18 lutego 2018

Just being young and stupid.

It's sunset in ghost town, hold your holy ghost now

 

muzyka 

 





Dino dell'Anno
krewny Orsinich, szlachcic

pół Włoch, pół Maltańczyk
kawaler maltański
komandor Florencji
Lupo dell'Italia
24 lata w 1476 roku



Stoi na skraju dachu niedokończonej katedry Santa Maria dell'Fiore. Lekki wiatr igra z połami białego płaszcza, księżyc pogodnie oświetla dachy uśpionej Firenze. Jest ciepła, pogodna noc.
Zeskakuje w dół. Leci przez chwilę, jak ptak, który zapomniał latać, po czym spada prosto w wóz pełen siana. Wychodzi z niego powoli, bardzo powoli, a następnie rusza ze spokojem szybkim krokiem przed siebie. Mija obojętnie kościoły, domy mieszczan, sklepy i kramy, banki, kryje się w cieniu, kieruje się do starej tawerny. Wsuwa dłoń do kieszeni płaszcza, chcąc sprawdzić, czy ma tam to, co udało mu się zdobyć. Na szczęście dokument jest bezpieczny. Tym lepiej.
Wreszcie dociera na miejsce. Rocca Priori tętni życiem, jak zawsze o tej porze. Mija pijących, rechoczących bełkotliwie ludzi, ignoruje mrugnięcie ładnej blondynki w kusząco rozpiętej sukni. Wchodzi po schodach. Naciska klamkę znajomych drzwi. Po chwili zamyka je za sobą i przechodzi do kolejnego pomieszczenia. Żółte świece dopalają się powoli w lichtarzu, biurko - jak zawsze - zawalone jest mnóstwem szpargałów. Trochę przykurzone meble witają go jak starzy przyjaciele. Mężczyzna w czarnym ubraniu, siedzący za biurkiem, podnosi głowę.
- Myślałem, że przyjdziesz wcześniej
- Mi dispiace, signore - odpowiada przyciszonym głosem przybysz, ściągając kaptur z głowy. Okazuje się, że to młody, jasnowłosy chłopak, blondyn o jasnych oczach, które płoną. - Mam złe wiadomości. Zginęli dwaj ważni członkowie zakonu, seneszal Nottano i Lucaverde. Musimy jak najszybciej wybrać wielkiego mistrza, zanim to się stanie.
Starzec słucha uważnie, marszcząc brwi. Czyli jego informator sprawdził się, jak zawsze. Kiwa głową.
- Co dokładnie przyniosłeś, Lupo?
- Przechwyciłem list do kogoś od Pazzich. Imię nadawcy zamazała krew, ale sama treść jest czytelna. Proszę - chłopak zwany Wilkiem kładzie dokument na blacie, po czym cofa się kilka kroków.
- Co z tą sprawą, którą powierzyłem ci rano?
- Posłałem za nim Spadę, signore. Goniec od niego powinien tu być do świtu. Morderca Orsiniego wciąż jest wśród nas. Wyruszę od razu, signore, jeśli to znajdą, to wiesz, co się stanie...
Jego rozmówca znów kiwa głową. Wygląda na zmęczonego, ale uśmiecha się lekko.
- Bene. Możesz odejść. Ave, fratello mio.
- Ave - odpowiada chłopak. W jego głosie pobrzmiewają nutki fanatyzmu, a w oczach płonie ten sam niebezpieczny ogień, który tak wiele razy widział uśmiechający się delikatnie starzec. Blondyn kłania się nisko swojemu mistrzowi, po czym wychodzi na zewnątrz.
Wciąż jest ciepło. Obojętne światło księżyca pada martwo na szyld z czerwoną różą i napis, który tak dobrze już zna.
Wykonał swoje zadanie, ale tylko w części. Najtrudniejsze wciąż jeszcze przed nim. Bracia na nim polegają, nie dostał przecież rangi komandora - czy też, jak wolą niemieccy członkowie Ordo Ioannis, komtura - za piękne oczy. To, że zmarły niedawno wielki mistrz darzył go zaufaniem, nie znaczy, że nie musi się wykazać. A jeśli teraz zawali sprawę i Sangreal, Święty Graal, którego tak wielu pożąda, zostanie przejęty przez szatańskie pomioty z Rzymu, nastąpi koniec - dla niego, dla zakonu, dla świata. Rozumie odpowiedzialność, jaka na nim ciąży i wie, co musi robić.
Wielki namiestnik, z którym rozmawiał, nie podjął od razu decyzji. Wybrał go, to fakt, ale dla wielu w zakonie brat Dino dell'Anno pozostał tym, czym był wcześniej - asasynem, skrytobójcą pracującym dla Maltańczyków przez krew swojej matki, Bianki de Lacrosse, którą wydała na świat właśnie ta wyspa. Miał i ma krew wielu wrogów na swoich rękach, w jego żyłach - prócz błękitu - płynie wolność. A kiedy schyla jasną, młodą głowę przed Jezusem na krzyżu, przesuwając w dłoni skromny, sandałowy różaniec, tak odmienny od tych, w których zazwyczaj migocą rubiny i szafiry, jest jak wilk, który dał się ujarzmić jedynie Bogu.


