Urodzony w Montauk — 35 lat — pracownik w Deep Hollow Ranch; ♦ Dwa lata temu zginął jego narzeczony, samobójstwo. ♦ Posiada wyliniałego kota z nadwagą. ♦ Jego ciało jest bardzo podatne na wszelkiego rodzaju zadrapania i siniaki. ♦ Niezdecydowany, ale racjonalny. ♦ Mieszka z uroczą siostrą i ich bliską kuzynką ♦ Ma dwójkę rodzeństwa, w tym brata bliźniaka.
Dźwięk wściekle wibrującego telefonu rozerwał ciszę wpół, a spokój letniej nocy, utkany w milczeniu, rozszedł się po kątach pomieszczenia na miarę rozsupłanych połów, nie pozostawiając po sobie większego śladu. To tak jakby ciszy ani teraz, ani wcześniej, nie było. W centrum pokoju pozostały jedynie głośne tony rozedrganego urządzenia, uderzającego prostacko o twardą nawierzchnię nocnej szafki. Obudowa wręcz chrobotała przeraźliwie w zetknięciu z nierównym drewnem, a każdy jeden skoczliwy ruch komórki przypominał bliżej niesklasyfikowany chrzęst, którego nie sposób było zignorować. Pearson próbował z miernym skutkiem. Z początku znalazł nawet schronienie pod pierzastą poduszką, ale gdy drogi oddechowe zarządziły natychmiastowe zapotrzebowanie na tlen ostatnie rozsądne wyjście awaryjne zamknęło się bezpowrotnie, pozostawiając go w tragiczno-komicznym położeniu rozeźlonego frustrata. Chcąc nie chcąc zrobił więc jedyną rzecz jaka wydała mu się odpowiednia w tym momencie — zgarnął telefon z mebla, zerkając na ekran.
OdpowiedzUsuń2:30. Kto, kurwa, ustawia alarm o tak nieludzkiej porze?
Potrzebował dokładnie 16 minut, żeby w stanie totalnego rozespania zorientować się, że data i godzina na telefonie w tajemniczych okolicznościach przejęła irlandzką strefę czasową, co znaczyło mniej więcej tyle, że gdyby nie błąd urządzenia, byłaby 7:30 — pora na jego codzienne bieganie.
— Jebana technologia... — mruknął cicho, odrzucając telefon na podłogę. Huk lądującego na deskach urządzenia nie zdołał zbudzić żony, za to wcale nie pomógł Kyle’owi w spożytkowaniu negatywnej energii. Na nic zdały się też obelgi — chcąc nie chcąc musiał w końcu przyjąć do świadomości nową, niewygodną mu informację: mianowicie taką, że nie jest już w stanie ponownie zasnąć. Zamiast więc udawać, że może być inaczej, wygrzebał się wyjątkowo niezgrabnie spod pierzyny i po prostu wyszedł na werandę. Po drodze zdążył tylko wsunąć stopy w mokasyny i zaciągnąć na siebie parę bokserek, ale z koszulką, jak na leniwą bestię przystało, już się nie kłopotał. Noc była wilgotna i skwarna, a on zazwyczaj w takich warunkach wyjątkowo rozgrzany, więc i tak było mu dostatecznie ciepło. Żeby nie powiedzieć: upalnie.
Problem z wycieczkami nocnymi bywa taki, że kiedy człowiek próbuje przejść się gdzieś dalej, choćby za róg domku, nagle okazuje się, że każda z przeszkód czyha na jego życie. Skyler przekonał się o tym bardzo szybko — dokładnie w momencie, gdy wychodząc na trawę wpadł w śmietnik. Tak, dokładnie, w śmietnik! Ten złowieszczy metalowy kubeł średnich rozmiarów, z którego więcej było rumoru niż pożytku, bo kiedy tak ciężar ciała postawnego mężczyzny został przeniesiony na kosz, całość przewróciła się i zaczęła turlać beztrosko w bliżej nieokreślonym kierunku. Zanim zdecydował się, czy powinien temu zaradzić, pękaty śmietnik znalazł się już przy drugim z domków, odbijając się o drewnianą barierkę przy patio.
— Martwy, a wciąż kłopotliwy — Gadanie do przedmiotów może być naprawdę relaksujące, kiedy ktoś się o to postara. Gorzej, że kiedy tak zwracał się mało elokwentnie do kubła na śmieci, drzwi cudzego domku otworzyły się, a Pearson został złapany na gorącym uczynku. Czymkolwiek ta jego mała zbrodnia nie była.
— No chyba nie sądzisz, że podwędzę ci śmieci, co? — fuknął na obcego bez jakiejkolwiek refleksji. Za dużo rzeczy go teraz irytowało, by przejmować się jeszcze tym, że kogoś przypadkiem ściągnął z łóżka. — Twój stoi tam — to mówiąc wskazał dłonią na, jak sądził, miejsce wywozu śmieci sąsiada, a sam, jak gdyby nigdy nic, usiadł na pokrywie własnego kubła.
Właściwie nie byłoby nic dziwnego w tym, gdyby wzięto go teraz za podrzędnego śmieciarza. Z ubytkiem w ubraniach wyglądał na nieźle potrzebującego. Jedynie elegancko przystrzyżony zarost i gładka klatka piersiowa ze stosunkowo dobrze rozbudowaną muskulaturą wskazywały na to, że nie jest bezdomny.
[wybacz ten bełkot]
prisoner
[Okej, już nie będę!
OdpowiedzUsuńSwoją drogą nieświadomie zaczęłam pisać w czasie teraźniejszym, bo ostatnio do tego przywykłam. Jakby Ci to przeszkadzało, to daj znać. Będę się starać trzymać przeszłego.]
Splecione na piersi ręce to nie jedyna oznaka zdystansowania, ale zdecydowanie najbardziej wyrazista w odbiorze. Kyle nie ma najmniejszej ochoty na pogaduszki z miejscowymi dzikusami. Każdy z nich potrafi tylko grzecznie przytakiwać w każdym zaczętym temacie i opowiadać o dziwnych sąsiadach z drugiego końca miasteczka, a to z kolei niepokoi Pearsona na tyle, by nie chcieć mieć z tymi ludźmi cokolwiek do czynienia. A przynajmniej nie więcej niż jest to absolutnie konieczne. Nie będzie kolejnym, o którym się plotkuje w Mountak, ot co. W porywie wyrozumiałości przez krótką chwilę przygląda się jednak cudzym wargom, nucącym nieznaną mu piosenkę i ostatkami silnej woli stara się nie krytykować. Nim mężczyzna kończy tę krótką serenadę, Kyle porusza się niespokojnie na pokrywie śmietnika. Jedną nogą wciąż wspierając się pewnie na ziemi, drugą podciąga lekko pod siebie, opierając podeszwę buta o metalową płaszczyznę.
Ta pozycja nie jest ani trochę wygodna. Niech to szlag, podpowiadają myśli. Zrezygnowany wstaje więc do pionu, wzdychając ostentacyjnie. Zależy mu na jako takim komforcie, a do tego dużą uwagę poświęca temu, by dobrze wyglądać przez co prostuje się może nieco nazbyt manierycznie. Syndrom narcyza i samca alfa to coś, czego nie potrafi wyplenić. Próbował, ale zawsze musi być tym najważniejszym w stadzie. Inaczej nie jest sobą. W normalności się nie odnajduje.
— Zła noc, zły tydzień. Nie ograniczajmy się: od razu przejdźmy do złego roku.
Kpina aż wylewa się bokami, kiedy się odzywa. Głos wydaje się zbyt suchy jak na neutralny grunt, ale przecież nikt nie mówił, że nie mogą zacząć od wrogości, prawda? Kyle właśnie tak się zachowuje: jakby miał w mężczyźnie początkującego wroga. Tak naprawdę to nawet nie chodzi o faceta. To tylko karykatura życia Pearsona wybija się na pierwszy plan i nie daje mu spokoju, więc skoro on jest niezadowolony z siebie i historii jaką sam buduje, każdy obok też powinien doświadczyć czegoś podobnego. Tak byłoby sprawiedliwiej. Uprzykrzyć wieczór komuś, by nie siedzieć w bagnie po uszy sam na sam.
— Serio? — przejaskrawia.
Brwi unoszą się ostentacyjnie ku górze, sylaby rzucają się cieniem na ciszę, a ciało wyrywa się do przodu. Pearson, udając zainteresowanie, jednocześnie robi wszystko by udowodnić, że guzik go obchodzą tutejsze obyczaje. Słucha i traci resztki pokory równie wprawnie. Pokonuje przestrzeń między nimi, by ostatecznie... porwać kubek. Tak po prostu. Wyciąga go z dłoni nieznajomego, przywłaszczając sobie cudzą własność z równą łatwością i naturalnością z jaką teraz popija ciepły trunek.
— A co, jeśli ciepła pragniesz dużo wcześniej? Kiedy się nie pieprzysz...
