W jego byłej rodzinie nie było zbyt wielu dzieciaków, a Jake jeszcze jako nastolatek uchodził za jednego z młodszych Lancasterów, acz sądził, że i tak o wiele łatwiej rozmawiałoby mu się z prawie obcym trzylatkiem niż z przykładowo ze strażakami, z którymi paradoksalnie powinien odnaleźć wspólny język. I nie ważne, że Matt i rozmowy to dwa całkowicie odległe zjawiska, których aktualnie nie łączyło kompletnie nic.
— Chcesz się przywitać z kotkiem? — okrążył zalegającą na podłodze torbę z zabawkami zauważając siedzącego na kuchennym parapecie Diablo, którego bez słowa zgarnął w obie ręce. Nie wiedział czym sobie na to zasłużył, ale jego miauczący ulubieniec jeszcze nigdy nie wyrywał się, nie drapał ani nie demonstrował swojego kociego niezadowolenia w żaden inny sposób, dzięki czemu mógł spokojnie usiąść z nim na dywanie i pozwolić chłopcu pogłaskać go po grzbiecie. — Rayne — zaczął, unosząc wzrok na swojego strażaka. Oparł się plecami o brzeg kanapy, wciąż trzymając wyraźnie znudzonego kota, na którego Matt także już nie zwracał większej uwagi, pochłonięty wyciąganiem przyniesionych ze sobą rzeczy — w co będziecie się bawić? Może układanie klocków? — nie ukrywał lekkiego rozbawienia całą tą sytuacją, co łatwo dało się wyczuć z tonu jego głosu.
Zamierzał po cichu obserwować i ograniczać się do patrzenia na swojego pana strażaka w akcji; wstał i wypuścił Diablo, a po upewnieniu się, że dziecko nie patrzy, trzykrotnie cmoknął Rayne'a prosto w usta, zaczepiając się palcami o materiał jego koszulki. — Jednak dzieci do ciebie pasują, kocie — mruknął mu na ucho, dochodząc do wniosku, że tamtejsze rayneowe wyznanie odnośnie założenia rodziny w gruncie rzeczy nie było aż tak odrealnione jak początkowo myślał.
UsuńZaraz po usłyszeniu rayneowej prośby upuścił salon, udając się prosto do kuchni w celach zrobienia herbaty. Może i nie był to wystarczający objaw pomocy na jaki było go stać, ale skoro Athaway tak dobrze radził sobie w opiece nad Mattem, to sam Jake nie widział sensu w ingerowaniu czy wytrącającym go z rytmu przeszkadzaniu. Mógł na co najwyżej nasłuchiwać dochodzących aż do kuchni dźwięków, które nagle przerwało donośne miauknięcie domagającego się uwagi zwierzaka, znudzonego obserwowaniem dwójki układających budowle z klocków ludzi. Diablo nigdy nie musiał chociażby dwukrotnie ponawiać prób stanięcia w centrum; Jake w trakcie czekania na zagotowanie się wody ściągnął go ze stołu i mocno objął jedną ręką przyciskając do siebie, a drugą głaskał go za uszami, potęgując falę cichych mruknięć. Jeszcze nigdy nie przywiązał się do żadnego zwierzaka tak mocno jak do Diablo, który zapewne nieświadomie stał się mistrzem w poprawianiu mu humoru i odciąganiu myśli od rzeczy, o których dla własnego spokoju nie powinien rozmyślać. Przez ten krótki okres czasu zdążył się już przyzwyczaić do trybu życia jaki wiódł razem z Rayne'em, dzięki czemu coraz częściej w jego harmonogramie dnia zaczynało brakować miejsca na niegdyś nieodłączne zamartwiania się, lecz mimo tego nie zapominał o nabierających coraz wyraźniejszych kształtów problemach finansowych i widmie kontrolnej wizyty, od której w pewnym sensie mogło zależeć wszystko. Dawno nie czuł się tak dobrze jak teraz, ale nie przeszkadzało mu to w sporadycznym zastanawianiu się nad tym, co przyniosą badania; nie był ani trochę gotowy na powtórkę z rozrywki, ale przynajmniej miał to miauczące mu w ramionach stworzenie, idealnie odpędzające to co powinno trzymać się od niego z daleka. No i miał Rayne'a, a w końcu to on był dla niego najważniejszy.
OdpowiedzUsuń— Panowie, przerwa na herbatę? — jakimś sposobem udało mu się donieść w całości aż trzy kubki i bezpiecznie postawić je na stoliku, nie potykając się po drodze o żaden z klocków. Pod jego nieobecności już wcześniej duża budowla wzrosła dwukrotnie, zatem krótka przerwa była wręcz wskazana. A oglądanie bajek w trakcie jej trwania również powinno spodobać się Mattowi. Chwycił w dłoń pilota od telewizora i usiadł na kanapie, czekając aż ta dwójka budowniczych lada moment do niego dołączy.
— To co oglądamy? — zwrócił się w stronę dzieciaka, w międzyczasie wyszukując odpowiedni do jego wieku kanał. Wyraz jego twarzy dał mu jasno do zrozumienia, co mogło ewentualnie zostać wyświetlane na ekranie, w związku z czym po upływie może dwóch minut salon wypełnił się dźwiękami piosenki, tradycyjnie rozpoczynającej każdą kreskówkę, w tym wypadku o całkowicie nieznanym Jake'owi tytule. Sam skupiał się bardziej na osobie siedzącej po jego lewej stronie niżeli na tym co aktualnie działo się wokoło, ale nawet w obecności małego gościa nie umiał przejść obojętnie obok Rayne'a, chociaż i tak ograniczał się do posyłania w jego kierunku ukradkowych spojrzeń. Poza zupełnie przypadkowym trącaniem jego dłoni, co robił tylko wtedy, kiedy miał pewność, że Matt nie patrzy.
— Rayne — zaczął, obracając w rękach wciąż lekko gorący kubek. Wcale nie chciał jeszcze bardziej utrudniać mu pracy, ale ten nagle zrodzony w jego głowie pomysł wydał mu się kuszący; a skoro Athaway po części sam tego chciał... — może opowiesz Mattowi bajkę? Rayne potrafi opowiadać najfajniejsze bajki o strażakach — zwrócił się do chłopca, uśmiechając się pod nosem na samą myśl o tym, co podstępem przygotował dla swojego ukochanego. — A później pomożesz mi przygotować coś dobrego do zjedzenia — dodał, na co odpowiedzią było głośne i ożywione taaak. Odwrócił się przez ramię i rzucił okiem na Rayne'a, posyłając mu spojrzenie w typie: wiesz, że cię kocham, czekając, aż miłość jego życia ponownie przejmie dowodzenie.
Jake także początkowo myślał, że będzie o wiele gorzej, jednak kiedy było już po wszystkim, miał podobne odczucia co Rayne. Może i nie miał zbyt dużego udziału przy opiece nad młodym, ale i tak był zdania, że to nie było takie trudne jakby mogło by się wydawać; brał też pod uwagę to, że trafiło im się wyjątkowo proste w obsłudze dziecko, acz po głębszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że ten malutki sukces to wyłącznie zasługa Athawaya. Wolał nie wspominać o tym, iż bez problemu sprawdziłby się on w roli pełnoetatowego opiekuna dla dzieci, mając przed oczami wyraz jego twarzy chwilę po wmanewrowaniu go w opowiadanie bajki. Jake nie mógł nic na to poradzić; uwielbiał słuchać głosu Rayne'a, zatem użycie tego drobnego podstępu było dla niego w pełni wytłumaczone. A ponoć cel uświęca środki. Poza tym oboje byli wciąż na etapie poszukiwania pracy, a tak szybkie, inspirowane jednodniowym wrażeniem propozycje z tego względu powinny zostać odłożone w czasie. Wiedział, że w dalszym ciągu myśli jak typowy dwudziestolatek, który na ogół nie podchodzi zbyt poważnie do spraw związanych z przyszłą, najlepiej jak najdłuższej trwającą pracą, a myśl o poważniejszej opiece nad dziećmi była tylko jednym z tych głupszych pomysłów, jakie pod wpływem emocji mogły przyjść mu do głowy. Od czasu do czasu za prośbą sąsiadki mogli wziąć Matta do siebie i wspólnie poukładać budowle z klocków, które najpewniej będą znajdować w najróżniejszych miejscach mieszkania jeszcze przez dłuższy okres, lecz wiązanie z tym planów na przyszłość chyba nie miało większego sensu.
OdpowiedzUsuń— Nie jesteś już na mnie zły za tę bajkę? — zapytał czysto retorycznie, gdyż każdy z pocałunków był tego oczywistym zaprzeczeniem. — Lubię ich słuchać — uśmiechnął się lekko i nieznacznie odchylił głowę do tyłu, przymykając powieki i podporządkowując się pod będące wyznacznikiem jego zachowania wargi Rayne'a. Dalej nie potrafił zobojętnieć i przyzwyczaić się do takiego rodzaju formy dotyku, przez co stawał się wyczulony nawet na to najbardziej delikatne muśnięcie. Ale nie narzekał. Westchnął cicho, opierając się o jego bok, w przerwie na rozpatrywanie tych kuszących propozycji ponownie łącząc ze sobą ich usta; dobrowolne oderwanie się od niego graniczyło z niemożliwością, a samemu Jake'owi ewidentnie brakowało silnej woli i przede wszystkim chęci, żeby to przerwać. Pragnął go na wszystkie możliwe sposoby, każdego kolejnego dnia coraz mocniej, i nie liczyło się to, że nie zawsze odważał się to udowodnić. Wystarczała mu jego obecność i towarzyszące jej wymiany czułości, serwowane o każdej porze dnia czy nocy, chociaż nie mógł powiedzieć, że wizja prysznica ani trochę go do siebie nie przyciągała.
— Możemy teraz razem poleżeć, później wziąć prysznic i pójść spać — ułożył się na tyle wygodnie na ile pozwalało na to ograniczone miejsce na kanapie, obowiązkowo przytulając się do swojego pana strażaka. Było jeszcze dosyć wcześnie, ale już nie mógł doczekać się nadejścia grudnia i wspólnie spędzonych świąt oraz ostatniego dnia roku. Był pewien, że będą one najlepszymi jakie dotychczas przeżył, podobnie jak te minione miesiące, które pomimo choroby również zaliczał do tej kategorii. — I naprawdę dobrze ci poszła ta opieka nad Mattem — odsunął się i spojrzał mu w oczy, kładąc dłoń na jego karku. Nie zawsze musiał zachowywać się grzecznie, szczególnie wobec osoby, w której był bezgranicznie zakochany.
— Ale teraz możesz zająć się kimś innym — Jakie wstał i złapał go za rękę, powoli ciągnąc w kierunku łazienki; po chwili opierał się już plecami o kafelkową ścianę, przez ramię Rayne'a zerkając na kabinę prysznica. — Pomożesz mi się rozebrać, kocie? — mruknął, łapiąc za materiał jego koszulki i unosząc ją do góry. Opuszkami palców nakreślił szlaczek wzdłuż jego klatki piersiowej, zatrzymując się na podbrzuszu i pasku od spodni, uśmiechając się przy tym w ten sam, typowy dla siebie sposób. Przecież dalej był jego niewinnym Jakie'm.
UsuńPowinien się już chyba przyzwyczaić do tych mało zwyczajnych pobudek organizowanych przez Diablo, ale i tak za każdym razem przeżywał krótki miniszok, kiedy zaraz po otworzeniu oczu zauważał wpatrującego się, siedzącego na jego brzuchu kota. Nie miał pojęcia dlaczego zwierzak upodobał sobie właśnie takie miejsce do wylegiwania się, ale nie miał zamiaru go tego oduczać; zamiast tego złapał go obiema rękami i położył na brzegu łóżka, w ramach powitania głaszcząc po głowie i grzbiecie. Wskazówki zegara zatrzymały się na dość wczesnej porze, jednak Rayne nie musiał wołać go dwa razy. Powoli podniósł się do pozycji siedzącej, przenosząc wzrok na okienną szybę; na zewnątrz panowała typowo grudniowa pogoda, chociaż na chodnikach zalegała ledwo zauważalna, cienka warstwa śniegu. Pomimo tego czuł świąteczny klimat mocniej niż zazwyczaj, nie wiedząc, czy było w tym coś złego czy wręcz przeciwnie. Nie mógł doczekać się świąt spędzonych z Rayne'm i jego rodziną, jednocześnie trochę się ich obawiając. W końcu państwo Athaway wbrew całej sympatii jaką ich darzył w dalszym ciągu byli dla niego kompletnie obcymi ludźmi, z którymi nie umiał się dogadać i podtrzymać jakiejkolwiek konwersacji dłużej niż przez parę minut, a nie chciał, by przez jego obecność atmosfera wokół stołu stała się napięta i mało rodzinna. Oczywiście cieszył się, że go zaprosili, chociaż równie dobrze nie musieli, acz przez niepewność i niewiedzę dotyczącą tego jak będzie wyglądał wieczór, zazwyczaj dobry świąteczny humor zastąpiła rosnąca z minuty na minutę trema. Poza tym jeszcze nigdy nie spędzał świąt poza miejscem, w którym kiedyś mieszkał - nazwanie go domem już nie przeszłoby mu przez gardło - i zastanawiał się, co takiego będą robić jego rodzice; czy wigilia będzie wyglądała tak jak zawsze, czy może w tym roku z wiadomych powodów coś się zmieni.
OdpowiedzUsuń— Już idę! — jak na razie postanowił dać sobie spokój z martwieniem się na zapas. Ruszył prosto do kuchni, uśmiechając się na widok swojego osobistego kucharza i zapachów, które rozchodziły się po całym pomieszczeniu, dodatkowo przypominając o tym, jaki jest dzień. — Mogłeś mnie obudzić, pomógłbym ci — powiedział wciąż lekko zaspanym głosem, podchodząc i na dzień dobry całując go w usta. Jakeowa pomoc pewnie i tak ograniczyłaby się wyłącznie do przeszkadzania, więc może i dobrze, że Rayne wolał zrobić to sam, dwa razy szybciej. Usiadł i zabrał się za jedzenie śniadania, dzięki temu powstrzymując się od zadania pytań, które od momentu przebudzenia chodziły mu po głowie; był ciekaw jak w rodzinnym domu Rayne'a obchodzi się święta, czego miałby się w związku z tym spodziewać i jak się zachować, ale koniec końców uznał, że wszystkiego dowie się już na miejscu, zaspokajając ciekawość dopiero za tych parę godzin. — Właśnie — zaczął, obracając w dłoni kubek z herbatą — możemy dzisiaj zabrać Diablo ze sobą? — spojrzał na niego z miną, której nie sposób było odmówić. Dla swojego ulubionego zwierzaka miał już kupioną nową kocią zabawkę, którą musiał wręczyć w odpowiednim czasie, a oprócz tego chciał mieć przy sobie też kota, by poczuć się bardziej jak w domu. — Weźmiemy go — odpowiedział za niego, nie dając mu szansy dojść do głosu.
Zbliżała się pora wyjścia, a poziom zdenerwowania Jake'a niebezpiecznie zbliżał się ku możliwemu do osiągnięcia maksimum, ale starał się tego nie okazywać i traktować ten dzień tak jak w poprzednich latach, a wyprawę do rodziców Rayne'a jako zwyczajną kolację, co nie zmieniało faktu, że chciał wypaść jak najlepiej.
— I jak? Może być? — znaczyło to mniej więcej to samo co: podobam ci się i masz ochotę pójść ze mną do łóżka?, bo chodziło mu o wygląd, a mianowicie o jasną, elegancką koszulę, którą miał z tej okazji na sobie. Przez moment brał pod uwagę złożenie mu tych bardziej osobistych życzeń już teraz na osobności, jednak po namyśle doszedł do wniosku, że u Athawayów znajdą chwilkę dla siebie. A nawet jeśli nie, to nadrobią po powrocie. — Wiesz co? — po zmniejszeniu dystansu mocno objął go w pasie, kładąc jedną dłoń na jego policzku i przechylając głowę pod odpowiednim kątem. — To będą najbardziej udane święta, skoro będziemy razem — ostrożnie zahaczył zębami o jego dolną wargę, by następnie przejść do konkretniejszego i długiego pocałunku.
UsuńNaprawdę był zadowolony z faktu, iż Rayne po wielu dniach zamartwiania się na zapas, wreszcie znalazł pracę. Może i nie była ona spełnieniem jego marzeń - w końcu mało który strażak po cichu liczył na zostanie pełnoetatową opiekunką do dzieci - jednak zdaniem Jake'a najważniejsze było to, że sprawdzał się w tym tak dobrze. Najlepiej ze wszystkich działających w tej branży opiekunek, gdzie płeć nie odgrywała najmniejszej roli. Jedyne z czym nie mógł się do końca pogodzić to deficyt czasu, przez który nie mógł nacieszyć się swoją jedyną miłością tak bardzo jak by tego potrzebował. W czasie wypełnienia przez niego obowiązków starał się nie wchodzić mu w drogę, nie przeszkadzać oraz zgodnie z danym sobie postanowieniem wtrącać się tylko wtedy, gdy było to konieczne, aczkolwiek mimo tego żałował, że nie mógł pomóc bardziej. Powoli miał już dosyć spędzania dni na salonowej kanapie, beznamiętnie wpatrując się w ekran i przełączając kanału na kanału, jednocześnie pogrążając się w myślach o swojej własnej beznadziejności. Chciał się przydać w jakikolwiek możliwy sposób, jednak jak dotąd wciąż nie przyszło mu do głowy co dokładnie mógłby robić. W rezultacie nie robił kompletnie nic, zamieniając się w cichego obserwatora, patrzącego z boku na starania Rayne'a, którego w takich chwilach zwątpienia potrzebował bardziej niż czegokolwiek innego. I gdyby nie "prezent", który od pierwszego wejrzenia w całości zawładnął jego sercem, prawdopodobnie już dawno by zwariował. Ta mała, ruchliwa biała kulka, bez problemu wywoływała na jego twarzy uśmiech, zmuszając do ciągłego wstawania i kontrolowania, co akurat robi wiecznie biegający gdzieś pies, zaczepiający dwójkę swoich ulubionych człowieków o każdej porze dnia czy nocy. Przynajmniej zabawa z psiakiem poprawiała mu humor i odpędzała myśli od innych, nieprzyjemnych kwestii, aczkolwiek również swojego nowego szczekającego przyjaciela zawdzięczał Rayne'owi. Zawdzięczał mu praktycznie wszystko i być może właśnie to było powodem, dla którego postanowił zachować to dla siebie. Gorsze samopoczucie wcale nie musiało oznaczać niczego złego; zawsze mógł zrzucić winę na dopadające go przeziębienie czy podłamanie brakiem perspektyw, zatem nie widział sensu w zawracaniu głowy Rayne'owi. Całodzienne siedzenie z laptopem na kolanach i odwracającym uwagę od wykonywanych czynności szczeniakiem pomagało, poza tym był pewien, że to wkrótce minie. Przecież nic nie miało prawa zepsuć tej rodzinnej sielanki, w której główna rolę odgrywał jego ukochany mężczyzna i dwójka zwierzaków.
OdpowiedzUsuń— Nie, dzisiaj się tam nie wybieram — odpowiedział, uśmiechając się na widok Athawaya. Powoli podniósł się do pozycji siedzącej, uważając by przypadkiem nie obudzić śpiącego w nogach łóżka psa, który zazwyczaj budził się parę minut po Jake'u. — Ani jutro. Ani pojutrze. Dopiero za tydzień — dodał, przypominając sobie o chodzącej za nim od dnia wypisu kontroli. Dłonią dwukrotnie przejechał po grzbiecie Diablo, by następnie móc zająć się kimś innym, także czekającym na należyte przywitanie. — A ty jakie masz plany? — mruknął mu tuż nad uchem, zaciskając palce na jego koszulce i delikatnie, w ramach zachęty musnął wargami jego usta. — Znajdzie się w nich trochę miejsca dla mnie? — zapytał, pogłębiając pocałunek. Kontynuowałby tę ulubioną czynność jeszcze przez jakiś czas, gdyby nie ciche szczekanie, na które póki co nie potrafił jeszcze zobojętnieć. — Mam nadzieję, że przynajmniej skusisz się na prysznic, a później spacer po parku... — tęsknił za nim, nawet jeśli pozornie miał go cały czas przy sobie. Nie zamierzał odpędzać go od pracy, lecz dzień wolny bez wątpienia dobrze by mu zrobił. I Jakie'mu przy okazji też. — Zresztą nie masz dużo powiedzenia, on nie odpuści nam spaceru — dodał z lekkim uśmiechem, zgarniając psa w obie ręce.
Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem już od samego rana towarzyszył mu tak dobry humor jak tego dnia, a to wszystko za sprawą Rayne'a, który wreszcie, po wielkim oczekiwaniu ze strony Jake'a, mógł pozwolić sobie na wolne, a co za tym szło, poświęcenie czasu wyłącznie jemu. Pomimo tego, iż widywali się codziennie z racji mieszkania pod jednym dachem, brakowało mu jego uwagi i samej obecności, której odczuwał zdecydowany deficyt. Wzięty razem prysznic w pewnym stopniu zrekompensował mu minione dni, chociaż i tak przynajmniej jak dla niego, było to wciąż mało i niewystarczająco. Perspektywa tych kilkunastu godzin spędzonych wyłącznie we dwójkę, bez kręcących się wokół dzieci - które w gruncie rzeczy ani trochę mu nie przeszkadzały - w trakcie których będzie mógł zrealizować wszystko to na co tylko miał ochotę, pozwoliła wpłynąć na jego twarz uśmiechowi, mającemu utrzymać się jeszcze przez dłuższy okres. Trochę jedynie martwił go własny brak kreatywności, przez który póki co głównie cierpiał szczeniak; Jake wbrew włożonym w o wysiłkom, nie potrafił wymyślić imienia, które zadowoliłoby go w stu procentach, a jak na złość, Rayne również nie wykazał się w tej kwestii pomocą. Uwielbiał tego rozszczekanego szczeniaka i dlatego nie chciał, by ten nosił byle jakie, wymyślone na szybko imię. W tej kwestii wolał poczekać lub zdać się na opinię jedynego znanego mu eksperta. Eric mógł uchodzić za ich ostatnią deskę ratunku, dlatego też zaraz po powrocie ze spaceru zamierzał wysłać mu chociażby SMSa, z ewentualnym zaproszeniem go jutrzejszego dnia. Ten przeznaczony był wyłącznie dla ich dwójki i nikt nie miał prawa zakłócać im ich czasu. Nawet Eric, którego przecież tak bardzo lubił.
OdpowiedzUsuń— Gotowy — odpowiedział, posylajac w jego kierunku szeroki uśmiech. Na sama myśl o długim włóczeniu się razem ze swoim ukochanym, kąciki jego ust unosiły się do góry, sprawiając że poziom jego szczęścia automatycznie rósł, ignorując i spychając w otchłań świadomości wizje kontrolnych badan, które dotychczas nie dawały mu spokoju. Wystarczył m u Rayne, aby automatycznie poczuł się lepiej, uwalniając się od wszystkich prześladujących go myśli, z kategorii tych mniej pozytywnych.
Po zapięciu zamka błyskawicznego kurtki przejął od niego smycz, dwukrotnie okręcając ją sobie wokół dłoni. Z szarpiącym go delikatnie psem - którego niekończąca się energia zmuszała go do bardziej wzmożonej aktywności - ruszył do przodu, zatrzymując się na klatce schodowej i tam czekając na przybycie swojej największej miłości. — Wiesz co? — zaczął, kiedy po raptem trzech minutach szli już chodnikiem, kierując się w stronę ulubionego parku. Dopiero tam, w jednej z mniej zaludnionych alejek, mógł spokojnie złapać go za rękę i spleść ze sobą ich palce, tak jak miała to w zwyczajach każda normalna para. Sam Jakie oczywiście nie miał z tym najmniejszego problemu, nawet jeśli gdzieś z tyłu głowy w dalszym ciągu kotłowały się słowa ojca, które usłyszał od niego przy ostatnim spotkaniu, jednak mimo wszystko wolał mieć Rayne'a wyłącznie dla siebie, z dala od nakierowanych na nich spojrzeń mijających ich ludzi. — Chyba nie mamy wyjścia. Musimy wezwać Erica — jak na potwierdzenie jego słów, szczeniak rozszczekał się na tyle głośno, by skutecznie odstraszyć krążące po alejkach ptaki, na których widok chwilę wcześniej zawzięcie machał ogonem. Szybko znalazł sobie inne towarzystwo, a gołębie zastąpione zostały grubym patykiem, który niósł w zębach jeszcze przez dobrych kilkanaście minut. — Usiądziemy na chwilę? — zapytał długi czas później, z ulgą na twarzy dostrzegając ławkę. Nie był zmęczony, ale nie miał nic przeciwko chwili przerwy. — I jak myślisz, mały wytrzyma bez imienia do jutra? Bo dzisiaj jesteś tylko mój — mruknął mu prostu do ucha, przybliżając się na tyle, by dosięgnąć do jego warg i złączyć ich usta w pocałunku. — Możemy już wracać do domu, jeszcze zdążysz się dzisiaj zmęczyć — uśmiechnął się lekko i tradycyjnie jak na siebie czując, że jego policzki zaczynają pokrywać się delikatnym rumieńcem.
— Chodź, kocie — wstał z ławki, ciągnięty przez wyrywającego się do przodu psa. Nie miał pojęcia czy nagle, niezauważenie nastąpiła zmiana pogody, jednak czuł jak od środka przenika go dziwne gorąco, utrudniające kontynuację spaceru. Nie chciał zwracać na siebie uwagi - aczkolwiek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż ostatnimi dniami te nagłe lecz krótkotrwałe ataki duszności zdarzały się coraz częściej - ku złości psa zatrzymując się i odruchowo łapiąc się za prawy bok z naiwną nadzieją, że jego zachowanie nie zapali w głowie Athawaya czerwonej lampki. Przynajmniej dzięki odwróceniu się plecami jego życiowa miłość nie mogła ujrzeć wymalowanego na twarzy grymasu, który zdaniem Jake'a miał zniknąć już po kilku krótkich sekundach trwania tego trudnego do zidentyfikowania dyskomfortu.
UsuńJake na każdą wzmiankę o karetce reagował w ten sam sposób i domyślał się, że Rayne doskonale o tym pamięta, ale mimo tego, przynajmniej tym razem nie zamierzał podnosić głosu i wszczynać niepotrzebnej kłótni. Właśnie teraz, kiedy z pozoru tak dobrze im się układało. Zamiast tego zacisnął zęby i jednym ruchem wyrwał mu z ręki telefon, tak szybko jak to tylko możliwe chowając go do kieszeni spodni. Wiedział, że Rayne najzwyczajniej w świecie się martwi, ale zdaniem Jake'a czasami po prostu przesadzał, o czym oczywiście nie miał zamiaru mu mówić. Doceniał tę troskę, nawet bezpodstawną, chociaż aktualnie nie mógł potwierdzić, iż wszystko było w jak najlepszym porządku. W dalszym ciągu odczuwał uniemożliwiający ruszenie do przodu ból w okolicach żeber, który ku jego wielkiej uldze stopniowo mijał, z minuty na minutę stając się coraz lżejszym. Powoli wypuszczał powietrze przez lekko rozchylone wargi, starając się dojść do siebie i tym samym wyperswadować Rayne'owi pomysł odnoszący się do spędzenia reszty dnia na szpitalnym oddziale; miał pojechać tam jutro i to w zupełności mu wystarczało. Mógł zgodzić się na tę krótką wizytę i szereg uciążliwych kontrolnych badań, ale za nic w świecie nie dałby się tam zamknąć choćby na jedną noc. Na pewno nie teraz, kiedy wreszcie miał normalny dom, ukochanego mężczyznę i dwójkę zwierzaków, bez których również nie wyobrażał już sobie życia.
OdpowiedzUsuń— Rayne, nie trzeba, naprawdę wszystko jest ok — złapał go za rękę, mocno ściskając jego palce i za pośrednictwem tego gestu dając mu do zrozumienia, że nie kłamie. Nawet jeśli troszkę podkoloryzował fakty, całkowicie od nich nie odbiegał; po jego głowie krążyły już dziesiątki wytłumaczeń, które po przeanalizowaniu nabierały głębszego sensu, brzmiąc stosunkowo logicznie. Nie dopuszczał do głosu innej alternatywy, uparcie powtarzając w myślach, że złe samopoczucie nie musi oznaczać czającej się za rogiem tragedii. Pomimo związanego z jutrzejszym dniem przerażenia wierzył, że wyjdzie stamtąd z dobrymi informacjami i statusem zdrowego, ignorując od czasu do czasu napływające stany, charakteryzujące się chwilowym atakiem bólu. W końcu miał prawo gorzej się poczuć, jego zdaniem o wiele większe prawo niż jakikolwiek inny żyjący w Bostonie człowiek. — To na pewno przez stres, nic groźnego — kontynuował, próbując uspokoić zarówno siebie jak i jego. — Wracajmy już — raz jeszcze z wolna wypuścił powietrze, biorąc na ręce lekko zdezorientowanego szczeniaka, dla którego taki przerywnik spaceru był czymś dziwnym i niezrozumiałym. Pogłaskał go po głowie, w międzyczasie zmuszając się do uśmiechu i posłania go w kierunku Athawaya. — A telefon oddam ci w domu — dodał, zeskakując z murku i na wszelki wypadek przytrzymując się ramienia swojego ukochanego exstrażaka.
