29 października 2015

nobody praying for me

Villemijn Dashboard 
Stereotyp mówi, że jest głupiutką blondynką. Pierwsze wrażenie, że boi się pobrudzić delikatne, białe rączki. Ale z racji tego, że pozory z reguły mylą, a stereotypy nie pokazują całej prawdy, po prostu jest inaczej.
Fakt, Vill ma jasne włosy, nie ma wzrostu modelki, a do tego dostała w pakiecie urocze piegi. Ale przecież to nie siła jest najważniejsza. Ważniejszy jest spryt, charakter, a przede wszystkim chęć przetrwania. Posiadanie celu lub sensu, aby w ogóle przeżyć. Szkoda tylko, że tego ma coraz mniej.

2 komentarze:

  1. Powiedzieć, że byli w dupie, to właściwie nic nie powiedzieć. Dupa implikowałaby przynajmniej jedną względnie bezpieczną drogę ucieczki, tymczasem ich faktyczne położenie z jednej strony kłapało zębami, a z drugiej było ograniczone czterema ścianami ze zbrojonego betonu i równie zbrojonymi drzwiami. Ościeżnica mogła sobie być zamontowana na słowo honoru, bo nawet w takim stanie potrzeba było trzech Clintów i trzech klonów Vi, żeby wydostać się stąd przy pomocy tępej siły. Musieli więc działać sposobem. Sposobów było niewiele, ale desperacja zdecydowanie pomagała w szybkim myśleniu i przetwarzaniu informacji. Teoretycznie. W praktyce mogło się okazać, że już na wstępie przeszacowali i zamiast za murami Terminusa, wylądują w garnku zdecydowanie szybciej niż planowano.
    Clint nie potrafił się w żaden sposób skupić na esencji tego całego wariactwa. Przypuszczalnie zawdzięczał to swojemu instynktowi samozachowawczemu, który podpowiadał, że gdyby poświęcił myśleniu o przyjaznej wiosce kanibali jako takiej chociaż pięć sekund, ogarnąłby go śmiech tak pusty, że z nim na ustach musiałby pozwolić poderżnąć sobie gardło. Prawdopodobnie śmiałby się jeszcze długo po śmierci, nie dając mieszkańcom Terminusa spokojnie zasnąć.
    To było zagrożenie. Kolejne zagrożenie, któremu należało się wymknąć, niezależnie od okoliczności i stopnia trudności samego zadania. Właśnie – zadanie. Zadane nadrzędne – przeżyć, by móc jutro, za rok, kiedyś umrzeć jak człowiek, nie jak zaszczute zwierzę, nie jak bezmózgi potwór i nie jak humanoidalne stworzenie odczłowieczone przez koniec świata.
    Clint rzucił Vi krótkie spojrzenie, żeby zwrócić jej uwagę. Siedzieli oparci plecami o tę samą ścianę, w dwóch różnych kątach, naprzeciwko drzwi, z niewielkim oknem po prawej stronie i kamerą w każdym rogu pomieszczenia zdolnego pomieścić dziesięciu więźniów. Nie było gdzie się schować, nie dało się prowadzić intensywnej dyskusji bez ryzyka, że doprowadzi to do rozdzielenia więźniów do dwóch osobnych pomieszczeń. Dlatego planowali po kawałku, najczęściej w nocy, kiedy czujność strażników zdecydowanie spadała, dogadywali się niespiesznie, jakby chodziło o sobotnie wyjście do kina, o nic pewnego. Tymczasem dyskusja dotyczyła szczegółów, które miały zbliżyć ich do przetrwania. Lub makabrycznej śmierci. Tego też nie mogli być pewni. Clint bardzo nie lubił nie być pewny, podejmował wtedy strasznie głupie decyzje.