Delikatność w słowach to nienajlepsza strona Kyle’a za to za bezpośredniość mogliby go wynagrodzić. Jakoś niespecjalnie chce i potrafi naginać rzeczywistość. Dla niego wszystko istnieje w wypowiedzi takim, jakim jest naprawdę, nie uznaje ugładzania czy ułaskawiania. Siebie, kogoś. Życia.
Przechodzi obok lewego ramienia mężczyzny, wciąż z jego kawą i kontynuuje wypowiedź. Jest trochę jak te intruz, co wciska się wszędzie tam, gdzie go nie chcą, choć wcale tego nie planuje. To ciało samo nim prowadzi, kiedy ostatecznie nie tylko odbiera część własności w postaci kubka, ale również przestrzeń domku. Siada na schodkach do patio nieznajomego, obserwując jego plecy.
— ...z żoną — dopowiada, upijając kolejny łyk kawy — Co jeśli nie masz jak się rozgrzać?
Gdyby nie to, że jest mu w chuj gorąco, to samo pytanie wyjaśniałoby podwędzenie kawy. Ale nie. To tylko jego bezczelność daje o sobie znać.
Komentarz miejscowego spotyka się z niejaką ignorancją i nutą krnąbrności, bo Kyle nie traktuje obelgi na poważnie. On niczego nie potrafi już brać tak na serio. Serio to ma już wszystkich dość. Półżartem mógłby zmienić płeć (mniej problemów natury samczej to mniej kłótni i nieporozumień), a z przymrużeniem oka to w ogóle chciałby zostać na stałe Amazonką. Zachować niezależność, ale stracić męskość, bo więcej z nią kłopotów niż pożytku. Ale tak się nie da, więc zadowala się rozmową z nieznajomym.
OdpowiedzUsuń— Tak, już to gdzieś słyszałem.
Mógłby udać, że go to rusza. Że wyrzuty sumienia po działaniu w złym tonie depczą mu po piętach — w sposób prawidłowy oddziałują na maniery. A gdzie tam! Nikt nie skruszy grysu wielkomiejskiego idioty, gdy konstrukcja buduje się od lat na mocnych fundamentach. Niektórzy wolą zakorzeniać się w zdrowej uprzejmości, szukają stabilności. On działa inaczej. Stoi na twardym gruncie. Stłoczył pod stopami gruby lej z betonem i sam przy tym jest jak kloc, co nie ma w sobie czucia. Niektórzy mówią, że to źle, a pierwsza w kolejce do narzekań stoi jego żona, ale... przecież się nie zmieni. Za stary jest na nowe wychowanie.
Oparty na jednej dłoni ułożonej za plecami, przenosi ciężar ciała na tę właśnie rękę. Drugą umożliwia sobie przy tym kolejny łyk kawy, ale w głównej mierze skupia się na powolnej i dokładnej obserwacji gestów mężczyzny. Nie zna go, więc ciężko mu określić, czy facet bardziej jest na niego zły, czy nieukontentowany, niemniej jednak coś mu podpowiada, że zaraz ten sam mu to wyjaśni i w gruncie rzeczy aż tak bardzo się nie myli, bo kiedy gość startuje ze swoim umoralnieniem, z czystego przypadku zdradza również to, w czym tkwi szkopuł. Co sprawia, że jeszcze się nie dogadują.
— Moje samcze zapędy jeszcze nie zwariowały do reszty. Przecież to nie tak, że rzucam się na Ciebie, nie? Tak właściwie to lecę prędzej na śmietniki, ale dla dobra psychiki nas obu, przemilczymy tę kwestię... — Mógłby powiedzieć więcej, ale nieznajomy właśnie wyrywa mu kubek z kawą, pozostawiając go samego ze smutnym świstem porcelany i wonią kawy, ulatniającą się coraz bardziej z sekundy na sekundę. Do momentu kiedy jedynym doświadczanym przez Kyle’a zapachem jest jego własne ciało i morska bryza.
— Och... — kwituje tylko krótko, gdy kubek obija się niespodziewanie o ziemię. To bardzo niepraktyczne zabierać coś komuś, a nie brać dla siebie, ale najwidoczniej kwestia użyteczności w tym miasteczku nie ma żadnej wartości. Resztki kawy rozlewają się więc po schodkach, a jemu pozostało jedynie patrzeć, jak marnuje się kofeina i cukier.
— Powiedz mi, tak jaśniej: co dokładnie nie leży Ci w tej wersji stroju?
Pytanie zadaje już po powrocie mężczyzny i jakby na złość jemu nie przyjmuje zwitka ubrań. W zamian pozostawia je na schodkach, wstając przed nim dokładnie tak jak stał dobre kilka minut temu, w bokserkach z Lacoste za 20 dolców i butach, których nie zna z marki. Bielizny pewnie też by nie zidentyfikował, gdyby nie wyszywka przy ściągaczu.
— Bo rozumiem, że dziewica mogłaby się speszyć, ale... hej, facet, masz jakieś... dajmy na to trzydzieści lat! To jakieś dwanaście lat w szatniach męskich. Jeszcze nie przywykłeś? Krępuje Cię to?
Samo wstanie nie wystarcza, musi podejść do niego, zmierzyć go oceniająco, by ostatecznie nie wysunąć absolutnie żadnych wniosków. Tak tylko sobie patrzy, i tak tylko go popycha ku drzwiom, gdy usta wyrzucają kolejną serię słów — A to? Do tego przywykłeś? Wyglądasz trochę na takiego, co w szkole miał przesrane. — Ręka Kyle’a zaciska się momentalnie na męskiej koszulce. Ale nie na jego własnej, bo wciąż się nie ubrał. Przytrzymuje ciuchy miejscowego, ponownie dopychając go w stronę domku, tym razem gwałtowniej, póki plecy nie lądują twardo na powierzchni drzwi. Na chrupanie kości uderzenie jest o wiele za słabe, ale skrzypi drewno pod łopatkami nieznajomego i podłoga pod stopami ich obu.
— Ja znam odpowiedź. Zawsze jest jedna: seks — tym razem to on wraca do tematu zupełnie nie w porę. Wciąż trzyma za materiał jak za ludzką dźwignię, ale nieco luźniej. Zresztą ostatecznie agresywny uścisk przeistacza się w uprzejmość, bo dłoń niespodziewanie prześlizguje się po zagniecionych szwach, a palce wygładzają zastygłe w brutalnym geście poły materiału. Z zadziwiającą dokładnością sunie po koszuli, niwelując szkody, jakich sam był źródłem.
Usuń— Ale tę koszulę to już wsadzisz sobie w spodnie sam... — mruczy bezpredensjonalnie, zatrzymując rękę tuż przy pasku. Droga kończy mu się właśnie tutaj, a on nie ma aspiracji do doszczętnego obmacywania obcych na zadupiu.
Brwi Skylera ściągają się w kilka bruzd nad nosem, odgraniczając subtelnie lewą i prawą stronę twarzy, ale tak naprawdę mężczyzna czuje się bardziej tak, jakby właśnie wyznaczono linię pomiędzy rozsądkiem, a emocją. Umysł nakazuje wycofanie się już w momencie, gdy nieznajomy w nerwowym geście ściska dłoń na ramieniu, ale spontanicznie wezbrany w Kyle’u zespół napięć, podjudzany przez hardość charakteru miejscowego, sprawiają, że Pearson realizuje opcję najgorszą z możliwych — zagrywa do boju mimo oporu z drugiej strony, jednoznacznie wzmagając tym walkę sił. Przez chwilę ma nawet wrażenie, że dominuje, wiedzie prym w batalii o zachowanie wizerunku twardego faceta. Na razie nie wie, że to tylko ego nie pozwala mu myśleć inaczej.
OdpowiedzUsuń— Nie muszę skakać. Wystarczy, że spojrzę z góry.
Cynizm zdaje się go nie zniechęcać, wręcz przeciwnie, czuje się bezustannie zagrzewany do dalszej ofensywy. O defensywie dziwnym trafem nie myśli. Traktuje jegomościa ze zbytnią pobłażliwością, prawdziwie wierząc w to, że nie tylko nie ma żadnych przesłanek ku temu, by bać się konfrontacji z tym człowiekiem, ale również ufa sobie w tym jakoby niekonieczna była tutaj obrona. No więc odsłania się. Daje się przechytrzyć własnej krnąbrności. Niepotrzebnie naraża się na szwank. Nie to, żeby w przeszłości podobne sytuacje mu nie zagrażały. Pakowanie się w kłopoty, prowokowanie i rozgrzebywanie cudzych ran to jego konik. Niekoniecznie taki, którym chciałby się pochwalić, ale kiedy inni mają wybitną zdolność do zjednywania sobie ludzi, Kyle wręcz przeciwnie — zna się na destrukcjach towarzyskich. Rzecz w tym, że dzisiaj powinien sobie odpuścić. Nie robi tego.