Kolejne godziny upewniły go w przekonaniu, że wcześniejsze przypuszczenia faktycznie mogły być prawdziwe; nie bolało go już zupełnie nic, za to przybyły objawy typowe dla występującego dzień przed zdenerwowania. Zaciągnął Rayne'a na salonową kanapę, robiąc sobie miejsce tuż obok niego i układając głowę na jego nogach, najchętniej wstając dopiero późnym wieczorem aby zamienić kanapę na znacznie wygodniejsze łóżko. — Odbijemy sobie dzisiejszy dzień jutro, po powrocie z kontroli — mruknął mu koło ucha, owiewając jego kark swoim oddechem. — I pamiętasz co ci obiecałem? Odbieram wyniki i szukam jakiejś fajnej pracy. Teraz będzie tylko lepiej — pomyślał, formując z warg cień uśmiechu.
Nieprzespana noc dała o sobie znać z samego rana, kiedy ledwo zwlókł się z łóżka, co chwila walcząc z zamykającymi się oczami. Mimo iż omijałby oddział szerokim łukiem, wolał stawić się tam wcześniej, niżeli kręcić się bez celu po domu i zaprzątać sobie głowę myślami. Naszykował się do wyjścia w tempie ekspresowym, dla zabicia czasu napełniając jeszcze miski Diablo i wciąż bezimiennego psiaka karmą. — Rayne, zjedz sam śniadanie, a ja przedzwonię do Erica. I tak nic nie przełknę — rzucił z korytarza, wychylając się zza framugi kuchennych drzwi. Po wstukaniu odpowiedniego numeru i nakreśleniu sytuacji na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, który zniknął tak szybko jak się pojawił. — A imię dla psa mamy już chyba wymyślone — pokrótce opowiedział mu o reakcji Erica, w celach eksperymentalnych wołając Micky'ego, który słysząc dźwięk głosu Jake'a przybiegał by tak czy siak, nie ważne jakim imieniem by go wołał.
UsuńCzuł się jak obserwator patrzący na to co działo się wokół niego przez wyjątkowo grubą szybę. Nie docierały do niego słowa lekarza prowadzącego, który dwie godziny po zakończonych wszelkich możliwych badaniach wreszcie wpuścił ich dwójkę do małego gabinetu, przesuwając w stronę Jake'a szarą kopertę. W tamtej chwili nie potrafił zinterpretować wyrazu jego twarzy, który już podczas zwykłego osłuchiwania stetoskopem zmienił się, nie przypominając tego widzianego na samym początku. Wyjął zawartość koperty w sekundzie, w której z ust mężczyzny zaczęły wylatywać przeplatane ze zdaniami fachowe określania, z których zdołał wyłapać zaledwie kilka. Wodził wzrokiem po rozmazującym mu się przed oczami tekście, jakimś sposobem rejestrując następne zdanie, usłyszane w momencie odczytywania ostatecznego wyroku; — Guz zajął prawie całe lewe płuco, nie ma co czekać z chemio... — nie dał mu dokończyć. Wstał i odłożył kopertę z powrotem na blat, w pospiechu ruszając w kierunku drzwi, a na do widzenia rzucając przez zaciśnięte zęby krótkim nie pozwolę się tu zamknąć nawet na jeden dzień, po czym nie zważając na obecność Rayne'a czy tłoczących się na korytarzu osób - pacjentów i personelu - pobiegł w stronę wyjścia, po drodze trącając łokciami każdą napotkaną przeszkodę. Nie wyobrażał sobie, że człowiek z protezą nogi jest w stanie biec z taką prędkością. Ale biegł, byle tylko nie dać zamknąć si tu na kolejne długie miesiące, byle tylko wrócić do Diablo i Micky'ego, czekających na niego pod opieką Erica.
Był wściekły i to uczucie idealnie opisywało to co aktualnie czuł. Bieg przez korytarz nie pomógł w odgonieniu od siebie kotłujących się pod czaszką emocji, jedynie potęgując nagromadzone w krótkim czasie zdenerwowanie w tej najgorszej postaci. Paradoksalnie nie był smutny, załamany ani nie bał się tego co go czeka; był tylko i wyłącznie wściekły, mając wielką ochotę nakrzyczeć na każdą osobę, która w tamtym momencie stanęłaby mu na drodze. Nie był też do końca pewien, czy chciał rozmawiać z Athawayem; z jednej strony wolał zostać sam, lecz z drugiej bez większych protestów pozwolił mu na zgarnięcie się w ramiona i zamknięcie w mocnym uścisku. Z całych swoich sił przylgnął do jego torsu, oplatając go rękami w pasie i opierając się policzkiem o jego bark. Cały jego świat runął w ułamku sekundy już po raz kolejny, jednak tym razem zdaniem Jake'a poziom tej katastrofy był znacznie większy. Domyślał się, że poprzedni pobyt w szpitalu nie będzie mógł równać się z tym co dopiero przed nim i miał świadomość, iż istniało spore ryzyko ostatecznej przegranej, a nie chciał, by Rayne stał się świadkiem tego wszystkiego. Nie chciał odbierać mu obecnej normalności, odrywać od pracy, domu czy innych stanowiących porządek dnia rzeczy i co najważniejsze, nie chciał być dla niego ciężarem. Jednocześnie nie wyobrażał sobie bez niego dalszego funkcjonowania, co w rezultacie stawiało go w podbramkowej sytuacji, z której póki co nie widział żadnego wyjścia. Mógł co najwyżej tkwić bez ruchu w jego ramionach i przeklinać w myślach niesprawiedliwość, która stopniowo niszczyła mu życie.
OdpowiedzUsuń— Chcę iść do domu — odpowiedział maksymalnie obojętnym tonem głosu, odsuwając się i przystając naprzeciwko Rayne'a. Spojrzał na niego równie zimnym wzrokiem tak, jak nie patrzył jeszcze nigdy; nie zamierzał wylewać na niego swoich żali, ale z powodu natłoku negatywnych emocji nie był w stanie zwracać się do niego normalnie. — Zabierz mnie stąd — poprosił, odruchowo łapiąc go za rękę i razem z nim ruszając do przodu. Puścił go jednak po pokonaniu zaledwie trzech kroków, dochodząc do wniosku, iż należałoby doprowadzić sprawę do końca, jeśli faktycznie nie planował już nigdy więcej przekroczyć progów onkologii. — Ale mógłbyś najpierw wrócić do gabinetu i zabrać moją kopertę? Ja zaczekam na zewnątrz. Nie rozmawiaj z nim, po prostu ją weź i wróć do mnie — skrzyżował ręce na klatce piersiowej, odwracając się plecami i bez słowa kontynuując przerwaną ucieczkę ze szpitala. Nie spojrzał przez ramię ani nie zatrzymał się ani razu, czując jak robi mu się niedobrze od widoku tych sterylnych i jasnych korytarzy, na których od czasu do czasu pojawiali się pacjenci, przypominający Jake'owi o tym, iż podobnie jak oni, aktualnie egzystuje na granicy życia i śmierci.
Nie przejął się tym, iż spędził na zewnątrz więcej czasu niż przypuszczał, siedząc na murku przy schodach i beznamiętnie wpatrując się w znajdujący się w zasięgu jego wzroku mały park. Ten sam, do którego chodził razem z Rayne'em na te krótkie, będące jedyną formą szpitalnej rozrywki spacery i ten sam, gdzie oficjalnie poznał swojego ulubionego miauczącego towarzysza. Nie zwracał uwagi na mijających go ludzi, schodząc na ziemię dopiero wtedy, gdy usłyszał nad uchem znajomy głos. Głos, któremu mógłby przysłuchiwać się całymi godzinami. — Możemy już iść? — zapytał w ramach ponownego przywitania, przyspieszając kroku i wychodząc na prowadzenie. Naprawdę nie chciał zachowywać się w stosunku do niego nie fair - w końcu kochał go najmocniej jak tylko potrafił, acz gdzieś z tyłu głowy krążyła mu jedna dziwna myśl, że może tak byłoby nawet lepiej.
Wiedział, że nie będzie go stać na tę sukcesywną izolację, by w razie niepowodzenia jego ex-strażakowi było prościej, jednak póki co potrzebował odreagować, nawet w tak nieodpowiedni sposób jakim było ignorowanie wszystkiego wokół, demonstrując przy tym swoje rozgoryczenie, dlatego też nie odezwał się ani jednym słowem przez całą drogę powrotną, przebyłą w kompletnym milczeniu. Nawet jeśli wydawało mu się, że Rayne próbował coś do niego powiedzieć.
Usuń— Nie było nas dosyć długo, Eric już zdążył wyprowadzić Mickey'a — odezwał się po raz pierwszy od momentu opuszczenia szpitala, odkładając kurtkę na wieszak i przy akompaniamencie niecelowego trzaśnięcia drzwiami wchodząc do łazienki. — A ja pójdę się położyć — dodał zaraz po wyjściu, unikając jego spojrzenia i bez słowa kierując się w stronę sypialni. Był wściekły, ale tym razem głównie na samego siebie.
Wiedział, że wraz z powrotem choroby powrócą koszmary, które niegdyś dręczyły go co noc, dlatego też nie zdziwił się, gdy po upływie godziny z hakiem obudził się zdyszany jak po przebiegnięciu maratonu, z kropelkami zimnego potu spływającymi skroniach. Spojrzał na wskazujący godzinę piętnastą zegar, podnosząc się z łóżka w poszukiwaniu osoby, która była mu bardziej potrzebna niż tlen będącym na wykończeniu płucom.
— Rayne? — zagadnął, wychylając się zza framugi drzwi od salonu. — Nie gniewaj się na mnie — przysiadł tuż obok niego, kładąc dłoń na jego kolanie. — I co teraz będzie? — zapytał przyciszonym głosem, przygarniając do siebie psa, któremu jakimś sposobem udało się wskoczyć na kanapę.
Automatycznie mu ulżyło, chociaż z jednej strony czuł się usprawiedliwiony. Domyślał się, że Rayne zachowałby się względem niego tak jak zawsze nawet po największej awanturze, nie myśląc o braniu jego słów czy gestów na poważnie, a zamiast obrażania się tradycyjnie pozwalając mu na schowanie się w jego ramionach i pozostanie tam tak długo jak tylko potrzebował. W dalszym ciągu nie potrafił w pełni zapanować nad emocjami, ale ze względu na niego starał się tego nie okazywać, dwa razy zastanawiając nad tym co powiedzieć. Trzymał się przy tym zasady o jedno słowo za daleko, czego w sytuacjach silnego wzbudzenia doświadczał stosunkowo często. Wiedział, że nie tylko jemu było z tym wszystkim ciężko i miał świadomość, iż nie był jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która się bała. Przejmujący nad nim kontrolę strach uniemożliwiał normalne funkcjonowanie, wytwarzając w jego głowie istny mętlik; aby zapobiec niemożliwemu do opanowanie drżeniu rąk zacisnął palce prawej dłoni na przegubie Athawaya, lewej zanurzając w miękkiej sierści Mickey'a. Równomierne głaskanie psa wpływało na niego uspokajająco, podobnie jak przytulanie się do boku ukochanego, którego już niedługo miał opuścić. Chociaż póki co tkwił w cudownym poczuciu nieświadomości, nie mając pojęcia o podjętej już decyzji, która dotyczyła go bezpośrednio, po części ocierając się także o tych parę ważnych dla niego osób. Niemożność decydowania o własnym życiu irytowała go najbardziej, jednak wiedział, że w tym przypadku jego zdanie będzie miało najmniejsze znaczenie. Nawet jeśli w pierwszym minutach od otworzenia koperty był w stu procentach pewien, że nie podejmie się leczenia i nie przekroczy progu oddziału, wystarczyłoby jedno słowo Rayne'a by diametralnie zmienił dotychczasową decyzję. Ani trochę nie liczył się fakt odnoszący się do tego, iż nie dostrzegał dla siebie żadnej szansy na wyleczenie oraz nie widział sensu w robieniu tych wszystkich podtrzymujących życie i dodających sił czynności, aczkolwiek na równi z tym nie miał ochoty dostarczać Rayne'owi kolejnych zmartwień za pośrednictwem odmowy.
OdpowiedzUsuń— Dzięki — odpowiedział, nie próbując zmusić się do posłania w jego kierunku choćby lekkiego uśmiechu. Sięgnął po jednego ze sterty tostów, czując jak na widok jedzenia jego samopoczucie gwałtownie się pogarsza, a żołądek zmienia w ciasny supeł. Skupił się na przyprawiającym o mdłości posiłku, odzyskując kontakt z rzeczywistością dopiero po przetrawieniu słów, które początkowo wydały mu się tak samo niezrozumiałe jak wszystko inne tego dnia.
— Wyjechać? — z trudem przełknął kęs tosta, przenosząc wzrok na twarz ukochanego. Po raz kolejny w ciągu raptem paru godzin odczuł na własnej skórze jak to jest, gdy sprawy toczą się tuż za jego plecami. O nim lecz bez niego. Nie miał bladego pojęcia dokąd chciał odesłać go Rayne, ale osobiście nie widział w tym żadnej szansy. Krótkie rozstanie i konieczność zostania samemu byłaby w stanie z łatwością wpłynąć na jego psychikę, odbierając siły i motywacje do wszelkiego działania, dlatego też żaden wyjazd nie wchodził w grę. Chociaż po głębszym zastanowieniu... — Jest coś czego jeszcze nie wiem? — zapytał, marszcząc brew. Wstał z kanapy, wyciągając rękę po pozostawiony na blacie stołu telefon. Nie planował rozmawiać z lekarzem, zwłaszcza po tej widowiskowej ucieczce, ale nie był pewien do jakiego stopnia ograniczała się utajona przed nim wiedza Athawaya. — Jestem aż tak beznadziejnym przypadkiem, że nawet Boston chce się mnie pozbyć? — zapytał, stukając palcami o ekran w celu wybrania odpowiedniego numeru.
Nie dowierzał, że przez cały czas trwania rozmowy udało mu się zachować spokój, ani razu nie podnosząc głosu, który przez pierwsze parę minut słuchania uwiązł mu w gardle, nie pozwalając wykrztusić z siebie słowa. Lekarzowi, zapewniającemu o najlepszej onkologicznej klinice specjalizującej się w leczeniu przerzutów też nie wierzył. Był za to pewien jednego: otrzymaniu biletu w jedną stronę, bez ponownej możliwości ujrzenia Diablo, Mickeya i przede wszystkim osoby, bez której nie wyobrażał sobie spędzić choćby tygodnia. Z drugiej strony z wyjazdem zdaniem Jake'a wiązały się pewne plusy, o których i tak nie zamierzał opowiadać. W końcu ciągnąca się za nim samotność i tęsknota za domem byłaby niczym w porównaniu z odciążeniem Rayne'a i odebraniem mu szansy na patrzenie na niego właśnie wtedy, gdy tak bardzo chciałby uciec przed jego wzrokiem. — Zdajesz sobie sprawę, że to nie grypa i nie mija po tygodniu? Naprawdę pozwolisz, żebym wyjechał na drugi koniec świata, sam, nie wiadomo na jak długo? — wiedział, że nie powinien, ale mimo tego czuł żal. Nie miał wyboru i to przerażało go najbardziej. Podobnie jak dziesięciogodzinna różnica czasu, na którą myśl jego oczy robiły się mokre. — Nie mogą mnie zmusić, zostaje — dodał zachrypniętym od emocji głosem, padając na kanapę i podciągając kolana pod brodę.
UsuńOdmierzanie dni do wyjazdu stało się jego rutyną, podobnie jak załatwianie wszelkich formalności, które jedynie przypominały mu o tej zbliżającej się wielkimi krokami niechcianej wycieczce. Zabrane ze szpitala nagromadzone w ciągu tych niecałych dwunastu miesięcy dokumenty spoczęły na samym dnie walizki, a załatwione dla Rayne’a upoważnienia w jednej z szuflad. Nie mógł przecież ot tak wyjechać i nie zagwarantować ukochanemu swobodnego dostępu do informacji, skoro wystarczył jeden zwykły podpis, by wszystko stało się przynajmniej odrobinę prostsze. Nie chciał wyjeżdżać i bał się wszystkiego związanego z obcym krajem, począwszy od samotnego lotu samolotem po konieczność radzenia sobie tam całkowicie samemu, ale mimo tego nie mógł dłużej zachowywać się właśnie w taki sposób jak dotychczas. Każdy kolejny dzień spędzał zatem tak jak przed decydującym pójściem do bostońskiego szpitala, nie chcąc tracić czasu na użalanie się nad samym sobą przy całodziennym leżeniu na kanapie. O wiele bardziej wolał pomagać Rayne’owi w opiece nad dziećmi, przygotowywaniu posiłków czy załatwianiu codziennych obowiązków, chcąc obciążyć go chociażby w połowie. Jake znał go jak nikt inny i rzadko kiedy Athaway’owi udawało się cokolwiek przed nim zataić; wbrew pozorom widział na jego twarzy cierpienie, a jedyną szansę ulżenia mu dostrzegał w zmianie własnego nastawienia, które po części przechodziło na każdego z domowników, w tym również na dwójkę zwierzaków, którym także poświęcał maksimum swojego wolnego czasu. Perspektywa zostawienia Mickeya, który zapewne po powrocie z Australii zmieni się nie do poznania, ze szczeniaka stając się dużo większym psem, przygnębiała go na samą myśl, dlatego też dawne spacery znacznie się wydłużyły, zazwyczaj kończąc się wraz ze zmianą koloru nieba z błękitnego na szarawy. Nie mógł również zapomnieć o Diablo, dostającym powiększoną porcję głaskania, które dla Jake’a stanowiło mały wstęp do zbliżającego się pożegnania ze wszystkim tym, co miało dla niego większe znaczenie.
OdpowiedzUsuń— Rayne? Co robisz? — zapytał w przeddzień wyjazdu, wchodząc do salonu z psem trzymanym na rękach. Zaraz jednak wypuścił go, pozwalając na dalsze bieganie po mieszkaniu, samemu natomiast przystając koło swojego ex strażaka i nachylając się nad jego uchem. — Pomyślałem, że mógłbyś pomóc mi dokończyć pakowanie — złapał jego dłoń w swoją i lekko ścisnął. Co prawda spakował już większość niezbędnych na miejscu rzeczy, ale każdy pretekst był dobry, by spędzić wspólnie tych parę ostatnich godzin w ich ulubionym pomieszczeniu. Pociągnął go w kierunku sypialni, kucając koło szafy i zastanawiając się, co jeszcze powinien zabrać; w jednej z małych walizek zalegało już między innymi kilkadziesiąt zrobionych w trakcie niecałego roku zdjęć, z dodatkiem tych, które udało mu się dorobić w ostatnich dniach. Fotografie Mickeya, Diablo, Rayne’a czy innych przypominających o domu obrazów jego zdaniem miały okazać się pomocne, zwłaszcza wtedy, gdy mniej lub bardziej oczekiwanie zaleje go fala tęsknoty za jednym z Bostońskich mieszkań i trójką jego lokatorów. — Pamiętasz? Nasza pierwsza prawdziwa randka — wyciągnął schowaną przed kłami Mickeya pluszową pandę, by po chwili wcisnąć ją do walizki, tym samym wykorzystując ostatni kawałek wolnego miejsca. Nie mógł porównać noclegów z Rayne’em do tych z zakupioną przez niego w zoo pandą, ale jednocześnie nie wyobrażał sobie, by miał jej nie zabrać. A maskotka w głównej mierze kojarzyła mu się z Athawayem, przywołując jedne z najlepszych wspomnień jakie tylko posiadał. — W Australii będziemy mogli oglądać kangury zamiast pand. Bo przyjedziesz, prawda? Chociaż na dwa dni… — wtulił twarz w zagłębienie jego szyi, wdychając jego zapach i trwając tak przez kilkanaście długich chwil. — Potrzebuję cię — aktualnie jednak potrzebował go tu i teraz. Nie obchodziła go stosunkowo wczesna godzina; wizja spędzenia całego, ostatniego dnia z Rayne’em była niewystarczająca, by mógł uznać to za odpowiednie pożegnanie.
Musiał się nim nacieszyć, przeżyć to wszystko raz jeszcze, nie myśląc o rzeczach, które w innych okolicznościach skutecznie by go powstrzymywały. Podniósł się z podłogi, wyciągając rękę i ciągnąc za sobą Rayne’a, żeby po subtelnym popchnięciu go w stronę łóżka przycisnąć wargi do jego ust i bez zbędnego czekania ściągnąć z niego – i przy okazji z siebie – koszulkę…
UsuńPrzez całą drogę nie odezwał się ani jednym słowem, siedząc z policzkiem przyciśniętym do zimnej szyby auta kierowanego przez Erica. Skupił się na przysłuchiwaniu się dźwiękom wydawanym przez silnik, powtarzając w myślach, że to jeszcze nie pora na rozklejanie się. Ze stresu zaczęły trząść mu się dłonie, ale zacisnął je na brzegu samochodowej tapicerki, równocześnie walcząc z mdłościami, również wywołanymi przez milion kotłujących się w jego wnętrzu skrajnych emocji. Podkrążone oczy będące skutkiem przynajmniej dwóch nieprzespanych nocy dopełniały całokształtu jego uwidocznionego samopoczucia, którego ktoś postronny mógł określić mianem ciężkiej depresji.
Po odprawie i oddaniu bagażu z tego podręcznego został mu jedynie przepełniony plecak, chociaż był zdania, że i tak nic stamtąd nie przyda mu się podczas lotu. Może z wyjątkiem oprawionej w ramkę fotografii, na którą mógłby spoglądać przez cały ten czas. — Ile mamy jeszcze czasu? — rzucił w eter, na sekundę lub dwie krzyżując spojrzenie z panią Athaway. Nie potrafił odczytać z wyrazu jej twarzy jak i twarzy Erica praktycznie niczego, jednak chciał w jakiś sposób przekazać im, by opiekowali się Rayne’em tak mocno jak on opiekował się nim samym. Domyślał się, że wypowiedzenie tego na głos zniszczyłoby go całkowicie, rozbijając serce na tysiące malutkich kawałeczków, nie dających się posklejać przez długi okres. — Możemy już iść do hali odlotów — szepnął, biorąc Rayne’a za rękę.
Tak jak sądził, widok żegnających się osób zrobił swoje. Wiedząc, że dłużej nie wytrzyma, zarzucił obie ręce na szyję swojego ukochanego, chowając twarz w jego ramieniu. Nie zwracał uwagi na innych ludzi, Erica czy panią Athaway; czuł się zupełnie jak ktoś wyjęty z rzeczywistości, żyjący w kompletnie innej czasoprzestrzeni. Był tylko on i Rayne. Rayne i on. I nikogo poza nimi. Nie zarejestrował momentu, w którym po jego policzkach zaczęły spływać łzy i nie spostrzegł, kiedy płacz zamienił się w ryk z prawdziwego zdarzenia. Trząsł się, kurczowo ściskając Rayne’a i nie pozwalając mu odsunąć się nawet na krok.
Co z tego, że udało mu się uspokoić, skoro kolejne czternaście godzin miał spędzić w fotelu samolotu, bezczynnie patrząc się w okno i zastanawiając co zrobić by nie zwariować. Pierwsze dwie godziny podróży upłynęły jednak szybciej niż się spodziewał, zupełnie tak jakby oglądał film w dużym przyśpieszeniu, w dodatku uczestnicząc w nim osobiście. Zanim się obejrzał wskazówki jego zegarka zatrzymały się na godzinie dziesiątej piętnaście, lecz od wylądowania dzieliło go jeszcze bardzo dużo czasu. Po części chciał już stamtąd wysiąść, zacząć działać i rozpocząć leczenie, nawet jeśli miałoby się ono wiązać z niekończącymi się falami bólu, atakującymi go z każdej strony, jednocześnie odczuwając ten sam nieustępliwy strach przed opuszczeniem pokładu, w którym paradoksalnie nie dawał rady już wytrzymać. Lekko zamglonym wzrokiem śledził powolny ruch sunących po niebie chmur, będących raptem na wyciągnięcie ręki; co jakiś czar zerkał również w dół, nie będąc w stanie rozpoznać wysokich budynków czy pozostałych elementów oddalającego się Bostonu, które z tej wysokości przypominały jeden wielki płaski naleśnik. Widoki stanowiły prawdopodobnie jedyny plus tej podróży, a jako że zamierzał pomimo dzielących ich szesnastu tysięcy kilometrów odległości dzielić się z Rayne’em własnymi przeżyciami i codzienną rutyną, udało mu się zrobić kilka zdjęć z obowiązkowo widocznym w tle skrzydłem samolotu, które chciał wysłać mu zaraz po dotarciu do australijskiej kliniki. Może nie tak zaraz, bo w końcu zdawał sobie sprawę z tego, iż po przekroczeniu progu szpitala będzie czekać na niego trochę papierkowej roboty, połączonej z pobieżnym zwiedzeniem nowego miejsca, rozmową z nowym lekarzem i urządzeniem nowej sali, w której pobędzie tych kilka długich miesięcy. Jeśli nie dłużej. Wszystko miało przybrać miano nowego, acz nie widział w tym nic pozytywnego. Póki co jeszcze nie zmieniło się praktycznie nic, a już zaczął tęsknić za swoim starym życiem, które pomimo paru wad w postaci choroby było dla niego idealne i poukładane. Oczywiście, że chciał wyzdrowieć, raz na zawsze odciąć się od szpitala i dostać szansę kontynuacji swojego starego życia, dołączając do niego mały bonus w postaci znokautowania raka, jednakże nie mógł nic poradzić na to, że najzwyczajniej w świecie chciał wrócić.
OdpowiedzUsuńPo zajęciu wygodniejszej pozycji i nieznacznym opuszczeniu fotela zamknął oczy, czując jak całe odganiane jak dotąd zmęczenie automatycznie go dopadło, przypominając o tych nieprzespanych nocach, w trakcie których toczył zawziętą walkę z męczącymi myślami. Następne sześć godzin lotu spędził na nadrabianiu zaległości w spaniu, próbując ignorować to, że fotele w samolotach były wyjątkowo niewygodne; samo siedzenie w nich na dłuższą metę stawało się uciążliwe, nie mówiąc już o spaniu, i być może właśnie dlatego po otworzeniu oczu czuł się znacznie gorzej niż przed ich zamknięciem. Wraz ze wzrostem wysokości powietrze wokół gęstniało, co również nie miało prawa wpłynąć na niego pozytywnie. Był już pewien, że samoloty nie będą figurować na wysokiej pozycji w liście jego ulubionych środków transportu, klasyfikując się na tym najniższym z możliwych miejsc. Tak samo jak lotniska, które znienawidził już po raz drugi, gdy w końcu, po trwającym całe wieki locie wreszcie wylądowali. Przez związane z podróżną zmęczenie, obawy przed leczeniem i wciąż dający o sobie znać ból rozstania był roztargniony, nie zupełnie wiedząc co powinien zrobić. Australijskie lotnisko wydawało się być jeszcze większe niż to w Bostonie, a tysiące ludzi, pomieszczeń, zakrętów czy ruchomych schodów tylko utwierdzały go w tym przypuszczeniu. Z lekko zagubionym wyrazem twarzy ruszył do przodu, póki co woląc nie zawracać głowy pracownikom lotniska w celu zapytania o drogę prowadzącą po odbiór bagażu bądź wyjścia. Od teraz musiał radzić sobie sam, a odnalezienie się w tym gigantycznym miejscu było pierwszym krokiem ku poważnemu usamodzielnieniu się.
Wcześniej nie miał żadnego wyobrażenia tej prywatnej, współpracującej z Bostonem kliniki, ale po dotarciu do celu poczuł się całkiem mile zaskoczony. Tak jak myślał, załatwianie formalności zajęło mu co najmniej godzinę, natomiast kolejna minęła na zapoznawaniu się z budynkiem, lekarzem prowadzącym i dwoma pielęgniarkami, do których miał zwracać się w razie jakichkolwiek pytań. Odetchnął z ulgą na wiadomość o jednoosobowej sali; nie miał ochoty na towarzystwo nikogo poza Athawayem, a leżenie tam w pojedynkę miało swoje plusy. Przynajmniej nie będzie musiał martwić się o swobodę skype’owych rozmów, nie mając obok siebie przysłuchującego się sąsiada, przy którym pewnie musiałby zrezygnować z podejmowania kilku kluczowych tematów.
UsuńUsiadł na łóżku i odpalił laptopa, wykorzystując wolny czas przed pierwszymi badaniami. Zgodnie z jego obliczeniami u Rayne’a dochodziła północ, ale skoro miał odezwać się bez względu na porę… Z trzymanym na kolanach komputerem wpatrywał się w monitor, co parę sekund przenosząc wzrok na nowocześnie urządzoną sale, o pokrytą tradycyjnie jasnymi barwami. Przy nocnej szafce postawił już trzy oprawione w ramkę fotografie, a miejsce obok poduszki zajęła panda, do której może przy wizycie Rayne’a dołączy koala. Albo pluszowy kangur.
— No odbierz — mruknął pod nosem, zatrzymując pełne zniecierpliwienia spojrzenie na zielonej słuchawce. Następnych paręnaście sekund później nie potrafił opanować opuszczających jego gardło słów, na widok Rayne’a aktywując istny słowotok. Musiał opowiedzieć mu o wszystkim, mogąc poczuć się tak jak kiedyś, gdy wspólnie przebywali w jednej szpitalnej sali, grając w planszówki czy robiąc masę innych rzeczy, dzięki którym tamten ciężki okres dzień w dzień przeplatał się z czymś przyjemnym. — Co słychać w domu? Wyszedłeś z Mickeyem na spacer? — zapytał, kiedy skończył szczegółowe streszczanie lotu, lotniskowych przygód, przeprawy przez Sydney łącznie z opisem całej kliniki. — Prześlę ci jeszcze kilka zdjęć, ale najpierw mów co u ciebie. Minęło dopiero kilkanaście godzin — dodał ściszonym głosem, zabierając się za wysłanie w jednej z tekstowych wiadomości wspomnianego pliku.