    - Dobra, Vi, do roboty, bo coś mi się wydaje, że słyszę ostrzenie tasaka – zaczął cicho i beznamiętnie, przyglądając się pionowemu pęknięciu przeciwległej ściany. – Mamy godzinę, żeby się subtelnie wyswobodzić z więzów przed przyjściem strażnika. Zachowujemy pozory, że cały czas grzecznie siedzimy i jesteśmy bardzo związani. Kiedy ten kutas tu przyjdzie, ściągnę na siebie jego uwagę i zabiję skurwysyna, ale będę potrzebował obydwu noży, bo nie ma szans, żebym jednym krótkim ostrzem trafił jednocześnie w krtań i tętnicę, a cali upaprani w jego krwi nie zajdziemy daleko. Facet jest praworęczny, więc szybko znikasz z linii strzału i odbierasz mu broń. Z przeciętymi strunami głosowymi i dziurą w tętnicy szyjnej nikt jeszcze nie stawiał oporu. To bardzo, kurwa, nieładne, ale obrabiamy go ze wszystkiego, co ma po kieszeniach i spadamy. W dziesięć minut musimy być za ogrodzeniem, później zaniepokoją się, że strażnik nie wraca i nie wypuszczą nas tak łatwo. Mogę trochę postrzelać do tych jebańców, ale to ty musisz nas wyprowadzić, więc od ciebie to tak naprawdę to wszystko zależy. Dasz radę, nie? Dasz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lekko odwrócił głowę, jakby chcąc przyjrzeć się niewielkiemu kawałkowi korony rozłożystego drzewa za oknem, jednak jego oczy powędrowały dalej w prawo, w stronę Vi. Jasne, teoretycznie nie była wymarzonym partnerem ucieczki i o wiele pewniejsze byłoby powodzenie całego planu, gdyby dogadywali się tu w dziesięciu wielkich chłopów i mogli ten cały pieprzony Terminus roznieść na atomy w ciągu pięciu minut od wyważenia drzwi. Clint zdążył się jednak nauczyć, że fantazjowanie na temat abstrakcyjnych możliwości, kiedy należało się raczej skupić na tym, co tu i teraz, było nie tylko głupie, ale i potencjalnie niebezpieczne. A w aktualnych okolicznościach nawet cholernie niebezpieczne. Vi była zdecydowanie sprytniejsza od niego i doskonale znała to miejsce, a na ich korzyść działało dodatkowo to, że współplemieńcy mieli ją za pasywną i nieszczególnie zdolną do podjęcia walki. Teoretycznie więc nie powinna była chcieć współpracować z Newmanem – czy to ze względu na brak wiary w możliwość powodzenia, czy niechęć do podjęcia wysiłku jako takiego. Ktokolwiek w Terminusie pokusił się o spłodzenie jakiejś opinii na jej temat, nie wziął zapewne pod uwagę pewnego drobnego szczegółu. W przekonaniu Clinta nie powodowało nią asekuranctwo, ale determinacja, by przeżyć. Dokładnie ta sama determinacja, która pozwalała przebiec dziesięć mil bez jednego przystanku lub załatwić jednym małym nożykiem grupę piętnastu sztywnych. Wykorzystać dało się ją jednak na różne sposoby, o czym tamci zdawali się nie pamiętać.
    Kiedy skończyła mówić, lekko pokiwał głową.
    - W lesie musimy trzymać się razem. Tutejsi likwidatorzy robią porządek w okolicy, ale milę dalej może być już bardziej tłoczno – wymamrotał niemal nie otwierając ust. Miał nadzieję, że zrozumiała przekaz. Nie było czasu na wygłaszanie wielkich słów wsparcia, a o problemach z wiarą w siebie mogli sobie porozmawiać, owszem, ale w bezpiecznej kryjówce, kiedy będą mieli pewność, że zgubili pościg lub że go w ogóle nie było.
    Podczas pierwszych kilku wizyt strażników, kiedy siedział tu jeszcze sam, zauważył, że wizytujących prowizoryczną celę interesowało jedynie to, czy więzień jest grzeczny i nie zachowuje się dziwnie. Nie sprawdzali materacy, nie przyglądali się nawet zbyt dokładnie więzom. Którejś nocy wyciągnął więc swój niewielki nóż, jedyną broń, która prześlizgnęła się przez kontrolę, ze skrytki w kieszeni wojskowych spodni i umieścił go pomiędzy dwoma warstwami wąskiego materaca. Ostrze było co prawda lekko stępione, ale czasu mieli jeszcze sporo, a niewielkie rozmiary głowni umożliwiały przeprowadzenie całej operacji bardzo subtelnie.
    Piłował więc mozolnie, z nadgarstkami opartymi na kolanach i beznamiętnym wzrokiem wbitym w nieokreślony punkt na przeciwległej ścianie. Cholernie to bezczelne, ale próby ukrycia tejże aktywności byłyby „dziwnym zachowaniem”.

    OdpowiedzUsuń