__________________________________________________________________________________
Toby Regbo,  Hollywood Undead "Renegade", wątek z Nicole (Flavia), theme to Devil May Cry 4 - We shall never surrender

5 komentarzy:

  1. Stoję na placu głównym i rozglądam się uważnie. Cień opływa mnie przyjemnie; mam wrażenie, że w nim właśnie czuję się jak w domu. Szczęśliwie, nie wskazuje to nadmiernie na moje nietypowe umiejętności – nie jestem w swym zamiłowaniu do mroku jedyna. Wypatruję Randagia, który miał tylko – i jednocześnie, oczywiście, aż – kupić dwie bułki. Na tyle jednak szybko, żeby nikt, komu monety ukradziono, tego nie zauważył. Od początku wiedziałam, że zdecydowanie zbyt wiele może się w tej kwestii nie udać, ale niewiele miałam wyboru. Ostatnimi czasy okolicę obiegła kolejna plotka, a niektórzy sprzedawcy przestali w ogóle oferować mi swoje produkty, a rozeźlone spojrzenia, które zdarzało mi się im posyłać, tylko pogarszały sytuację. Tym bardziej, że ja zwracałam znacznie więcej uwagi niż ta znajda. Jednak Randagio, jak miał to w swym starym zwyczaju, musiał zaafiszować swoją zręczność i wpakować się w problemy zaraz przed zmierzchem. Pokazać komuś, Bóg jeden wie, komu, co potrafi zdziałać, jeśli ma odpowiednią okazję. Kupiwszy więc dwie bułki, jedną z nich łapie w zęby i z uśmiechem, który od razu poznałam, chwyta jedno jabłko ze straganu. Zanim jednak sprzedawca zdąża podnieść alarm, on jest już w połowie drogi do zaułka, w którym wypatruję, a raczej wypatrywałam, nieodpowiednich osób.
    Śle mi zachwycony uśmiech, a ja usuwam się z jego drogi, idąc kolejną odnogą tego zaułka w stronę naszej małej piwniczki, która od ostatnich paru lat stanowi mi dom, opokę i swoiste więzienie. Symboliczne, oczywiście, tym bardziej, że jestem tam po fakcie raczej goszczona, ale nie potrafię jej tak nie traktować. Randagio dogania mnie szybko i rzuca mi jabłko, które ledwo łapię. Dopiero wtedy on wyjmuje bułkę z ust i podaje mi drugą.
    – Smacznego! – woła, zatrzymując się dokładnie przed maleńkim włazem, już podgniłym i zdecydowanie niestanowiącym żadnej, najlichszej nawet ochrony. Otwiera go na oścież i wskazuje mi wejście. Wsuwam się tam, nie zważając na moją i tak wybitnie wyniszczoną i wybrudzoną wszelkim brudem, który można we Włoszech znaleźć sukienkę. Jedyne, czego pilnuję jak oka w głowie, to te cholerne jabłko.
    On wskakuje zaraz za mną, lądując niemalże na mnie i od razu ląduje na urządzonych w kącie skrawkach siana, które imitowały raczej jakieś posłanie niż rzeczywiście się na nie nadawały. Z zadowoleniem zagryza bułkę, a ja zastanawiam się, czemu w ogóle tu jesteśmy – czemu ktoś równie bardzo nie zważa na plotki i przesądy. Nieraz wypytywałam go o to, jednak on zawsze odpowiadał, że i tak wyląduje w piekle za wszystko, co zrobił – i co jeszcze zrobi. Brzmi to w pewien dziwny sposób heroicznie, ale jednak coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Nieustannie zastanawiam się, czy to pełna wersja tej historii. Ja tymczasem posilam się swoim słodkim jabłkiem, ciesząc się w sercu, że Randagio nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu.
