7 czerwca 2017

[KP] J'ai tant voulu la guerre de corps qui se faisaient la paix

Josephine Croisseux
24 XI 1790, Montmirail —— córka wydziedziczonej szlachcianki i aptekarza —— najmłodsza z czwórki rodzeństwa

Nie zaznała pokoju przez całe swoje życie — urodziła się w czasach rewolucji francuskiej, widziała dziesiątki spadających głów i grabieży, ludzi, którzy wykrzykiwali hasła o wolności i podpalali domy, a potem gwałcili siłą wyciągane z nich kobiety. Była mała i nie rozumiała tego, co się dookoła dzieje, a kiedy pytała o to ojca, słyszała tylko, że zrozumie, gdy dorośnie. A kiedy dorosła, dalej nie rozumiała. Wiedziała tylko tyle, że piękna idea zebrała krwawe plony i że musi dziękować Bogu za to, że jej rodzina ocalała.
Potem przyszedł okres wojen z koalicjami. Potężny Napoleon Bonaparte wydawał rozporządzenia, a ludzie szli i ginęli — w tym jej najstarszy brat. Czasem do ich domu przychodzili pokiereszowani żołnierze, których ranami zajmował się jej ojciec. Nakładał rozmaite maści, podawał nalewki, parzył herbaty i kładł ręce na ramionach zrozpaczonych żon oraz matek. Nigdy jednak nic nie mówił — tym zajmowała się matka. Pięknymi słowami podnosiła rodziny na duchu i chociaż inni tego nie zauważali, Josephine widziała, jak często kłamała.
Mieszka wraz z rodzicami na obrzeżach Montmirail, a ich dom graniczy z lasem, do którego Josephine często idzie z wiklinowym koszykiem i zbiera zioła. Kiedy pogrąża się w zieleni, wsłuchuje w śpiew ptaków i przysiada na omszałym głazie, czuje się niezwykle spokojnie. Na chwilę zapomina nawet o gorejącym w niej gniewie, który pojawia się na nawet najmniejszą wzmiankę wojny.
na zdjęciu przepiękna Keira Knightley
w tytule Lara Fabian - Je t'aime

7 komentarzy:

  1. James czuł, że ta bitwa nie mogła pójść dobrze już w chwili, w której usłyszał o zbliżających się napoleońskich wojskach. Wiedział, że musi pomóc Rosjanom, ale przecież wiedział, że to nie była dobra pozycja na natarcie. Wszyscy troje doskonale o tym wiedzieli, ale ten przeklęty Rosjanin musiał chcieć postawić na swoim. Do teraz mężczyzna wyrzucał sobie, że nie dyskutował bardziej. Ale przecież mimo wszystko był młody. Może zdolny, może zasłużony, ale prawie dwa razy młodszy od każdego z pozostałych dowódców. Zresztą, nie on jeden próbował dyskutować z rosyjskim generałem. Czemu, do licha, oni mu ustąpili?!
    Bitwa była przesądzona właściwie od wczesnego popołudnia, ale walki trwały aż do zmroku. Widział, jak jego wojska upadają, a on nijak nie mógł temu zaradzić – patrzył, jak jego ludzie ginęli, i był wściekły na wszystkich naraz – na rosyjskiego generała, na siebie, na wszystkich Francuzów, na Bonapartego – ale tak, na Bonapartego w niewątpliwej szczególności. Pierdoleni Francuzi. Który z tych wariatów wierzy, że Napoleonowi naprawdę chodzi o coś więcej niż tylko jego manię wielkości?
    Sam jednak walczył zajadle ze swojego karego wierzchowca – tak długo przynajmniej, jak trafiający idealnie w jego pierś pocisk nie wyrzucił go z siodła, a on nie wpadł w okoliczny rów. Zasyczał z bólem, ale chciał się już na powrót podnieść, kiedy zobaczył nad sobą Francuza – pewnie z dziesięć lat młodszego od niego, właściwie jeszcze chłopaka, który trzymał broń w nieco niepewnych dłoniach. Wydawał się mieć uchylone usta, ale James nie słyszał niczego, co mogłoby się z nich wydobyć – co niewątpliwie miało też związek z bitewną zawieruchą. Dzieciak patrzył mężczyźnie w oczy przez sekundę, może dwie, ale Jamesowi zdawało się, że trwa to raczej długie minuty. W końcu chłopak wycelował jednak i wypalił – z zamiarem pewnie trafienia w sam środek piersi i tym samym wymierzenia śmiertelnego strzału.
    Mężczyznę przeszył nagle oślepiający ból i z odruchu przyłożył dłoń do boku, od razu czując, że jego dłoń pokrywa się krwią. Charknął i odchrząknął – krwią. Dopiero teraz poczuł też kłujący ból w piersi i poczuł, jak powoli dociera do niego każde obrażenie z bitwy, jak przytwierdza go do ziemi i unieruchamia go. Przygryzł wargę, czując jak z boku wypływa mu krew razem z determinacją. Wiedział, że ta bitwa jest przegrana, a i tak się jej podjął. Teraz niespecjalnie było pole do odwrotu. Mógł tu zginąć. Przynajmniej zginie przy swoich ludziach, w bitwie z niesamowicie niebezpiecznym wrogiem. Nie mógł pozwolić Bonapartemu na realizację wszystkich tych imperialistycznych planów – jako Anglik nie godził się na to. Popełnili błąd, ale każdy Anglik mógł poświadczyć, że był to błąd nie przez niego zawiniony. I jeśli miał zginąć, to śmierć w tej właśnie wojnie wydawała mu się jedną z lepszych. To będzie śmierć, o której jego synowie będą mogli mówić z dumą.
    Przymrużył oczy, a dźwięki bitwy powoli zaczęły się oddalać, odsuwać stopniowo od jego świadomości.
    Poddał się.
    Poddał się?
    Nie. Nie, nie, nie. Nie mógł się poddać. Usilnie starał się zachować przytomność – wiedział, że w tym stanie nie powalczy; co najwyżej stanie się jeńcem wroga, a rów, w którym znalazł się przypadkiem, stanowił wcale niezłą kryjówkę. Wiedział przecież, że tej bitwy nie da się wygrać. Musiał tam tylko wytrwać aż do chwili, w której bitwa się skończy, licząc, że nikt go nie znajdzie.