Kąciki jego ust automatycznie podniosły się ku górze, gdy na ekranie laptopa ujrzał mordkę Mickeya. Pozornie miał ich obu na wyciągnięcie ręki, jednak nie mógł zrobić nic, by pokonać stojącą im na przeszkodzie granicę wyznaczoną przez monitor. Wbrew temu przejechał opuszkiem palca po szklanej tafli, sprawiając że niczego nie świadomy szczeniak zaczął wyrywać się z rąk Athawaya, próbując dostać się do swojego drugiego ulubionego właściciela. Jake żałował, że nie będzie mógł pobawić się z tym szczekającym futrzakiem przez bardzo długi czas, ale przynajmniej Rayne obiecał godnie go w tym zastępować. Był pewien, że jego ukochany sprawdzi się w tej roli lepiej niż mógłby sobie wyobrazić, dlatego też nie musiał się o to martwić. Bierne wpatrywanie się w tę ważną dla niego dwójkę wzmagało jednak rosnącą z minuty na minutę tęsknotę, ale był gotów katować się w ten sposób tak często jak tylko będzie mógł. W końcu nie miał innego wyjścia, nawet jeśli dotychczas nie przepadał za komunikowaniem się za pośrednictwem Internetu.
OdpowiedzUsuń— Trzymaj go mocno, jeśli nie chcesz stracić komputera — powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok wyrywającego się zwierzaka i jego bezskutecznych potyczek. Nie wiedział, że jego głos aż tak wpłynie na psa, który wydawał się być jeszcze bardziej zdezorientowanym niż Jake te dwie godziny temu na lotnisku. Co prawda to właśnie on przebywał z nim praktycznie cały czas, ale pewnie po dwóch, może trzech spacerach z Rayne’em przyzwyczai się do niego całkowicie, na Jake’a reagując co najwyżej lekkim entuzjazmem. Oby tylko po powrocie do domu nic aż tak mocno się nie zmieniło… — I też za wami tęsknie, ale Mickey nie powinien już spać? Chyba za mało go wymęczyłeś — dodał, chociaż w jego głosie nie krył się nawet cień wyrzutu. Od teraz to Rayne kontrolował wszystko to co działo się w mieszkaniu, zatem Jake wolał mu niczego nie narzucać. Zwłaszcza wydzielać czas przeznaczony na spacery. — Słyszałeś mały? Uciekaj już, rano będziesz mógł poprzeszkadzać Rayne’owi — póki co pies zdawał się go słuchać, albo sam postanowił zakończyć już ten nietypowy dzień. Przez ograniczającą kamerkę usłyszał jedynie szelest pościeli, domyślając się, że pies zdążył już zająć wygodne miejsce na łóżku. Rayne miał zatem okazję wykazać się i oduczyć go spania w sypialni, dopóki nie urósł jeszcze do rozmiarów uniemożliwiających zmieszczenie się w nogach łóżka. — A u mnie jest dopiero po dwunastej. Jeszcze cały długi dzień przede mną — powiedział, robiąc przy tym niezadowoloną minę. Czternastogodzinny lot plus konieczność wytrzymania do wieczora to jego zdaniem stanowczo za długo, ale może przez to uda mu się przeżyć tę pierwszą noc bez większych problemów. Miał jedynie nadzieję, że przynajmniej w tym szpitalnym łóżku nie spał wcześniej ktoś, kogo już nie było na tym świecie. Przez następne minuty odpowiadał na pytania, snując monolog o tym, co udało mu się już dowiedzieć na temat kliniki. Opowiedział o lekarzu, pielęgniarkach, o tym, iż najwyraźniej nie będzie dzielił z nikim swojej sali. Powtórzył również słowa doktora prowadzącego, który już na samym wstępie wspomniał o harmonogramie najbliższych dni, między innymi o systematycznej chemii, która w jego opinii miała przynieść oczekiwane efekty. — Wszyscy są mili, powinno być w porządku. Ale nie bój się, nie ma tu drugiego rehabilitanta Anthony’ego — dodał szybko, doskonale pamiętając z jaką niechęcią Rayne zwracał się do tamtego młodego lekarza. — Chyba nie ma — no tak, przecież jeszcze nie zdążył poznać tutaj wszystkiego. Dłuższą wycieczkę po klinice planował zrealizować późniejszym popołudniem, ciekaw czy tutejsza świetlica dorównuje tej bostońskiej. — A niedługo powinien być obiad, potem mam mieć jakieś dwa badania — kontynuował, acz nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Nie orientował się w tej typowo medycznej terminologii, z autopsji znając raptem parę bardziej istotnych pojęć.
— Teraz powinieneś wyspać się przed pracą i spacerami z Mickeyem. Następnym razem zadzwonię do ciebie o normalnej porze — uśmiechnął się do niego, szczegółowo rozplanowując sobie godzinę kolejnego internetowego spotkania. Nie liczyło się dla niego to, iż na oddziale, zresztą jak na każdym innym, obowiązywała cisza nocna; w końcu nikt nie zabroni mu skorzystać z komputera o drugiej czy trzeciej w nocy, kiedy to na drugim końcu świata wskazówki zegara zatrzymają się na godzinach popołudniowych. Przed rozłączeniem się obiecał, że po każdym ważniejszym wydarzeniu zostawi mu długą wiadomość tekstową, na którą będzie mógł odpowiedzieć kiedy tylko znajdzie wolną chwilę; kolejna rozmowa zgodnie z jego wyliczeniami miała odbyć się dopiero nazajutrz, w dodatku długo po zapadnięciu zmroku. Równie dobrze mógł zarwać tę zbliżającą się noc, jednak domyślał się, że prędzej zaśnie z laptopem na kolanach niżeli da radę rozmawiać tyle ile by chciał. — Kocham cię, pamiętaj. Dobranoc Rayne — raz jeszcze rzucił w jego kierunku smutne spojrzenie, rozłączając się w tym samym momencie, w którym drzwi pomieszczenia otworzyły się, wpuszczając do środka niosącą tacę kobietę.
UsuńOczywiście bardzo chciał wierzyć w słowa Rayne’a, ale mimo wszystko wolał być realistą by później nie musieć przeżywać rozczarowania. Wątpił, by jego ukochany mógł odwiedzić go już niedługo; w końcu biletów lotniczych nie rozdawali za darmo, tak samo jak pokoi w hotelach czy jakiejkolwiek rzeczy w sklepach bądź innych miejscach, do których ewentualnie mieliby się wspólnie wybrać. Poza tym zdawał sobie sprawę z tego, iż w oczach innych ludzi nie minęła wystarczająca ilość czasu na odwiedziny, a raptem jeden miesiąc nie był wystarczającym powodem by zdecydować się przemierzyć połowę kuli ziemskiej. Dla Jake’a jednak każdy kolejny odhaczany dzień porównywalny był do ciągnącego się w zwolnionym tempie koszmaru, kończącego się w chwili włączenia laptopa i rozpoczęcia ich codziennych internetowych spotkań. Jeśli z początku cieszył się na samą myśl o jednoosobowej sali i wiążących się z jej posiadaniem plusów, tak teraz spędzanie dwudziestu czterech godzin ze samym sobą zaczynało go męczyć. Przy okazji nauczył się też, by pewne sprawy zachowywać wyłącznie dla siebie, tym samym nie martwiąc Rayne’a i nie zawracając mu głowy niepotrzebnymi i mało ważnymi problemami; nudę zabijał tak często jak zombie lub inne potwory w komputerowych grach, przeznaczając połowę wolnego czasu na bezmyślne stukanie palcami o klawiaturę. Sporadycznie spacerował wzdłuż długich korytarzy, gdzie zdążył już poznać paru innych pacjentów, z którymi po zamianie kilku lakonicznych zdań stracił kontakt bez cienia szansy na jego odnowienie. Rozmów z medycznym personelem nie mógł zaliczyć do tych, które z miłą chęcią prowadziłby dzień w dzień, nawet jeśli w jakimś sensie dostrzegał ich starania, mające na celu zadbać o to, by pacjent zza granicy nie zanudził się na śmierć. Póki co nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie trafiła mu się okazja do podzielenia z kimś sali, zatem nie pozostało mu nic poza cierpliwym czekaniem. Może trochę bardziej cierpliwym niż czekanie na przyjazd Rayne’a, na którego realizację nie przestawał tracić nadziei.
OdpowiedzUsuń— Jak tam w pracy? — zapytał w trakcie jednej z umówionych na konkretną porę rozmów, leżąc na łóżku z trzymanym na kolanach komputerem. Tradycyjnie zdążył mu już pokrótce streścić swój dzień, w bonusie wysyłając dwa zdjęcia, o które również bezustannie go męczył. W rezultacie w specjalnie stworzonym do tego celu folderze przechowywał stos fotografii Mickeya, Diablo i samego Athawaya, w które mógł wpatrywać się niczym zahipnotyzowany całymi godzinami. — Dawno nie opowiadałeś co słychać u Andy’ego, a chyba się polubiliście — zauważył. Praktycznie w każdej rozmowie przeplatał się temat tamtych dzieciaków; Jake znał osobiście zaledwie kilku z nich, ale i tak lubił słuchać rayne’owych opowieści o tym jak spędzali czas, bawiąc się czy wspólnie odrabiając lekcje. — I miałem ci coś powiedzieć — zaczął, ale dźwięk otwieranych drzwi zmusił go do zawieszenia głosu. — Wiesz co, oddzwonię później jak tylko będę mógł — dodał szybko, na pożegnanie posyłając mu lekki uśmiech.
Tak błyskawicznego spełnienia tego niewypowiedzianego życzenia się nie spodziewał, ale najwyraźniej przyprowadzony do sali starszy od niego o może cztery lata mężczyzna miał zostać jego współlokatorem. Przyjrzał mu się uważnie, dochodząc do wniosku, iż na pierwszy rzut oka nieznajomy wydawał się być niesprawiającym problemów człowiekiem o chyba zbyt beztroskim nastawieniu jak na miejsce w którym się znajdowali. Szeroki uśmiech, automatycznie rozpoczęcie rozmowy zaraz po wyciągnięciu w jego kierunku ręki, słyszalny australijski akcent to pierwsze co udało się mu zarejestrować. I oby tylko to pierwsze wrażenie nie okazało się być mylne.
— Jake — przedstawił się, ściskając jego dłoń. Zauważył, że przez krótki moment wzrok Lucasa – bo tym właśnie imieniem przedstawił się dwudziestopięcioletni brunet — zatrzymał się na ustawionych na nocnej szafce fotografiach. Nie skomentował tego jednak ani jednym słowem, co sam Jake przyjął z ulgą.
Nie chciał już na wstępie zdradzać o sobie wszystkiego, paradoksalnie nie mając bladego pojęcia z kim tak naprawdę będzie od teraz mieszkał.
Usuń— Hej — zaczął przyciszonym tonem głosu, odzywając się po raz pierwszy od tamtej zakończonej w połowie rozmowy. Rozmowy, od której minęły aż trzy dni, jednak mimo wielkich i szczerych chęci, nie miał możliwości zadzwonić. — Przepraszam, że się nie odzywałem, ale mam nowego współlokatora — powiedział, po uprzednim upewnieniu się, że Lucas nie zaskoczy go i nie wejdzie do środka. — Jest parę lat starszy ode mnie, bardzo dużo mówi… — dodał, starając przypomnieć sobie moment, w którym usta chłopaka nie otwierałyby się, nie próbując zagadać Jake’a czy wyciągnąć od niego informacji na temat Ameryki, Bostonu czy innych interesujących go kwestii, w zamian męcząc opowieściami o Australii. — Pochodzi stąd i już zdążył wyznaczyć mi listę miejsc, które muszę obowiązkowo zwiedzić. Musimy, kiedy mnie odwiedzisz — skorygował, przenosząc wzrok na zamknięte okno. Sceneria wokół niego wyglądała tak jak zazwyczaj; widoczne ramy szerokiego łóżka, w tle kremowe ściany i on. Jedyną zmianą była ustawiona koło łóżka kroplówka, z zawieszonym na haku woreczkiem pełnym czerwonej chemicznej substancji. — Co robisz? Gdzie jest Mickey? — zapytał, zauważając że w mieszkaniu panuje dziwna cisza. — Ja mam zajęcie na kilka najbliższych godzin — powiedział, machając mu przed oczami obandażowaną dłonią, z której wystawała cienka, transferująca substancję rurka. Jak dotąd leczenie nie wpłynęło poważniej na zmiany w jego zachowaniu, samopoczuciu czy wyglądzie, chociaż domyślał się, że nie potrwa to wiecznie. Przeczesał włosy palcami, obserwując jak automatycznie wypada ich cała garść; generalnie nie powinno go to dziwić, ale nie znaczyło to, że podchodził do tego z obojętnością.
— Chyba obetnę je całkowicie, co myślisz? Będę dobrze wyglądać w czapce? — mimo wszystko wolał zrobić to dobrowolnie, niż czekać aż wypadną. A podobno ten krok działał terapeutycznie, tak przynajmniej słyszał. — I Rayne — zaczął, krzyżując z nim swoje spojrzenie — Wtedy mówiłeś poważnie? Naprawdę planujesz niedługo przyjechać? — nie chciał wyjść na desperata, ale naprawdę go tu potrzebował. Wiedział, że ich finansowa sytuacja nie jest do końca ustabilizowana, ale musiał zapytać. Inaczej nie dałoby mu to spokoju. — Znalazłem całkiem fajną grę, możemy razem pograć jak masz jeszcze czas — dodał, jak zwykle zapominając o przeliczeniu aktualnej bostońskiej godziny.
Rozumiał to wszystko i nie pamiętał ile razy powtarzał Rayne’owi, żeby się nie przejmował bo on cierpliwie poczeka ile tylko będzie trzeba. W końcu na kogoś takiego jak on było warto czekać, a Jake był pewien, że po jego przyjeździe odbiją sobie te stracone tygodnie, nadrabiając czas w parę dni. Fakt, iż to właśnie pieniądze - a raczej ich brak – stawały im na przeszkodzie niezwykle go irytował, ale póki co miał znacznie ograniczone pole do działania. Nie mógł przecież opuścić szpitala i szukać pracy w obcym kraju; wątpił, by ktokolwiek choćby wziął pod uwagę jego ewentualną kandydaturę, ale tkwienie w jednym miejscu i bierne przyglądanie się pracującemu Rayne’owi mimo wszystko także nie było mu na rękę. Czuł, że w jakimś stopniu go wykorzystuje i sprawia problemy, komplikując życie zarówno jemu jak i sobie, dlatego też zaczął poważniej zastanawiać się nad tym, co powinien zrobić. Nie mógł wiecznie zasłaniać się chorobą i przekładać wszystkiego w czasie tylko dlatego, że tak było wygodniej. Obiecał sobie, że od razu po powrocie do Bostonu rozpocznie realizację wszystkich tych planów, które aktualnie chodziły mu po głowie. Nigdy wcześniej nie zależało mu akurat na tych paru konkretnych kwestiach, aczkolwiek sądził, że ułatwi mu to późniejsze starania się o poprawienie ich warunków życia. Najchętniej, o ile oczywiście podejmie decyzję wcześniej skonsultowaną z Athawayem, zacząłby już w tym roku, razem z innymi podzielającymi jego wybór osobami, zatem zostało mu tylko – albo aż – niecałe pięć miesięcy żeby całkowicie wyzdrowieć. Co prawda chemia robiła swoje, podobnie jak wprowadzane stopniowo inne metody leczenia, jednak wiedział, że by dotrzeć celu zostało mu jeszcze dużo czekającej na pokonanie drogi. Nie znaczyło to jednak, że już teraz nie mógł zacząć rozglądać się za informacjami odnośnie wymagań, potrzebnych dokumentów czy samego kierunku; dalej nie wiedział czy rzeczywiście tego chciał, ale na pewno zależało mu na tym bardziej niż na dalszym nic nie robieniu. A o całą z tym związaną resztę zdąży się jeszcze pomartwić.
OdpowiedzUsuńJake polubił Lucasa, nawet jeśli czasami faktycznie mówił za dużo, nie dając mu szansy na włączenie skype’a. Nie wiedział o nim dużo, nie miał pojęcia na co dokładnie choruje, zresztą z wzajemnością, ale rozmowy na luźne tematy przynajmniej częściowo zabijały dłużący się czas. Podtrzymywał zdanie, iż chłopak ani trochę nie pasuje do miejsca, w którym kazano mu przebywać i nie zdziwiłby się, gdyby nagle opuścił salę mówiąc, że wraca do domu. Coś jednak w jego osobie cały czas wydawało mu się podejrzane, chociaż nie umiał sprecyzować co. Póki się ze sobą dogadywali i wytrzymywali w swoim towarzystwie, wolał nie drążyć tematu, powtarzając sobie, że zawsze mógł trafić gorzej. A Lucas w gruncie rzeczy wcale nie był złym współlokatorem.
— Cześć, kocie — uśmiechnął się do ekranu komputera, poszerzając uśmiech jeszcze bardziej, gdy usłyszał rozlegające się gdzieś w oddali szczekanie, a sekundy ujrzał biegającego po mieszkaniu psa. Wskazówki na wiszącym na szpitalnej ścianie zegarze zatrzymały się na godzinie dwudziestej pierwszej, co znaczyło iż u Rayne’a dochodziło południe. Pewnie ze względu na dzieci mające lada moment przybyć nie mieli zbyt dużo czasu na rozmowę, ale lepsze to niż nic. Przynajmniej dla Jake’a. — Dużo masz dzisiaj pracy? Andy przychodzi? — zapytał, w międzyczasie poprawiając upadający na czoło materiał szarej, niepasującej do klimatycznych warunków czapki, w której tak jak wspominał Rayne, przypominał typowego bad boya. Przywykł do nieco dłuższych włosów, które tak często palcami przeczesywał Rayne, a widok własnoręcznie, całkowicie zgolonej dzień wcześniej głowy nie wydawał mu się ani wartym pokazywania ani atrakcyjnym. — Właśnie, pamiętasz jak chciałem ci coś ostatnio powiedzieć? — kontynuował, chwilowo nie dając mu dojść do głosu. Nie wiedział kiedy nowy kolega zaskoczy go nagłym powrotem do sali, zatem musiał dokończyć swój monolog póki jeszcze miał taką okazję, a dopiero później posłuchać co takiego do powiedzenia miał Rayne.
— Pewnie to głupie, ale myślałem żeby po powrocie do domu pójść na studia i równocześnie szukać pracy. Może wtedy byłoby prościej coś znaleźć — powiedział, przyglądając mu się niepewnym wzrokiem. Nie wiedział jeszcze czego ewentualnie mógłby się uczyć i nie miał na to żadnego pomysłu, ale po kolejnych godzinach rozmyśleń coś powinno w końcu wpaść mu do głowy. Następne kilkanaście minut rozmowy spędził na wsłuchiwaniu się w jego głos i wyłapywaniu wszystkich wypowiadanych przez niego słów, aż do momentu, w którym z konieczności musiał się rozłączyć. Wytłumaczył to powrotem Lucasa, po czym pożegnał się i obiecał, że postara się zadzwonić lub napisać jeszcze tej nocy, kiedy u Rayne’a zapadnie wczesny wieczór.
UsuńZ lekkiego snu wyrwał się trochę po godzinie drugiej, zapalając nocną lampkę i rozglądając po pomieszczeniu. Był pewien, że Lucas śpi, dlatego też od razu sięgnął po laptopa, mimo późnej pory chcąc dokończyć jak zwykle przerwaną rozmowę z Rayne’em.
— Jake? — westchnął cicho, orientując się, że jego współlokator jednak nie śpi. Coś jednak nie pasowało mu w tonie jego głosu, brzmiącym inaczej niż zazwyczaj. Usiadł na brzegu łóżka, rzucając okiem na chłopaka, który w nikłym świetle lampki wyglądem przypominał ducha. — Dlaczego jeszcze nie śpisz? Wszystko okej? — na wszelki wypadek chciał pójść po lekarza, ale stanowcze nie ze strony współlokatora wybiło mu ten pomysł z głowy. W końcu sam także nienawidził, gdy wbrew jego prośbom Rayne dzwonił po karetkę, zatem zgodnie z tym nie zamierzał nic robić. Zamiast tego zajął się sobą, rezygnując z rozmowy na rzecz wysyłania Athawayowi krótkich wiadomości. Pisał z nim i co jakiś czas spoglądał w kierunku ustawionego w drugim końcu sali łóżka, próbując zignorować to, co wcześniej wydało mu się dziwne.
Rayne, muszę kończyć, porozmawiamy jutro. Kocham Cię, napisał, zamykając klapę laptopa i odkładając go na bok. Kierowany ciekawością wstał z łóżka i powoli podszedł w kierunku Lucasa, na jego widok odczuwając coraz to większe zaniepokojenie. I żałował, że nie poszedł po lekarza tę godzinę temu. — Zaraz wrócę — rzucił tylko, mając przed oczami obraz bladego jak ściana kolegi, którego zignorował bez zastanowienia. A zacierającego się w pamięci później pamiętał już tylko zaglądanie przez ramiona dwójki lekarzy i pielęgniarki, długi czas reanimujących go na jego oczach. Po całkowitym zakryciu jego ciała prześcieradłem nie pamiętał już praktycznie nic, poza kierowanymi w stronę personelu tłumaczeniami, że to wszystko jego wina. Może gdyby poszedł po nich godzinę temu, nie byłoby za późno.
Jake’owi ulżyło, kiedy po trzech dniach od tamtego tragicznego w skutkach wydarzenia puste już łóżko zostało wyniesione z jego sali. Patrzenie na nie potęgowało odczuwalne poczucie winy, objawiające się dającymi o sobie znać wyrzutami sumienia. Nikt nie był w stanie wmówić mu, że nie miał wpływu na to co się stało, a godzina w tę w czy w tę nie zrobiłaby dużej różnicy, ewentualnie przedłużając życie chłopaka o maksymalnie kilka dni. Pomimo postawienia go przed tymi faktami i świadomości, że na takich oddziałach paradoksalnie jest to czymś naturalnym i dość częstym, miał problem z przejściem do porządku dziennego. Automatycznie zapomniał o wcześniejszych planach, które teraz nie miały dla niego większego znaczenia; nagłe odejście Lucasa wybiło mu je z głowy w ułamku sekundy, równocześnie uświadamiając, że i on może skończyć podobnie, wtedy kiedy całkowicie nie będzie się tego spodziewał. Nie widział sensu w tak dalekim wybieganiu w przyszłość, z dnia na dzień planując jedynie godziny rozmów z Rayne’em, w czasie których i tak nie potrafił zachowywać się tak jak zawsze, uśmiechać się na widok jego czy zaglądających w kamerkę zwierzaków ani udowadniać, że naprawdę cieszy się mogąc z nim rozmawiać. Stwarzać pozory normalności pomagały mu brane w hurtowych ilościach leki uspokajające, które jako pierwsze dostał kilkanaście minut po oficjalnej utracie współlokatora; na ich temat nie odezwał się ani jednym słowem, uznając że nie warto wspominać o tym Athawayowi i przyznawać, że bez nich póki co nie wyobraża sobie codziennego funkcjonowania. Skoro w jakiś sposób mógł przepędzić przytłaczające myśli, uwolnić się od pojawiających się po zamknięciu oczy obrazów lub przestać zastanawiać się nad czy co wydarzy się za dzień lub dwa, miał zamiar trzymać się tej opcji tak długo jak tylko mógł. Przez tych parę dni zdążył już zapomnieć o tym, co oznacza spokój, nie bycie zmęczonym, sennym czy rozdrażnionym, nie mniej i tak nie zrezygnowałby z dostarczanych przez pielęgniarkę tabletek, stanowiących doskonały zamiennik jakeowych posiłków. Przynajmniej dzięki tym krótkofalowym otumaniaczom mógł rozmawiać z Rayne’em i nie zwariować, a na chwilę obecną to liczyło się dla niego najbardziej.
OdpowiedzUsuń— Bilety? — zapytał, chociaż doskonale widział to co pokazywał mu jego najdroższy strażak. Jeszcze rozróżniał fikcję od rzeczywistości i nawet silne leki nie były w stanie tego zmienić, ale początkowo nie dowierzał w to co słyszy. Momentalnie na jego twarzy pierwszy raz od tamtej pamiętnej nocy pojawił się uśmiech, który nie schodził wbrew napływającym do głowy typowymi myślami, wyrywającymi się poza jego kontrolę. Podświadomie bał się, że nie wytrzyma tych czternastu dni i nie będzie miał okazji zobaczyć się ze swoją miłością, podobnie jak Lucas nie zdąży już zrealizować swoich planów, w tym zwiedzenia Ameryki i zahaczenia o Boston. Widok biletów lotniczych i perspektywa przytulenia się do Rayne’a sprawiła, że naprawdę poczuł się szczęśliwy, jednak mógł okazać to dopiero po upewnieniu się, że nic złego się nie stanie i nic nie potrafił na to poradzić. Póki co uśmiechał się do kamerki, patrząc na niego błyszczącymi z wrażenia oczami, co chwila przyłapując samego siebie na przywoływaniu z pamięci miejsc, które chciałby razem z nim zobaczyć. — Już nie mogę się doczekać aż cię wreszcie pocałuję — powiedział moment po ochłonięciu i uwierzeniu, że to wszystko dzieje się naprawdę, a bilety na samolot nie są jedynie jego wymysłem. — A wiesz, że wtedy się ode mnie nie uwolnisz? — zapytał — Nie dam ci spokoju i już cię nie wypuszczę — dodał, powoli zaczynając odliczać dni. Perspektywa spędzenia tygodnia z Rayne’em, nawet jeśli przez cały ten czas miał nocować w szpitalu i nie otrzymać przepustki, tak jak to bywało w Bostonie, dawała mu więcej sił niż wszystkie podawane przez lekarzy specyfiki razem wzięte. Chciał spędzać z nim zarówno dni jak i noce, lecz zdawał sobie sprawę z tego, iż najprawdopodobniej tutejsi doktorzy nie zachowają się tak wyrozumiale jak amerykańscy, wypuszczając go w trakcie leczenia.
Mimo tego miał cichą nadzieję, że choć jedną noc uda mu się spędzić sam na sam z Rayne’em, zgodnie z internetową obietnicą nie wypuszczając go choćby na minutę. — Jeszcze tylko trzy dni — poinformował go podczas kolejnej z rozmów, przytrzymując laptopa I opadając na poduszkę. Zdążył już dokładnie opowiedzieć mu o tym jak najprędzej wydostać się z lotniska i przybliżyć sposoby na to jak przeżyć w samolocie, przypomnieć o najnowszych zdjęciach jego, Mickeya oraz Diablo, których przez wzgląd na ostatnie wydarzenia nie otrzymał od kilkunastu dni, a także zamęczyć paroma innymi kwestiami, mniej lub bardziej ważnymi. — I podziękuj raz jeszcze ode mnie Ericowi — powiedział, mając na myśli nie tylko kupno biletów, ale opiekę nad zwierzakami, które na te siedem dni miały oczywiście trafić pod jego dach. — Wiesz już gdzie będziesz mieszkać? Może mógłbym popytać, na pewno ktoś tutaj zna jakieś niedrogie hotele — nie wiedział czy tu uraz czy zwyczajna niechęć, ale od dawna nie rozmawiał tutaj z nikim, odzywając się tylko wtedy, gdy wymowne spojrzenie personelu zmuszało go do otworzenia ust. Dla Rayne’a był jednak w stanie zrobić wszystko, nawet jeśli wiązało się to z zawieszeniem broni i podjęciem tego rodzaju współpracy z lekarzem prowadzącym bądź paniami pielęgniarkami. — Czekam na ciebie.
UsuńCzekał na niego od samego rana, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zobaczą się dopiero około południa. Nie przeszkodziło mu to jednak w obudzeniu się o wyjątkowo wczesnej porze, by po szybkim ogarnięciu się zejść na dół i usiąść możliwie jak najbliżej drzwi, skąd miał dość dobry widok na to co działo się na zewnątrz. Dwa ostatnie dni przed jego przyjazdem minęły mu pod znakiem niekończących się nerwów, w dalszym ciągu po części związanych z byłym już współlokatorem. Nie potrafił odeprzeć od siebie wrażenia, iż nieoczekiwanie coś pójdzie nie po jego myśli, w konsekwencji utrudniając lub uniemożliwiając spotkanie z ukochanym. Wbrew temu, iż pod względem zdrowotnym czuł się całkiem dobrze, nie przestawał porównywać się do Lucasa, przez co tracił nadzieję na opuszczenie kliniki chociażby na chwilę. Przyjmowane w zwiększonych dawkach uspokajacze niezmiennie spełniały swoją rolę, jednak póki co wolał je ograniczyć, kompletnie zapominając o ich istnieniu z chwilą ujrzenia Athawaya. W końcu wystarczyłaby mu jego obecność oraz możliwość wsłuchiwania się w brzmienie jego głosu, aby skutecznie uwolnić się od wszystkich tych skumulowanych zmartwień. Zdążył też odbyć już krótką rozmowę z lekarzem, kilkukrotnie pytając o zgodę na wyjście i spędzenie przynajmniej jednej nocy z dala od szpitalnej sali. Nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi, co tylko podniosło poziom jego zdenerwowania, czego na całe szczęście nie zademonstrował; wizja dzisiejszego wyjścia na tych parę godzin zdołała poprawić mu humor, nawet jeśli miał tu powrócić przed zapadnięciem wieczora. Może i nie miał co liczyć na zwiedzanie Australii ani pójście w miejsca, które podpowiedział mu Lucas, ale i tak cieszył się jak małe dziecko na samą myśl o pobyciu razem z Rayne’em w jego hotelowym pokoju czy pobliskim parku. Ta pierwsza z opcji oczywiście przypadła mu do gustu znacznie bardzie niż druga, w związku z czym nie przejmował się faktem, iż w jego stanie pewne sprawy powinny zostać odłożone w czasie. Nie zamierzał stracić chociażby minuty, ignorując drobne zmiany we własnym wyglądzie, które w konfrontacji z planami nie miały najmniejszego znaczenia, zresztą tak samo jak każdy inny nieistotny szczegół mogący stanąć mu na drodze. Stęsknił się, a tydzień nie wydawał się być dostateczną ilością czasu na uzyskanie pełnego zaspokojenia, mającego starczyć mu do końca pobytu w Sydney.