Żałuje dokładnie w momencie, w którym jego ręka dotyka wybrzuszenia w jeansie. Zdezorientowany drga nieznacznie. Najpierw w całości, czując jak zimny pot oblewa jego ciało, co próbuje ukryć pod chamskim uśmiechem, później w tę drobną wibrację judaszową (bo zdradzającą jego zawahanie) wchodzi sama dłoń. Przez ułamek sekundy próbuje ją wycofać. Póki nie zdaje sobie sprawy z tego, że byłoby to bolesną niekonsekwencją. No więc przetrzymuje kolejne sekundy zażenowania i szoku w totalnej ciszy — fizycznej i psychicznej. Dosłownie, zamiera.
Szukanie rzeczonej „rozrywki” jest zdecydowanie mniej rozrywkowe, niż sugerowałyby to słowa jego świeżo upieczonego nie-kolegi. Co więcej, jest to paskudnie obce, nieprzyzwoicie niekomfortowe. Wprawdzie Pearson nie ocenia tego przez pryzmat kulturowej poprawności, ale równocześnie z odcięciem się od norm obywatelskich, uświadamia sobie własne — indywidualne. I wie, że nawet w obliczu tak chorej, pozbawionej manier sytuacji, nie porwałby się na podobną interwencję, obejmującą uciskanie męskiego krocza. Nie powie, żeby go to specjalnie odrzucało, bo skłamałby... po prostu podobne działania zrzuca na margines myśli. Byłyby co najwyżej ostatecznością w próbie udowodnienia siły nad miejscowym. Tymczasem postawiony w tej samej sytuacji, z ręką na przyrodzeniu, ale prowadzony przez „pokrzywdzonego”, sam staje się ofiarą. Traci wszelkie przymioty męskości w momencie, gdy to inny facet okazuje się śmielszy od niego.
Nie godzi się na to. Udowadnia tym samym, że rola samca alfa to faktycznie newralgiczny punkt jego charakteru, bo choćby chciał, nie potrafi z niej tak po prostu zrezygnować. Żywi się świadomością własnego przywództwa. Władzą. W tym jednym aspekcie jest przygnębiająco podobny do znienawidzonego przez siebie ojca.
Słucha obcego tylko z konieczności i trochę dlatego, że wściekłość faceta daje mu czas do namysłu, jest go jednak za mało, by zbudować misterny, wydajny plan działania. Jego okazują się całkiem banalne, a zarazem totalnie bezmyślne. Kyle pogłębia słowo „rozrywki”, nadając temu zupełnie inny wymiar. Idzie w seksualność, bo tylko ją zna od podszewki. Klnie sam na siebie za to co chce zrobić, ale i tak mknie za wolą szalonej myśli. Korzysta z impulsu kolegi — ciała ściągniętego do niego przez gniew — i sam z tą samą gwałtownością łapie gościa za kark, przyciąga do siebie, kradnie pocałunek. A raczej sprawia, że w sposób brutalny doświadczają go oboje.
Warga przyciśnięta ściśle do cudzej, oddech w nerwach spłycony do minimum, choć nie tak dziki i nierówny jak ten urywany przez złość nieznajomego. Chciałby spożytkować pozyskane powietrze na dotlenienie i nagłe otrzeźwienie, ale zamiast tego sekundy wariacko zaczerpniętego tchu zostają zmarnowane na kolejne ataki ku złorzeczącym na niego chwilę temu ustom. W całej swej absurdalności silnie łapie za kark mężczyzny, uwalnia emocje i w zaborczym trybie przybliża się do obcego. To nie kolejna faza dopełniająca obraz totalitarnej władzy. To coś zupełnie innego. Pogwałcenie intymności mężczyzny z patio jest jednoczesnym, podświadomym zahamowaniem dalszych, negatywnych emocji, jakie mógłby względem niego żywić. Bardzo powoli, ale skutecznie Kyle się wycisza, a pocałunek gwałtu przepoczwarza się w delikatną pieszczotę. Jego zaczerwienione od wcześniejszego zapału wargi postanawiają zakończyć tą wiążącą czułość ostatnim muśnięciem i kilkoma spokojniejszymi oddechami, wpuszczonymi w ciasną przestrzeń między twarzami ich dwóch.
Usuń— Przepraszam… — mówi to tak cicho, do siebie niepodobnie, że gdyby nie usta, łaskoczące te cudze w rytm wypowiedzianych sylab, pewnie w ogóle nikt by go nie wysłuchał. Ale słucha ciało mężczyzny z patio, a przynajmniej Skyler ma nadzieję, że tak właśnie jest, bo nie jest zdolny do powtórzenia tego niezdarnego wyrazu skruchy. Właściwie nie jest zdolny do powtórzenia czegokolwiek, bo pocałunku też by nie potrafił. Ani w tym tonie, ani na ten moment w ogóle.
Odsuwa się więc pomału, oszczędzając sobie obowiązku patrzenia na TEGO mężczyznę. Chyba jest mu wystarczająco głupio, albo po prostu wciąż jeszcze udaje, że nie został przez nikogo rozbity, mimo, że maska zobojętnienia, roztrzaskana w małe odłamki, szkli się przy ziemi. Ważne, że w końcu opuszcza gardę. Oddycha głęboko, przemieszczając się o parę kroków w tył.
— Jestem Kyle. Przez jakiś czas będziemy się musieli znosić — odzywa się stoicko po chwili milczenia, przezwyciężając własne ograniczenia i słabości. Udaje mu się nawet ożywić ciało na tyle, by wzrok wrócił do twarzy nieznajomego.
[Skazałam Cię na niebagatelnie długie oczekiwanie za co Cię niezmiernie przepraszam! Ale tak pozytywnie patrząc: po takiej przerwie mogę się już tylko poprawić! :) No i nie obrażę się, jeśli uda Ci się ten wątek nieco ukrócić.]
W torbie podróżnej zamknął szczęście. Wakacje miały być dla niego czasem relaksu, próbą odbudowania nadszarpniętego przez ząb czasu związku. Jednoczesnym kompromisem, na który Skyler — wraz z żoną — się zgodził. Planowali spędzić ten czas wartościowo, na łonie natury. Spokojnie, bez zbędnych kłótni i nerwowych poranków. W poszukiwaniu zapomnianych uczuć gotowi byli porzucić kwestię dziecka, która to ostatnio tak ich poróżniła. Tak było przed zaparzeniem popołudniowej kawy. A potem temat ten sam wypłynął na wierzch, a oni, niefortunnie dla nich, popłynęli w przestworza niezrozumienia, ginąc już zupełnie w momencie, kiedy za sprawą długo niewypowiadanych frustracji zniknęli pod pianą toczoną z ust. W tym pierwszy do utraty trzeźwości on — niewolnik własnych słabości i wad — wściekle rzucający filiżanką kawy do pustego zlewu w momencie napięcia. Żony uderzyć by się nie odważył, związku też nie naraziłby na niepotrzebny szwank jeśli byłby absolutnie pewien tego, że jego partnerka kiedyś mu wybaczy jego brak chęci do robienia potomstwa, za to delikatna porcelana, nie objęta żadną taryfą ulgową, pękła w kawałkach. Gdyby mogła jęczeć, zajęczałaby z rozpaczy właśnie teraz.
OdpowiedzUsuń— (…) Nie, Jane, to tylko Ty czegoś wymagasz! Ja niczego od Ciebie nie chcę, a już szczególnie nie dziecka... — westchnął z dezaprobatą, ignorując rozbite naczynie. Kłótnia trwałaby w najlepsze, ale bezmyślnie wsparty o kuchenny blat, twarzą zwróconą do okna, dostrzegł ich. Kobietę z rana (wychyliła się zza drzwi tylko na chwilę) i mężczyznę z wieczora. Nic nie działa tak pobudzająco na pamięć rozproszonego samca jak zmaterializowanie przed oczami sylwetki człowieka, który dzień wcześniej złożył obietnicę kolejnego spotkania. I gdyby nie to, że w całym swoim napuszeniu świadom był aż nadto, że nowe miejsca wymagają także nowych znajomości, może nawet zignorowałby luźne zobowiązanie nieznajomego. Ale w tej sytuacji nie potrafił.
— Właściwie to jest jednak coś, co mogłabyś dzisiaj dla mnie zrobić... możesz dać się oprowadzić — powiedział nagle spokojnie i nagle-w ogóle, odwracając się w kierunku żony. Z pewną rezerwą traktował możliwość przekonania jej do czegokolwiek po tak burzliwej sprzeczce, ale kiedy niektórzy nie chcieli chwalić dnia przed zachodem słońca, on nie chciał przekreślać dnia przed jego końcem.
— A raczej nie mi, tylko naszemu sąsiadowi. Tak wypada. Sam się wczoraj zaoferował.
Użył jedynego argumentu, który wydawał mu się na tyle logiczny, by kobieta posłuchała. Aż za często wypominała mu brak ogłady i taktu, więc idąc tą myślą, wykazałaby się hipokryzją, gdyby teraz zbagatelizowała kwestię powinności wobec tutejszych.
