Usiadła na podłodze, zaciskając palce na kubku wypełnionym gorącą czekoladą. Przymknęła powieki wdychając przyjemny zapach napoju. Upijając jego łyk, spojrzała na obraz oparty o sztalugę stojąca przed nią. Uniosła delikatnie kącik ust, przechylając głowę na lewą stronę, aby lepiej przyjrzeć się szczegółom. Było dobrze, ale zawsze mogło być lepiej. Kobieta na płótnie radośnie spoglądała na nią, ale brakowało jej pewnej tajemniczości w oczach. Zdecydowanie musiała to poprawić. Jednak najpierw musiała zająć się dokończeniem setnego rysunku przedstawiającego słodkiego misia umazanego słodkim miodem. W końcu obiecała to swojej imienniczce, Marii z oddziału onkologicznego, w którym bywała w każdy poniedziałek, środę i sobotę. Nie mogła jej zawieść. Klientka mogła poczekać dzień dłużej, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby ta urocza dziewczynka była smutna z powodu nie dotrzymania obietnicy. Nie przepadała za używaniem kredek. Zdecydowanie lepiej pracowało jej się z ołówkiem, który pozwalał na więcej, chociaż pozory mogły wskazywać na coś innego. Kwestia gustu, jak w każdym temacie. Dzieci jednak wolały widzieć kolory, a najlepiej te jak najbardziej żywe. I właśnie ich oczekiwania sprawiły, że polubiła się z różnymi barwami. Może nie było to uczucie najwyższych lotów, ale wystarczające aby nie rezygnować z tego, co robiła. Spakowała do torebki teczkę z trzynastoma kartkami, które miała wręczyć tego dnia pacjentom. Miała nadzieję, że uda jej się wręczyć każdy do rąk własnych. Miała świadomość, że dla wielu pacjentów każdy dzień to dar od losu, a los lubił płatać figle. Nie zawsze w ten pozytywny sposób. Przez cztery lata zdążyła do tego przywyknąć, chociaż za każdym razem bolało to w ten sam sposób. Była emocjonalną osobą, ale niewiele rzeczy działo na nią tak mocno, albo chociaż porównywalnie. Bycie wolontariuszką było dla niej swego rodzaju misją, którą czuła, że musi spełnić. Nie miała rodziców, bliskich, wiedziała jak ciężko jest być samemu na tym okrutnym świecie. Chociaż większość małych pacjentów jednak miała rodziny, to choroba była dla nich powodem do odcięcia się od innych. Zamykali się w sobie, spodziewając się najgorszego. Chciała wprowadzić do ich życia odrobinę koloru, uśmiechu i kreatywności, która miała zajmować ich czas, aby nie myśleli o tym co może się stać. Uśmiechy i podziękowania dzieciaków były dla niej wystarczającym podziękowaniem. Zazwyczaj ograniczała się do oddziałów dziecięcych. Na dorosłych jej artystyczne zapędy raczej nie działały. To już była inna specyfika działań wobec nich. Był jednak jeden wyjątek od tej reguły, który wyniknął jak to zwykle bywa, z przypadku. Pielęgniarki postanowiły zaangażować dzieciaki do twórczego wylewania swoich emocji na papier za pomocą rysunków dla pacjenta intensywnej terapii. Maria poproszona o pomoc, jak zawsze nie odmówiła. W ten sposób wraz z grupą młodzieży miała zadbać o udekorowanie sali pewnego mężczyzny w śpiączce. Było to wyjątkowe zadanie ze względu na to, że nikt poszkodowane nie odwiedzał, nie licząc paru krótkich wizyt tuż po wypadku. Pacjenci w ten sposób poczuli, że tym razem to oni chcą pokolorować czyjąś szarą rzeczywistość. Maria nie była wścibską osobą, ale z ciekawości potowarzyszyła przy zawieszaniu rysunków. Nie spodziewała się, że to w pewien sposób odmieni jej życie. Od tamtej pory w każdy poniedziałek, w środę i w sobotę po wizycie na oddziale onkologicznym, zjawiała się w sali nieznajomego. Spędzała tam godziny, co nie było w jej stylu.