OdpowiedzUsuńNie miał pojęcia jak długo podziwiał ruch na korytarzu, co jakiś czas wstając i przechadzając się w jedną czy w drugą stronę. Minuty upływały mu w niewyobrażalnie zwolnionym tempie, dlatego też powoli zaczął już wątpić w to, że tak długo wyczekiwany moment kiedykolwiek nadejdzie. Do momentu usłyszenia gdzieś za plecami głosu, który bez żadnego problemu rozpoznałby wszędzie. Nie powiedział nic; zamiast tego wpadł prosto w jego ramiona, zarzucając obie ręce na jego szyję i omal go przy tym nie dusząc. Przylgnął do jego klatki piersiowej tak mocno jak to tylko było możliwe, wtulając twarz w zagłębienie jego szyi i uśmiechając się lekko pod nosem; dopiero teraz mógł naprawdę zacząć cieszyć się z usłyszanej przeszło dwa tygodnie wcześniej wiadomości, na własnej skórze odczuwając związane z tym szczęście. Rayne pachniał domem, dlatego też wdychał ten zapach dając ulgę płucom, które dzięki tej woni nie buntowały się za pośrednictwem bólu. Najchętniej tkwiłby w tej pozycji przez resztę dnia, nie odsuwając się od niego nawet na kroczek, ale równocześnie nie chciał przedłużać tej pierwszej części powitania w nieskończoność.
— Wiesz jak bardzo się cieszę, że wreszcie mam cię tylko dla siebie? — szepnął mu na ucho, przenosząc dłonie na jego kark. Przymknął powieki, odnajdując drogę do jego ust i przez kilkadziesiąt cudownych sekund całując go tak jak jeszcze nigdy wcześniej. — Pokażesz mi zaraz gdzie będziesz spać? Gdybym chciał cię odwiedzić… — złapał go za rękę i uśmiechnął się szeroko w jego kierunku, na samą myśl o takich nielegalnych nocnych odwiedzinach czując, jak jego policzki zaczynają się rumienić. W końcu niektóre rzeczy nie miały prawa ulec zmianom.
Po odebraniu walizki i szybkim załatwieniu związanych z zameldowaniem się na recepcji formalności ruszyli w stronę wyznaczonego pokoju. Usta Jake’a nie zamykały się ani na minutę, a on sam musiał nadrobić zaległości w opowiadaniu mu o wszystkim tym, czego nie dało się opowiedzieć przez skype’a. Te krótkie, nieoczekiwanie kończone internetowe rozmowy mimo wszystko nie należały do najbardziej udanych, a już na pewno nie mogły równać się z patrzeniem sobie w oczy – Jake przez całą drogę nie spuszczał z niego wzroku – trzymaniem jego dłoni i wyrzucaniem z siebie potoku słów. — Ładnie tutaj — po wejściu do środka omiótł spojrzeniem jednoosobowy pokój, siadając na brzegu równie małego łóżka i przyciągając do siebie swojego strażaka. Wtulił się w jego bok, kontynuując opowieść o tych dwóch spędzonych tu miesiącach, wspominając też o Lucasie i ciągnącym się za nim poczuciu winy. — Masz na coś ochotę, skarbie? — zapytał, unosząc głowę i krzyżując z nim spojrzenie. — Na pewno jesteś zmęczony po locie — mruknął, zaczepnie wodząc opuszkiem palca po jego policzku i szyi. Rzadko kiedy wysyłał ku niemu tego rodzaju aluzje, ale tym razem czuł się w pełni usprawiedliwiony. I miał cichą nadzieję, że mimo własnych obiekcji w oczach Rayne’a nie wygląda aż tak źle jak sądzi.
UsuńNa taką odpowiedź i reakcję właśnie liczył. Bez zbędnego opóźniania pomógł mu zdjąć z siebie poszczególne części garderoby, odrzucając ubrania gdzieś daleko na podłogę. W tamtym momencie nie przejmował się zupełnie niczym, zbyt zajęty odbieraniem wszystkich tych bodźców, których w ostatnim czasie tak bardzo mu brakowało. Poddawał się jego dotykowi, jak zwykle odwdzięczając się pozostawieniem na skórze jego pleców poziomych, zaczerwienionych śladów. Z każdą kolejną minutą zaczął dostrzegać też coraz więcej plusów jednoosobowego łóżka; przynajmniej dzięki temu mógł znaleźć się jeszcze bliżej niego, czując jego obecność dokładniej niż w trakcie poprzednich, równie udanych zbliżeń. W myślach uspokajał swój przyspieszony oddech, nakazując nienaturalnie szybkiemu tempu nieco zwolnić; w końcu po części to za jego sprawą musiał tkwić w Australii jeszcze przez bliżej nieokreślony okres, a poza tym chciał przeżyć jeszcze więcej takich samych jak nie lepszych nocy w towarzystwie swojego strażaka, nie kończąc na tej konkretnej z powodu ewentualnych nieplanowanych powikłań. Gdy było już po wszystkim i gdy większość emocji zdążyła opaść, tradycyjnie wtulił się w jego bok, zamykając oczy i przez jeden krótki moment czując się jak w domu, chociaż do pełni szczęścia brakowało mu jeszcze usłyszenia dźwięku szczekania psa czy mruczenia Diablo. I gdyby nie to, mógłby uznać początek tego dnia za perfekcyjny.
OdpowiedzUsuń— Chyba będziesz musiał zadowolić się tym co masz, wiesz? — szepnął mu na ucho sekundy po tym jak zgarnął z podłogi ubrania. Wciągnął je na siebie i usiadł na brzegu łóżka, przenosząc wzrok na pomarańczową ścianę pokoju. — Bo twoim bad boyem póki co raczej nie zostanę — odwrócił głowę i uśmiechnął się w jego stronę, ponownie zakładając na głowę czapkę, przy okazji prosząc go, by nie zdejmował mu jej do czasu zakończenia leczenia. Nie wiedział dlaczego tak mu na tym zależało i nie umiał tego wytłumaczyć, ale równocześnie nie potrzebował tego komukolwiek wyjaśniać czy drążyć mało istotnego tematu, woląc to potraktować jak zwyczajną, neutralną prośbę. — Jeśli chcesz to pójdziemy, wszystko ci pokażę. A później zjemy razem obiad i wyjdziemy na chwilę na spacer, dobrze? — nie widział sensu w oprowadzeniu go po klinice, a o wiele bardziej wolał zabrać go do swojej sali i posiedzieć obok niego na zdecydowanie większym łóżku niż to, które znajdowało się w wynajmowanym przez Athawaya pokoju. Perspektywa krótkiego spaceru również przywołała na jego twarz uśmiech, bo nie pamiętał już kiedy ostatni raz mógł wyjść na zewnątrz i odetchnąć świeżym powietrzem, a dzięki Rayne’owi miał szansę na tydzień odzyskać to, co utracił z chwilą opuszczenia pokładu samolotu. Po upływie kilku godzin oraz odhaczeniu z listy wszystkich małych planów, wraz z nadejściem wieczora zmuszony był po raz kolejny tego dnia wrócić do sali i pożegnać się z Rayne’em. Na duchu podtrzymywało go jednak jutrzejsze zobaczenie go, możliwe że zaraz po otwarciu oczu, chociaż oczywiście nie miał zamiaru sugerować mu, by specjalnie dla niego zrywał się z łóżka o świcie. — Idź odpocznij, zobaczymy się niedługo — przycisnął wargi do jego ust, całując go krótko na dobranoc, po czym odprowadził go wzrokiem do wyjścia, przez cały ten czas uśmiechając się tak samo jak tych kilka godzin temu.
Był przekonany, że wizyta w Australii bez zobaczenia na własne oczy miejscowych kangurów czy koali nie była pełna, dlatego też starał się jak tylko mógł, by wyjść stąd na ten jeden cały dzień, od rana do wieczora. Nie rozumiał uporu lekarzy; w końcu czuł się dobrze, chociaż z drugiej strony mogło to być tylko tylko złudne wrażenie spowodowane przyjazdem ukochanego. Pomimo tego przy każdej nadarzającej się okazji nie zaprzestawał prób postawienia na swoim, do czasu aż nie dostał tego czego chciał.
— Hej, zgadnij co — powiedział trzeciego dnia od jego przyjazdu, witając go już od progu i gestem przywołując do siebie. — Jutro możemy razem wyjść na cały dzień — oznajmił, unosząc do góry kąciki ust. Wyciągnął rękę i sięgnął do jednej z szuflad stojącej koło łóżka szafki, wyciągając z niej pogniecioną kartkę papieru, zapisaną odręcznym pismem jego byłego współlokatora. — Pamiętasz jak ci opowiadałem, że Lucas przygotował dla nas listę miejsc do odwiedzenia? — zapytał, podając mu kartkę i poddając ją pod jego ocenę. — Wybierzemy razem coś ciekawego — chociaż w ten sposób mógł zrobić coś, co na pewno ucieszyłoby jego niedoszłego kolegę. — I niedługo ma tu przyjść lekarz prowadzący, zgodził się mnie jutro wypuścić jeśli dzisiaj będą mogli wlać ze mnie jakieś eksperymentalne płyny — wyjaśnił, samemu nie będąc pewnym co rozumieć pod pojęciem eksperymentalne. — Mówiłeś, że przywiozłeś ze sobą jakąś nową planszówkę. Przyniesiesz? Akurat w tym czasie lekarz wszystko podłączy i nie będziemy się tu nudzić — cieszył się na to jutrzejsze wyjście i nikt ani nic nie było w stanie zepsuć mu nastroju.
UsuńUśmiechał się tak często jak mógł, byle tylko nie sprawiać niepotrzebnych przykrości i tak przejętemu tym wszystkim Rayne’owi, jednak czasami nawet w jego obecności nie miał siły zmusić kącików ust do podniesienia się ku górze. Był już tym wszystkim zmęczony i nawet wymyślne przeprowadzane na nim eksperymentalne terapie nie pomagały mu odzyskać sił, przynosząc zupełnie odwrotne rezultaty. Nie miał pojęcia czy to wszystko działało, póki co lekarze zgodnie przemilczali pewne kwestie, ale wiedział, że każdy z tych specyfików oprócz atakowania wrogów stopniowo wyniszczał też to, co powinien zostawić w spokoju. Czasami miał wrażenie, iż zwyczajny spacer z psem po parku zakończyłby się przymusowym trzydniowym odpoczywaniem, podobnie jak każda inna wymagająca wysiłku czynność. Nie zawsze było jednak aż tak źle; przy Athawayu nie udawał kompletnie niczego, prawdziwie ciesząc się z każdej spędzonej z nim minuty. Uśmiechał się szeroko gdy tylko udało mu się pokonać go w ich planszowej rozgrywce, zwłaszcza jeśli jego strażak celowo nie dawał mu wygrać, co od czasu do czasu brał pod uwagę. Wzmianka o Andym także poprawiła mu humor; wszystko wskazywało na to, że dzieciak przywiązał się do Rayne’a, co tylko utwierdzało Jake’a w przekonaniu, iż wybór właśnie takiej pracy był zdecydowanie dobrą decyzją. A pamiętał, jak jeszcze niedaleki okres temu oboje - chociaż głównie Rayne - martwili się w jaki sposób zarobią potrzebne im na życie pieniądze. Oparł się policzkiem o jego klatkę piersiową, wsłuchując się w jego miarowy i spokojny oddech, tak różny od jego własnego. Tego typu wyznania w pełni rekompensowały mu trudy tej wciąż nowej australijskiej codzienności, w połączeniu z drobnymi gestami sprawiając, że mimo wszystko nie mógł nie czuć się szczęśliwym.
OdpowiedzUsuń— Dokładnie to samo mogę powiedzieć o tobie — złapał go za rękę i splótł ze sobą ich palce, z nieschodzącym uśmiechem spoglądając na ich złączone dłonie, tak idealnie do siebie pasujące. — Tamten pocałunek na świetlicy to była najlepsza decyzja w moim życiu — zaśmiał się cicho na wspomnienie tego przełomowego, całkowicie spontanicznego wydarzenia, stanowiącego początek najlepszego okresu, jaki dane mu było kiedykolwiek przeżyć. Całowanie dopiero co poznanego mężczyzny pewnie nie było zbyt dobrym posunięciem, jednak w ich przypadku tamta nietypowa próba podrywu zakończyła się lepiej niżeli mógł sobie wymarzyć. — I walczę, przecież mam dla kogo — dodał, sugestywnie zaciskając palce na jego dłoni.
Zgodnie z życzeniem Rayne'a i wizją długiego dnia położył się spać zaraz po jego wyjściu, chcąc nabrać jak najwięcej siły na jutrzejszy dzień. Nie mógł doczekać się aż wreszcie po tak długim czasie tkwienia w miejscu wyjdzie na zewnątrz, mogąc przespacerować się po świeżym powietrzu i zobaczyć coś, co w przyszłości stanie się miłym wspomnieniem. Obudził się dość wcześnie, ale nie widział sensu w dalszym leżeniu i odmierzaniu minut. Szykował się do wyjścia przez co najmniej kilkadziesiąt minut, nie chcąc wyglądać jak osoba, która dopiero co opuściła jeden z najgorszych oddziałów szpitala. Przeczuwał, że ten dzień przyniesie ze sobą coś wyjątkowego, zatem wszystko musiało być idealne, a żeby tak było najpierw musiał zacząć od siebie. Oczywiście to pierwsze nie wyszło mu tak jak planował, ale i tak robił co mógł. Będące skutkiem ciągłego wkłuwania igieł siniaki schował pod materiałem bluzy, wzdychając po uznaniu, że lepiej już nie będzie. Usiadł na brzegu łóżka i naciągnął czapkę, cierpliwie czekając aż po otwarciu drzwi sali stanie w nich wesoło uśmiechający się Rayne.
— Jak myślisz, uda nam się trafić z powrotem? — rzucił obojętnie kilkadziesiąt minut temu, kiedy szli już jedną z sąsiadujących ze szpitalem uliczek. Jake rozglądał się na wszystkie strony, trzymając się blisko Rayne’a i starając się zapamiętać jak najwięcej. W końcu teraz nie był już pacjentem, a jednym z turystów, których o tej porze roku było całkiem sporo.
Nie spieszył się, nie tylko ze względu na deficyt energii, ale również przez stosunkowo dużą ilość przeznaczonego na wyjście czasu, gdyż powrót zaplanował dopiero na późny wieczór. — Najwyżej gdzieś po drodze kupimy mapę — powiedział, uśmiechając się szeroko, co po opuszczeniu szpitala przychodziło mu naturalnie. — To co, zaczniemy od pierwszej pozycji z listy? — wspiął się na palce i przycisnął wargi do jego policzka, by po odsunięciu się z tą samą zadowoloną mina pociągnąć go do przodu.
UsuńZdążyli już przespacerować się długą uliczką, na końcu której znajdowała się chyba najbardziej znana australijska opera; przy okazji zatrzymał się wraz z Rayne’em przy zbudowanym z jednej jej strony murku, mogąc z bliskiej odległości przyjrzeć się widokom lub przysłuchać się dźwiękom wydawanym przez wodę. Przez cały ten czas robił zdjęcie po zdjęciu, na którym w głównej mierze widać było wyłącznie Rayne’a. Ale o to chodziło, przynajmniej będzie miał co oglądać po jego wyjeździe do Bostonu. — Jak chcesz to możemy tutaj chwilę odpocząć, a później pójdziemy polować na kangury. Podobno kręcą się nawet po ulicach — jak dotąd nie zauważył żadnego, ale zawsze mógł mieć nadzieję, że po pokonaniu kolejnych metrów na ich drodze stanie to uroczo wyglądające zwierzątko, którego nie posiadało nawet bostońskie zoo. — Jak myślisz, kocie? — szturchnął go lekko w ramię; przez moment Rayne wydał mu się dziwnie zamyślony, ale być może tylko mu się wydawało.
Chętnie przystał na propozycję odnośnie wybrania się na plażę, zwłaszcza że ta znajdowała się w niedalekiej odległości od opery. W Bostonie rzadko kiedy spędzali czas w otoczeniu rozbijających się o brzegi fal, z reguły wybierając parki lub inne miejsca, ale zawsze po powrocie Jake’a mogli zmienić przyzwyczajenia i przynajmniej raz na tydzień przejść się wzdłuż wody, powoli stąpając po piasku i trzymając się za ręce. Chociaż po części właśnie ten piasek mógł w najbliższym czasie okazać się być trochę problematycznym, jednak póki co o tym nie myślał, ściągając buty i w ciemno podążając za Athawayem. Najwyżej poświęci kilkadziesiąt minut na dokładne oczyszczenie części metalowej protezy z drobnych ziarenek, co prawdopodobnie okaże się być koniecznością. Ale i tak sądził, że warto. Może nigdy nie należał do romantyków, a tego typu scenerie nie robiły na nim większego wrażenia, ale szum fal, gorący piasek pod stopami i ten specyficzny morski zapach sprawiły, że miał ochotę zostać tu z nim już na zawsze, nie ruszając się stąd ani na krok.
OdpowiedzUsuńNie miał pojęcia co Rayne kombinuje, ale wstęp jego monologu upewnił go w przekonaniu, że ewidentnie dzieje się coś dziwnego. Planował coś jeszcze przed jego wyjazdem? Tylko co. Momentalnie w jego głowie zrodziły się dziesiątki pytań, które ustąpiły miejsca niedowierzaniu i szokowi, w momencie w którym mężczyzna jego życia uklęknął na jedno kolano, spoglądając na niego z dołu. Pomimo tego, że byli ze sobą dopiero od roku, wyobrażał sobie to przynajmniej kilka razy, za każdym wybierając inną scenerię i okoliczności. Czas jednak niezmiennie pozostawał ten sam, mianowicie wyobrażał sobie ich za może dwa, maksymalnie trzy lata, ale nie teraz. Nie był na to przygotowany i kompletnie nie wiedział jak zareagować. Przez pierwszych parę sekund był w stanie jedynie stać i przyglądać się to Rayne’owi to trzymanemu przez niego w dłoni łańcuszkowi, na którym zawieszony został niedużej wielkości srebrny sygnet. Gdy minął pierwszy szok zrozumiał, że to co aktualnie widzi nie jest żartem ani wymysłem jego wyobraźni, a wyraźnie zdenerwowany Rayne tylko dopełniał przeświadczenie o prawdziwości tego najpiękniejszego w całym jego życiu wydarzenia. Wiedział też, że powinien coś powiedzieć. Cokolwiek, byle tylko nie trzymać go dłużej w niepewności. Problem tkwił w tym, iż z nadmiaru emocji nie był w stanie wydusić z siebie choćby jednego słowa, a akurat w tym konkretnym przypadku w zupełności wystarczyłoby właśnie jedno.
Zakrył twarz w dłoniach, czując jak jego serce zaczyna boleśnie obijać się o żebra; przełknął ślinę, krzyżując z nim swoje lekko szkliste spojrzenie i jak na zawołanie uśmiechając się najszerzej jak tylko potrafił. — Tak — podszedł bliżej i bez czekania na ciąg dalszy oplótł ramionami jego szyję, przymykając powieki i złączając ich usta w pożądliwym pocałunku. Całował go wkładając w to całą swoją energię i zaangażowanie, by po odsunięciu się raz jeszcze, tak dla pewności, wyszeptać ledwo słyszalne tak. — Założysz? — poprosił, odwracając się do niego plecami. Po upływie kilku sekund na jego szyi zawisł już cienki łańcuszek wraz z pierścionkiem, któremu teraz mógł przyjrzeć się bliżej, zauważając każdy ze szczegółów. Uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok wygrawerowanych na wewnętrznej stronie sygnetu słów, z wolna uświadamiając sobie, iż właśnie wkroczyli na znacznie wyższy etap związku, o którym zapewne marzy każda zakochana do szaleństwa osoba. — Jest piękny — obiecał sobie, że nie zdejmie go już nigdy, chociaż jednocześnie bał się, że przez przypadek dopuści do zniszczenia tego drobnego łańcuszka i zgubienia pierścionka, od dzisiaj będącymi jego najważniejszymi i najcenniejszymi pamiątkami. Może najwyżej na krótką chwilę zdejmie go podczas porannych i wieczornych wypraw do łazienki, podobnie jak na czas snu, w trakcie którego lepiej było nie mieć na szyi podatnej na urazy biżuterii. — Chodź ze mną — złapał go za rękę i splótł ze sobą ich palce, prowadząc go wzdłuż plaży, w miejsce które upatrzył sobie jeszcze przed tym emocjonującym wyznaniem.
Wyrzucony na brzeg wielki konar powalonego drzewa pasował idealnie, dlatego też usiadł na jego brzegu, czekając aż to samo uczyni Rayne i dopiero wtedy objął go ręką w pasie, wtulając głowę w jego ramię. — Wiele razy mówiłem ci, że któryś ze spędzonych z tobą dni był najlepszy w moim życiu, pamiętasz? — zapytał, ponownie biorąc jego dłoń w swoją. Bawił się jego palcami, byle tylko nie sięgnąć po wiszący pod koszulką łańcuszek, po raz kolejny patrząc na niego z wymalowaną na twarzy ekscytacją. Na pewno przez przynajmniej połowę nocy będzie obracał w dłoni srebrny pierścionek, ale póki co chciał zachować względną powagę, a nie zachowywać się jak podekscytowane dziecko. — Na przykład wtedy kiedy poszliśmy do zoo. Albo spędziliśmy ze sobą pierwszą noc — kontynuował — Ale dopiero ten dzień naprawdę mogę uznać za najlepszy. Wymarzony — pocałował go w policzek, wstając i rzucając w jego kierunku lekki uśmiech — Będę mógł od razu po powrocie do szpitala wysłać zdjęcie Erickowi? Muszę mu pokazać pierścionek — powiedział z dawno niewidzianym u niego entuzjazmem, pozwalając sobie na pokazanie, jak bardzo się cieszy. Faktycznie miał po co walczyć, teraz pojął to dogłębniej.
UsuńOczywiście, że chciał jak najprędzej pochwalić się Erickowi, a najlepiej każdej napotkanej po drodze osobie, chociaż tego niestety zrobić nie mógł. A szkoda. Co prawda nigdy nie obnosił się ze swoimi uczuciami względem Rayne’a przy kimkolwiek obcym, jednak aktualnie przez Jake’a przemawiało wyłącznie czyste szczęście, skutecznie utrudniające racjonalne myślenie. Odczuwana przez niego radość widoczna była na pierwszy rzut oka, a schowany pod koszulką łańcuszek przybrał miano osobistego talizmanu, po wyjeździe Rayne’a mającego chronić go przed każdym negatywnie działającym czynnikiem napierającym na niego z czterech stron szpitalnego budynku. Przed faktem dokonanym i w chwilach wyobrażania sobie tego zaplanowanego na dalszą przyszłość wydarzenia jednym z głównych odczuwanych przez Jake’a emocji była niepewność, teraz nie dochodząca do głosu choćby na parę sekund. Doskonale wiedział czego chciał, a wszystkie te pragnienia wiązały się tylko i wyłącznie z nim. Nie żałował, że już więcej nie będzie mógł usłyszeć z jego ust określającego go tytułu chłopak. Bycie jego narzeczonym brzmiało o wiele lepiej, po każdym kolejnym powtórzeniu tego słowa w myślach napawając go jeszcze większą dumą i zadowoleniem. Domyślał się, że na początku może trochę ciężko będzie mu się przestawić, ale akurat to nie miało dla niego większego znaczenia. Nie liczyło się nic poza wciąż wyraźnie brzmiącymi w głowie wyjdziesz za mnie oraz tak, które prawdopodobnie nie stracą na znaczeniu nawet po upływie sporej ilości czasu. A miał nadzieję, że w niedalekiej przyszłości tego będą mieli nawet i w nadmiarze, chociaż lada moment mieli rozstać się może i na kolejne dwa miesiące. Poza tym powoli zbliżał się koniec odwiedzin, o tym też musiał pamiętać, jeśli nie chciał, by pilnująca porządku pielęgniarka uprzejmie wskazała Rayne’owi drogę do wyjścia, przedwcześnie kończąc ich – jak wspólnie przyznali – najlepszy dzień jaki dotychczas razem przeżyli.
OdpowiedzUsuń— Cześć, Eric — uśmiechnął się w stronę kamerki, przez chwilę siedząc w ciszy, gdy mężczyzna jego życia tajemniczo wprowadzał przyjaciela w temat. Sam Jake zaraz po podzieleniu się z nim tą wesołą nowiną najchętniej zamęczyłby starszego kolegę pytaniami odnośnie Mickeya i Diablo, lecz pewnie musiał odłożyć to na potem. Tęsknił za nimi i był ciekaw jak Eric sobie z nimi radzi; czy Mickey za bardzo nie rozrabia, nie gryzie mu butów czy nie ucieka podczas spacerów żeby zapolować na ptaki. O kota się nie martwił wiedząc, że na pewno będzie grzeczny, w porównaniu do szczeniaka z niekończącymi się pokładami energii. Teraz jednak najważniejszy był Rayne, ich dzień oraz oświadczyny, o których w końcu musiał komuś powiedzieć, wyrzucając to z siebie i dając upust emocjom, dzięki którym z jego twarzy nie schodził szeroki uśmiech — Musisz ocenić czy Rayne ma dobry gust — odpiął łańcuszek, trzykrotnie oplatając go sobie wokół dłoni, tak że pierścionek stał się doskonale widoczny nawet dla osoby siedzącej po drugiej stronie monitora. Nakierował kamerkę prosto na swoją dłoń, jednocześnie przybliżając się do Rayne’a i wtulając w jego bok, w oczekiwaniu na reakcję Ericka. — Bo według mnie to najlepszy pierścionek zaręczynowy jaki można sobie wyobrazić. Pasuje też idealnie — dodał po ściągnięciu go z łańcuszka i włożeniu na palec. W końcu nic nie stało na przeszkodzie, by co jakiś czas nosił go właśnie w ten sposób, sam łańcuszek chowając pod koszulką. Porozmawiali tak sobie jeszcze przez jakiś czas i wszystko wskazywało na to, że Eric naprawdę się ucieszył. Wyglądał również na zaskoczonego, ale tutaj akurat mu się nie dziwił, chociaż jeśli kiedyś już rozmawiał z Rayne’em na ten temat… Tak jak się spodziewał, po pożegnaniu się ze swoim strażakiem i położeniu do łóżka, co kilka minut wyjmował schowany w szufladzie łańcuszek z przewieszonym już przez niego pierścionkiem, w ciemnościach obracając go między palcami. Uśmiechał się przy tym i wyobrażał ten nowy etap ich wspólnego życia, który oficjalnie rozpoczną wraz z powrotem Jake’a do Bostonu i ich mieszkanka.
Czas jeszcze nigdy nie płynął mu tak szybko. Denerwowało go to, zwłaszcza że po wyruszeniu Rayne’a na lotnisko stanie się wręcz odwrotnie, a każda kolejna minuta będzie ciągnąć się niczym długie godziny. Zdążył już przyzwyczaić się do spędzania z nim dni, dlatego też nie wyobrażał sobie kolejnej rozłąki, rozmów przez Internet i świadomości, że oprócz kilkugodzinnej różnicy czasu dzielą ich też kilometry. Tysiące kilometrów. Tego ostatniego dnia, mimo iż lot Rayne’a zaplanowany był dopiero na późny wieczór, humor nie dopisywał mu już od rana. Nie wyobrażał sobie ponownego zostania w pojedynkę, nie mając się do kogo odezwać i stając przed koniecznością wytrzymania ze samym sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I tak w kółko. Siedział na łóżku z głową opartą na ramieniu swojego narzeczonego, którego zmusił do zajęcia miejsca tuż obok niego. Nie chciał, by przez te ostatnie godziny była między nimi jakakolwiek wolna przestrzeń, uniemożliwiająca swobodne przytulenie się czy przyciśnięcie warg do któregoś z miejsc na skórze. Pierścionek od dwóch dni bezpiecznie przebywał na jego palcu, przez co non stop kierował wzrok w jego kierunku. Dziwił się, że jak do tej pory Rayne jeszcze go nie wyśmiał, ale nic nie mógł na to poradzić; potrzeba rzucenia okiem była zbyt silna. — Wiesz, że już niedługo stąd wyjdę i dołączę do ciebie w domu? — mruknął mu prosto do ucha, robiąc wszystko co mógł, by nie zacząć płakać. — I będę mógł kontrolować, czy nikt nie podrywa mojego narzeczonego — uniósł w górę kąciki ust, zaczepiając się palcami o materiał jego koszulki. — Nawet nie mogę cię odprowadzić na lotnisko… — dodał wyraźnie cichszym głosem, na moment przenosząc wzrok na szpitalne okno.