— Nie musimy nawet ze sobą rozmawiać... — dodał, kiwając niedyskretnie głową na okno, sugerując tym samym, że nie wymyśla i że sąsiad naprawdę istnieje. A co najważniejsze: jest blisko.
— Świetnie! Więc nie będziemy. — Kobieta równie dobrze mogła tupnąć nogą dla lepszego efektu, bo powiedziała to z takim samozaparciem do skompromitowania go, że i bez gestów jasne było, że nie żartuje. Całe szczęście na poważnie traktowała także zwiedzanie terenów, bo niespełna parę minut od dialogu, stali już na piachu obok sąsiada.
— Mam nadzieję, że oferta nadal aktualna. — Nawyk to silny mówca. Dyktuje zachowania zanim głowa je przetworzy. To dlatego w trakcie wypowiedzi, mając w zasięgu rąk żonę, w naturalnym odruchu wyciągnął dłoń w jej kierunku, obejmując ją swobodnie w pasie, a raczej próbując, bo kiedy on kierował się rutyną, ona impulsem. Odsunęła się nieznacznie w bok, uchylając się tym samym od konieczności dotyku. Spojrzał na nią w przelocie, a z chwilą, w której zdał sobie sprawę z tego jak żałośnie wypada w oczach Bezimiennego na tle tej dziwnie oschłej reakcji, postanowił tego nie komentować. Nie roztrząsać i nie poświęcać temu chwili dłuższej niż ta, która zginęła bezpowrotnie. Wszystko to w nadziei na to, że mężczyzna nie zauważył oziębłości Jane. W tym właśnie celu znalazł inny praktyczny użytek dla ręki, zatrzymanej w powietrzu po przerwanym przez żonę manewrze. Mianowicie dopełnił ruch wskazaniem kierunku drogi, którą potencjalnie mogliby zmierzać ku miastu.
Usuń— To co, idziemy…?
Sieć niedopowiedzeń sprawia, że czuje się nieswojo. Spogląda na kobietę na werandzie z pewną dozą niepewności, nie potrafiąc określić jasno kim jest dla Teraż-Już-Wie-Że-Adama lub jaki stosunek do niego i żony kryje się za jej ciekawością i cmoknięciem. Na szczęście nie ma w zwyczaju wyrażać swoich wahań wprost, dlatego też robi coś, co nie powinno skreślić go z listy otwartych, serdecznych sąsiadów. Grzecznie i w czysto asekuracyjnym geście uśmiecha się do kobiety, machnąwszy krótko dłonią z bezpiecznej odległości. Zaraz potem przerzuca wzrok na Akcermana.
OdpowiedzUsuń— To moja żona, Jane.
Wciąż nie rozumie dlaczego Jane nie mogła przedstawić się sama, ale skoro tego nie zrobiła, czuje się w obowiązku do uściślenia tej jednej kwestii. Noszą już na ramionach zbyt wiele: ciężar zażenowania, wspomnienia o wrogości i świadomość piętrzących się między nimi niedomówień. Kolejna dawka niejasności im zupełnie niepotrzebna. Dodatkowo nie chce też wyjść na niekulturalnego, bo nie oszukujmy się, i bez próby ugrzecznienia siebie bywa okrutnie nieprzystosowany do towarzyskiego życia. Impuls to zły nauczyciel jeśli chodzi o utrzymywanie zdrowych relacji, a dzisiejsza kłótnia z żoną jest tego ewidentnym dowodem. Skyler nie potrafi długo utrzymać się w cugach spokoju, zawsze zrywa się jak nieposłuszny pies i szczerze powiedziawszy dzikość charakteru, jaką prezentuje, często sprowadza go do roli nieposkromionego zwierza. A pomyśleć, że wchodząc w związek małżeński sądził naiwnie, że miłość przezwycięży jego burzliwego ducha. Ni w chuj.
Pozostałości po bezrefleksyjnym skrzywdzonym chłopcu raziły do dziś. Inaczej nie dało się tego ująć, bo podświadome przekładanie rozrywających go od wewnątrz doświadczeń rodzinnych na własne małżeństwo było niczym innym jak konsekwencją ciągłego stania w rozkroku pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością.
Zajmując miejsce w samochodzie nie był do końca usatysfakcjonowany. Głównie dlatego, że Jane świadomie uciekła na tył auta i zamiast usiąść gdzieś na środku, zbiegła na sam skraj siedzeń tuż pod drzwiczkami. Wsparta łokciem o listwę pod szybą, z ręką podtrzymującą głowę, wlepiła wzrok za okno, dając wyraźnie znak, że nie życzy sobie zakłócania jej przestrzeni osobistej. No więc nie zakłócał, usiadł na przednim siedzeniu, krzyżując ręce na piersi.
— Więc prowadzisz stadninę? — rzucił od tak, dla podtrzymania toku rozmowy. Nawet go to nie interesowało, nie znosił koni, a one jego, niemniej jednak perspektywa siedzenia w ciszy wydawała mu się wyjątkowo przygnębiająca.
— Jane kiedyś zajmowała się jeździectwem, prawda?
Próba włączenia żony do rozmowy spaliła się na panewce, gdy ta postanowiła skwitować kwestię wątłym, szybko słabnącym uśmiechem.
Stare auta miały swoją własną, niezapomnianą aurę i niekoniecznie chodziło tutaj o ciągłe rzępolenie, którego nie dało się nie słyszeć i nieznośnie gęsty ogon dymny, pozostawiany na drodze, którego nie dało się nie zauważyć. Pearson żył w przeświadczeniu, że miały swoją duszę i gdyby ktoś mu teraz powiedział, że mimo wszystko nie warte są wygórowanej ceny i każdorazowej konieczności naprawy, spytałby, czy ktoś tak samo nisko ceni każde inne istnienie. Bo powiedzmy wprost: podstarzała, odchodząca od maski karoseria i równie sfatygowany, niemal doszczętnie wyeksploatowany silnik w pewnym metaforycznym sensie miały swoje życie. Takie, które wprawdzie wciąż wymagało dodatkowej opieki — podtrzymywania ikry i dopieszczania na każdym kroku, ale czy nie w tym właśnie tkwiła magia starych aut? Żeby wyciągnąć z nich to, co najlepsze, należało włożyć w to spory wysiłek. Często paru rąk.
OdpowiedzUsuń— Na czas nieokreślony... niech będzie — skwitował w ostatnich swoich słowach, przez resztę podróży uznając, że ciągnięcie tematu na siłę nikomu się tu nie przysłuży.
Nic dziwnego, że siedząc wewnątrz Forda Mustanga, w którymś momencie ich jałowej rozmowy zapomniał o towarzystwie. Na dobrą sprawę i tak czuł, że zarówno jego żona, jak i nowy kolega, robią wszystko, by stłumić dialog w zarodku, więc po prostu im to ułatwił. Gdzieś tam złapał moment, kiedy Adam podejmował się nieudolnej próby uzmysłowienia im uroku miasteczka, ale to w zasadzie tyle. Nie byłby w stanie streścić czegokolwiek z tego, co usłyszał. W przeciwieństwie do Jane, która łapała łapczywie każde słowo, choć głośno tego nie przyznała. Wciąż posępniała i milcząca, siedziała na rogu auta, w oddarciu od wszelkiej uprzejmości. Tak właśnie zaczął i skończył się czas ich podwózki. Osowiale i totalnie przygnębiająco.
Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy po spotkaniu z Jasonem to zatrważająca różnica charakterów, wyrażana na absolutnie każdej płaszczyźnie. Poczynając od żywych gestów po niewymuszoną wcale grzeczność i otwartość. Zaproszenie na miejskie wydarzenie było miłą odmianą po tych wszystkich surowych konwersacjach, jakie dziś przeprowadzili, a Kyle był niemal pewien tego, że ognisko stanie się miłą równoważnią dla ogólno wyczuwalnego chłodu, dlatego bez wahania zgodził się na propozycję Jasona.
— Lepsza taka zachcianka w postaci przedstawienia, niż przynudzanie geriatryków w trakcie kolejnego, zabójczo nieinteresującego wykładu o Indian — zaśmiał się. W tym czasie nawet jego żona musiała zainteresować się tematem, bo nie tylko zerkała dyskretnie na „indiańskie” dzieci, ale również uśmiechnęła się niespodziewanie, posyłając tę samą dobrą energię do Jasona, którą od niego dostała.