    Dopiero gdy zjadamy w ciszy nasze nowe nabytki, patrzę na bułkę, która mi została. Przypominam sobie o krukach, które zawsze zlatują się w alejce niedaleko kościoła. Zawsze zdaje się ich tam mnogość, zawsze jakby czekały, aż ktoś przyjdzie, żeby spędzić z nimi chwilę w tym nieświętym miejscu, które zdaje się od rzeczonej świątyni swoiście ukrywać. Pasowaliśmy do siebie, ja, te kruki i przeklęta alejka. I chyba wszyscy o tym wiedzieliśmy.
    – Zaraz wrócę – mówię tylko, wstając i ocierając kurz ze swoich ubrań, a Randagio zerka na mnie ze zrozumieniem.
    – Santa Lucia?
    Kiwam głową, a on uśmiecha się nieco szerzej.
    – Pozdrów je ode mnie. I nie zapomnij zjeść chociaż części tej bułki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja znów kiwam głową i wyłażę stamtąd, upewniając się, że nie zostało już nic z poprzedniego pościgu za złodziejem jabłka. Kieruję się w stronę alejki, faktycznie jedząc świeżą, pyszną, bo jadalną, bułkę. Ledwo tam wchodzę, pierwszy kruk podlatuje do mnie i podąża za mną aż nie usiądę. Mija ledwie parę minut, a ptaki zlatują się w niemożebnym tempie. Kiedyś nawet chciałam wierzyć, że to dzięki jedzeniu, które im przynoszę. Z bułki, którą im przyniosłam, został tylko mały skrawek, który natychmiast im rzucam, a one atakują go zażarcie. Gdy tak walczą o kawałek pieczywa, ja zerkam przed siebie. Akurat w czas, żeby dostrzec bogato odzianego, uzbrojonego mężczyznę. Ledwo na mnie patrzy, przeciera oczy, a już chwilę później wrzeszczy.
      Cholera.
      Rodzi to we mnie pewne obawy, co z kolei diabelnie mi się nie podoba. Nie powinnam czuć strachu, nie w tej chwili. Odkąd pamiętam, doskonale wiedziałam przecież, że kiedyś ktoś z Kościoła znajdzie mnie i pozbędzie się w ten czy inny sposób. W rzeczywistości jednak teraz uświadamiam sobie, że lękam się głównie piekła. Tego, że miejsce, które chciałam wypierać całe swoje życie, może jednak istnieć – i jest mi z najoczywistszych przyczyn pisane.
      Cieszy mnie towarzystwo kruków, bo bez nich mogłoby mi być znacznie trudniej. Gdy więc szlachcic kieruje do mnie trzecie już pytanie, ja z powrotem trafiam wzrokiem w ich czarne pióra, znajdując tam ukojenie. Napełniają mnie spokojem, spowalniają oddech. Pozwalają mi nie tylko wykrzesać z siebie głos; nadają dźwiękowi wydobywającemu się z moich ust powagi i obojętności.
      – Spokojnie, mój panie – mówię, a jeden z kruków siada mi na ramieniu. Jego pazury wpijają się w moją skórę, zapewne zostawiając na niej zauważalną skazę. Ja jednak zerkam w jego czarne ślepia i kontynuuję – Te kruki mają więcej ogłady niż ty.
      Normalnie nigdy bym tego nie powiedziała. Doskonale o tym wiem. W tej chwili jednak zdaje mi się to zupełnie zwyczajne. Przynajmniej w chwili śmierci mogę być dumna. Rzeczywiście, ma to pewną zaletę. Po raz pierwszy całkowicie ignoruję myśl, że znów będą szeptać. Że po mieście poniesie się kolejna plotka, która znów zwróci na mnie uwagę niewłaściwych osób.
      – Nazywam się Flavia – przedstawiam się, a kruk na moim ramieniu kracze wdzięcznie i rozpościera skrzydła. Stoi tak przez krótką chwilę, po czym wzlatuje ku chmarze pozostałych ptaków i usadawia się na powrót pośród nich. – Czemu zawdzięczam zainteresowanie moją osobą?
      Uśmiecham się delikatnie, nie ruszając się z miejsca. Zastanawia mnie, czy uda mi się go sprowokować. Po prawdzie, liczę na to niezmiernie.