    Oderwał kawałek swojego i tak poniszczonego munduru i przyłożył go do krwawiącej rany z boku. Wokół wszędzie brzmiały wrzaski, huki armat, wystrzały, ale zdawały się być dziwnym tłem do bezczasowej sytuacji. Krew upływała z niego powoli, a teraz, po prowizorycznym zatamowaniu krwawienia – nawet wolniej. Musiał tylko przeżyć. Tylko. Aż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myśli wirowały mu po głowie bez składu, mroczki przed oczami nasilały się z każdą mijającą minutą. Bitwa trwała jeszcze kolejne godziny – a może Jamesowi tylko się tak zdawało? Nie czuł upływającego czasu; czuł za to wszechobecny ból i determinację, żeby jednak zostać przy życiu, móc wrócić do kraju i powiedzieć, że wyszedł z tego cało, ba, nie trafił w ręce wroga. Ale najpierw musiał trafić do sojuszników.
      Bitwa ucichała powoli. Strzały się rozrzedzały, huki stopniowo ustały w zupełności. Nieprzerwane było tylko rżenie koni, choć teraz może nieco spokojniejsze. Ale i to trwało. Zbieranie rannych Francuzów po bitwie, ujmowanie jeńców. Wszystko trwało, a po jakimś czasie wszystko cichło. W tej kwestii też tak było. Kiedy jedynym, co dało się słyszeć, było tylko nieustanne, poetyckie wręcz nieco krakanie wron, James spróbował się podźwignąć na łokciach.
      Wtedy też przypomniało mu się, jak przeżarte bólem jest jego ciało – i jak długo trwało w bezczynności. Przeszył go najbardziej nieprzyjemny dreszcz, a on upadł niemal natychmiast, zalewając się tylko kolejną falą bólu. Przygryzł jednak wargę i spróbował znów się podnieść – tym razem z lepszym skutkiem. Powoli, stopniowo dźwignął się najpierw na łokcie, potem, oparłszy się o zbocze, na kolana i wstał ostrożnie. Jego nogi zaprotestowały, ale on musiał gdzieś dotrzeć. Jego oddech parą osadzał się w powietrzu, a on wraz ze wszystkim innym poczuł też chłód. Szedł jednak, a każdy krok trwał swoją własną wieczność.
      Dotarł w końcu na skraj lasu i wszedł do niego raptem na głębokość kilkunastu metrów, poczuł, że musi odetchnąć. Tylko chwila odpoczynku, mówiło coś w jego głowie, a on wiedział, że musi ulec. Tylko chwila. Oparł się o drzewo i znów kaszlnął – znów krwią.
      Wtedy to usłyszał. Francuski.
      Znał język swojego wroga, oczywiście.
      Natychmiast spojrzał przed siebie, na ułamek sekundy odzyskując trzeźwość umysłu. Chciał nawet sięgnąć po broń – jakby zapomniawszy, że zgubił ją w rowie – ale zatrząsnął się. Właścicielka – kobieta, nie żołnierz, Boże – głosu podbiegła do niego i chwyciła go. Przez moment chciał się oprzeć. Ale nie miał przecież sił. Zupełnie. Pokiwał tylko głową na jej słowa. Zdawała się nie chcieć niczego złego.
      Mówiła po angielsku. Słowa docierały do niego jak przez mgłę, ale ten angielski poruszył go odrobinę. Mówiła z niesamowicie silnym akcentem. Ale rozumiał. Swoją mowę. Otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale wydobył z nich tylko dwa nierównomierne obłoczki pary. Spróbował ponownie, żeby wydusić z siebie słabe:
      – Doubt... it.
      Jego usta trzęsły się, a dłoń trzymająca kawałek munduru lepiła się od krwi. Zamierzał zaufać tej Francuzce?
      Z drugiej strony: czy miał jakiś wybór?