— Właściwie to dwa. Ja nie jeżdżę — rzucił zaraz po odejściu Adama, nie komentując ich bliźniaczej sprzeczki. Nie jemu było oceniać kto z kim i o co się kłóci, w końcu sam nienajlepiej dogadywał się z Jane — Przejdę się po farmie, ale Ty się nie krępuj, jedź gdzieś z Jasonem, na pewno jest tu sporo miejsc, które można zwiedzić konno — tu zwrócił się do żony swobodnie, w nieco machinalnym odruchu całując ją krótko w usta, co na szczęście zostało w miarę dobrze odebrane. Najwyraźniej wizja spędzenia czasu z końmi nieco ostudziła temperament panny Pearson, bo nawet ona przez chwilę zapomniała o tym, że się gniewa, kwitując słowa męża zgodnym „Jasne!”. Zaraz też zaczęła wypytywać Jasona o tę „spokojną” klacz, na której miała jeździć, co tylko zacieśniło koleżeńskie więzy, bo już po niespełna paru minutach żywej rozmowy oboje odeszli do koni w zadowoleniu i w poczuciu pasji.
— Boże... — mruknął tylko Skyler, zerkając na przestrzeń, w której go pozostawiono. Kurz, piach i pustka. To właśnie widział. Dodatkowo czuł, że zupełnie nie rozumie tutejszego klimatu, bo jakoś dziwnym trafem okazywało się, że każdego dnia ubiera się totalnie niestosownie jak na zaistniałą pogodę, a na horyzoncie nie było nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać. Nikogo poza Adamem.
Usuń— Ej, Ackerman! — rzucił głośno, nim facet całkiem mu zwiał. Był jego ostatnią deską ratunku, jeśli chodziło o wypełnienie czasu, więc niewiele myśląc podbiegł do niego, zagradzając mu drogę.
— Bo ja właściwie to nie jeżdżę konno. Ale o tym już chyba mówiłem — to mówiąc chwycił podbródek między kciuk, a palec wskazujący, przesuwając krótko palcami po zaroście. Taki tam nawyk, świadczący o tym, że: a) zarost go drapie; b) nie wie co powiedzieć.
— Nie ma tu czegoś bardziej cywilizowanego, jak... no nie wiem... basen może?
[Rany, srk, to jest okropne. Jeśli chcesz to możemy jakiś nowy wątek zacząć, bo ja nawet nie wiem, jak to kontynuować. Może to ognisko?]
Zakochałam się w nowym zdjęciu <3
OdpowiedzUsuńPS. Nie chciało mi się sprawdzać poprawności, więc możliwe, że wkradły się jakieś błędy stylistyczne.
Od ponad godziny próbował uwolnić się od wspomnianej panny Doborow, ale jako członek „starszyzny” chyba był na straconej pozycji. Miał już na karku trzydzieści sześć lat i wyraźne ubytki w wigorze, więc kiedy jego zapasy energii pozwalały mu zaledwie na sugestywne odganianie jej od siebie, ona atakowała go dwukrotną siłą energii, spożytkowanej na rozmowie z nim. Każda próba odsunięcia się od niej, czy ucięcia tematu kończyła się więc spektakularnym fiasko, a on, nie chcąc wyjść na totalnego buca, niecierpliwił się coraz bardziej i bardziej, przechodząc niespokojnie z nogi na nogę. O jego nastawieniu do rozmowy świadczyła już sama pozycja: skrzyżowane na piersiach ręce, wzrok zbyt często wybiegający poza dwuelementowy krąg rozmówców i zdawkowe, wręcz monosylabiczne odpowiedzi, przerywane kiwnięciem w stronę Adama. Co bardziej przykre, to wcale nie zniechęcało młodej do zadawania kolejnych pytań, dopytywania o uroki Bostonu, czy grę w Red Soxach. Miał ochotę skwitować spotkanie zwykłym „Daj już spokój z tą paplaniną!”, zamiast tego uśmiechnął się blado, nie mając zielonego pojęcia, co przed chwilą powiedziała do niego młoda Gothka.
— ... no to chcesz tę lemoniadę czy nie?!
Sądząc po jej wzburzonym tonie, musiała zadać to pytanie wcześniej. Jego błąd, że nie usłyszał. Ale kto normalny wychwyciłby podobny komunikat z całego zaplecza słów, jakim go zaatakowała?
— Nie, nie chcę. Ale nie zatrzymuję Cię już. Możesz iść po... lemoniadę — zawahał się przez moment, nie wiedząc, czy chciała przynieść napój dla niego, czy szła po swój, okazjonalnie tylko oferując lemoniadę również jemu. O cokolwiek nie chodziło, odetchnął z ulgą, gdy dziewczyna zniknęła w tłumie. Sam również ulotnił się z miejsca towarzyskiej męki, sądząc że tylko tak uchroni się przed jej ewentualnym kontynuowaniem.
Im lepiej bawiła się jego żona, tym gorzej bawił się on, a to dlatego, że zwracała na niego coraz mniejsza uwagę i potrzebowała go coraz mniej, a co najbardziej dotkliwe, tego ranka nie tylko wyznała, że bawi się tu doskonale, ale również zasugerowała, że mogliby pozostać w Mountak na dłużej. On mógłby robić swoje, a ona... kto tam wie, co jeszcze poza bieganiem ze skautami.
W Bostonie mógł przynajmniej udawać, że ma co robić — dawał się wciągnąć w wir pracy, kiedy było źle — ale tutaj, na urlopie? Gdy złudne nadzieje o poprawie małżeństwa sypnęły się jak domek z kart, pozostało mu jedynie siedzieć i myśleć. A myślenie w wykonaniu Skylera Pearsona to był istny samobój. Nie nadawał się go głębokich analiz, im częściej do nich dochodziło, w tym większy emocjonalny dół wpadał. Dość miał żony, jej ciągłego niezdecydowania i braku pokory. Zasadniczo wypalił się jako mąż, a już na pewno nie sprawdzał się jako kochanek, odkąd odcięto mu drogę do łóżka. Chyba głównie ten element jego życia sprawiał mu najwięcej kłopotów. Bez seksualności nie był sobą. Pozostawał cieniem człowieka, nieusatysfakcjonowanym i wiecznie rozdrażnionym.
Mimo to usiadł bez towarzystwa przy ognisku, pogrążając się w czarnych myślach. Dopiero potknięte pod nos piwo wyrwało go z pułapki umysłu. Sięgnął po nie bezmyślnie, ale skutecznie łapiąc za szyjkę, spoglądając przy tym na Ackermana.
— Dzięki.
Słowo to, wypowiedziane bez emocji, nie było szczytem jego możliwości i z pewnością nie stanowiło dobrej bazy dla kiełkującej rozmowy, z czego chyba zdał sobie sprawę, bo w parę sekund później podniósł butelkę do góry w geście milcząco wypowiedzianego „na zdrowie!”, które miało załagodzić poprzedni, beznamiętny manewr.
— Zdaje się, że nie wepchnąłem go nikomu, odkąd tutaj siedzę... Wiesz, ten dewota i asceta we mnie budzi się w klimacie Mountak — drugą częścią zdania przeszedł w ten sam, krnąbrny ton, jakim raczył go Adam, a że umiejętności aktorskich nie można mu było odmówić, posiłkował się nawet szerokim uśmiechem, upijając piwo z butelki. Chujowy dzień, ale można poudawać, że jest inaczej.
Usuń— Ale jeśli pamiętasz inaczej, to może warto zastanowić się, czy czułeś język, czy tylko chciałeś czuć — dogryzł mu na koniec, ot tak, śmiejąc się krótko, dla podkreślenia, że nie mówi na poważnie.
Nurt emocjonalnych wahań, zakłócony przez niezapowiedzianą obecność Adama, zdawał się mętnieć z sekundy na sekundę. Rozproszony przez nowe bodźce sam już nie wiedział, co było bardziej istotne. Fakt, że czuł egzystencjalny niepokój i mentalną pustkę za każdym razem gdy pomyślał o drodze, jaką pokonywał jego parszywy związek, czy może to, że dzisiaj (ku własnemu zdziwieniu) nie siedział na ławce sam. Że miał obok siebie kogoś, kogo być może nie obchodził, ale kto po prostu był. Żywy. Gotowy do rozmowy, a nawet ją rozpoczynający.
OdpowiedzUsuńDlaczego?. Głowę namacza pytaniami, usta alkoholem. To frustrujące, jak proste gesty czy zachowania ludzkie potrafią komplikować myśli. Jak mało wie się o komunikacji, stojąc w samym jej centrum. Bo choć Skyler Pearson dobrowolnie godził się na przyjęcie piwa od lokalnego mieszkańca, nie potrafił wyjaśnić skąd u niego ta nagła chęć kontaktu. Próbował ustalić okoliczności, znaleźć pewien wzorzec w tej niejasnej układance, sensowną pobudkę, dla której Adam podszedł do niego tego skwarnego wieczora. Z jakiego powodu samotnię przemianował na spotkanie dwóch dalekich sobie dusz.