      Usuń
  2. Złość, jaką wywołują moje słowa, przynosi mi mnóstwo satysfakcji. W moim spojrzeniu pojawia się nieco wyższości, trochę tylko przytłumionej przez nagle odzyskany spokój szlachcica. Patrzę mu prosto w oczy, zdecydowanie zbyt śmiało. Przez myśl przechodzi mi, jak bardzo skarciłby mnie Randagio w tej sytuacji, oczekiwałby pokory i wyniesienia się jak najszybciej, ale coś dziwnego kieruje teraz moimi działaniami. Coś zdecydowanie dla mnie niepojętego, ale niezmiernie przyjemnego.
    Kruki zdają się kotłować coraz bliżej, a zlatuje się ich coraz więcej, ale teraz już na mnie nie siadają. Są za to wszędzie wokół, dodając mi pewności siebie.
    – Nie widzisz, panie – akcentuję to słowo z odrobiną rozbawienia; co mnie obchodzą jego tytuły? – jak przylatują? Same zdają się lgnąć, niby ćmy do płomienia. Po cóż mi kłamać? – pytam retorycznie, śmiejąc się cicho. Czuję, jak powietrze wokół ochładza się, i tylko znamię na moim ramieniu ogrzewa mnie delikatnie, żarząc się zapewne nieśmiało. Zastanawia mnie, czy tym razem jest to forma raczej ostrzeżenia, czy znów moce wewnątrz mnie zadziałały bez mojej wiedzy. Mogło to być przecież ich właśnie działanie. Czego by nie mówić, nadal czuję się doskonale swobodnie, otoczona ptakami, w cieniu kościoła, a jednak z dala od niego.
    Nie odzywam się chwilę, patrząc na zachodzące słońce. Wkrótce miało zmierzchać. Czas naszego panowania. Kimkolwiek jest mój kompan tym razem. Normalnie powiedziałabym, że chodzi o Randagia, ale daleko mi do pewności. A jednak czuję, że mrok da mi więcej pewności. Nie wracam wzrokiem do szlachcica, gdy zaczynam mówić:
    – Owszem, byłam. – Znów śmieję cicho, krótko. Ciekawi mnie cel jego pytania. Kradłam, ale nie sądzę, żeby to go tak frasowało. – Kobieta z gminu musi coś wszakże jeść, czy nie? I po pożywienie pójść musi sama. Dlaczego pytasz, panie? Czyżby coś się stało?
    Dopiero wtedy wracam spojrzeniem do kruków, zerkając bez obawy na jego szablę. Dziwi mnie niezmiernie, że nie czuję w tej chwili strachu, ale jest to zdziwienie przyjemne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie jestem w stanie uciec. Gdy szlachcic chwyta mnie, dotyka mnie krótka chęć wyrwania się, niezmiernie kusząca, szczególnie w tej sytuacji. Ale nie potrafię walczyć. Jest tylko jeden sposób, w jaki mogłabym się mu wywinąć – choć niekoniecznie pewny, i raczej definitywny. A ja, mimo całej dziwnej siły i pewności, jaką teraz czuję, raczej nie chcę rwać się na aż tak drastyczne środki. Gdy coś faktycznie zacznie mi zagrażać, wtedy może zrobię coś, czego potem głęboko pożałuję. Ale teraz mam jeszcze choć trochę tej samoświadomości.
    Dlatego nie opieram się nawet, a posłusznie podążam za nim, zainteresowana swoiście morderstwem. Już teraz wiem, że jeśli takiej natury pomocy potrzebuję, to nie będę mu nijak użyteczna, ale nie zdaje się pytać, toteż nic na ten temat nie mówię. Gdy po drodze wpada na nas młody chłopak, pewnie w moim wieku czy niewiele młodszy, który zdaje się wybitnie zaaferowany, i to jeszcze zanim zwraca ku mnie spojrzenie. Jednak dopiero kiedy jego wzrok sięga za mnie, ja sama odwracam się i zauważam, że ptaki nadal za mną podążają. Jest ich znacznie mniej, ale i to jest fenomenem na niepokojącą skalę. Zawsze zaś, gdy opuszczałam zaułek, one zostawały tam, jak w swojej domniemanej klatce. Teraz faktycznie, nadal podążało za nami parę kruków.
    Gdy chłopak nazywa mnie „czymś”, wracam do niego wzrokiem. Uśmiecham się prowokująco, ale nie odzywam ani słowem. Nie wydaje się groźny, a szlachcic z niezrozumiałego dla mnie powodu – jeszcze niezrozumiałego, niewątpliwie – potrzebuje mnie żywej. Mogę się więc równie dobrze odrobinę zabawić.
    W Rocca Priori rozglądam się, mając nadzieję nie ujrzeć nigdzie znajomej twarzy. Randagio nie musiał wiedzieć, w jak dużych kłopotach jestem, nic nie musiało mu odbierać tej nadziei, którą na pewno stale żywił. Nie widzę jednak ani jego, ani żadnego jego znajomka, mniej czy bardziej mu przychylnego, więc wchodzę tylko po schodach z wyraźną ulgą. Szlachcic kłania się, a ja dygam, nieco rozbawiona. Jest w tym geście odrobina kpiny, choć nic nazbyt ostentacyjnego.
    Większość kruków opuściła nas już w tłumie, ale nagle widzę, jak w jednej z okiennic pojawia się ostatni już chyba ptak.
    – Mam nadzieję, że to nie ja jestem owym drgnieniem, bo wtedy żal by mi było waszych poszukiwań – mówię, nie patrząc na nikogo konkretnie, ignorując jakiekolwiek zasady etykiety czy zdrowego rozsądku.