UsuńPo jego wyjeździe było dokładnie tak jak się tego spodziewał. I mimo iż w czasie pożegnania starał się zbytnio nie okazywać tego, jak bardzo nie chce go stąd wypuścić, po fakcie mógł już swobodnie zatopić się w swoim smutku, potęgowanym przez co najmniej kilka czynników. W tym oczywiście głównie przez powrót jego narzeczonego do oddalonego o tysiące kilometrów domu. Czas w mniemaniu Jake’a znowu stanął w miejscu, a przesuwające się w tym samym co zazwyczaj tempie wskazówki zegara i tak nie przekonałyby go do zmiany zdania. Był świadom znaczącej różnicy i to mu wystarczało. Tym bardziej odczuwał płynący w zwolnionym rytmie czas przez całodzienne przebywanie w zamkniętej szpitalnej sali, nie mogąc odezwać się do nikogo poza przychodzącymi sporadycznie pielęgniarkami bądź lekarzem, którym w końcu zaczął zadawać całą masę szczegółowych pytań. Nie miał pojęcia na czym tak naprawdę stoi, a dowiedzenie się wszystkiego mogło w pewnym stopniu przybliżyć go do poznania terminu, w którym również i on będzie mógł udać się na lotnisko. Nie usłyszał jednak niczego konkretnego, w zamian dostając rozplanowany od a do z harmonogram na zbliżający się czerwiec, zawierający wszystko to, co zamierzali z nim robić. Częstsza chemioterapia, wznowienie wstrzykiwania mu wciąż określanych mianem eksperymentu substancji oraz pozostałe mniej lub bardziej przyjemne, praktykowane na nim metody leczenia nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia; chciał jedynie zobaczyć efekty, najlepiej jak najszybciej. Chciał wiedzieć, czy hodowany od roku rak wreszcie odpuścił i wyniósł się z dala od niego, pozwalając mu wrócić do domu, rozpoczynając przy tym nowy etap swojego życia u boku mężczyzny, którego może za dwa, trzy lata będzie oficjalnie mógł nazywać mężem.
OdpowiedzUsuńNie zawsze mógł zadzwonić do Rayne’a, tak samo jak nie zawsze Rayne miał czas żeby z nim porozmawiać, co Jake doskonale rozumiał. Różnica czasu robiła swoje, ale starał się ją omijać tak bardzo jak tylko było to możliwe. Zazwyczaj wybierał porę, kiedy w Bostonie dopiero co nastawał poranek, bądź wręcz odwrotnie; kiedy to australijskie niebo jak i wszystko wokół pokrywało się czernią. Nie mógł non stop przeszkadzać mu w pracy, dlatego też usilnie szukał dla siebie jakiegoś zajęcia, chociaż wychodziło mu to z marnym skutkiem. Zdążył obejrzeć już większość filmów, parokrotnie zakończyć tę samą grę – zawsze z innym, lepszym wynikiem – a nawet zacząć czytać zabraną z domu książkę, będącą własnością Rayne’a. W końcu i tak dochodził do wniosku, że nie ma co ze sobą zrobić, przez co dawał sobie spokój z wymyślaniem czegokolwiek na siłę. Spędzał zatem długie godziny na leżeniu i oczekiwaniu, zarówno na to aż ostatnia kropelka podobno działającego cuda leku wyląduje w jego organizmie oraz na nadejście godziny, dającej mu aprobatę do włączenia skype’a i kliknięcia na zieloną słuchawkę.
Dni mijały, a z każdym kolejnym czuł się gorzej niż poprzedniego. Nie wiedział czy to zasługa postępującej choroby, braku zajęcia i ogarniającej go nudy, tęsknoty za Rayne’em czy może był to skutek przyjmowanych leków, świadczący o ich działaniu. Tego nie wiedział, ale nie zamierzał się też nad tym zastanawiać, zwłaszcza że myślenie nie sprawi, iż poczuje się lepiej. Ostatecznie i tak obstawiał przy powodzie odnoszącym się do nieobecności strażaka jego życia, który jako jedyny potrafił sprawić, że cieszył się nawet bez żadnego powodu. — Cześć, skarbie — jak zwykle uśmiechnął się do monitora, gdy trochę ponad tydzień po jego wylocie po raz kolejny dodzwonił się do niego, tradycyjnie zaraz po otworzeniu oczu. Przeliczył, że w Bostonie dochodzi wieczór, a tak jak się domyślał, Rayne o tej porze był już po pracy i spacerze z psem. On zaczynał dzień, jego ukochany go powoli kończył; nie znosił tego, ale nic nie mógł na to poradzić. — U mnie nie dzieje się kompletnie nic — zaczął, kładąc nacisk na to ostatnie słowo — więc opowiadaj lepiej co słychać. W pracy wszystko okej?
— zanim jednak dał mu dojść do słowa, odbył jednostronną konwersację z psem, który najwidoczniej przybiegł słysząc dochodzące z sypialni głosy, teraz kręcąc się koło kamerki i próbując trącać ją łapą. — Ale on już urósł, a dopiero co był taką małą kuleczką — wtrącił, wzdychając cicho. Dopiero minęło już jakieś cztery miesiące temu i akurat w tym przypadku czas upływał bardzo szybko. Zapewne po powrocie Jake’a do domu już zupełnie nie pozna on tego rozszczekanego prezentu, otrzymanego oczywiście od Rayne’a. Ale on był mistrzem w ich wybieraniu, to było oczywiste.
Usuń— Andy pewnie się ucieszył, że znowu może cię odwiedzać. W ogóle musicie kiedyś zadzwonić do mnie jak będziecie razem. Jeszcze nie miałem okazji go poznać —powiedział po kilkunastu minutach rozmowy. A teraz tym bardziej chciał poznać osobę, która tak bardzo polubiła jego narzeczonego. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, mógłby obserwować to dzień w dzień na własne oczy, jednak póki co musiał zadowolić się Internetem. Żałował, że te wirtualne możliwości w związku ich dwójką pomimo ułatwień okazywały się być niewystarczające i ograniczające; jego dwudzieste pierwsze urodziny wypadały za raptem dwa dni, a perspektywa spędzenia ich w szpitalnym łóżku nie kusiła. Chciał już wrócić, raz na zawsze zapominając o tym, iż do rozmów z narzeczonym może służyć wyłącznie skype. Wolał jednak nie narzekać, jeszcze jak na złość odłączą mu internet i dopiero będzie.
Zaczynał czuć się trochę dziwnie za każdym razem gdy tylko łączył się z Rayne’em przez Internet, wiedząc iż jak zwykle nie będzie miał nic do powiedzenia, nawet jeśli rozmawiali ze sobą średnio co dwa, trzy dni. Z reguły to jego ukochany opowiadał o przebiegu jego dnia, w którym działo się zdecydowanie więcej niż u Jake’a; w końcu ciągłe wizyty dzieci i ich rodziców, absorbujące uwagę zwierzaki czy zapewne częste odwiedziny Erica nie mogły równać się z wielogodzinnym leżeniem w łóżku i nudzeniem się tak jak jeszcze nigdy w życiu. Dziwił się, że jeszcze nie zwariował przez ten notoryczny brak zajęcia, towarzystwa i przede wszystkim Rayne’a, ale jakoś dawał radę. Obiecał przecież, że będzie walczyć, a póki co walka ograniczała się do wytrwania do pory, w której mógł ponownie usłyszeć jego głos. Miał też wrażenie, że od jakiegoś czasu wszystko stoi w miejscu, głównie jego mało efektowne leczenie, które jego zdaniem trwa już stanowczo zbyt długo. Poza pogarszającym się samopoczuciem, wyraźnym spadkiem formy i dopadającymi go znienacka mini-depresjami nie czuł praktycznie nic, a wtłaczane w niego non stop leki nie pomagały odeprzeć fal bólu, przez którą pozornie prosta czynność jaką było oddychanie stawała się dość trudna i wymagająca. W takich chwilach cieszył się z tego, iż Rayne zdążył się już przyzwyczaić do przypadającej mu roli zaczynającego rozmowę podrzuconym tematem bądź odpowiedzią na zadawane przez niego pytania; przynajmniej nie musiał mówić mu o tych mniej przyjemnych kwestiach związanych z jego zdrowiem, woląc niezmiennie pozostawić je wyłącznie dla siebie. Rozmowy odbywane co dwa dni dawały mu też możliwość zadzwonienia wówczas gdy ton jego głosu czy wygląd nie zdradzałyby niczego podejrzanego. Nie traktował tego jako celowego zatajania pewnych szczegółów czy okłamywania osoby, przed którą w końcu nie miał żadnych tajemnic. Najzwyczajniej w świecie chciał oszczędzić mu zmartwień, których i tak dostarczył mu już nadto.
OdpowiedzUsuńChciał już wrócić do domu, nie musząc zadowalać się patrzeniem na zdjęcia zarówno Rayne’a jak i zwierzaków, których brakowało mu prawie tak samo jak jego. Prawie, bo nic nie mogło równać się z jego tęsknotą za narzeczonym, która z każdym kolejnym dniem stawała się coraz większa. Dopiero po upływie kolejnego tygodnia – a może i później, gdyż przez ciągłą monotonię zaczynał tracić rozeznanie, wreszcie to on mógł opowiedzieć o czymś Rayne’owi. Może nie była to informacja o długo wyczekiwanym przełomie w medycynie ani nic równie ważnego, ale według Jake’a warto było mu o tym wspomnieć, zwłaszcza że wiedział, iż Rayne’owi zależało na tym, by nie spędzał całych dni samemu, nie mając do kogo otworzyć ust. Mimo iż tamtej pamiętnej nocy obiecał sobie by trzymać się z dala od potencjalnych problemów w postaci innych ludzi, jednak nie zawsze udawało mu się dotrzymać słowa. Szczególnie kiedy to ktoś pierwszy zaczepiał go podczas krótkich przechadzek wzdłuż korytarzy, aczkolwiek do teraz po części tego nie rozumiał. Nie sądził, by wyglądał na kogoś kto ma ochotę na wymianę chociażby paru zdań, a jego zazwyczaj obojętna mina również o tym nie świadczyła. Dzień w dzień dawał się jednak wciągnąć, dowiadując się rzeczy, które doskonale znał z autopsji. Nie miał zamiaru bawić się w doradcę czy informatora nowego młodszego kolegi – nareszcie ze swoimi dopiero co skończonymi dwudziestoma jeden latami czuł się starszy – ale nie widział przeszkód w dzieleniu się z nim tym co sam już znał. Poza tym kolega z korytarza wcale nie musiał podzielać tego co go spotkało; równie dobrze co poniektóre fragmenty rozmów mógł traktować w kategoriach zaspokajania ciekawości i niczego ponad to.
— Wszystko w porządku w domu? Wyglądasz na zmęczonego — zapytał w trakcie kolejnej z internetowych rozmów ze swoim jednym w swoim rodzaju strażakiem. Sam czuł się wyjątkowo dobrze, dlatego też przyglądał się widocznej na ekranie komputera sylwetce Rayne’a. Nigdy nie pytał o to jak on znosi tą trwającą już prawie cztery miesiące rozłąkę, ale nie był pewien, czy chciał to wiedzieć. To że tęskni w zupełności mu wystarczało, a cała reszta mogła co najwyżej dodatkowo zniszczyć mu nastrój, chociaż wątpił by było to możliwe domyślając się, że gorzej czuć się nie może. — Może zrób sobie chociaż dwa dni wolnego, spotkaj się z kolegami z remizy… Też musisz odpoczywać — uśmiechnął się do niego blado, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z monitora. Tak bardzo chciał go przytulić i powiedzieć, że już niedługo to wszystko się skończy, a świadomość tego, iż jest to niewykonalne, dobijała go jeszcze bardziej. — Pamiętasz jak mówiłem ci o tym chłopaku? — zaczął, chcąc zmienić temat na odrobinę coś neutralniejszego. — Powiedział, że wpadnie tutaj jutro do sali. Chyba znudziły mu się już rozmowy na korytarzu — trochę denerwowały go niekończące się pytania o protezę i inne typowo medyczne sprawy, ale wcale mu się nie dziwił. Poza tym wydawał się być w porządku, jednak w celu uniknięcia powtórki z rozrywki nie chciał poznawać go bliżej czy co gorsza zaprzyjaźniać się. Wszędzie, tylko nie tutaj. — A ty naprawdę powinieneś gdzieś wyjść — uśmiechnął się do niego zachęcająco, mając cichą nadzieję, że jego miłość posłucha go chociaż w tej jednej kwestii, zwalniając tempo i od czasu do czasu pozwalając sobie na chwilę dla siebie. Oczywiście do czasu jego powrotu. Potem się od niego nie uwolni, nawet nie było o tym mowy. — A zwierzaki gdzie się pochowały? Zawołaj Mickeya, teraz porozmawiam sobie z nim — zażartował, próbując odciągnąć myśli od tych mniej przyjemnych, krążących mu po głowie scen.
UsuńJake też ledwo już to wszystko wytrzymywał, a każda rozmowa z Rayne’em jedynie dobijała go dodatkowo, pogarszając i tak już beznadziejne samopoczucie. Oczywiście cieszył się za każdym razem gdy tylko widział go na ekranie komputera, by później móc na nowo pogrążać się w rosnącej z dnia na dzień depresji spowodowanej tęsknotą za narzeczonym. Przed nim niezmiennie udawał, że wszystko jest w porządku, chociaż nie był pewien, czy jego strażak nie domyślał się prawdy. W końcu prawie pięć miesięcy rozłąki musiało zrobić swoje, zwłaszcza jeśli pomyślało się o tysiącach dzielących ich kilometrów, których pokonanie ze względów finansowych wydawało się jeszcze trudniejsze. Nie raz chciał po prostu prosić go czy nawet wymusić na nim jak najszybszy przyjazd, ale powstrzymywał się w ostatniej chwili, woląc nie martwić go jeszcze bardziej. Wszystko to co mogło niepotrzebnie go zdenerwować brał na siebie, przypłacając to kolejnymi z rzędu nieprzespanymi w całości nocami. Ale i tak twierdził, że warto. Byle tylko Rayne mógł skupić się na opiece nad dzieciakami i dorzuconymi w pakiecie zwierzakami, nie myśląc o tym, co w odległym kraju robi jego chłopak. Brak postępów w medycynie dostarczał mu następnych stresów, podobnie zresztą jak milczenie ze strony lekarzy, gorsze od tych paru zdawkowych odpowiedzi, z których nie rozumiał kompletnie nic. Wiedział, że dużą rolę w procesie leczenia odgrywa nastawienie, a jego pod wieloma względami było zdecydowanie negatywne. Zdawał sobie także sprawę z tego, iż tutejsi lekarze robią co mogą i brał pod uwagę to, że prawdopodobnie z jego winy nic nie idzie do przodu, zamiast tego cofając się i sprawiając, że z dnia na dzień było coraz gorzej. Powoli zaczynało brakować mu sił i potrzebnej motywacji, którą jego zdaniem mógł odzyskać dopiero po powrocie do Bostonu. W domu, możliwie jak najbliżej Rayne’a i swoich pozostałych dwóch panów w postaci Mickeya i Diablo.
OdpowiedzUsuń— Fajnie, że Eric przyjdzie, ale skończcie na jednym piwie, wystarczy — uśmiechnął się lekko na znak, że nie mówi poważnie. Najchętniej od razu dołączyłby do nich, ale miał świadomość tego, iż jest to niemożliwe. Mógł co najwyżej skontaktować się z nim na drugi dzień i posłuchać relacji o tym jak spędzili czas, jednak zaczynało mu to nie wystarczać. Związki na odległość nie posiadały ani jednego plusa, a Jake zrozumiał to już w parę dni po przyjeździe do Australii. — I może po prostu przedzwoń kiedy Andy przyjdzie, odbiorę o każdej porze – dodał, uznając że umawianie się na konkretną godzinę trochę mijało się z celem. W końcu największą radość sprawiały mu te nieoczekiwane połączenia, na które nie musiał czekać praktycznie całe dnie, nie robiąc wtedy nic poza odliczaniem dłużących się godzin i minut.
Nie zdążył poznać ulubionego podopiecznego Rayne’a, za to dowiadując się czegoś, czego kompletnie się nie spodziewał. Ostatnimi czasy ludzie najwyraźniej lubili go zaskakiwać, jednak nie był pewien, czy akurat w tym przypadku powinien się cieszyć. Z jednej strony propozycja, która padła z ust lekarza, wydała mu się być jedynym, idealnym wyjściem z całej tej sytuacji, chociaż z drugiej strony domyślał się co to wszystko miało oznaczać. Nie wiedział co o tym myśleć, jaką podjąć decyzję i jak powiedzieć o tym Rayne’owi; był jednak pewien, że w tym miejscu nie czeka go już nic więcej poza tym, co zdążył już przeżyć. A skoro to sami lekarze zasugerowali, że zmiana klimatu przyniesie efekty…
— Cześć kocie — postanowił powiedzieć mu o tym kilka dni po następnej rozmowie z lekarzem, podczas której nareszcie dowiedział się na czym sto. Za dobrze nie było, co akurat łatwo rzucało się w oczy, ale wierzył, że od teraz będzie wyłącznie lepiej. A już na pewno prościej, kiedy nareszcie przestanie być sam.
— Muszę ci o czymś powiedzieć — kontynuował, nie bardzo wiedząc od czego zacząć. Nie chciał zostać opacznie odebranym ani też nie zamierzał dawać mu do zrozumienia, że już wszystko jest w porządku. Musiał postawić sprawę jasno, jednocześnie dając Rayne’owi wybór; w końcu nie chciał stwarzać mu problemów, a powrót i leczenie w nieco innych warunkach się z nimi wiązały. — Co byś powiedział na to, żebym teraz to ja was odwiedził? — opowiedział mu wszystko z najmniejszymi szczegółami, przynajmniej dwukrotnie podkreślając, że nie ma pojęcie jak to się zakończy. Dalej jednak liczył na szybki happy end, pozwalający mu na rozpoczęcie nowego etapu życia, zapoczątkowanego oświadczynami na australijskiej plaży. — Możesz być spokojny, nie zamienię sypialni w sale szpitalną — zażartował, formując z ust lekki uśmiech. — Więc jeśli tak, to zobaczylibyśmy się już niedługo na lotnisku. Może mógłbyś zabrać Mickeya — westchnął i zatrzymał wzrok na jednym punkcie monitora, by następnie wyrzucić z siebie coś, co dotychczas ukrywał przed Rayne’em jak tylko potrafił. — Muszę wrócić, Rayne. Dłużej tu już nie wytrzymam.
UsuńNie pamiętał kiedy ostatnim razem był tak szczęśliwy jak wtedy, gdy po tak długim czasie wreszcie wpadł w jego ramiona, zupełnie ignorując otaczających go ludzi, również spieszących na spotkanie z zapewne dawno niewidzianymi bliskimi. Bez zastanowienia odrzucił na bok walizkę, oplatając jego szyję swoimi rękami przy jednoczesnym odwzajemnianiu pocałunków. W tamtym momencie liczył się tylko i wyłącznie Rayne, a samemu Jake’owi po raz pierwszy w pełni nie przeszkadzał kręcący się dookoła tłum, chociaż z reguły unikał publicznego okazywania uczuć. Zmieniło się to jednak pod wpływem nagromadzonej przez te miesiące tęsknoty połączonej ze strachem przed tym co może stać się za tydzień bądź miesiąc; będąc przy Athawayu nigdy nie musiał martwić o własną przyszłość, która obecnie wyglądała dość mgliście i niepewnie, co stało się powodem takiego a nie innego zachowania. Nie chciał więc tracić ani jednej cennej minuty, w zamian woląc robić to na co tylko miał ochotę, co w przypadku Jake’a i tak wiązało się z ograniczeniami, których pewnie nie spróbowałby przeskoczyć.
OdpowiedzUsuń— Wracajmy — mruknął mu prosto do ucha, odsuwając się od niego z wyraźnie widocznym uśmiechem na twarzy. Co prawdą był już zmęczony czternastogodzinnym lotem i wyniszczającą od środka chorobą, ale poprzez spowodowany widokiem ukochanego entuzjazm nie odczuwał tego tak bardzo jak powinien. Wskazówki wielkiego zegara wiszącego przy hali przylotów zatrzymały się na godzinie dziesiątej trzydzieści, co oznaczało iż spokojnie zdąży tego dnia zrobić wszystko to co zaplanował, włączając w to krótki odpoczynek pozwalający mu zrealizować późniejsze zamiary, w których główną role odgrywać będzie oczywiście jego narzeczony. Machinalnie skierował wzrok na jedną ze swoich dłoni, zatrzymując go na pierścionku, który niezmiennie nosił na palcu od dobrych kilku tygodni. Przed opuszczeniem lotniska i wyjściem na zewnątrz został jeszcze wyściskany przez Erica, którego rzecz jasna nie mogło zabraknąć. Cieszył się, że nareszcie mógł ich zobaczyć i miał cichą nadzieję, że nie będzie musiał zostawiać żadnej z bliskich mu osób już nigdy więcej. Zwłaszcza i przede wszystkim Rayne’a, bez którego nie wyobrażał już sobie dalszego funkcjonowania. Przez całą drogę do domu trzymał go mocno za rękę, siedząc ze wzrokiem utkwionym w samochodowej szybie. Wcześniej nawet nie zwracał uwagi na widoki za oknem czy na innego tego typu rzeczy, ale w trakcie tych ponad sześciu miesięcy zdążyło mu już brakować Bostonu i miejsc, które tak dobrze znał. Dopiero teraz w obliczu rosnącej niepewności zaczął pomału doceniać to, co jeszcze niedawno nie miało dla niego najmniejszej wartości.
— Jak myślisz, będą mnie jeszcze pamiętać? — zapytał jakiś czas później, kiedy we dwójkę zbliżali się już do drzwi wejściowych mieszkania. Eric nie dał się namówić na odwiedziny, ale obiecał wpaść pojutrze; Jake pomyślał też o zaproszeniu przy okazji rodziców Rayne’a na jeden wspólny obiad, ale musiał to najpierw z nim przedyskutować. Chociaż na to przyjdzie jeszcze pora, w pierwszej kolejności musiał nacieszyć się swoim panem strażakiem i zwierzakami, które dawały już o sobie znać w momencie, w którym Rayne przekręcał tkwiący w zamku kluczyk. — Diablo na pewno — dodał, zauważając że nieznacznie trzęsą mu się dłonie. Wiedział, że powrót będzie wiązał się z lekkim stresem, ale nie sądził że aż takim, acz zniknął on tak szybko jak się pojawił w chwili w której przekroczył progi mieszkania, ponownie znajdując się w miejscu, w którym czuł się bezpiecznie i spokojnie. Zupełnie inaczej niż w szpitalu, oddalonym o setki tysięcy kilometrów od domu.
— Mickey! — uklęknął obok zwabionego dźwiękiem otwieranych drzwi psa, biegającego wokół niego i próbującego przewrócić go całym swoim ciężarem. Na żywo wyglądał na jeszcze większego niż kiedy obserwował go w kamerce, ale dla Jake’a i tak dalej pozostawał jego małym szczeniakiem, do którego mówił i którego głaskał przez co najmniej kwadrans od momentu wejścia do mieszkania, przytulony do jego grzbietu.
UsuńParę godzin później, wczesnym wieczorem siedział już w salonie z leżącym mu na kolanach kotem, głaszcząc go powoli po miękkiej sierści i wsłuchując się w jego ciche mruczenie. Czuł, jak wracają mu utracone podczas zbyt długiego lotu siły, które zamierzał już niedługo spożytkować możliwie jak najlepiej, dlatego zaraz po kolacji, w trakcie której rozmawiał z Rayne’em o planach na jutrzejszy dzień – między innymi o wizycie Andy’ego – wyszedł do łazienki wziąć szybki prysznic. Wolał póki co nie wołać do siebie Rayne’a, chcąc odłożyć to prawdziwe powitanie nieco w czasie i nie robić niczego na szybko. W końcu dotychczas był tylko jego chłopakiem, nie narzeczonym, zatem ta noc musiała być wyjątkowa i inna niż wcześniejsze.
Będąc już w sypialni zgasił światło i zapalił lampkę, nadającą pomieszczeniu specyficznego klimatu. Poza tym nie chciał, by Rayne oglądał go w takim stanie dłużej niż było to konieczne; może przesadzał, ale nic nie mógł na to poradzić. — Wiesz jak bardzo za tobą tęskniłem? — zamruczał mu do ucha niedaleki czas później, kładąc się na boku tuż obok niego. Jedną dłoń położył na jego klatce piersiowej, przymykając powieki i bez pośpiechu odnajdując drogę do jego ust. Składał na nich delikatne pocałunki, oddychając spokojnie i kontrolując, by nic nie zepsuło chwil, na które czekał od tylu długich tygodni.
Brakowało mu takich pobudek ze strony zarówno Rayne’a jak i zwierzaków, które również najwyraźniej lubiły zastępować budzik, zmuszając go do opuszczenia łóżka wtedy kiedy tylko tego chciały. Automatycznie na twarz Jake’a wpełzł szeroki uśmiech, potęgowany widokiem trzymającego tacę Athawaya. Miał jednak nadzieję, że jego ukochany nie będzie dzień w dzień przynosił mu śniadań do łóżka, chociaż bycie przez niego rozpieszczanym było całkiem miłe. Nie chciał natomiast by Rayne robił sobie kłopot wyłącznie z jego powodu, wyręczając go we wszystkich możliwych czynnościach. Miało być normalnie, a przynajmniej na tyle na ile pozwoliłoby mu na to samopoczucie, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, by ten jeden dzień – pierwszy po powrocie – spędzić na trochę innych zasadach. Podziękował mu całusem w policzek, leniwie podnosząc się do pozycji siedzącej i omiatając wciąż lekko zaspanym wzrokiem całą sypialnię. W międzyczasie odpowiedział na zadane przez niego pytania, zgodnie z prawdą mówiąc, że dawno nie spało mu się tak dobrze jak tej nocy. Oczywiście wiedział, że do momentu przyjścia dzieciaków musi doprowadzić się do porządku, ale na komentarz Rayne’a i tak zareagował śmiechem, posyłając w jego kierunku spojrzenie mówiące a widziałeś żebym kiedykolwiek chodził nago po mieszkaniu, kochanie?. Towarzyszący mu już od samego rana tak dobry humor był jego zdaniem sygnałem co do tego, iż reszta dnia również okaże się być również udana co poranek, dlatego też ogarnął się tak szybko jak tylko potrafił, mając zamiar udać się jeszcze na mały spacer z psem, zdążając przed przybyciem Andy’ego i całej reszty. Nie pamiętał kiedy ostatnim razem wyszedł na spacer i właściwie nawet nie był pewien czy powinien, ale po ujrzeniu Mickeya trzymającego w zębach smycz nie był w stanie sobie tego odpuścić. Okręcił ją dwukrotnie wokół dłoni, oznajmiając szykującemu się do pracy Rayne’owi, że za chwilę wróci z powrotem i że nie musi się o nic martwić, chociaż domyślał się, że będąc na jego miejscu pewnie również odczuwałby taki sam niepokój. Tym razem narzucił na głowę kaptur – wyglądając jak wspomniany kiedyś przed Rayne’a bad boy - i skierował się ku drzwiom, by wrócić na niedługo przed przyjściem Andy’ego, którego w końcu miał poznać i przekonać się, czy opowieści pana strażaka na jego temat nie mijały się z prawdą.
OdpowiedzUsuń— Cześć, a ja jestem Jake — uśmiechnął się lekko i wyciągnął w jego kierunku rękę, jednocześnie dodając, że nie ma potrzeby by zwracał się do niego w inny, formalniejszy sposób, zwłaszcza że określenie pan ani odrobinę do niego nie pasowało. Poza tym nie czuł się aż tak staro by zasłużyć sobie na ten tytuł. Spojrzał na swojego narzeczonego jakby chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku I już na samym wstępie nie zraził do siebie ulubieńca Athawaya. Przez tych ostatnich kilka miesięcy jego kontakty z drugą osoba ograniczały się do rozmów przez internet, przez co jeszcze przed wizytą chłopca wydawało mu się, że kompletnie wyszedł z wprawy. Z minuty na minutę było jednak chyba coraz lepiej, a Andy faktycznie okazał się być grzecznym i bezproblemowym dzieckiem, może nawet za grzecznym jak na jego wiek, ale nad tym też zawsze mogli popracować. W końcu nie przychodził do nich za karę. — Jasne, może na coś się przydam — odpowiedział, uznając że z pomocą przy odrabianiu lekcji sześciolatka jakoś sobie poradzi, a w tym czasie miłość jego życia będzie mogła w spokoju zaszyć się w kuchni, gdzie kilka minut później znalazł się również i Jake. Nic nie mógł poradzić na to, że po tak długiej rozłące nie chciał spuszczać go z oka; usiadł przy stole na jednym z krzeseł moment po tym jak zrobił to Andy, kątem oka zerkając na wyraźnie zadowolonego z czegoś Rayne’a.
— Pokażesz co wam zadali? — musiał przyznać, że z początku miał pewne obawy związane z zaangażowaniem się w nową pracę Rayne'a, aczkolwiek teraz cała ta sytuacja wydawała mu się ok. Nie mógł pozwolić sobie na bezczynne siedzenie w domu, o znalezieniu pracy czy złożeniu dokumentów pozwalających mu na kontynuowanie nauki najpewniej też nie było nawet mowy, to przynajmniej mógł wykazać się w taki sposób. Kolejne kilkanaście minut spędził zatem na bawieniu się w nauczyciela, wspólnie z nim rozwiązując zadania z matematyki i pomagając w wykonaniu paru innych wymyślonych przez szkołę rzeczy. Co jakiś czas zerkał ukradkiem na Rayne’a, w dalszym ciągu nie mogąc nacieszyć się tym, że ma go wyłącznie dla siebie. Z małymi wyjątkami w postaci dzieci, ale ten podział mógł ewentualnie zaakceptować. — My chyba już skończyliśmy, a tobie jak idzie? — podszedł do niego i zajrzał mu przez ramię, całą siłą woli powstrzymując się przed pocałowaniem go. — Co dobrego gotujesz? — zapytał w tym samym momencie, w którym do kuchni wbiegł Mickey, chcący wreszcie skupić na sobie uwagę. Jake pogłaskał go po łebku i odwrócił się w kierunku Andy’ego, którego zdążył już polubić. Sprytnie wmanewrował go w zabawę z psem, dzięki temu mogąc przez moment zostać sam na sam ze swoim szczęściem. — Fajny z niego dzieciak — mruknął mu na ucho, przybliżając się maksymalnie i zatrzymując tuż za jego plecami. Objął go rękami w pasie, za każdym razem gdy tylko otwierał usta owiewając jego kark swoim oddechem. — Co zaplanowałeś na resztę dnia? — zapytał, nie mogąc się tego doczekać. W końcu wszystko było o wiele lepsze niż to co robił w Australii.