Odpowiedź nie nadchodziła. Była tylko męska dłoń położona płasko na deskach dotkniętej przez ząb czasu ławki oraz druga, uniesiona i wsunięta luźno za kark, ugniatająca skórę na szyi. Wolno, niemal zmysłowo. Zupełnie przeciwstawnie do gwałtownych dłoni Kyle’a, które z taką łatwością posuwały się do aktów przemocy. Czasem po całości, innym razem tylko w namiastce. Jak pierwszego tygodnia pobytu, gdy zaatakował Adama na tak wiele sposobów. Przez popchnięcie, pocałunek i niewybredne słowa. Szlag. Nie powinien był do tego wracać. Alkohol uwrażliwiał jednak jego zmysły, uczucia i pamięć, jednocześnie unieruchamiając zdolność do wyrzucenia z głowy tego, co zupełnie niepotrzebne. Nie blokował toru myśli, raz puszczony w ruch pociąg emocjonalnych wstrząsów, nabierał rozpędu. Fala gorąca przeniknęła członki, wzmożona dodatkowo przez uparte śledzenie ogniska.
— Jest w chuj parno, prawda? — wykorzystał gadkę o upalnym lecie, by odkleić koszulkę od spoconej skóry. Lewa ręka odciągnęła materiał z niejaką nerwowością, prawą uskuteczniał popijanie na złość ciepłego piwa. Nie wiedząc kiedy dotarł do dna. Raz i drugi.
— Mogę? — odstawiając trzecią puszkę, sięgnął po następną. Wstrząśnięta zawartość nie miała oporów przed wybuchnięciem — w przeciwieństwie do jej właściciela, który wciąż trzymał emocje na wodzy. Piana wytrysnęła razem z gazem wpierw na płytkie wieczko, później na dłoń i między palce, ściekając w formie mętnego płynu na suchy grunt. Dopiero usta, obejmujące otwarty ring, zatamowały drogę wyjścia. Gdyby nie przelotność chwili, nawet mógłby ją polubić. Stwarzała pretekst do nieodpowiadania. Trwała jednak zdecydowanie za krótko, a jedyne co po sobie pozostawiała, to wilgotną rękę.
— Mountak słynie z przyciągania nieszczęść... — powtórzył za rozmówcą, mimowolnie przerzucając wzrok na pulchnego chłopca, którego wcześniej nie zauważał. Zabawne jak wiele elementów przestrzeni mu umykało, dopóki ktoś inny nie zmaterializował mu ich w mowie.
— Ja swoje przywiozłem razem z Jane.
Nie kryje swojego zniechęcenia do dzieciaka, odrywając od nigo machinalnie głowę w momencie, w którym ten zaczyna mu się przyglądać. To tylko przypadkowe spojrzenie malucha, zupełnie niezobowiązujące, mimo to wprawia go w stan skrępowania. Woli skupić się na mężczyźnie obok, przyglądając mu się krótko.
— Nie lubisz dzieci? Ja też nie. Ale Jane chce mieć jedno ze mną. Dla przeforsowania swojej racji postawiła ultimatum: albo kochamy się bez zabezpieczenia, albo wcale. Urlop miał pomóc odbudować coś, co się zepsuło. Ale jak naprawić coś, czego nawet nie ma?
Procenty rozwiązują język do tego stopnia, że nie wychwytuje sekund pomiędzy niegroźną szczerością, a intymnością. Mógłby skończyć już teraz, przypieczętowując otwartość odpowiedzią na zadane mu pytanie, zamiast tego drąży temat dalej, przechodząc do kwestii powiązanych, ale nie koniecznych.
— Nie potrafię definiować swojej męskości bez seksualności. Więc myślę o tym. Często. Czasem o Tobie. Niedawno śniłeś mi się nago, zgięty w pół, jak pieprzyłem Cię od tyłu… a ja nawet nie lubię facetów — parsknąwszy, mimowolnie spuszcza wzrok na krocze Ackermana, dopiero po chwili milczenia reflektując się, spoglądając mu przy tym prosto w twarz. — Przez chory przypadek jesteś ostatnią osobą, której dotykałem i pierwszą, której smak ust jeszcze pamiętam.
UsuńOstatnia dawka alkoholu, pozostała na dłoni po nagłym wybuchu puszki, właśnie wsiąka w grunt. Obserwuje moment od skroplenia się jej pod palcami do momentu leniwego opadnięcia na wilgotną od piwa ziemię. Mokra plama pod butami jeszcze nigdy wcześniej nie była tak irytująca. Na trzeźwo by ją zignorował, ale chcąc pozbyć się dowodów możliwego upicia, zagarnia przestrzeń podeszwą buta. Procenty we krwi i rozpraszająca obecność Adama nie współgrają z rozsądkiem, co znaczy mniej więcej tyle, że nie tylko nie udaje mu się zasypać kałuży, ale również moczy przy tym siebie — najbardziej cierpi na tym lewa nogawka z odbitą na jeansie zelówką. Efekt złego wymierzenia dystansu między butem, a kończyną. Wzdycha krótko, rezygnując z dalszych porządków.
OdpowiedzUsuńW zamian łyka piwo. Brednie heretyków, huh? Chmiel na języku powinna uspokajać, ale jego ciało wcale nie chce słyszeć o opanowaniu. Sztywna od irytacji dłoń zaciska się na metale blaszanki tak mocno, że w chwilę później aluminium zostaje wgniecione w środek, ograniczając możliwą objętość puszki. Drugi raz tego dnia, i to w niedługim czasie, wylewa zawartość puszki na własną dłoń, tym razem klnąc pod nosem. To dobry moment na zrezygnowanie z alkoholu i najlepszy na odejście.
Wstaje gwałtownie z miejsca, nie bardzo wiedząc, co bardziej go złości. Brak zrozumienia, czy krytyka wypowiadana w tak przystępny, niemal seksowny sposób. Wraz ze wzniesieniem koszulki przez Adama i otarciem strużki alkoholu z brody, w Kyle’u rodzi się przekonanie o tym, że wcale nie powinno go tu być. Nie peszy się, ale denerwuje na tyle, by nie chcieć dalszych rozmów. Ignorancja to ostatnie, czego mu potrzeba, szczególnie że doświadcza jej niezmiennie od momentu przybycia do Mountak.
Dopiero pytanie, uderzające w punkt czułej na tę chwilę zmysłowości, wzmożonej przez procenty, zatrzymuje go w pół kroku. Miał iść, zamiast tego odwraca się gwałtownie w kierunku mężczyzny, sypiąc piaskiem. Z tego samego powodu, dla którego Ackerman przyspiesza tok wypowiedzi, on kuca przed nim, zniżając ton głosu do szeptu.
— Bo to MOJA fantazja. W mojej głowie to ja pieprzę Ciebie.
Kategoryczność wypowiedzi wskazuje na to, że w tej kwestii nie przewiduje żadnych odstępstw. W przeciwieństwie do miejscowego, wciąż mówi o snach. Rzeczywistość nieco go przerasta, a zdrada obrzydza. Mimo, że gorące ciało przed nim siedzi w myślach znacznie częściej, niżby tego chciał.
— Gówno prawda — komentuje krótko i już głośniej, przypadkiem opierając się na kolanie mężczyzny. To po prostu pierwsza reakcja w momencie, gdy traci balans. Wstaje chwilę później, wracając na miejsce obok Adama o milę bardziej zdystansowany, niż paręnaście minut temu. Uderzenie ramieniem o ciało rozmówcy przy nieostrożnym siadaniu zmusza go jednak do spojrzenia na niego — Jakbyś jeszcze nie zauważył, prawie nigdzie nie chodzimy razem. I nie, nie byłem na pieprzonej plaży — Kara go za coś, czego sam nie jest w stanie określić. Głównie za brak wyczucia i bycie Kimś, nie będącym Nią, tj. Jane.
— Chodź, sprawdzimy — decyduje za dwóch, zrywając się z miejsca. W ciągu 3 minut dialogu prawdopodobnie wykonuje więcej czynności, niżeli w ostatnich trzydziestu, co wcale go nie niepokoi. To tylko narwany duch frustrata daje o sobie znać. Najwyraźniej i najmniej cywilizowanie z chwilą, gdy zaciska dłoń na koszulce Adama, pociągając go za ciuchy do góry.
— Może w oprowadzaniu jesteś lepszy...
Nie doprecyzowuje w czym był beznadziejny do tej pory.
Bo to Kyle, długo na rezerwach cierpliwości nie pociągnie
Paręnaście minut bezczynnej przechadzki (wpierw w duecie, później w pojedynkę) prowadzi go do obszaru z przegryzkami. Pierwszy ze zmysłów odzywa się węch. Zawartość rusztu wydziela z siebie charakterystyczną woń grillowanego mięsa, czyli połączenia wędzonego ze zwęglonym. Ostry zapach dociera do nozdrzy na tyle intensywnie, by zaangażować również podniebienie i brzuch. Ślina napływająca do ust wraz z nagłym skurczem żołądka świadczą o rozbudzonym łaknieniu, a wzrok, skoncentrowany na jedzeniu, zdaje się zwalczać chwilowe rozproszenie procentami. Na samym posiłku jest się jeszcze w stanie odpowiednio skupić, pomimo nietrzeźwości, co ułatwia konsumpcję. Zagarnia więc na talerz rybę, przypaloną od strony jednego z płatów i nim mężczyzna obok zdąża podać mu sztućce, decyduje się na jedzenie palcami. Filet jest gorący, ale nie na tyle by zniechęcić go do posiłku. Wypalony brykiet, składający się już wyłącznie z żaru i popiołu, utrzymuje bowiem ciepło mięsiwa, ale nie gwarantuje szczytowej temperatury, za co dłonie Kyle’a mogłyby podziękować. Bezpiecznie chwytają tuszę na ciemno zgrillowanego dorsza, rozrywając skórę, by dotrzeć do białego, soczystego mięsa. Całość popija piwem.