      Usuń
    2. [Wybacz, ja też nie zwykłam pisać takich esejów! :D Ale trochę się rozkręciłam. I długo nie pisałam.]

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Francuzka mówiła. Może głupoty, może z tym paskudnie gryzącym akcentem, ale mówiła. Głośno, wyraźnie, powoli. I na tym James zamierzał się skupić. Tak jak wcześniej na wyciszonych dźwiękach bitwy, tak teraz na tym dziewczęcym głosie, który z pewną fizyczną pomocą pozwalał mu stale przeć do przodu. Chciał – i musiał – wierzyć w to, że naprawdę nie miała złych zamiarów. I faktycznie stanowiła pewien bardzo konkretny punkt, który pozwalał mu na czymś jednak się skupić, więc w słuchanie go wlewał znaczną większość energii, jaka mu zostawała.
    Czuł, jak ulatują z niego siły, ale i wiedział, że teraz nie miał wyboru, musiał zdać się na Francuzkę. Zawroty głowy z każdą chwilą stawały się tak silne, że nabierał wrażenia, że silniejsze być nie mogą – tylko po to, żeby już po chwili przekonywać się, że jest zupełnie inaczej. Starał się nie odzywać, myśli się mu mieszały. Tak też nijak nie zwrócił uwagi na dom, do którego weszli – ani nawet na fakt, że weszli do jakiegoś domu. Gdyby chciał rejestrować wszystko, czego jego zmysły doświadczały, musiałby sobie przypomnieć o tym, że z takimi ranami nie powinien już chodzić. A tego bynajmniej nie potrzebował. Przeszli przez próg, a jego uderzyła wyższa temperatura, zmieszana z większą ilością francuszczyzny, tym razem doroślejszej i ogólnie oburzonej. Kolejne dźwięki. Je też był w stanie rozróżnić, choć nie chciał w żadnym wypadku słyszeć tego języka.
    „On jest Anglikiem.” Tyle usłyszał. Wyraźnie zabrzmiało to jak pewna obelga – i James byłby chętnie się obruszył czy z dumą przyznał, że owszem, generałem Zjednoczonego Królestwa, gotowym z werwą oddać życie za króla Jerzego. Ale teraz potrafił skupiać się tylko na głosach i niespiesznie wyłuskiwać z nich znaczenie. Na pewno zaś nie kłócić się, szczególnie w chwili, w której ów mężczyzna najwidoczniej faktycznie chciał mu pomóc. Oddech Jamesa stale się przerzedzał, coraz bardziej tracił na regularności. Dobry Boże, gdyby ona go nie znalazła.
    Poszedł do wskazanego mu pokoju i gdy położono go na wygodnym – i, jak usilnie starał się pamiętać, francuskim – łóżku, poczuł, że cała jego determinacja faktycznie nie poszła na marne. Że faktycznie ma szansę to przeżyć i, przy pewnej sporej dozie szczęścia, nie trafić do francuskiej niewoli. Ale jednocześnie poczuł też, że wreszcie może odpocząć. Teraz, w łożu, czując się wreszcie spokojnie, on nie zamierzał się temu nijak przeciwstawiać. Nie poddał się. Mógł już odetchnąć. Aptekarz chciał mu chyba nawet dać coś przeciwbólowego czy nasennego – wtedy jednak James już zupełnie nie był w stanie go słuchać. Zamknął oczy i tym razem nie zamierzał już silić się na przytomność.
    ***
    James obudził się później – ile później? – i zamrugał powoli. Świat docierał do niego powoli, każdym kolorem z oddzielna, potem dopiero przekształcając się w pokój, jeszcze zupełnie pozbawiony wspomnień. Łóżko – jego łóżko? – stanowiło przyjemną ostoję. Zamrugał raz jeszcze i zobaczył nad łóżkiem dziewczynę. Uchylił lekko usta i wraz z tym nagle wróciły do niego wszystkie wspomnienia. Jego spojrzenie wyostrzyło się natychmiast, a on niemal mechanicznie spróbował podźwignąć się na łokcie, tak jak zresztą wcześniej w rowie – i z tym samym efektem. Jego ciało przeszył tylko kłujący ból, a on nie wsparł się na długo.
    – Where am I? – spytał przytomnie, choć ze słyszalnym podenerwowaniem w głosie James, patrząc prosto na dziewczynę, którą chyba kojarzył, ale nawet tego nie był pewien. Wspomnienia po bitwie wydawały się być zalane mgłą. Ale wiedział jedno. Nie leżał w swoim łóżku; wręcz przeciwnie, był teraz gdzieś w środku Francji, zdany na łaskę tych Francuzów. Nie był pewien, czy znają angielski, ale wolał nie ryzykować – tym bardziej, że francuski mimo wszystko nieco mniej zdradzał jego pochodzenie. Co prawda nadal zostawał mundur, ale nie wiedział, gdzie jest i ile osób go już tu widziało. – Gdzie jestem? – spytał czysto, z wyuczonym przez lata nauki akcentem.