UsuńNaprawdę miło spędzało im się czas we trójkę, ale kiedy zostali tylko we dwoje, było zdecydowanie lepiej. Automatycznie zrobiło mu się odrobinę cieplej - jak zwykle gdy tylko poczuł na swoich wargach dotyk jego ust – ale zabrał się za odwzajemnianie pocałunków z takim samym, a przynajmniej z porównywalnym zaangażowaniem. Wykorzystując fakt, iż siedział na oparciu kanapy, rozsunął nogi i przyciągnął go do siebie, robiąc mu między nimi miejsce. Teraz mógł mieć go maksymalnie blisko siebie, czuć na karku jego oddech i mieć pewność, że nikt poza nim nie zrobi z nim tego co mógł robić Jake. Uwielbiał sposób w jaki Rayne na niego patrzył i wciąż nie mógł wyjść z podziwu odnośnie tego, jak on sam reaguje na każdy jego dotyk, nawet jeśli w tym przypadku był to jedynie mały wstęp do tego, co zgodnie z jego słowami miało rozwinąć się dopiero późnym wieczorem, wraz z nadejściem nocy i schowaniem się w sypialni. Zawsze w takich sytuacjach jego zniecierpliwienie zaczynało robić się uciążliwe, ale nic nie mógł na to poradzić. Może poza odliczaniem godzin i uruchamianiem działającej na pełnych obrotach wyobraźni. Poza tym przebywał w domu dopiero od dwóch dni, zatem był przekonany o tym, iż oboje byli usprawiedliwieni. A jeśli w grę wchodziła dodatkowo randka z prawdziwego wrażenia to tym bardziej nie mógł doczekać się reszty, chociaż wizja kina z Rayne’em również wydawała się kusząca. Byli ze sobą już od dłuższego czasu, ale jak dotąd sporą jego część zajęła nieplanowana rozłąka czy wspólne przesiadywanie w jednej sali; trochę dziwił się, że dopiero teraz po raz pierwszy wybiorą się razem do kina, równocześnie ciesząc się z tego powodu. Był ciekaw jak to wszystko będzie wyglądać, zwłaszcza że nie pamiętał już kiedy ostatnim razem wybrał się dalej niż do parku, mieszczącego się nieopodal ich bostońskiego mieszkania czy australijskiej kliniki. Najpierw jednak musiał obowiązkowo wyciągnąć swojego narzeczonego na spacer z psem, który podbiegł do niego zaraz po tym, jak ta myśl przemknęła mu przez głowę. Pogłaskał go po łebku i od razu zabrał się za szukanie obroży i smyczy, którą kilkanaście minut później podczas przechadzania się jedną ze ścieżek wcisnął w dłoń Rayne’a, samemu sięgając po jego drugą rękę by móc spleść ich palce razem. Lubił takie spacery, zwłaszcza teraz, gdy temperatura na zewnątrz pomimo wiejącego od morza wiatru była wysoka. Nie obchodziła go już nawet opinia ludzi, którzy najpewniej i tak nie zwracali na nich uwagi, nie zauważając tego, iż pewne szczegóły w osobie Jake’a – w tym nieodłączna ostatnio czapka – nie pasują do panującego w mieście klimatu. Co jakiś czas z uśmiechem pod nosem rzucał przed siebie patyki, po które automatycznie do przodu wyrywał się Mickey; Jake mógł jedynie obserwować jak pies ciągnie wraz ze sobą Rayne’a, który na szczęście dawał sobie z nim świetnie radę. A skoro ani jemu ani ich czworonogowi to nie przeszkadzało, to dalej kontynuował tę małą tresurę, którą Mickey traktował wyłącznie w kategoriach zabawy.
OdpowiedzUsuń— A może pójdziemy na jakiś horror? Co ty na to? – zapytał, zastanawiając się co mogliby obejrzeć. Nie miał bladego pojęcia co aktualnie grali w każdym z kin, ale ten gatunek był pierwszym który przyszedł mu na myśl. I nie ważne, że później nocą każdy szmer miałby wydać się podejrzanym, a perspektywa wyjścia do łazienki byłaby przerażająca sama w sobie. Ale zawsze był to też całkiem niezły pretekst do spędzenia większej części nocy wraz ze swoim narzeczonym, robiąc z nim parę wyjątkowo przyjemnych rzeczy. A skoro już niebawem miał ponownie zabrać się za porządne ogarnianie własnego zdrowia to właśnie teraz miał czas na robienie tego, co tak bardzo lubił.
– Ale jeśli chcemy w ogóle na cokolwiek zdążyć to lepiej już wracajmy – cmoknął go w policzek, by następnie po zawołaniu oddalającego się w jakimś celu psa odwrócić się i skierować w stronę domu, który mieli ponownie opuścić dłuższą chwilę później. – Skoczę po popcorn – oznajmił, gdy wreszcie znaleźli się na miejscu, chociaż i tak pewnie po trwających wieczność reklamach prawie nic im z niego nie zostanie. Film wybrał wyłącznie na podstawie porozwieszanych w środku plakatów, jednak dwie godziny później okazało się, że był całkiem w porządku. Sporadycznie odwracał uwagę od tych bardziej krwawych czy przyprawiających o minizawał scen bawiąc się palcami siedzącego tuż obok Rayne’a, jednak i tak był zdania, że było bardzo miło. Lepszego dnia w końcu nie mógł sobie wymarzyć, tym bardziej że część planów podsuniętych przez jego pana strażaka dopiero czekała na realizację. – Jak ci się podobało? – zapytał w drodze powrotnej, przez parę kolejnych minut opowiadając o swoich wrażeniach, które potęgował panujący na zewnątrz klimat w postaci nadchodzącego wieczora i znacznie ciemniejszego nieba. Przy Rayne’u wszystko i tak wydawało się lepsze niż było w rzeczywistości, nawet po dopiero co obejrzanym horrorze. – I już nie mogę się doczekać soboty. Pamiętasz, w zoo byliśmy na pierwszej randce – uśmiechnął się do siebie na samo wspomnienie tego dnia. Przez moment pomyślał też, by wzięli ze sobą Andy’ego, ale nie powiedział tego na głos. Nie wiedział przecież, czy dzieciak odwiedzi ich w sobotę przed ich wyjściem, a robienie czegoś ponad obowiązki opiekuna chyba nie było zbytnio opłacalne. Ale i tak to była praca Rayne’a, a sam Jake nie miał zamiaru się wtrącać. – A teraz możemy kontynuować tę dzisiejszą – mruknął mu na ucho zaraz po wejściu do mieszkania i przekręceniu kluczyka tkwiącego w zamku. Nie przejmował się tym, że nawet nie zdążyli zapalić świateł; oplótł rękami jego szyję, wykonując małe kroczki do tyłu i jednocześnie zmuszając go do cofania się w kierunku sypialni. Spacer z Mickeyem mógł zaczekać jeszcze tych kilkadziesiąt minut – teraz myślał o czymś zupełnie innym i nie było mowy o zaprzestaniu.
UsuńW pierwszej kolejności wybór zarówno Rayne’a jak i Jake’a – który nie miał najmniejszych problemów ze zgadzaniem się z nim w niemal każdej kwestii – padł na skręcenie w prawo. Lato rzeczywiście było dość upalne, co dawało się we znaki nawet wiecznie marznącemu pod wpływem choroby Lancasterowi, zatem przespacerowanie się koło wybiegów polarnych miśków czy pingwinów było zdecydowanie dobrym pomysłem. A w razie takiej potrzeby zawsze mógł przytulić się do swojego narzeczonego i ogrzać z jego małą pomocą. W jednej ręce trzymał otrzymaną przy wejściu mapkę, a w drugiej dłoń Rayne’a, którą delikatnie ściskał czy głaskał kciukiem jej zewnętrzną część. W porze wakacyjnej zoo odwiedzały całe tłumy ludzi, nieporównywalne z ilością tych, które mijali gdy przyszli tutaj po raz pierwszy, na tej pamiętnej przepustce, będącej zarazem początkiem najlepszego okresu w jego życiu, zatem wolał nie spuszczać go z oczu choćby na moment. W końcu to właśnie oglądanie tych wszystkich zwierząt razem z nim sprawiało mu największą przyjemność, a w pojedynkę nie miałoby to żadnego sensu. Jak zwykle nie obyło się bez wspólnych zdjęć, które po dwukrotnym obejrzeniu Jake określał mianem urocze. Uwielbiał wpatrywać się na ich uwiecznione na fotografiach uśmiechy, automatycznie wprawiające go w dobry nastrój, dlatego też robił ich na tyle dużo na ile pozwalała mu pamięć zabranego ze sobą aparatu czy telefonu. Niektóre z tych zdjęć zgodnie z jego małymi planami miały w późniejszym czasie ozdobić salon, sypialnię bądź korytarz, które póki co były wolne od tego typu pamiątek. Chociaż może i dobrze się składało; przy Mickeyu i przewijających się przez mieszkanie dzieciakach żadna z poustawianych gdziekolwiek rzeczy nie mogła czuć się w stu procentach bezpieczna.
OdpowiedzUsuń— To może teraz pójdziemy do delfinarium? — zapytał kilkadziesiąt minut później po odejściu od klatek z lwami i tygrysami, przy których przystanęli na odrobinę dłużej. — Tam gdzie mnie pierwszy raz pocałowałeś — dodał teatralnym szeptem, formując z ust lekki uśmiech i powtarzając w myślach, że chętnie by to powtórzył. Tym razem z własnej inicjatywy. W drugiej kolejności odwiedzili pandy, które chyba już zawsze będę mu kojarzyć się głównie z maskotką, która nie opuszczała jego łóżka przez cały pobyt w Australii i dopiero wczesnym popołudniem, po paru godzinach spaceru alejkami mogli stwierdzić, że zobaczyli już wszystko to co oferowało bostońskie zoo oraz jego mieszkańcy. Nie oznaczało to jednak końca tego dnia, a przynajmniej nie dla Jake’a. Przed powrotem do domu i zbliżającą się monotonną kontynuacją leczenia chciał doświadczyć czegoś jeszcze, chociaż jak na razie nie miał pojęcia czego. W jego głowie jednak powoli kształtowały się wizje, nad którymi wolał się nie zastanawiać i wdrożyć je w życie całkowicie spontanicznie. Tak jak jeszcze nigdy wcześniej. — Chodźmy coś zjeść — zaproponował, wskazując na budkę z fastfoodami, w której na pewno nie przepłacą, a przy okazji będą mogli usiąść na którejś z pobliskich ławek, jedząc i po raz ostatni przyglądając się zwierzętom. Chwycił go za rękę i poprowadził we wskazanym wcześniej kierunku, po drodze niepostrzeżenie skradając mu całusa. Miał też nadzieję, że tym razem Rayne odpuści sobie kupowanie mu prezentów, ale zawsze mógł użyć mocnego argumentu w postaci wyjątkowości i unikatowości Pana Pandy, którą chciał zachować. — Kebab w bułce będzie ok? — przebiegł wzrokiem po zawieszonym na plakacie menu, uśmiechając się pod nosem gdy zapoczątkowana dłuższy czas temu myśl z wolna nabierała wyraźniejszych konturów, jedynie czekając na podzielenie się nią ze stojącym tuż obok niego mężczyzną.
— Rayne… — odezwał się po opuszczeniu terenu zoo, zatrzymując się kawałek od jego wejścia i opierając plecami o betonowy mur. — Co byś powiedział, gdybym chciał cię gdzieś jeszcze teraz zabrać? — zapytał, krzyżując z nim swoje spojrzenie. Skonkretyzowanie i dokładniejsze wyjaśnienie okazało się być dość ciężkie, chociaż nie miał bladego pojęcia dlaczego tak było.
Być może dlatego, iż nie był pewien jego reakcji i nie wiedział, czy sam był przekonany do tego pomysłu w stu procentach. Z jednej strony był podekscytowany na samą myśl, a z drugiej nachodziły go lekkie wątpliwości. Bo co jeśli Rayne uzna, że niepotrzebnie kombinuje bo ani trochę to do niego nie pasuje? Ale w końcu kiedy miał coś zrobić jak nie teraz, kiedy jeszcze mógł? — Nie wiem jakby to miało wyglądać, ale gdybyś pomógł mi z wymyśleniem czegoś specjalnie dla ciebie — mruknął mu prosto do ucha, kiedy po dotarciu do celu zatrzymał się obok małego studia tatuażu. — Pewnie i tak dzisiaj nikt mnie tam nie przyjmie, ale chodźmy przynajmniej zapytać — wiedział, że jeśli chociaż nie zapyta to będzie tego żałował, dlatego też pociągnął go za sobą do środka, rozglądając się po pomieszczeniu z wyraźną ciekawością.
Usuń— To jak, możemy zaczynać? Wybrałeś sobie miejsce? — usłyszał parę minut później od jedynego obecnego w studiu pracownika, który mimo groźnego wyglądu charakterystycznego dla tego typu miejsc okazał się być miłym.
— Teraz? — rzucił niepewne spojrzenie w stronę Rayne’a, mając nadzieję, że czym prędzej pomoże mu rozwiać wszelkie wątpliwości — Myślałem nad łopatką, ale…
— Siadaj tutaj w takim razie, zdejmij koszulkę i zaraz coś ciekawego wymyślimy — mężczyzna zachęcającym gestem wskazał mu miejsce niedaleko oświetlonego biurka, by po odpaleniu folderów z potencjalnymi wzorami zadać mu dziesiątki pytań na temat tego, co chciałby mieć na skórze. I najwyraźniej nie zirytował go fakt, iż pomimo tego przesłuchania nie udało mu się wydobyć z Jake’a żadnej konkretnej informacji, może poza strzępkami urywkowych obrazów, które od momentu wejścia do środka przelatywały mu przez głowę. — Rayne, chyba już mam — szepnął gdy tylko pracownik studia opuścił ich na jeden krótki moment, jednak na tyle długi, by zdążył podzielić się swoim odkryciem z ukochanym panem strażakiem.
Przez resztę dnia zachowywał się jak podekscytowany czymś nastolatek, a przynajmniej bardzo podobnie. Co kwadrans podchodził do wiszącego w korytarzu lustra i oglądał swoje nowe dzieło sztuki, nawet jeśli przez przyklejoną do skóry ochronną folię mało co było widać. Po części z tego też powodu poprosił Rayne’a o pomoc przy ściągnięciu jej już tego samego wieczora, kiedy zaczerwienienia wreszcie zbladły i nic nie wskazywało na to, by z tatuażem miało stać się coś złego. Poza tym zdążył zajrzeć na kilka stron poświęconych właśnie tej tematyce, co jedynie upewniło go w przekonaniu, że wszystko na sto procent będzie ok; reakcje ukochanego momentami go bawiły, ale i tak uważał jego troskę za niezwykle uroczą. Usilnie starał się jednak przekonać go, że na pewno nic go nie boli i nie bolało – przed samym wejściem do studia spodziewał się czegoś o wiele gorszego – aczkolwiek dla spokoju zgodził się spać na brzuchu, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę z tego, iż tak czy siak prędzej lub później wyląduje na którymś z boków. Niby wiedział, że nie zrobił nic szczególnego, w końcu Rayne miał na ciele o wiele więcej obrazków, co nie zmieniało faktu, że był z siebie zadowolony. Siedząc w salonie z położonym na jego kolanach kotem nie przestawał się uśmiechać, szczególnie jeśli miłość jego życia robiła sobie krótkie przerwy w przygotowaniu posiłku, zjawiając się tuż obok niego. Jednym ramieniem obejmował go wtedy w pasie, natomiast drugą bez przerwy głaskał mruczącego głośno Diablo, który najwyraźniej stęsknił się za poświęcaniem mu maksimum uwagi i czasu, który przez ostatnie trzy dni w głównej mierze spędzali poza domem. Nie wspominając już o tych miesiącach za granicą, które sam Jake wolałby na stałe wymazać z pamięci. Oczywiście poza epizodem na plaży w postaci zaręczyn, których data od teraz widniała nie tylko na pierścionku, jak i na jego skórze w miejscu, które najczęściej odsłaniał wyłącznie przed nim. Przed kolacją i obowiązkowym spacerem znalazł jeszcze czas na wymęczenie Mickeya, rzucając jego ulubioną piłką po całym mieszkaniu i obserwując, jak przynosił ją w zębach już po paru sekundach biegu, równocześnie dochodząc do wniosku, że pies z każdym kolejnym dniem robił się nie tylko coraz większy, ale i szybszy.
OdpowiedzUsuń— Już planujesz co będziemy robić za rok? — zapytał, spoglądając na niego z nad kubka parującej herbaty. Wolał nie wybiegać aż tak bardzo w przyszłość, którą ograniczał do maksymalnie miesiąca naprzód, rzadko kiedy dłużej. Nie miał pojęcia co wydarzy się za pół roku, a co dopiero za całych dwanaście długich miesięcy, które w perspektywie wciąż dającej o sobie znać choroby wydawały się być całą wiecznością. Jak na tak poważną i zagrażającą życiu dolegliwość czuł się całkiem dobrze, co dawało mu większą nadzieję na jak najszybsze uwolnienie się od tego, czego próbował pozbyć się od ponad półtora roku, chociaż i tak wizja rzeczy które zrobią za tydzień - nie za tych kilkanaście miesięcy – brzmiała bardziej obiecująco. — Może będziemy mogli się wybrać w te góry — kontynuował, w międzyczasie bardzo powoli kończąc kolację. Bez większego sensu grzebał widelcem w talerzu, ożywiając się dopiero po kilku sekundach. — Ale na konie jedziemy na pewno — oczywiście, że nie umiał jeździć konno. Nie pamiętał nawet czy kiedykolwiek to robił, jednak według niego właśnie teraz była najlepsza pora na robienie czegoś, o czym wcześniej nie miał zielonego pojęcia. — Zabierzemy Mickeya? Pewnie będzie się tam miał gdzie wybiegać, należy mu się — uśmiechnął się do niego ładnie, mając nadzieję, że dzięki temu mu nie odmówi. Może przez tatuaż stał się jego niegrzecznym chłopcem, przynajmniej trochę, ale nie miał zamiaru porzucać swoich dawnych metod. — Wiedziałem że się zgodzisz — powiedział, zanim Rayne zdążył choćby otworzyć usta. Wstał z krzesła i ostrożnie przysiadł na jego kolanach, oplatając rękami jego szyję i równie delikatnie muskając wargami usta swojego pana exstrażaka.
— A teraz chodź, w internecie pisali, że świeże tatuaże trzeba smarować maścią — złapał go za rękę i pociągnął za sobą, zastanawiając się, czy rzeczywiście uda im się pochodzić razem po górach.
UsuńW ciągu tygodnia poprzedzającego tę krótką wyprawę nie wydarzyło się nic poza rutynowymi czynnościami, w tym nalotem dzieciaków, które Jake już świetnie znał. Minęły ponad dwa tygodnie od jego powrotu z Australii, zatem chcąc-nie chcąc musiał odwiedzić bostoński szpital, by przynieść do domu i Rayne’a parę nowych informacji, z których wynikało, że wyniki zrobionych na miejscu rutynowych badań zdaniem jego dawnego lekarza prowadzącego były jak to określił nie najgorsze. Po raptem dwóch godzinach od wyjścia był już z powrotem przy pracującym narzeczonym i zwierzakach, opowiadając o tym, iż następna wizyta wypada za dwa tygodnie. Do tego czasu zgodnie ze szczegółowymi instrukcjami miał łykać daną mu do domu chemię w tabletkach, która oprócz silnego i skutecznego działania nie niosła ze sobą skutków ubocznych, co przyjął z ulgą. Od dawna chciał w końcu schować tę czapkę głęboko do szafy.
— Eric pożyczy nam na jutro samochód? — zapytał późnym wieczorem, gdy oboje leżeli już w łóżku. Jake leniwie wodził kciukiem po torsie Rayne’a, układając się wygodnie możliwie jak najbliżej niego. Jeżdżenie za miasto autobusem trwałoby zbyt długo i z pewnością nie byłaby to wygodna podróż, a skoro Eric nie miał nic przeciwko… — Pewnie będziemy musieli wcześniej wstać — mruknął, wtulając twarz w zagłębienie jego szyi. Nie żeby miał z tym jakiś problem, ale nigdy nie należał do osób, które lubiły coś robić o samym poranku, w końcu to zawsze Rayne musiał ściągać go z łóżka. On albo zwierzaki. — I pamiętaj, musisz mi pokazać jak jeździć na tych koniach — dodał, na dłuższą chwilę zamykając oczy.
Z początku był trochę zły na to, że znowu nie mogą zabrać ze sobą psa, ale rozumiał to. A przynajmniej próbował zrozumieć. Poza tym Eric na pewno zapewni Mickeyowi trochę więcej rozrywki, więc o to nie musiał się martwić. Sam Jake – i oczywiście Rayne – jeszcze zdążą wynagrodzić to zwierzakowi, być może nawet pod koniec wakacji, wybierając się na kilka godzin gdzieś nad jezioro czy do lasu. Póki co pakował do niedużej torby wszystkie potrzebne rzeczy, by po kilkudziesięciu minutach móc znaleźć się na fotelu pasażera i kątem oka obserwować, jak jego ukochany sprawdza się w roli kierowcy. A w końcu nie chciał go rozpraszać, dlatego też wbił wzrok w samochodową szybę, jednocześnie wsłuchując się w dźwięki wydawane przez radio. Obserwował wszystko to co zostawiali w tyle przez jakieś trzy ciągnące się godziny, i dopiero głos Rayne’a oznajmujący iż znaleźli się na miejscu, zmusił go do spojrzenia w jego kierunku i mimowolnego uśmiechnięcia się na widok dostrzegalnej daleko na przodzie stadniny i niewielkiego pensjonatu, w którym zameldował ich Athaway. Łóżku w ich pokoju na całe szczęście nie przypominało tego z australijskiego hotelu dla gości, w związku z czym nie musiał obawiać się, że ledwo pomieszczą się na nim we dwójkę, zwłaszcza jeśli któryś z nich będzie miał ochotę na pokazanie jak bardzo im na sobie zależy. W tej kwestii bardziej stawiał na siebie; dobieranie się do Rayne’a ostatnimi czasy wychodziło mu całkiem nieźle, ale zawsze mógł dać się mile zaskoczyć. Nigdy nic nie wiadomo.
OdpowiedzUsuńNie był jakimś wielkim fanem koni. O wiele bardziej wolał koty i oczywiście psy, ale i tak z wyrazem zaciekawienia na twarzy ruszył za swoim osobistym panem przewodnikiem, zatrzymując się obok niego i dystansując od pozostałych, również czekających na swoją pierwszą lekcję ludzi. Z tego też powodu ucieszył się, gdy ich instruktor zaprowadził ich na odległy kawałek terenu, wskazując gestem na dwa duże konie, jedynie czekające na swojego jeźdźca. Jake’owi po krótkich tłumaczeniach udało się wsiąść na brązowego konia, którego wcześniej w ramach powitania lekko poklepał po boku. Po spojrzeniu w dół nagle poczuł się dość niepewnie; zacisnął palce na skórzanych lejcach, powtarzając w myślach, żeby tylko nie spaść. Porozumiewawczo mrugnął do Rayne’a chwilę przed tym, jak jego koń zachęcony głosem instruktora powoli ruszył do przodu, robiąc okrążenie wokół wybiegu, a zaraz za nim maszerował zwierzak jego ukochanego. Dopiero po ponad godzinie tego typu nauki mogli wreszcie wyjść poza wysokie ogrodzenie, z cały czas mającym ich na oku nauczycielem jeździectwa. Jake zdążył już polubić tego konia i podobała mu się ta forma spędzania czasu, którą niestety musieli zakończyć wczesnym popołudniem, tym samym zamykając pierwszą fazę lekcji.
— Wiesz, że cię kocham? — mruknął mu na ucho, gdy wracali już z powrotem do pensjonatu — I naprawdę świetnie, że znalazłeś to miejsce. Ale teraz chodźmy się przebrać i skoczymy na jakiś obiad — uśmiechnął się do niego i z dala od wzroku innych ludzi pocałował go w usta, by następnie jak zawsze z lekkim przejęciem zacząć opowiadać mu o wrażeniach, tym razem tych z przejażdżki na koniu. Po cichu nie mógł już doczekać się kolejnej lekcji, zapowiedzianej na wczesny wieczór. Najpierw jednak oboje musieli doprowadzić się do względnego porządku i zregenerować siły, które w całości spożytkują od momentu rozpoczęcia drugiej tego dnia jazdy, aż do nocy, kiedy to wylądują już w wynajętym pokoju pensjonatu. — To co teraz robimy? — zapytał długi czas później, zerkając na wiszący na ścianie zegar i obliczając, ile godzin mogą przeznaczyć wyłącznie dla siebie. Położył się na łóżku i przyciągnął do siebie Rayne’a, opierając się głową o jego klatkę piersiową i przymykając oczy, w ciszy wsłuchując się w jego równomierny oddech. — Napiszę najpierw do Erica i zapytam czy wszystko w porządku — wstał i sięgnął po telefon, pospiesznie wystukując treść wiadomości. Spytał czy Mickey nie sprawia problemów, co robi i czy już jadł; o Diablo jak zwykle był spokojny, ale kot to kot. Z psem zawsze wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
— Możemy pójść nad tamto jezioro, posiedzimy sobie na pomoście — zaczął, zastanawiając gdzie mogliby się wybrać. Właściwie to nad jezioro mogli iść nawet jutro lub ewentualnie w ogóle. Jeszcze zdążą pobyć wystarczająco długo na świeżym powietrzu, gdy o umówionej porze ponownie stawią się w stadninie, raz jeszcze spotykając się z tymi samymi końmi co wcześniej. — Albo mam inny pomysł — dodał z tajemnicznym uśmiechem, biorąc go za rękę i prowadząc w kierunku drzwi od pokoju. — Tylko zabierz kluczyki od samochodu — nie wiedział dlaczego akurat to wpadło mu do głowy, ale gdyby udało mu się zrealizować ten pomysł, razem z Rayne’em mogliby pomyśleć o zakupie jakiegoś niedrogiego auta, wreszcie nie musząc zdawać się na autobusy czy pomoc Erica, którą swoją drogą Jake bardzo doceniał. — Miałeś nauczyć mnie jeżdzić, pamiętasz? — mruknął mu na ucho, gdy po krótkiej przejażdżce znaleźli się na nieuczęszczanej przez nikogo drodze. — Może być autem zamiast koniem — odpiął pas i wychylił się nieznacznie do przodu, przyciskając wargi do jego policzka i szepcząc mu na ucho pytanie, czy odważy się zamienić z nim miejscami. Mimo iż Jake nie miał praktycznie żadnej wprawy i doświadczenia, to przecież nie chciał wpakować ich na drzewo. A kto miałby nauczyć go lepiej niż Rayne?
UsuńJake musiał przyznać, że Rayne świetnie sprawdzał się jako instruktor jazdy i ani odrobinę z tym nie przesadzał. Kochał go i zazwyczaj wszystko to co robił wydawało mu się być prawie idealne – jak to zazwyczaj bywało w fazie zakochania, która w przypadku Jake’a wciąż trwała - ale jego instrukcje odnośnie uruchamiania samochodu zrozumiał od razu, nie potrzebując zadawać więcej pytań. Ograniczał się zatem do potakiwania czy mruczenia, że wszystko jasne i wie co ma robić, przy jednoczesnym powtarzaniu w myślach tego co zdążył zapamiętać. Zamienił się z nim miejscami i usiadł na tym przeznaczonym dla kierowcy, w pierwszej kolejności zaczynając od wyregulowania fotela, który nieznacznie przysunął do przodu. W końcu zarówno Rayne, jak i Eric byli od niego troszkę wyżsi, a skoro nie miał wpakować ich na żadne drzewo… Po włączeniu świateł, przekręceniu tkwiącego w stacyjce kluczyka i paru kolejnych obowiązkowych czynności, przycisnął pedał gazu i bardzo powoli puścił sprzęgło, a przynajmniej wydawało mu się, że zrobił to z wyczuciem i bez niepotrzebnego pośpiechu. Głośny ryk silnika uświadomił mu jednak, że faktycznie tylko mu się wydawało, ale nie zamierzał odpuszczać i rezygnować z tej krótkiej lekcji prowadzenia samochodu. Wiedział, że wina leżała przede wszystkim w jego lewej nodze, której sporadycznie nie potrafił dokładnie wyczuć, nie zdając sobie sprawy z tego, iż mechaniczna stopa ma paradoksalnie więcej siły niż ta prawdziwa, tym bardziej po naciśnięciu na tak delikatne sprzęgło. Odetchnął głęboko i spróbował raz jeszcze, tym razem z nieco większym powodzeniem; z uśmiechem obserwował jak auto popędziło do przodu, ze stałą prędkością pokonując kolejne metry. Położył dłoń na skrzyni biegów i zmieniał je wtedy gdy miał wrażenie, że należałoby je zmienić. Co jakiś czas spoglądał też w lusterka, chociaż na polnej drodze nie miało to większego sensu, gdyż szansa na ujrzenie jakiegokolwiek drugiego pojazdu była nikła. Tak samo jak minięcie spacerujących poboczem ludzi, których w wybranym przez nich miejscu najwyraźniej brakowało. I bardzo dobrze się składało, bo Jake wolał w trakcie swojej pierwszej popisowej przejażdżki nie natrafić na żadną, wytrącającą go z rytmu przeszkodę.