OdpowiedzUsuń— … bo ja to najbardziej lubię... — Nie dostrzega początku i końca monologu browarnika, ale z braku lepszego kompana od czasu do czasu spogląda na niego niezobowiązująco, pozorując chęć rozmowy. Sam nie wie dlaczego. Może ze względu na to, że póki pijaczyna gada, nie zaczepia go nikt inny. A ten przynajmniej nie wymusza na nim odpowiedzi, co akurat mu odpowiada. Uśmiecha się więc blado, biorąc kolejny kęs ryby. Oschłość bije w geście po oczach.
Rozdarcie na emocji nie niknie wraz ze zwiększającym się dystansem między nim, a ludźmi. Rezerwa świadczy raczej o słabości — braku motywacji do kontaktu. A choć jedynym wyrazem jego obniżonej kondycji psychicznej jest lekceważenie, co można zrzucić na karb snobizmu, on jeden wie, że tym razem podstawa pozostaje inna. Jest to pozorna obojętność odbijająca piętno na wszystkie relacje, ale mająca swoje źródło w dwóch obliczach: w kontakcie, którego ze względów zdroworozsądkowych nie chciałby pogłębiać — jak ten z Ackermanem i tego, którego pogłębić nie może, mimo usilnego pragnienia — jak ten z żoną.
A on w całej swojej bolączce stoi prosto. Wciąż jeszcze udaje, że umie wyłączyć emocje; wciąż wierzy, że potrafi nie myśleć o namiętnościach, kiedy tak naprawdę myśli wyłącznie O NICH. Alkohol tylko uwydatnia ten stan. Wprawdzie zwalcza burzę rozważań, tłumiąc wątpliwości, ale z tego samego powodu uaktywnia samowolne zachowania. Tam gdzie kończy się logika i autokontrola, zaczyna się wolność w wyrażaniu swoich potrzeb. Swoboda ma to do siebie, że z reguły bywa nieprzemyślana.
— To cześć — rzuca grzecznie do browarnika na odchodnym, gdy perspektywa dalszej wycieczki z Adamem okazuje się o niebo atrakcyjniejsza niż stanie przy grillu. Talerz z resztkami i pusta puszka ląduje w śmietniku. — Długo Ci zeszło — dodaje, gdy są już sami, choć szczerze powiedziawszy sam stracił już poczucie czasu. Między pierwszą, a drugą przechadzką dzieli ich blisko godzina i zapewne dziesiątki niewypowiedzianych przez to słów.
Zatrzymuje się przy kamieniu, który z taką łatwością pokonał jego towarzysz. Spuszcza przy tym wzrok na wzniesienie, jakby oceniał własne siły. Potrzebuje dodatkowych sekund, by wykonać odpowiednio bezpieczny krok, zaraz jednak wraca spojrzeniem do Ackermana.
— Mógłbyś…? — wyrównując krok z mężczyzną, wyciąga fajkę spomiędzy uśmiechniętych enigmatycznie warg, chowając papierosa w kieszeni spodenek. Tam go zostawia, prawdopodobnie nieznacznie go przy tym zgniatając. Dym tytoniowy to nie jest coś, za czym szczególnie przepada — taka tam preferencja byłych bieżących i przyszłych sportowców.
— Co właściwie chcesz, żebym na to odpowiedział?
UsuńPrzechodząc obok niego, zahacza dłonią o butelkę, łapiąc za szyjkę. Chwyta tuż pod miejscem, w którym tkwi dłoń Adama. — Mam piękną żonę, owszem. Dzięki, że zauważyłeś. — Nie wie, dlaczego o niej rozmawiają. Utrzymując kontakt wzrokowy, zdaje się szukać odpowiedzi w oczach tamtego. Nie zadaje pytania wprost. Palce tymczasem stykają się z cudzymi na szkiełku.
Musisz mi wybaczyć, że nie popchnęłam akcji do przodu, ale zawieszenie fabuły odpowiadało bardziej stanowi psychicznemu Kyle'a.
Mimo minionego popołudnia, obfitującego w słońce, piasek z wieczora jest już całkiem zimny. Czuje to, gdy ściąga buty, zanurzając nogi w pierwszej, suchej kopce. Pylista masa dociera do poziomu tuż ponad podbiciem i trochę poniżej kostki. Wchodzi między wszystkie palce, przysłania ścięgna przy odrobinę zdrętwiałych od chłodu stopach. A on idzie, tak po prostu. Bez celu. Nie bierze przykładu z Adama. Nie daje sobie czasu na poznanie morza, nawet nie patrzy w dal. Zatrzymuje się paręnaście metrów od wody... wsuwa dłonie do kieszeni spodni, odchyla się do tyłu, angażując głowę wzniesieniem podbródka. Na moment zamiera, wdychając rześką bryzę. Patrzy przy tym w rozgwieżdżony płaszcz nieboskłonu; przymglony zarys nieśmiało dryfującego na granacie księżyca; układy konstelacji, których nigdy nie znał z nazw. Wzdycha bezgłośnie. Oddech jest głęboki, ciężki od chmielowej woni, zawieszony pomiędzy chęcią opróżnienia nalewki, a niepewnością o własny stan — emocją nakazującą dalsze niepicie. Obawy przegrywają jednak z pragnieniem zerwania z rzeczywistością. W imię nietrzeźwości zaciąga się z butelki, którą mu wręczono i kiedy ta po kilku seriach chlapnięć zdaje się wypełniać w połowie powietrzem, odkłada ją – „smutnosamą” – na ziemię. Czuje się na wzór do niej, podobnie, gdy markotnie, niemal melancholijnie, siada na sypkim gruncie. Spodenki, ciepłe od rozgrzanego ciała, szybko łapią osad, a on... Jego. Więzi go w granicach ciemnych tęczówek. Zawężone w uważnej obserwacji oczy chwytają szczupłą sylwetkę Ackermana.
OdpowiedzUsuńWąskie ramiona, w stosunku do tych, które widzi na co dzień u siebie, przykuwają jego uwagę jako pierwsze, ale to krągłość pośladków przy zakończeniu prostych, męskich pleców sprawia, że patrzy dłużej, głębiej, pewniej. Jakby wiedział, że warto. I być może wie.
Rezygnuje z prowizorycznego powodu: zgubionej bransoletki. Robi to, odrywając wzrok od atrakcyjnego ciała. W poszukiwaniu skórzanej biżuterii maca przestrzeń obok siebie, ale strategia ta, zawodna i niewygodna, zdaje się go męczyć. Powoli, z zezwierzęconą ostrożnością, wstaje z płytkiego zanurzenia w piasku. Otrzepuje materiał krótkich spodenek, nachyla się nad ziemią, segregując myśli. Głównie i wyłącznie w celu znalezienia zguby, co wyjaśnia dlaczego stan ten pozostaje zrywem doraźnego poszukiwacza, a skupienie – wynik wyuczonego procesu eksploracji – wygraża niestabilnością.
To jak przemijające bywają skumulowane w jednym punkcie myśli, okazuje się dość szybko. Już gdy „nieproszony gość” bez zapowiedzi jawi się przed nim na piasku – Ackerman to burzyciel spokoju, układa cele Kyle’a w ciąg sprzeczności, nakłania go do nieuniknionego – głupiego impulsu. Wie o tym. Podświadomie wie. Doświadcza tej zbieżności zjawisk za każdym razem, gdy po każdorazowo przeprowadzonej dyskusji pozwala mu wejść między własną niecierpliwość, a fantazję. Tym razem jednak w zestawieniu z pytaniem, oderwanym od jego bieżących czynności, czuje pustkę. Sekundę temu nachylony nad jednym z pobliskich kamieni z ręką na kolanie, prostuje się, marszcząc niestrudzenie brwi. Zasnuwa przy tym cieniem mężczyznę przed nim. Widzi tylko zarys: wypukłość ust i nosa, prześwit w zaroście przy krawędzi szczęki, dokładnie w chwili, kiedy światło księżyca zatrzymuje się na profilu Adama.