    OdpowiedzUsuń
  4. Spodziewałam się jakiejś kary po swoich słowach, przez co cios nie jest ani odrobinę zaskakujący – ale to nie powoduje, że jest jakkolwiek mniej bolesny. Uginam się pod masywną dłonią i w tej samej chwili czuję przenikający mnie całą ból. Powstrzymuję się od przeklęcia, choć nagle coś dotyka mojej – mam nadzieję, że mojej – dumy. Zaczyna się we mnie tlić chęć odpłacenia się w ten czy inny sposób, tlić w sposób bardzo dosłowny. Czuję, jak na moim ramieniu zaczyna tańczyć ciepło znamienia, znacznie silniej, niż wcześniej. Niewiele zresztą jestem w stanie sobie przypomnieć sytuacji, w których doskwierałoby mi tak mocno; jakby tego było mało, większość z tych sytuacji kończyła się źle.
    To właśnie to narastające ciepło z reguły zwiastowało te dziwne utraty kontroli.
    Mimo śmiałą strugą lecącej krwi z nosa, z moich ust nie znika krzywy uśmieszek nawet gdy osobnik nazwany bratem Gerardem warczy na mnie. Tłumię jednak dumę na tyle, żeby przyjąć chusteczkę i przyłożyć ją do rany. Ta oblewa się moją krwią w ciągu ułamka sekundy. Nagle kolejny z mężczyzn zwraca się do mnie, ale tym razem spokojnie, subtelnie. Wiem, że chce mną manipulować, w końcu ma ku temu każdy powód, ale i tak osadzam się w łagodności jego tonu, starając się przekonać głos z tyłu głowy, że nie potrzebuję interwencji niezrozumiałych sił. Że ona mogłaby tylko wszystko pogorszyć.
    Mimo to, mam wrażenie, że starzec szybko mógłby przestać być taki miły. Już Dino coś podejrzewa, nie puści mnie przecież wolno. Czuję więc, że cała ta uprzejmość zniknie, gdy powiem to, czego potrzebują, i znajdzie się dla mnie miejsce w lochu. Z drugiej strony, naprawdę nie interesuje mnie polityka i powody tego morderstwa, równie więc dobrze mogę im powiedzieć, co widziałam. Nie wspominać z czystej zawiści byłoby mimo wszystko nadmiernym i całkowicie zbędnym ryzykiem. W końcu istniała pewna, może nawet najlichsza, szansa, że rzeczywiście puszczą mnie wolno.
    Siadam więc potulnie, a ciepło na moim ramieniu rzeczywiście przygasa w zauważalnym stopniu. Krzywy uśmiech ustępuje miejsca wyrazowi zastanowienia.
    – Nie przykładam wielkiej uwagi do nieistotnych szczegółów – mówię powoli, zastanawiając się, choć raczej nad tym, co widziałam, niż nad tym, co mówię. Nie kłamię. Niewiele pamiętam o tym, co mnie nie dotyczy, tak samo jak rzadko zauważam nietypowości. Ale to w pewien sposób mnie dotyczyło. – Aczkolwiek tamtej nocy przy placu latały kruki. Więcej, niż zwykle…
    Znów się zamyśliłam, ale finalnie tylko wzdycham głęboko.
    – Dużo więcej – dodaję, patrząc w końcu w sufit. – Nikt, kto szczególnie zwracałby uwagę się tam nie kręcił, chyba że robił to bardzo nienachalnie – dodaję. Spędziłam na tym placu chwilę, bo skądś musieliśmy wziąć pieniądze, ale nikt nie rzucił mi się w oczy.

    OdpowiedzUsuń