OdpowiedzUsuń— Mogę tam skręcić? — zapytał, spoglądając na niego kątem oka. Nie miał pojęcia dokąd prowadził tamten zakręt, a zgubienie się było ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę, ale monotonna jazda w jednym kierunku zaczynała go nudzić. Podobnie jak bezczynne trzymanie rąk na kierownicy, której praktycznie nie miał jak wykorzystać. Włączył kierunkowskaz i przekręcił kierownicą o kilkadziesiąt stopni, by następnie przejechać jeszcze może maksymalnie dwa metry. Zatrzymał się i wyłączył silnik, odwracając się w stronę Rayne’a i uśmiechając szeroko na widok jego miny. Może nie szło mu rewelacyjnie, szczególnie na początku, a jazda polną, nieuczęszczaną przez nikogo drogą nie była wielkim wyzwaniem, jednak i tak był z siebie zadowolony. Zresztą tak jak zawsze po zrobieniu czegoś zupełnie nowego, a w ostatnich dniach chyba nadrabiał lata spokoju, robiąc tych rzeczy całkiem sporo. — Ok, starczy na dzisiaj — w ramach podziękowania pocałował go w policzek, odpinając pas i przygotowując się do ponownego zajęcia miejsca pasażera. Cieszył się, że auto wróci do Erica w nienaruszonym stanie, a tak może nawet nie będzie konieczności mówienia mu o tej małej zamianie kierowców, chociaż Jake wątpił, by udało mu się siedzieć cicho i nie wspomnieć o tym choćby słowem. — Chyba nie szło mi najgorzej — podsumował, przenosząc spojrzenie na przednią szybę. Już niedługo mieli wybrać się na drugie spotkanie z końmi, które miały zakończyć ten wyjątkowo intensywny dzień. Jeśli tylko chcieli zdążyć do stadniny na czas to musieli się już zbierać, trafiając tam skąd przyjechali.
— Może za jakiś rok kupimy sobie własna auto, co ty na to? — nawet nie zauważył, że podświadomie zaplanował coś, co miało wydarzyć się dopiero za rok, może i później. Nie mogli jednak kupić auta za tydzień, sam również nie dorobi się upoważniającego do kierowania dokumentu w tym właśnie czasie, dlatego też w grę wchodziły jedynie tak odległe terminy. A skoro mieli pojechać w góry na następne wakacje, zawsze lepiej wybrać się tam samochodem, nie pożyczonym. — Mógłbyś wziąć wtedy więcej dzieciaków z całego miasta i do nich dojeżdżać. Albo ja bym cię zawoził — droga minęła mu na snuciu planów, którymi oczywiście dzielił się ze swoim narzeczonym, co jakiś czas pytając go o zdanie, czy według niego naprawdę nie jeździł tragicznie.
UsuńDruga przejażdżka konna okazała się być równie udana i dostarczająca wrażeń co pierwsza, przez co zaczął się zastanawiać, dlaczego wcześniej nie lubił koni. Instruktor pozwolił im na większą swobodę niż tych parę godzin temu, jednak samotne zapuszczenie się nad jezioro nie wchodziło jeszcze w grę, ale jazda na koniu po polanie – raz w szybszym tempie a raz w wolniejszym – też była fajna.
— Też jesteś tak zmęczony, kocie? — zapytał, gdy długi czas później wreszcie znaleźli się w wynajętym pokoju, gdzie mogli skupić się wyłącznie na odpoczywaniu. I oczywiście na sobie, ale to było jasne. Podróż, zwiedzanie, dwie lekcje nauki jazdy na koniach w połączeniu z przejażdżką samochodową miały prawo zmęczyć, ale w przypadku Jake’a był to rodzaj pozytywnego zmęczenia, po którym miał jeszcze siłę na parę innych, również miłych rzeczy. — Ale skoczę tylko się wykąpać i już do ciebie wracam — mruknął mu na ucho, owiewając jego kark swoim ciepłym oddechem — Jak chcesz to możesz się później przyłączyć. Pomożesz mi umyć plecy — dodał konspiracyjnym szeptem, znikając za drzwiami od małej łazienki.
Nawet nie zauważył, kiedy po powrocie do domu i odhaczeniu paru obowiązkowych do zrobienia rzeczy padł ze zmęczenia, budząc się dopiero w momencie, w którym do sypialni wpadł Mickey, wskakując do łóżka i jak zwykle robiąc przy tym trochę zamieszania. Mimo tego zmęczenia chętnie ponownie wybrałby się do stadniny choćby i następnego dnia, ale póki co mógł co najwyżej powspominać ich wyjątkowo udane jazdy konne oraz całą resztę, którą w ciągu tych raptem dwóch dni udało im się zrobić. Lato powoli się kończyło, tak samo jak i ich krótkie wakacje, a Jake dalej nie miał najmniejszego pomysłu co ze sobą począć, nawet jeśli myślałby nad tym codziennie, co zresztą nie mijało się z prawdą. Wciąż czuł się dobrze, brał wszystkie leki i na czas stawiał się na ustalonych badaniach czy kontrolach, ale na tym kończyło się jego ogarnianie życia, co według niego i tak było stanowczo za małym krokiem na przód. Czasami pomagał Rayne’owi w opiece nad dziećmi, szczególnie tymi młodszymi, których przez wzgląd na końcówkę sezonu wakacyjnego pojawiało się coraz więcej, a także wziął na siebie sporą część domowych obowiązków, wykluczając gotowanie. W końcu nie chciał nikogo otruć, a poza tym zdążył już przyzwyczaić się do kuchni Rayne’a, którą tak bardzo lubił i z której ciężko byłoby zrezygnować. Przy każdych odwiedzinach Erica z ust mężczyzny padało pytanie odnośnie tego, kiedy będzie mógł zgłosić się po podwózkę, która po tak długo pełnionej roli kierowcy z pewnością mu się należała. Jake dzień po powrocie ze stadniny oczywiście opowiedział mu o jeździe testowej jego własnym samochodem, przez co jak na razie musiał non stop zbywać go tymi samymi odpowiedziami. Nawet trochę żałował, że nie wybrał się na kurs prawa jazdy trzy lata temu, jednak w tamtym okresie wolał nieco odłożyć to w czasie. A później o mały włos nie zawalił ostatniego roku szkoły przez dokuczliwe bóle w nodze i częste wizyty u lekarzy, którzy wtedy jeszcze nie wiedzieli co tak naprawdę mu dolega. Nic więc dziwnego, że nie miał głowy do kursu i egzaminu, które aktualnie stawały się coraz bardziej realne. Kilkanaście dni później, po długim spacerze z psem, siedział w salonie z komputerem na kolanach, kątem oka obserwując Rayne’a i dwójkę jego podopiecznych. Przeglądał stronę internetową jednej z lepszych bostońskich uczelni, raz po raz wracając do spisu kierunków, które mogłyby go ewentualnie interesować. Trochę przerażały go te wszystkie opisy, podobnie jak lista wymagań i nauczanych przedmiotów, ale jeśli miał spróbować to teraz była jedyna okazja, tym bardziej jeśli tylko chciał zacząć ten nowy etap życia terminowo. W październiku, wypadającym za jakieś niecałe półtora miesiąca.
OdpowiedzUsuń— Rayne — podszedł do niego i oparł się policzkiem o bark swojego ukochanego, na chwilę odwracając jego uwagę od tego, czym się zajmował. — Pamiętasz, że jutro mam kolejną kontrolę? Ale idę sam, Andy chyba przychodzi o tej samej porze o której mam być na miejscu — chciał zajrzeć jeszcze w jedno miejsce – co przemilczał – dlatego też postanowił przy okazji uprzedzić go, żeby specjalnie na niego nie czekał, bo nie ma pojęcia ile czasu mu to zajmie. — Wrócę do ciebie szybko — oplótł rękoma jego szyję, skradając mu szybkiego całusa, by po odsunięciu się i spojrzeniu na jego twarz sprawić, by na jego własnej mimowolnie pojawił się uśmiech. — I zastanowiłeś się już czy chcesz jechać w sobotę nad to jezioro? — zapytał, dochodząc do wniosku, że tej kwestii jeszcze nie ustalili. — Ma być ładna pogoda, moglibyśmy jechać od rana i wrócić wieczorem. Nocowanie z Mickeyem poza domem chyba odpada…
Dzień tego krótkiego acz wyczekiwanego wyjazdu nadszedł szybciej niż się spodziewał, a Eric po raz kolejny okazał się być tak miłym, że bez protestów pożyczył im samochód. Na tych samych paliwowych zasadach co ostatnio. Jake pomyślał, że powinni mu się w jakiś sposób odwdzięczyć – nie był pewien czy odwiedzenie go ze zgrzewką piwa będzie wystarczającym podziękowaniem, ale zawsze mogli zaprosić go na obiad czy kolację. A dość dawno nie mieli okazji spotkać się w trójkę i pogadać dłużej niż parę minut.
Wczesnym rankiem zaczął pakować do plecaka parę potrzebnych rzeczy, które zamierzał zabrać nad jezioro, a będąc w połowie tej czynności gdzieś za jego plecami rozległo się głośne szczekanie. Tym razem nie planowali jednak podrzucić zwierzaków Ericowi, chyba że któreś z nich zdecyduje samo za siebie, jednoznacznie odmawiając opuszczenia domu. Chociaż nic nie wskazywało na to, by przynajmniej pies miał właśnie takie plany.
Usuń— Spokojnie, jedziesz z nami — pogłaskał go po łebku, jednocześnie kończąc wrzucać do środka resztę wybranych rzeczy. — Będziesz mógł się wybiegać i popływać — podniósł się z łóżka i ruszył do kuchni, chcąc zobaczyć jak radzi sobie Rayne. Sam Athaway na pewno zdążył zrobić i spakować wszystko jak Jake jeszcze spał, więc nie martwił się, że nie zdążą wyjechać i wrócić na czas. — I jak tam, skarbie? — zapytał, na powitanie przyciskając wargi do jego policzka. Zastanawiał się co takiego będą robić nad tym jeziorem i czy zastaną tam dużą ilość osób, ale cokolwiek by to było, i tak nie mógł się tego doczekać. W końcu wszystko było lepsze od siedzenia w czterech ścianach. — Diablo chyba nie chce jechać, jest za gorąco jak dla niego. No i ta woda… — poinformował, obracając się przez ramię i patrząc na kota który ułożył się w najbardziej zacienionym miejscu w ich sypialni. Jakiś czas później, po upewnieniu się, że na pewno mają to co okaże się niezbędne, siedział już w samochodzie, gdzie na tylnym siedzeniu ulokował psa. Mickey położył się grzecznie i z zainteresowaniem spoglądał w okno, a Jake’a z lekkiego rozmyślenia wyrwał dźwięk silnika, oznajmiający że mogą ruszać. Całkiem zapomniał, że to dzisiaj miał dowiedzieć się, czy się udało. Ale trudno, sprawdzi email i wiadomość z uczelni zaraz po powrocie. Póki co dalej nie odezwał się na ten temat choćby słówkiem, chcąc zrobić Rayne’owi niespodziankę. O ile oczywiście się uda.
Podobało mu się tam już od pierwszych chwil, chociaż to Mickey był chyba najbardziej zadowolony z całej ich trójki, a Jake’a ani trochę to nie dziwiło. Zaraz po spuszczeniu ze smyczy pies podbiegł w kierunku wody, zanurzając się i wypływając po pokonaniu dość sporej odległości. W tym samym czasie
OdpowiedzUsuńJake i Rayne rozłożyli koc we wcześniej wybranym miejscu, gdzie nie było tak dużo ludzi jak na samej plaży. Im samym brak piasku zamienionego na trawę najwyraźniej nie przeszkadzał, a przynajmniej na pewno nie Jake’owi, który i tak nie miał zamiaru robić nic poza siedzeniem na słońcu czy zabawą z psem. Nawet trochę żałował, bo w dawnych czasach lubił pływać i spędzać czas w wodzie, ale póki co mógł jedynie obserwować, kręcąc się wokół brzegu czy pozostając w dalekiej odległości od jeziora, na kocu. Rozebranie się w związku z tym nie wchodziło w grę. Ograniczył się natomiast do zdjęcia koszulki – przez co wszyscy mogli podziwiać zawieszony na łańcuszku srebrny pierścionek - ciesząc się, że zaczęły mu odrastać włosy i nie musi dzięki temu zakrywać głowy. Wtedy naprawdę wyglądałby tu dziwnie, a tak może nie będzie aż tak źle, a skoro sam czuł się w porządku, to musiało być dobrze. Uśmiechnął się lekko na widok swojego narzeczonego, który jak zwykle w jego oczach prezentował się perfekcyjnie; już wyobrażał sobie spoczywający na nim wzrok innych będących nad jeziorem urlopowiczów, a świadomość, że jest on tylko i wyłącznie jego, automatycznie poprawiała mu nastrój, który mimo tego był nadzwyczaj pozytywny. I wątpił, by miało się to zmienić.
— Daj ten krem — powiedział z entuzjazmem, klękając za jego plecami, by następnie wycisnąć go z tubki na swoją dłoń i wsmarować w skórę ukochanego pana exstrażaka, począwszy od ramion a skończywszy na plecach. Lubił go dotykać, masować czy głaskać i robił to zawsze kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja, dlatego też przeciągał tę czynność tak długo jak tylko się dało. W końcu jednak musiał się odsunąć i ponownie włożyć krem z filtrem do koszyka, chociaż zrobił to bardzo niechętnie. Rozejrzał się po okolicy, mrużąc oczy przed ostrymi jak na końcówkę wakacji promieniami słońca. Jakiś czas później powinni musieli pomyśleć o przeniesieniu się w bardziej zacienione miejsce, zwłaszcza że Jake powoli zaczął już odczuwać skutki siedzenia nad jeziorem w niepasujących do warunków ubraniach. Ale nic na to nie poradzi, pogody nie uda mu się zmienić.
— On chyba za dobrze się bawi — stwierdził, patrząc na wciąż biegającego psa, który aktualnie był zbyt zajęty wykopywaniem w piasku wielkiego dołu, by zwrócić uwagę na swoich właścicieli. Zgodnie z obserwacjami Jake’a nikt nie spoglądał w ich kierunku na dłużej niż parę sekund, zatem bez obaw oparł się o tors Rayne’a, biorąc go za rękę i dalej z uśmiechem obserwując ich zadowolonego czworonoga, który podbiegł do nich zaraz po tym, jak zawołał go Jake. Pies otrząsnął się tuż obok nich z zalegającej na jego sierści wody, ale nie mógł się na niego gniewać nawet jeśli przy okazji zafundował im darmowy prysznic.
— Odpocznij trochę, jeszcze zdążysz się wybiegać — pogłaskał go po łebku i nalał mu wody do miseczki. — A później pójdziemy się pobawić, patrz co mam — wyciągnął z plecaka zabraną z domu gumową piłeczkę i machnął mu nią przed nosem. I wcale nie uważał, że rozmawianie z psem było czymś nienormalnym, wręcz przeciwnie. I tak jednak najlepiej rozmawiało mu się z Rayne’em, do którego zwrócił się w drugiej kolejności, raz jeszcze opierając się głową o jego ramię. Lubił mieć go blisko siebie, a jeśli dodatkowo w grę wchodziło świecące im na twarz słońce, szum wody i charakterystyczny zapach lasu, to już w ogóle było super. Nawet przez moment przyszło mu na myśl, by już teraz powiedzieć mu o swoich jeszcze nie do końca zrealizowanych planach dotyczących dalszej nauki, ale nie chciał zapeszać. Zdąży się z nim tym podzielić, teraz mieli na głowie ciekawsze zajęcia.
— Idziesz popływać? — zapytał, uśmiechając się do niego i jednocześnie głaskając leżącego obok ich koca psa. Przeniósł wzrok z Athawaya na jezioro, chcąc upewnić się, że w razie potrzeby będzie mógł mieć go na oku. — Tylko uważaj tam — mruknął mu na ucho, skradając mu szybkiego całusa. Sam za to położył się na kocu podkładając ręce pod głowę, przez krótki moment obserwując go z tej pozycji. — Czekam tu na ciebie — dodał jeszcze, by parę minut później przespacerować się kawałek od rozłożonego na trawie koca, wraz z idącym przed nim psem. — Ok, Mickey, łap! — rzucił psią zabawką daleko przed siebie, wykorzystując czas, który zwierzak przeznaczył na pogoń za piłeczką na odwrócenie głowy w kierunku jeziora, gdzie przebywała osoba odpowiedzialna za to, że jego serce zaczynało przyspieszać na samą myśl o nim.
UsuńObserwował go sobie, patrząc jak jego ukochany dobrze radzi sobie w wodzie i dalej trochę żałował, że nie mógł do niego dołączyć i popływać razem z nim. Ale może w przyszłe wakacje uda mu się to zrealizować, a jak nie za rok to za dwa. W końcu technologia wciąż się rozwijała i szła do przodu, więc prawdopodobnie istniał cień szansy na wyprodukowanie całkowicie wodoodpornych protez, jeszcze lepszych i wygodniejszych od tej, którą nosił teraz. Cena takiego sprzętu musiałaby być jednak dość ciężka do wyobrażenia, a przy tym siedzenie na kocu i spokojne obserwowanie nie wydawało się być wcale takie złe. Jake cieszył się widząc jak szczęśliwy jest Rayne, ale ucieszył się jeszcze bardziej gdy wreszcie miał go przy sobie. Nieważne, że przemoczonego i ociekającego wodą. W tym wydaniu również bardzo, bardzo mu się podobał, ale to było chyba oczywiste. Odwzajemnił pocałunek, kładąc dłoń na jego karku i nie przejmując się tym, że ewentualnie ktoś mógłby ich zobaczyć i pomyśleć na ich temat nie wiadomo co. Zbyt mocno jednak lubił czuć na sobie jego usta by zacząć się hamować przez tak mało istotny powód, zatem najprościej było zignorować odpoczywających nad jeziorem ludzi. Mogli na nich patrzeć i co najwyżej im zazdrościć, Jake’owi ani trochę w takim układzie by to nie przeszkadzało.
OdpowiedzUsuń— Dzięki — wziął od niego butelkę wody, a po uzupełnieniu utraconych przez wysoką temperaturę zapasów skradł mu szybkiego buziaka, całując go w policzek. Często mu w ten sposób dziękował za każdą tego typu małą rzecz, która dodatkowo pokazywała mu, jak bardzo jego exstrażak o niego dba. A takich relacji z całą pewnością mogła pozazdrościć im niejedna osoba. Przez ramię zajrzał mu do koszyka, zastanawiając się przez chwilę, kiedy Rayne zdążył to wszystko przygotować; on sam ledwo zdołał zapakować do plecaka parę potrzebnych rzeczy by na czas wyruszyć z domu, ale przecież Rayne był niezastąpiony, więc po części nie mógł się dziwić. Co nie zmieniało faktu, że i tak go podziwiał; podniesienie się z łóżka o ekstremalnie wczesnej porze i zrobienie takiej ilości jedzenia było warte tego podziwu.
— Mogłeś mi rano powiedzieć, pomógłbym ci jakoś — i tak uśmiechnął się do niego szeroko, bo co innego miałby zrobić, mając takiego przyszłego męża. Może jeszcze go pocałować, ale to robił przy każdej nadarzającej się okazji. Nie był za bardzo głodny, pewnie przez pogodę i w odróżnieniu od Rayne’a nic nie robienie, ale zjadł kanapkę nawet dzieląc się nią trochę z Mickeyem. Był zdecydowanie za mało asertywny jeśli chodziło o tego czworonoga, a szczególnie nie umiał mu niczego odmówić, gdy widział to jego spojrzenie. Pomysł z wypożyczeniem łódki przyjął z entuzjazmem, zresztą jak wszystko co proponował mu Athaway. Z reguły nie przywiązywał wielkiej wagi do tego gdzie byli – najważniejsze, że razem – ale chociaż w ten sposób mogli wspólnie popływać po jeziorze. I czuł, że będzie ciekawie. Tak samo jak na koniach, po których pozostała mu masa wspomnień. Po zapakowaniu rzeczy z powrotem do samochodu, załatwieniu paru formalności, w tym pójściu po kamizelki i zapoznaniu się ze skróconą wersją użytkowania łódki, mogli wreszcie wypłynąć. Miał nadzieję, że kamizelki ratunkowe mimo wszystko nie okażą się przydatne, a oni sami nie wylądują w wodzie, skąd przynajmniej Jake’owi ciężko byłoby się wydostać. Usiadł w przeznaczonym do tego miejscu tuż obok Rayne’a, przez pierwsze minuty jedynie obserwując jak powoli oddalają się od brzegu, coraz dalej i dalej. Psu na szczęście nie przyszło do głowy aby wyskoczyć i raz jeszcze móc zanurzyć się w jeziorze; przypatrywał się temu wszystkiemu z taką samą ciekawością, natomiast Jake dopiero po upływie dłuższej chwili wpadł na to, by pomóc.
— Podoba. Bardzo — odpowiedział zgodnie z prawdą, odsuwając się kawałek by zacisnąć dłoń na jednym z wioseł. — Ale daj mi to kocie, chociaż w tym ci pomogę. Trochę ważymy z Mickeyem — fakt, wcześniej nie wpadł na to, że aby mała łódka mieszcząca dwójkę osób i sporego psa ruszyła do przodu, potrzeba było włożyć w to dużo siły, ale teraz to nadrabiał.
A wiosłowało się całkiem przyjemnie, szczególnie z nim. — Ja ciebie też kocham — wychylił się do przodu i pocałował go w skroń — i ciebie też — a w drugiej kolejności pogłaskał wciąż zajętego obserwacjami psa po łebku. Jego oczywiście również kochał, wiadomo.
UsuńZgodnie z planem wyjechali na trochę przed tym, jak zaczęło się ściemniać tak, że gdy zaparkowali pod domem na zewnątrz wciąż było widno. Auto mogli bez większych problemów odstawić pod dom Erica następnego dnia, albo ewentualnie poprosić go o przyjście do nich i przy okazji zaprosić go na jakąś kawę. Zaraz po powrocie przywitał się z Diablo, sprawdzając co tam u niego słychać. Pamiętał, że miał sprawdzić coś jeszcze, ale z tym akurat mu się nie spieszyło. Poza tym dalej nie był przekonany, czy to to, co chciałby robić. Z jednej strony tak, ale z drugiej… Mógł jednak spróbować, a w razie zmiany zdania zrezygnować czy odpuścić i na pewno nic by się wtedy nie stało. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę, pytając Rayne'a, czy też się napije. W trakcie czekania podbiegł do sypialni i zgarnął swój pozostawiony na łóżku komputer, kierując się do salonu i tam siadając na kanapie obok swojego ukochanego.
— Idziemy niedługo pod prysznic? — zapytał, jednocześnie odpalając pocztę — Chyba, że masz na dzisiaj dosyć wody to pójdę sam — zrobił krótką pauzę, wpatrując się w ekran z niedowierzającą miną, którą zaraz zastąpił szeroki uśmiech. — Nie mówiłem ci nic wcześniej, wolałem zaczekać aż będzie wiadomo, ale sam zobacz — podsunął mu laptopa, czekając na jego reakcję. Cieszył się, że go przyjęli i był pewien, że da sobie sam z tym radę. A może kiedyś przebije Anthony'ego i pomoże komuś stanąć na nogi...
Cieszył się słysząc, że Rayne jest z niego dumny, chociaż sam był zdania, że dostanie się na studia nie jest żadnym wyczynem i nie ma potrzeby, by się tym chwalić. O wiele trudniejszym wyzwaniem było utrzymanie się na nich oraz zdawanie w terminach wszystkich egzaminów i dopiero to mogło stać się powodem do dumy. W końcu nawet Jake nie wiedział czy da sobie tam radę i czy nie odpadnie jeszcze w trakcie pierwszego semestru, czy spodoba mu się wybrany kierunek i czy nauka tych wszystkich nowych rzeczy, których na pewno będzie bardzo dużo go nie przerośnie. Trochę odwykł też już od siedzenia przy książkach czy notatkach, a dwa lata przerwy, które minęły od zakończenia szkoły średniej, również zrobiły swoje. Nie miał innego wyjścia, musiał się przyzwyczaić, a poza tym miał Rayne’a, do którego zawsze mógł się z czymś zwrócić. Ewentualnie w grę wchodziłby jeszcze Eric, który pewnie jeszcze pamiętał okres, kiedy sam studiował. Ale teraz Jake miał jeszcze czas dla siebie i swojego narzeczonego, dlatego też póki co chciał go w pełni wykorzystać, a o nadchodzących studiach i przyszłej karierze fizjoterapeuty zdąży jeszcze pomyśleć. Bo oczywiście, że planował wygryźć Anthony’ego, to akurat było jasne. Wiedział też, że studia kosztowały, o tym raczej nie dało się zapomnieć. Może nie tyle same studia, bo za uczęszczanie w zajęciach nikt nie każe mu płacić, jednak nie mógł zignorować pozostałych kosztów, między innymi tych związanych z codziennym dojazdem, ciągłym kserowaniem miliona kartek oraz z pozostałymi rzeczami, o których istnieniu na razie nie miał bladego pojęcia. A skoro decyzję o kontynuowaniu nauki podjął sam, to sam musiał również zadbać o to, by mieć na to pieniądze. Teoretycznie miał już plan, który musiał wypalić, ale na samą myśl o jego realizacji miał wielką ochotę zrezygnować. Musiał się jeszcze nad tym zastanowić, acz wizja w pewnym stopniu odegrania się na nich była dość kusząca.
OdpowiedzUsuń— Dobrze się spało — wszedł do kuchni i uśmiechnął się na widok swojego ukochanego, na powitanie całując go w policzek. Usiadł sobie na przeciwko niego, zabierając się za śniadanie, a przy okazji pogłaskał psa, który przybiegł słysząc dobiegające z pomieszczenia rozmowy.
— A studentem jeszcze nie jestem — dodał z uśmiechem, chociaż całkiem fajnie to brzmiało. Od początku należał wyłącznie do Rayne’a, ale od teraz miał być też jego studentem. A Jake’owi to w stu procentach pasowało. Nie miał też nic przeciwko wizycie państwa Athaway i wcale nie musiał nad tym długo rozmyślać. Miał wrażenie, że dogadywanie się z rodzicami Rayne’a ostatnio szło mu zdecydowanie lepiej niż wcześniej, zatem zaproszenie ich na obiad nie było wcale złym pomysłem. Musieli tylko pomyśleć co przygotują na obiad, a Jake tym razem miał w planach naprawdę pomóc w kuchni, żeby potem Annette i Henry mogli utwierdzić się w przekonaniu, że Rayne faktycznie dobrze gotuje. Eric w takim wypadku najwyżej załapie się na dwa obiady, ten dzisiejszy i planowany, ale za dwukrotne pożyczenie samochodu jak najbardziej mu się to należało, a przecież nie mogli o nim zapomnieć podczas zapraszania państwa Athawayów.
— I dzwoń do rodziców, nie musiałeś przecież czekać na pozwolenie. Może niech wejdą pojutrze, przygotujemy razem coś fajnego do jedzenia — w trakcie czekania na przyjaciela, wczesnym przedpołudniem wyszedł jeszcze na krótki spacer z Mickeyem, zostawiając swojego byłego pana strażaka samego w domu na tych kilkadziesiąt minut. Jeśli oczywiście nie liczyć Diablo, jednak on z tego co nie tak dawno zauważył Jake nie był zbytnio towarzyski. Podczas spaceru z psem i bezcelowego włóczenia się wokół osiedla, mógł zastanowić się nad tym wszystkim raz jeszcze, chociaż chyba już podjął decyzję i nie widział sensu w zmianie zdania.
— W czym ci pomóc, skarbie? — zapytał chwilę po powrocie do domu, zgarniając siedzącego gdzieś na parapecie kota i razem z nim kierując się w stronę kuchni.
Oparł się o blat, spoglądając na mężczyznę swojego życia z lekkim uśmiechem na ustach, nawet jeśli to co miał mu do powiedzenia nie wiązało się z niczym pozytywnym, zwłaszcza gdy tylko przypomnieliby sobie ostatnią niezapowiedzianą wizytę. — A wracając do tematu… — wypuścił kota i usiadł na krześle, zaczynając pokrótce opowiadać mu o tym, co sam nie tak dawno wymyślił. Nie miał ochoty na ponowne wybranie się do własnych rodziców z wiadomością, że niedługo rozpocznie studia i zgodnie z prawem muszą dawać mu na nie pieniądze, ale jeśli tylko Rayne uzna, że rzeczywiście powinien. — Zadowoleni nie będą, ale chyba im się to należy — uśmiechnął się do niego i raz jeszcze, po podejściu nieco bliżej pocałował go, tym razem w skroń, by następnie spojrzeć na zegarek i dojść do wniosku, że jeśli chcąc zdążyć z czymkolwiek przed przybyciem Erica to naprawdę muszą się pospieszyć.