O co ty do chuja pytasz? Chciałby rzucić w odezwie. Ale milczy. Czeka. Zagryza wargi w palącej potrzebie uściślenia kontaktu. A ten, zawężony w słowach kolegi do czystej intymności, prowadzi go na grząski grunt. Bardziej niż na piasku i głębiej niż po kostki. Pytanie dociera bowiem gorącą falą do podbrzusza i nim Kyle jest w stanie określić dlaczego, materiał spodenek napręża się. Sztywność członka świadczy w odpowiedzi za niego. Z tego nie może się wycofać bez kruchego kłamstwa, co prowadzi z kolei do ujawnienia twardych dowodów.
UsuńZbliża się do niego. Tym razem celowo. Oplatając obce ciało w pasie, zamyka wolną przestrzeń szerokością własnych barków, zatrzymuje usta tuż przy cudzych, z oddechem już na nich. Ten ciepły i wilgotny dech omiata adamowe włości. A Kyle bawi się. Z nim. I na ułamki sekund przed przewidywanym pocałunkiem (na co wskazywałaby bliskość warg), wywalcza sobie nową pozycję. Zmiana jest szybka, jak ostrze puszczone w ruch. Płynnym szarpnięciem okręca mężczyznę tyłem do siebie. Obejmuje. Przylega ciałem do gorąca przed nim. Męskością dociera do spiętych pośladków. Daje mu ją poczuć bez krępacji.
— Chciałbym... — mamrocze ochrypłym szeptem, zaraz przy odsłoniętym przez pozycję uchu kolegi.
Ręce lądują tymczasem pod pasem, muskając leniwie wypukłość w adamowych spodniach. Tylko aluzyjnie, wraz z otarciem się wnętrza dłoni o wysokość obejmowanego ciała. Tak naprawdę nawet się nie stara. Dotknąć. Gdyby zaczął, utonąłby w wewnętrznym przymusie zbadania go w całości, a na ten moment potrzebuje otrzeźwienia. Zawodzący głos w tyle głowy nakłania go do oderwania się od niego. Co robi niemal bezlitośnie, pozostawiając mężczyznę bez wyjaśnienia.
Oddala się na długość trzydziestu centymetrów, sprawnie, choć bez popłochu, ściągając ubranie. Szelest koszulki wykwita w myślach wraz z próbą przekonania się, że robi dobrze. Pewność zyskuje, gdy pozbywa się także spodni. Ciężar winy za porzucenie jednego z najbardziej seksownych punktów tego wieczoru spada z barków, gdy nagi i intencjonalnie czysty, kroczy ku zapomnianemu wcześniej morzu.
— …nie zaszkodziłoby, gdybyś pamiętał — rzuca wreszcie w uściśleniu, plecami do niego. Odrzucenie adamowego ciała to tak naprawdę jego pośrednia aprobata. Gdyby teraz uległ chwili, zbrukaliby ten kontakt we wzajemnym wstydzie. By nie zatruwać relacji błędami spożytych procentów, woli tę propozycję powtórzyć. Może kiedyś. Może nigdy. Może tylko w myślach.
Tymczasem broczy w wodzie. On dosłownie potrzebuje otrzeźwienia.
Wody przy brzegu są zimne, za zimne zważywszy na to, jak ciepły był dzień. Spodziewał się raczej letniej otoczki, przyjemnie łechtającej skórę. Słonej, ale dostatecznie ciepłej, by móc czerpać z niej drobne ukojenie. Dostał chłodzącą toń oceanu, czerniącą w oczach tym bardziej, im bardziej zachodził w głąb. Nie powinien płynąć dalej. Nagie ciało, zanurzone bezmyślnie i szybko, już przy początku doznaje dreszczy pod wpływem studzącej tafli, ale jego to nie interesuje. On się nie boi. Pracuje nad dalszym ciągiem oceanicznej wędrówki, przepływając kolejne dwa, pięć, dziesięć metrów. Emocje – jako łącznik pomiędzy myślą, a stanem, w jakim się znajduje – zdają się milczeć. Także ukryta w reakcjach ciała (we wzdrygnięciu) informacja o istniejącym zagrożeniu okazuje się dziś martwa. Obojętność zabiera ze sobą nie tylko cugi dominacji, kierując jego działaniami, ale także strach. Strach, który winien mówić o wycofaniu się, rozsądnym odwrocie. Jedyne, co odchodzi na pewno, to ciepło z ciała. Wraz z jeszcze chwilę temu gorejącym wzwodem stanowią przeszłość. Organizm uspokaja się. Wycisza. Dryfuje. Nie tylko na wodzie, również w emocjach. Te bowiem, oddalone od niego w trakcie „pływu”, dystansują się od kyle'owych myśli. Właśnie doznaje absolutnej sentymentalnej pustki, zapominając o pragnieniach i marzeniach. Zapominając o Nim. O to chodziło, prawda?
OdpowiedzUsuńA więc częściowe ostudzenie nadchodzi znienacka (ciało wciąż musi sobie radzić z konsekwencją podniecenia, ale myśli już nie oscylują wokół żądz). Otrzeźwienie inaczej – napływa z wolna. Jak przez mgłę – niewyraźnie, niemal w oddarciu od rzeczywistości – słyszy prośbę o powrocie. Jeszcze nie wiążę jej z głosem mężczyzny ulokowanym gdzieś niedaleko. Jak we mgle – niezdolny do odnalezienia słusznej drogi do decyzji – przeciąga odpowiedź. Wpierw go ignoruje.
To łatwe, gdy pozostawiony za plecami towarzysz wieczoru majaczy jedynie mętnie w jego myślach. Jest jak mara senna, w którą wcale nie trzeba wierzyć. A on, zupełnie odwrotnie niż Jego, czuję Siebie bardziej. Jest coraz dalej lądu, ale coraz bliżej spokoju. Przez moment zamyka oczy, chłonąc morską bryzę. Wiatr smaga go po mokrej od wody łepetynie, szarpie smolistymi kosmykami włosów, przemyka po wilgotnym zaroście. Prześlizguje się również po połach suchych od soli policzków, pozostawiając go z dziwnym poczuciem chłodu w każdej ze znanych mu sfer. W izolacji od własnych uczuć (i jakby nie patrzyć również od rozsądku, bo przecież nie wie jak długo płynie oraz jak daleko jest) Kyle odrzuca ostatecznie i kompletnie uniesienie ducha. To nawet mogłoby satysfakcjonować, gdyby nie fakt, że żądza uchodzi z niego równie niespodziewanie, jak dotychczasowy bezstrach.
Wystarcza chwila nieuwagi i nieszczęsny nurt wody o rozrywającym kierunku, by stracił kontrolę. Wciągnięty w zimny oceaniczny prąd zrywa się do wypłynięcia. To strach żyjącej istoty, instynkt przetrwania, pcha go do działania. Błąd w postępowaniu dostrzega w nieszczęsnych skutkach, gdy fale zaczynają zalewać go od drugiej strony. Szybka analiza w głowie nakazuje mu się uspokoić, całe szczęście dla niego zdąża zaciągnąć powietrze, ale za to serce wcale nie chce słuchać. Szybko i mocno bijące, zagłusza wszelkie myśli. Dopiero gdy znajduje się pod powierzchnią wody, odpuszcza. Przestaje się szarpać, czekając aż oddziaływanie prądu ulży. Po szybkiej kalkulacji sytuacji, gdy wir jest nieco mniejszy, decyduje się płynąć w prawą stronę, równolegle do brzegu. Szczęśliwie wychodzi spod bezlitosnego nurtu. Nie zastanawia się nad dalszym manewrem. Rozsądek nakazuje mu powrót do brzegu, póki ma okazję. Tak szybko jeszcze nigdy nie dopływał do brzegu.
Nie wie, czy Adam dostrzegł jego szarpaninę w wodzie i czy byłby w stanie mu pomóc w razie niebezpieczeństwa, sam jednak z dumy zachowuje strach dla siebie, gotowy w razie pytań przyspieszony oddech tłumaczyć szybkim kraulem. Mija go, stojącego po pas w wodzie, ledwie na niego spojrzawszy.
— Wracamy — odpowiada zdawkowo, co powinien zrobić już dawno.
Nie czuje zimna, mimo że chłodna woda i nocny wiatr to nie najlepszy sojusznik. Gorący od emocji dociera do lądu. Dopiero gdy stopy lądują na suchym piasku, wypuszcza z ulgą powietrze. Po tak żywo zakończonej kąpieli zdecydowanie otrzeźwiał. Co więcej, cały ten wypad na plażę wydaje mu się wyjątkowo głupi. Stąd stosunkowo prężne zakładanie porzuconych wcześniej ubrań i gotowość do opuszczenia miejsca już teraz, natychmiast.
UsuńTymczasem bokserki to jedyna część garderoby, która go nie irytuje. Nasunięte na ciało trzymają się dobrze, materiał koszuli jest już ciut bardziej problematyczny – przylega ściśle do klatki piersiowej, doprowadzając do stanu niewygody. Spodnie są jeszcze gorsze, ku złośliwości rzeczy martwych wcale nie chcą wejść na wilgotne od wody uda.