    OdpowiedzUsuń
  4. [Cześć, wybacz okropne opóźnienie – ostatnie półtora tygodnia strasznie mnie wyjechało i nie miałam siły pisać, ale już się ogarniam; w każdym razie jutro-pojutrze na pewno odpis będzie]

    OdpowiedzUsuń
  5. Patrzenie na Francuzkę niewiele dawało – choć James uparcie się w nią wpatrywał, mając nadzieję, że może zaraz znajdzie jakiś wyraźny fragment wspomnień, który najwidoczniej mu umykał. Ale jej głos – jej głos wręcz przeciwnie, szczególnie gdy z tym gryzącym akcentem mówił w jego języku, kojarzył się z dźwiękami armat, strzałami i wciąż świdrującą myśli mieszanką krzyków żołnierzy. „Montmirail”. To przypomniało jeszcze więcej. Przypominało miarowo, powoli, niechętnie o tym, jak sromotną klęskę ponieśli, ilu żołnierzy zginęło. I jak bardzo mała jest szansa na to, że James wyjdzie z tego wszystkiego cało i z uśmiechem na ustach wróci do swojej żony i chłopców. Albo że chociaż będzie w stanie do niej napisać, Boże. Przecież wszyscy będą myśleć, że on nie żyje. A co jeśli…
    Nie, nie mógł o tym teraz myśleć. Teraz miał przed sobą Francuzkę, w pewnym stopniu zapewne wariatkę, bo z jakiegoś powodu w ogóle go do siebie przyjęła. Nie mogła wiedzieć, kim on jest – skąd miałaby? Zresztą, wtedy on nie miałby nawet co liczyć na tak ciepłe traktowanie. A teraz leżał przecież nawet w wygodnym łóżku – francuskim bo francuskim, ale ciepłym i zaskakująco przyjaznym.
    Uchylił usta. Chciał jej odpowiedzieć i faktycznie w pierwszej chwili zamierzał użyć angielskiego, ale znów przypomniał sobie gdzie jest.
    – Nie, lepiej zostańmy przy francuskim… Nigdy nie wiemy, kto słucha – powiedział nieco ciszej, choć wcale nie dlatego, że tak zamierzał. Czuł się naprawdę, okropnie zmęczony. Przyjął lekko drżącą dłonią szklankę wody i wypił ją jednym haustem. Odkaszlnął, gdy zimna woda opłynęła jego gardło i zwilżyła suche, spierzchnięte wargi, przypominając mu, jak długo nie miał nic w ustach. Oblizał je jeszcze i dodał – Dziękuję. I... – zawahał się, ale na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech – nie ma nic szczególnie złego w pani akcencie. Anglikowi każdy będzie przeszkadzał, jeśli nie jest angielski właśnie.
    Pozwolił sobie na drobny żart. Zawdzięczał tej dziewczynie życie, choć absolutnie nie rozumiał dlaczego – toteż przecież nie mógł jej obarczać całą niechęcią, jaką darzył jej kraj, naród i obecnego cesarza. Tym bardziej, że ona przecież do Jamesa była wyraźnie życzliwie nastawiona. Ale jednak zastanawiał się, na jak dużo może sobie pozwolić – i czy przedstawienie się prawdziwym imieniem już samo w sobie nie będzie zbyt ryzykowne.
    Zastanowił się ułamek sekundy. Nie, to raczej podanie fałszywego imienia mogłoby być naprawdę niebezpieczne, szczególnie jeśli nie zareagowałby kiedyś w pierwszym odruchu na jego dźwięk.
    – Swoją drogą, nazywam się James – rzucił jeszcze, gotów w razie czego podać fałszywe nazwisko, gdyby tylko dziewczyna zamierzała go dopytać. W końcu akurat tego nie mógł podać zgodnie z prawdą. – I chyba jeszcze nie podziękowałem odpowiednio pani nie podziękowałem za uratowanie mnie. Doprawdy nie wiem, jak mógłbym się odwdzięczyć – powiedział całkiem szczerze. Wszystkiego się po tej bitwie spodziewał, ale nie tego, że uratuje go Francuz – ba, uratuje i potem zabierze do swojego domu. A tu proszę.

    OdpowiedzUsuń