UsuńJake również cieszył się z powodu Erica, który w końcu kogoś poznał i wszystko wskazywało na to, że naprawdę się zakochał. A przynajmniej wyglądał na takiego. Oczywiście był ciekaw kim był ten tajemniczy ktoś, czym się zajmował i ile miał lat, ale zarówno on jak i Rayne woleli poczekać i dowiedzieć się tego osobiście, niżeli wypytywać go to o przedwcześnie. Był jednak przekonany, że nic ani nikt nie przebije ich pierwszego spotkania, które mimo że było dość nietypowe, dalej silnie siedziało w jego głowie. Bo doskonale pamiętał z jaką fascynacją patrzył na niego po tamtej jeszcze dziwniejszej pierwszej nocy, dość szybko zamieniając tamto uczucie na stan zakochania, które nawet nie sądził, że zostanie odwzajemnione. Ale dzięki temu po dziś mogli być razem i cieszyć się z każdego spędzonego razem dnia, zdaniem Jake’a uchodząc przy tym za jedną z najlepiej dobranych par pod niemal każdym względem, dlatego nie miał pojęcia czemu na początku myślał, że wiek może stanowić jakiś problem.
OdpowiedzUsuńCałkiem miło było spędzić czas we trójkę, ale jeszcze bardziej cieszył się z tego, że pod wieczór zostali już sami. Jeśli nie liczyć Diablo i Mickeya, z którym wypadało jeszcze wyjść na spacer, ale to zawsze robili bardzo chętnie, a nie z konieczności czy przymusu. Zastanawiało go tylko kto będzie wychodził z psem kiedy on sam będzie na zajęciach, trwających do nie wiadomo której godziny, ale jakoś na pewno uda im się pogodzić jego studia z pracą Rayne’a i pozostałymi domowymi obowiązkami. W końcu przecież prędzej czy później zawsze udawało im się załatwić praktycznie wszystko, więc wiedział że i z tym sobie poradzą. Dopiero kiedy zrobiło się już naprawdę późno, a Jake po tradycyjnym ogarnięciu się wyszedł z łazienki i wrócił do sypialni, mogli porozmawiać o całym tym dniu, który uważał za udany. Wślizgnął się pod kołdrę i przytulił do jego boku, przez moment rozmyślając nad tym o czym powiedział mu kilka godzin wcześniej. Oczywiście, że wolał pójść tam sam i załatwić to wszystko szybko i w miarę możliwości bezkonfliktowo, nie narażając przy tym swojego ukochanego na jakiekolwiek nieprzyjemności, ale jeśli tylko Rayne chciał wybrać się tam z nim to nie mógł mu tego zabronić. Zwłaszcza, że nie zamierzał iść tam po to by pochwalić się przyjęciem na studia i pokazać że wciąż żyje, a dlatego by wyegzekwować od nich to, co mu się należało i co pozwoli mu utrzymać się na bostońskiej uczelni przez te trzy lata.
— Może pójdziemy tam jutro od rana? — zapytał, chcąc mieć to jak najprędzej z głowy. A w drodze powrotnej mogliby od razu wstąpić do któregoś ze sklepów, skoro następnego dnia mieli odwiedzić ich państwo Athaway i być może ponownie Eric, który w obecności większej ilości osób nie wykluczone że zdradzi nieco więcej szczegółów odnośnie poznanego mężczyzny niż wcześniej. — Załatwimy to w parę minut i już nigdy więcej tam nie pójdziemy — przymknął oczy i przez moment w ciszy palcem kreślił na klatce piersiowej swojego narzeczonego małe kółka, zaczynając wyobrażać sobie jak to będzie za niecały tydzień, gdy oficjalnie rozpoczną się już zajęcia. Najpierw musiał jednak zdobyć na to wszystko pieniądze, ale mimo ich aktualnego braku powoli o tym wszystkim rozmyślał. Był ciekawy czy uda mu się z kimś zapoznać i dogadać oraz czy nie będzie miał problemów z ogarnięciem tylu nowych rzeczy, ale o tym miał przekonać się już niebawem.
Naprawdę sądził, że będzie znacznie gorzej. Nie obyło się bez komentarzy, dziwnych spojrzeń i napiętej do granic możliwości atmosfery, ale sam starał się przedstawić to wszystko ze spokojem i bez zbędnych emocji. Przez tyle miesięcy całkowitego dystansu zaczął patrzeć na nich jak na prawie obcych ludzi, co trochę ułatwiło mu zadanie. Pomimo wypowiedzianego ze słyszalnym niechceniem zapewnienia, że będą wpłacać na jego konto pieniądze na studia, miał co do tego lekkie wątpliwości, acz nie miał zamiaru przecież brać od nich potwierdzenia na piśmie.
Wyszli stamtąd również szybko jak weszli, a Jake po upływie kilku dni mógł przekonać się, że faktycznie tym razem go nie oszukali. I bardzo dobrze, bo przynajmniej mógł spokojnie opłacić pierwszy miesiąc nauki, nie musząc martwić się, że z tego powodu wyrzucą go już po tygodniu. A październik nadszedł wyjątkowo błyskawicznie, zanim zdążył się obejrzeć.
Usuń— Jakie plany na dziś, kocie? — z samego rana, w dzień wypadający na dzień pierwszych zajęć, usiadł obok niego w kuchni, w biegu zabierając się za śniadanie, sprawdzanie czy ma wszystko to co będzie mu potrzebne, przy jednoczesnym głaskaniu psa i rozmawianiu z Rayne’em. Domyślał się, że pewnie przyjdzie przynajmniej dwójka dzieciaków i Rayne znajdzie sobie przez to zajęcie, kiedy Jake będzie w tym samym czasie odliczał minuty do powrotu do domu i zakończenia wykładów czy ćwiczeń. — Tak myślałem, że może po południu przyszedłbyś po mnie z Mickeyem — jasne, że trochę się stresował, ale musiał tam pójść i to już za kilkanaście minut, jeśli planował nie spóźnić się na autobus. Tuż przed wyjściem pożegnał się jeszcze ze swoim panem strażakiem, całując go na do widzenia w usta i przypominając o tym, że bardzo go kocha. A chyba dawno mu tego nie mówił. — Trzymaj kciuki — w dalszym ciągu lekko zdenerwowany opuścił mieszkanie, by niedługi czas później znaleźć się na zaludnionym przystanku, w oczekiwaniu na transport.
Minęły już prawie dwa tygodnie odkąd zaczął studiować, i pomimo codziennego wychodzenia z domu wcześnie rano oraz wracania po południu musiał przyznać, że zaczynało mu się to podobać. W końcu miał coś do roboty i póki co nie narzekał nawet wtedy, gdy tych obowiązków zbierało się całkiem sporo. Jedynym i największym minusem było to, że dla Rayne’a miał przeznaczone praktycznie tylko wieczory – oczywiście poza całymi weekendami – ale nie mogli przecież spędzać ze sobą każdej sekundy, tak jak kiedyś w szpitalu czy nieco później, jeszcze przed objęciem przez Athawaya stanowiska opiekuna dla dzieci. Zawsze jednak mogli to w jakiś sposób nadrobić, idąc razem do kina czy w inne może nawet ciekawsze miejsce, gdzie mieliby możliwość zrobienia czegoś wspólnie. A w drodze powrotnej wstąpiliby zjeść coś dobrego, by następnie móc wrócić z powrotem do mieszkania, gdzie mogliby zająć się sobą nawzajem jeszcze bardziej i dokładniej. Bo nie ukrywał, że mu tego brakowało. Na całe szczęście zawsze po wyjściu z budynku uczelni od razu natrafiał wzrokiem na czekającego na niego narzeczonego, w związku z czym przez czas trwania ostatniego z wykładów mógł odliczać w głowie kolejne minuty, które dzieliły go od upragnionego wyjścia z sali. Naprawdę lubił tam przebywać i nawet całkiem nieźle dogadywało mu się z nowo poznanymi osobami – którym swoją drogą nie zamierzał zdradzić tych paru najistotniejszych kwestii ze swojego życia – ale i tak najchętniej spędzałby czas głównie ze swoim panem strażakiem. I rzecz jasne ze zwierzakami, bez nich także długo by nie wytrzymał. Było mu przykro po dowiedzeniu się o nagłej śmierci ciotki Rayne’a. Zresztą z wiadomych powodów każde odejście w jego bliższym lub dalszym otoczeniu w jakiś sposób na niego działało, a jeśli tym razem chodziło o rodzinę Athawayów… Nie wiedział za bardzo jak miałby go pocieszyć wiedząc, że nie utrzymywał z tamtą kobietą kontaktu już od dłuższego czasu; mógł go co najwyżej mocno przytulić i powiedzieć żeby się tym nie przejmował. Był też ciekawy co takiego miałby odziedziczyć po niej Rayne, ale nie musiał zbyt długo czekać żeby poznać odpowiedź na tę małą zagadkę. Jednak na pewno nie spodziewał się, że usłyszy coś takiego i mógł się założyć, że jego ukochany również nawet sobie czegoś takiego nie wyobrażał.
OdpowiedzUsuń— Dom na wsi? — powtórzył, patrząc na niego z lekkim niedowierzeniem, ale nic nie wskazywało na to, by Rayne sobie z niego żartował. Nie miał pojęcia co to był za dom – równie dobrze mogła być to mała drewniana chatka, nadająca się jedynie do rozbiórki – ale i tak dom to dom. Zastanawiał się przez moment co Rayne z nim zrobi, gdyż sam Jake oczywiście nie miał zamiaru wtrącać się do jego spadku, mogąc ograniczyć się do pojechania z nim na wspomnianą wieś i podpowiadania w razie jakichś wątpliwości. — A ja myślałem, że cię zaskoczę jak powiem, że dostałem piątkę z pierwszego kolokwium — uśmiechnął się do niego i pogłaskał psa, który jak zwykle zaczynał zwracać na siebie uwagę szczekaniem. Przejął od Rayne’a smycz i okręcił ją sobie wokół dłoni, robiąc parę kroków do przodu i tym samym oddalając się od uczelni. — Ale cieszę się, gratulacje — dopiero tam zbliżył się do swojego ukochanego i pocałował go w policzek, wolną rękę obejmując go w pasie i razem z nim powoli kierując się w stronę domu. Po drodze z czystej ciekawości zadał mu jeszcze kilka pytań odnoszących się do otrzymanego w spadku majątku, ale póki co oboje posiadali na ten temat prawie taką samą zerową wiedzę.
Nie mógł doczekać się soboty, kiedy to wreszcie oboje będą mieli wolne i przynajmniej trochę więcej czasu dla siebie. Jak dotąd nie zdążyli jeszcze umówić się na tą planowaną od dawna randkę, ale równie dobrze mogli przełożyć to na niedziele. Chyba, że Rayne postanowi jednak wybrać się na wieś obejrzeć to co otrzymał od ciotki, tego Jake jeszcze nie wiedział. Tak czy siak ten pierwszy dzień weekendu należał do nich i nic nie miało prawa tego zmienić.
Usuń— Hej, już jestem! — wybrał się na mały spacer z Mickeyem, który początkowo miał trwać dłużej gdyby nie panujące na zewnątrz zimno, a zaraz po jego zakończeniu skierował się do salonu, siadając na kanapie obok Rayne’a. — Oglądasz coś? — zapytał, przenosząc wzrok na ekran grającego w tle telewizora. Najchętniej bez niepotrzebnego czekania zaciągnąłby go prosto do sypialni, ale chyba jednak powinien się powstrzymać; w końcu dalej miał opinię jego niewinnego Jakie’go, a poza tym chciał przekonać się, czy jego narzeczony w wolnych chwilach myśli o tym samym co on. I przecież nie mógłby poderwać go prośbą o pomoc w nauce anatomii, chociaż może jako początkujący student fizjoterapii mógłby spróbować… — Myślałeś już co zrobisz w sprawie tego spadku? — zapytał, zmieniając temat i przybliżając się do niego na tyle, by móc oprzeć się o jego bok i usiąść w wygodniejszej pozycji.
Fajnie wreszcie było wybrać się na tę planowaną od bardzo dawna randkę, a Jake’owi to planowanie ani trochę nie przeszkadzało. Nie uważał tego za mało romantyczne, wręcz przeciwnie; w końcu Rayne co chwila odsłaniał przed nim tę romantyczną stronę, a na więcej będą mogli pozwolić sobie po powrocie do domu, tym razem bez żadnego planowania. Przynajmniej w tych pewnych sprawach niezmiennie pozostawali spontaniczni, nawet jeśli zazwyczaj to Jake zastanawiał się nad tym co zrobić, byle tylko wylądować razem z nim w łóżku. Lubił go tam zaciągać i chyba nic nie stało na przeszkodzie, żeby zrobił to i tego wieczora, zwłaszcza tak miło rozpoczętego. Film wybrany przez Athawaya był zdecydowanie ciekawszy od tego, który on sam wybrał podczas poprzedniego wypadu do kina, dzięki czemu trwający prawie dwie godziny seans upłynął w miarę szybko. Jake i tak nie mógł w pełni skoncentrować się na oglądaniu, zamiast tego co jakiś czas rozmyślając o dalszej części randki, której nie mógł już się doczekać, w międzyczasie powoli pozbywając się zawartości kupionego przed wejściem do sali opakowania popcornu. Wiedział, że studia były ważne i nie żałował, że jednak zdecydował się je rozpocząć, ale jednocześnie chciał mieć nieco więcej czasu dla mężczyzny, z którym pewnie za jakieś kilka bądź kilkanaście miesięcy bez pośpiechu zaczną planować ślub. Jakoś musiał to jednak ze sobą pogodzić, ale póki co i tak nie miał na co narzekać. Wszystko układało się tak jakby sobie tego życzył i póki co chyba nie mogło być lepiej. Po każdym powrocie z uczelni opowiadał mu pokrótce o tym co się tam działo, ale nic nie stało na przeszkodzie by w czasie czekania na zamówioną kolację opowiedział mu coś jeszcze. Rozejrzał się po wnętrzu knajpy, przesuwając wzrokiem po twarzach innych siedzących przy stolikach osób. Było tam całkiem miło i klimatycznie, a już zwłaszcza było to idealne miejsce na randkę dla ich dwójki; mógł bez problemu siedzieć i rozmawiać z nim przy pizzy przez całe długie godziny, po wyjściu czując się lepiej od najszczęśliwszego człowieka na ziemi.
OdpowiedzUsuń— Nie, na razie nie ma nikogo wrednego — odpowiedział chwilę po tym, jak od ich stolika odszedł kelner, zostawiając na nim pizzę o dość sporych rozmiarach. Nie zdążył dobrze poznać jeszcze wszystkich osób uczęszczających razem z nim na te same zajęcia, ale póki co każdy z nich wydawał się być w porządku. Chociaż nie był pewien czy zachowywaliby względem niego identycznie gdyby tylko dowiedzieli się, z kim Jake chodzi na randki w dni wolne, ale tego na razie nie planował nikomu ujawniać bez potrzeby.
— Chyba, że zatrudnią Anthony’ego I poproszą go o prowadzenie ćwiczeń — dodał, obracając palcami szklankę z sokiem i uśmiechając się lekko pod nosem na samą wzmiankę o swoim byłym rehabilitancie, za którym zarówno on jak i Rayne nie przepadali. Wspomniał też w kilku zdaniach o chłopakach, z którymi dogadywał się najlepiej, mając nadzieję, że Rayne nawet nie pomyśli o zazdrości. Ale z drugiej strony mała zazdrość nikomu nie zaszkodziła, szczególnie przy perspektywie dalszych planów na wieczór. Po dłuższym czasie mogli opuścić pizzerię i udać się w kierunku domu na spacer, który po kolacji im obu na pewno dobrze zrobi. Robiło się już ciemno, więc przez całą drogę trzymał swojego narzeczonego za rękę, od samego początku splatając ze sobą ich palce. Uwielbiał ten czas, gdy mogli zachowywać się jak typowa para, nie musząc myśleć o niczym innym. Był skoncentrowany praktycznie w całości na Rayne’u, aczkolwiek jedna mała, pewnie i tak nie ważna rzecz nie chciała dać mu spokoju.
— Nie mówiłeś poważnie o tej przeprowadzce na wieś? — zapytał, mocniej ściskając jego dłoń. Co prawda jechać tam mieli dopiero jutro, ale co jeśli okazałoby się, że otrzymany nowy dom Rayne’a jednak jest coś wart? Jake wolał dać mu to do zrozumienia wcześniej, ale nie mógł też powiedzieć wprost, że nie ma zamiaru nigdzie się przeprowadzać. W końcu poniekąd decydował Rayne, nie on.
— Teraz jest dobrze tak jak jest, przynajmniej mamy blisko do centrum, kina… zresztą — kontynuował po krótkiej pauzie — może nawet nie ma o czym mówić, okaże się jutro, kiedy już wspólnie we trójkę dojadą na miejsce, z siedzącym za kierownicą Erickiem — nie wyobrażał sobie codziennego życia, własnych studiów i pracy Rayne’a mieszkając w innym miejscu niż dotychczas, poza granicami Bostonu. Rayne prawdopodobnie również zdawał sobie sprawę z wielu minusów i utrudnień związanych z funkcjonowaniem poza cywilizacją, jednak Jake i tak miał nadzieję, że wtedy tylko żartował i nawet nie brał takiej opcji pod uwagę.
UsuńJakiś czas po powrocie do mieszkania poszedł wziąć szybki prysznic, przebierając się i następnie z powrotem idąc do swojego ukochanego. Po wkroczeniu do salonu pogłaskał leżącego na oparciu kanapy Diablo, siadając na jej brzegu i kątem oka spoglądając na Rayne’a; dobry humor nie opuszczał go ani na minutę i pewnie nie popsułaby go nawet wizja końcówki weekendu, oznaczająca zbliżający się początek kolejnego intensywnego tygodnia. — To na co teraz masz ochotę? — zapytał, nieznacznie nachylając się ku niemu, a wcześniej przeczesując palcami włosy, których na szczęście znowu miał już znowu dużo.
Droga na wieś tak jak się domyślał rzeczywiście trwała ponad godzinę, nawet z Erickiem utrzymującym stałą, niezbyt małą prędkość, jednak Jake’owi ani trochę się ona nie dłużyła. Usiadł sobie na tylnym siedzeniu i przez cały ten czas rozpamiętywał wczorajszy wieczór, ciesząc się, że nikt nie jest w stanie odczytać w tym momencie żadnej z jego myśli. Powtarzał to już Rayne’owi co najmniej dwukrotnie, ale sam przed sobą też po raz kolejny musiał przyznać, że naprawdę było cudownie. W zasadzie zawsze tak było, co nie zmieniało faktu, iż zeszłą noc mógł zaliczyć do tych najlepszych. Nie miał pojęcia skąd u jego narzeczonego taka nagła zmiana, ale podobało mu się to i zdecydowanie pozytywnie wpłynęło na ich relacje, nie tylko te łóżkowe. Uwielbiał go i miał nadzieję, że udało mu się to pokazać, zarówno poprzez odwzajemnienie każdego pocałunku czy dotyku, jak i całą resztę, dzięki której na pierwszy rzut oka widać było jak bardzo w dalszym ciągu jest w niego wpatrzony. I nawet gdyby ten odziedziczony przez Athawaya dom okazał się być jedną wielką ruiną, mógłby się tam z nim przenieść w razie takiej potrzeby – byle tylko móc przebywać ze swoim szczęściem i nie musieć rozstawać się z nim już nigdy więcej. Dom jednak ku jego zdziwieniu wcale nie przypominał wiejskiej chatki, nadającej się wyłącznie do rozbiórki. Może wnętrza i ogólny styl odbiegały od gustu jego i Rayne’a, ale ilość pomieszczeń i wolnego miejsca robiła wrażenie, tak samo jak ogród i znajdująca się nieopodal stajnia, w której przed laty mógł mieszkać należący do zmarłej właścicielki koń. Jake obserwował to wszystko podążając głównie tam gdzie akurat szedł Rayne bądź Eric, woląc samemu nie kręcić się po obcym, w dodatku opuszczonym od jakiegoś czasu miejscu, w którym był tylko gościem. Okrążył salon i zatrzymał się u progu uchylonych i wychodzących na ogród drzwi, przystając koło Rayne’a, a kątem oka spoglądając na Erica, któremu tak właściwie nie wiedział co odpowiedzieć. Gdyby przyznał im obu rację i potwierdził, że pomimo paru koniecznych do zmiany szczegółów jemu też się tutaj podoba, nieświadomie mógłby dać swojemu ex-strażakowi argument przemawiający ku trwałej przeprowadzce. A tego przecież chyba nie chciał.
OdpowiedzUsuń— Mickey byłby zachwycony gdyby zobaczył tyle miejsca do biegania — odpowiedział dość wymijająco, cofając się i siadając na jednym z foteli. Zaraz jednak z niego wstał, postanawiając pomóc Rayne’owi w przygotowaniu herbaty. Minął już pierwszy tydzień listopada, a z każdym kolejnym dniem robiło się coraz chłodniej, więc wypicie czegoś ciepłego przed kontynuacją zwiedzania było dobrym pomysłem. Przy okazji w paru zdaniach opowiedział mu jeszcze o wrażeniach po tym co zdołał już tutaj zobaczyć, oczywiście nie zapominając zapytać o zdaniem głównego zainteresowanego, czyli nowego właściciela domu. — Musimy sprawdzić, czy jeżdżą tutaj jakieś autobusy z Bostonu, jeśli chcesz tutaj częściej przyjeżdżać — zaczął kilkanaście minut później, kiedy we trójkę porozsiadali się w poszczególnych miejscach, dalej ograniczając się jedynie do salonu. Obejrzeli już chyba wszystko co było do obejrzenia, łącznie z dwoma piętrami budynku i terenami poza nim, zatem nie pozostało im nic innego jak stopniowe szykowanie się do dalszej długiej drogi powrotnej. — Eric pewnie ma już dosyć robienia za kierowcę — spojrzał na przyjaciela i uśmiechnął się porozumiewawczo, bo w końcu wiedział, że póki co mogą w tej kwestii na niego liczyć. A może jeśli kiedyś Jake zdecyduje się zapisać na kurs prawa jazdy, sam będzie mógł ich tutaj przywozić… Przed południem byli już z powrotem w domu, a Jake póki co wolał nie poruszać znowu tego samego tematu. Mieli inne, ciekawsze, a ponowne wypytywanie go o spadek chyba nie miało większego sensu.
Rayne prędzej czy później sam mu o tym powie, a tymczasem mogli zająć się czymś, co oboje tak bardzo lubili. A przynajmniej Jake wolał trochę mu poprzeszkadzać i poodwracać jego uwagę przyciskając delikatnie wargi do jego skóry i ust niżeli między innymi rozpocząć czytanie dwóch rozdziałów z wypożyczonej książki, z których jak przeczuwał być może czeka go kolokwium. To zawsze mógł przecież zostawić sobie na później.
UsuńTych parę dni minęło wyjątkowo szybko i zanim się obejrzał, był już jedenasty listopada. Na szczęście ten dzień wypadał w piątek, który tego tygodnia miał wolny od zajęć, dzięki czemu nie musiał martwić się brakiem czasu potrzebnego na świętowanie urodzin Rayne’a razem z nim. Specjalnie na tę okazję postarał się wstać przed nim, chcąc na dobry początek dnia zrobić mu małą niespodziankę. Zaopatrzony w kupione dzień wcześniej produkty spędził zatem około dwóch godzin w kuchni, próbując po raz pierwszy w swoim życiu zrobić coś przypominające tort. Przez cały ten czas towarzyszył mu Diablo, siedzący sobie na parapecie i obserwujący go uważnie swoimi dużymi kocimi oczami. Efekt końcowy może nie był idealny i pewnie Rayne zrobiłby to lepiej, ale chyba nie to liczyło się najbardziej. Ważne, że się starał.
— Rayne, możesz tutaj przyjść? — zawołał jakiś czas później, już od progu zasypując go urodzinowymi życzeniami. Życzył mu przede wszystkim dalszego zdrowia i spełnienia marzeń, bo szczęście mieli już obaj. Co nie znaczyło oczywiście, że na tym zamierzał poprzestać, chcąc uszczęśliwiać go każdego kolejnego dnia. — To jeszcze raz wszystkiego najlepszego, mój cudowny przyszły mężu — dodał, całując go dwukrotnie w policzek. Mimo że myślał nad tym co mogliby dzisiaj robić, nic konkretnego nie przyszło mu do głowy; miał w planach zabrać go w jakieś ciekawe miejsce, gdzie mogliby aktywnie spędzić czas, ale to może nawet i lepiej, że jeszcze nic nie wymyślił. Rayne podsuwał najlepsze propozycje na wspólne wyjścia, więc może i tym razem będzie mógł w tej kwestii na niego liczyć. — Gdzie chciałbyś dzisiaj pójść? — zapytał, spoglądając na niego z uśmiechem.
Dni mijały zaskakująco szybko i zanim się obejrzał, już musieli zacząć powoli szykować się do świąt. Zbliżająca się przerwa świąteczna oznaczała znacznie więcej pracy związanej ze studiami, ilością dość ciężkiego materiału, którą musiał zapamiętać, kolokwiami i wieloma innymi rzeczami, zajmującymi większość jego wolnego czasu, ale nie narzekał, bo póki co wszystko układało się po jego myśli. Zdawał wszystko w pierwszych terminach, w czasie nauki jak zwykle będąc rozpieszczanym przez Rayne’a, co jedynie ułatwiało mu ten żmudny proces przyswajania wiedzy w zakresie fizjoterapii, rehabilitacji i pozostałych, równie skomplikowanych i prawie medycznych kwestii. A Jake’owi w zupełności wystarczał otrzymywany co jakiś czas buziak, by straszne rzeczy nazywane nauką stały się mniej przerażające. Poza tym lubił święta, szczególnie te spędzane z Athawayem. I co z tego, że te będą dopiero – albo aż – ich drugimi. Miał porównanie i mógł z całą stanowczością stwierdzić, że nic nie mogło dorównać wigilii spędzonej w domu Annette i Henry’ego. Polubił ich, jak mu się wydawało z wzajemnością, więc nie miał już problemu z tym, że będzie musiał stawić się u nich na umówioną godzinę i przebywać tam przez kolejnych kilka. Ubieranie choinki też poszło im całkiem sprawnie i ani Diablo ani Mickey nie przeszkodzili im w przywieszaniu na drzewku ozdób i światełek, chociaż z początku Jake przypuszczał, że nie obejdzie się bez małych szkód. Na całe szczęście ich choinka stała tam gdzie ją postawili, więc wieczorami mogli w spokoju mogli rozsiąść się wygodnie na kanapie w salonie, zgasić światło i zapalić lampki, tworząc przy tym klimat sprzyjający pocałunkom, głaskaniu i całej tak samo przyjemnej reszcie. Jedyny problem miał z wyborem odpowiedniego prezentu dla swojego narzeczonego, bo z kupieniem czegoś dla Mickeya i Diablo kłopotów nie miał; nowa zabawka i coś dobrego do jedzenia powinno załatwić sprawę, ale z Rayne’em już tak prosto być nie mogło. Po nieudanych kombinacjach był nawet skłonny podarować mu kolejną grę na konsolę z serii strzelanek-zabijanek, w którą zapewne potem grałby sam, jednakże w końcu udało mu się trafić na coś, z czego miłość jego życia powinna być zadowolona. Zawsze mógł też wynagrodzić mu nietrafiony wybór w inny sposób, taki który bez wątpienia przypadłby mu do gustu. I nie tylko jemu. Możliwości było wiele, więc tym akurat przejmować się nie musiał. I nawet dobrze się składało, że jednak z Rayne’em zrezygnowali z organizowania świąt, dając się na nie zaprosić; już teraz mieli sporo do zrobienia, a co dopiero kiedy jeszcze parę rzeczy spoczęłoby na ich głowie.
OdpowiedzUsuń— Rayne, myślałeś już co będziemy robić w nowym rok? — zapytał podczas jednego ze spacerów z psem, na jeden dzień przed wigilią. Chodzenie po parku z Mickeyem o tej porze roku było trochę bardziej problematyczne niż zazwyczaj, ale przecież nie mogli sobie tego odpuścić. W bardzo krótkim czasie spadła duża ilość śniegu, w której zwierzak polubił się tarzać. Ale przynajmniej miał jakąś rozrywkę, nieważne że wracał potem do domu ociekający roztopionym śniegiem. — Może moglibyśmy wyjść gdzieś na miasto, na przykład do jakiegoś klubu — powiedział to trochę niepewnie, głosem sugerującym, że to tylko luźna propozycja, której również dobrze nawet nie musi rozpatrywać. Ale z drugiej strony wieki minęły odkąd Jake poszedł na jakąś imprezę, a z jego narzeczonym pierwsza lepsza siłą rzeczy musiałaby okazać się sukcesem. Poza tym byli młodzi, mieli prawo się gdzieś wyrwać, zwłaszcza w sylwester — Zastanów się — poprosił, w ramach zachęty dając mu buziaka w policzek.
Od samego rana natomiast pomagał trochę Rayne’owi, głównie jednak kręcąc się po mieszkaniu, bawiąc ze zwierzakami i czekając, aż w końcu będą mogli wyjść już z domu i wyruszyć do państwa Athawayów na wigilię, do której zostało jeszcze całkiem sporo czasu. A dla zabicia tych godzin planował namówić swojego pana ex-strażaka na obejrzenie jakiegoś filmu, których w okresie przedświątecznym puszczali nawet dużo, więc chociaż mieli wybór.
Złapał go za nadgarstek i zaciągnął do salonu, siadając sobie wygodnie obok niego i sprawdzając, czy filmowy repertuar rzeczywiście ma coś do zaoferowania. Nie znalazł tam jednak nic czego nie oglądałby już co najmniej raz, zatrzymując się na byle jakim programie, którego przekaz ani trochę go nie interesował. — To był dziwny rok — stwierdził, opierając się głową o jego ramię i spoglądając na jego twarz pod takim równie dziwnym kątem — Ale za co jaki cudowny — dodał, wskazując na swój zaręczynowy pierścionek, który z okazji świąt założył na palec zamiast chować go pod koszulkami. — A teraz jeśli chcemy zdążyć to chyba powinniśmy się powoli szykować, co?
Usuń