Kiedyś powiedziałaby, że to strata czasu. Przecież w tym samym momencie mogła malować kolejny obraz. Ona jednak wolała te minuty poświęcić na monologi do leżącego na łóżku mężczyzny. Opowiadała mu o głupotach, swoich rozterkach i problemach. O wszystkim o czym nie rozmawiała z innymi ludźmi. Pomijając wolontariat, była zdecydowanie typem samotniczki, taka zosia-samosia. Ludzie najprościej mówiąc irytowali ją. Najczęściej nie rozumieli jej, żartowali z niej, nie raz kpili z jej dziwnych zachowań. Rozmowa z kimś kto nie odpowiadał, nie zadawał pytań i słuchał - przynajmniej teoretycznie - była całkiem dobrym wyjściem.
Nucąc tylko sobie znaną melodie, rozkładała na podłodze kolejne strony gazet, które kupowała tylko w tym celu. Nie była osobą, która lubiła po sobie sprzątać, więc w pracowni był to całkiem sprytny sposób na uniknięcie plam na drewnianej podłodze. W trakcie pracy nad obrazem często ponosiły ja nerwy, więc wolała uniknąć sytuacji, po której musiałaby szorować ślady farb. Wystarczyło, że ściany były pokryte przeróżnymi wzorami i przypadkowymi dziełami stworzonym przez rzucenie pojemniczkiem z kolorem. To była jej świątynia do której nikt nie miał wstępu, więc mogła robić co jej się żywienie podobało. Spodziewała się jednak, że gdyby chciała sprzedać mieszkanie, nie każdego mogłoby zachęcić jej artystyczne dzieło. Tak czy siak, nie zamierzała zmieniać swoich kątów, więc nie musiała się o to martwić. W swojej pracowni czuła się jak ryba w wodzie. Na co dzień wyglądała zazwyczaj elegancko, a tam pozwalała sobie na wszystko, na co akurat miała ochotę. Malowała w pełnym makijażu, w całkowicie naturalnym wydaniu, w maskach, okularach, sukienkach, dresach, a nawet nago jeśli tylko miała na to ochotę. Wena opanowała ją w każdym calu, dlatego robiła wszystko, aby wysłało się z niej jak najwięcej artystycznego tworu. Nie lubiła marnować swojego talentu i kreatywności, a wiedziała, że tych dwóch rzeczy jej nie brakowało. Nie była skromna. Lubiła chwalić się swoimi zdolnościami i czerpała z tego wyjątkową satysfakcję. Wiedziała, że została wyjątkowo obdarzona i rozwijała to jak tylko mogła. Wiadomo, „zwyczajna” praca przynosiłaby swego rodzaju stabilizację finansową w postaci stałej wypłaty, ale jej było dobrze, kiedy nie wszystko było oczywiste. Mogło brzmieć to głupio, ale myśl, że jednego dnia może żyć jak królowa, a drugiego może wylądować pod mostem, była jej napędem do dalszego rozwoju. Zresztą nie widziała się w roli panie sekretarki czy co gorsza kolejnego pionka w jakiejś fabryce. To co robiła było niepowtarzalne. Malowała wszystko co tylko przyszło jej do głowy. Nie było mowy o rutynie i tkwieniu w miejscu. Każde kolejne powtórzenie jednego elementu wiązało się z namalowaniem go w nieco inny sposób. Uwielbiała to. Czuła się spełniona, a przecież chodzi w życiu. Jedyną rutyną jakiej pozwoliła wkraść się do jej życia, były wizyty w szpitalu u nieznajomego. Nie wiedziała nawet kiedy stało się to dla niej tak ważne, ale nie wyobrażała sobie opuścić murów budynku bez zajścia do wiecznie opuszczonej sali. Łapała się na tym, że coraz częściej myślała o mężczyźnie, którego historia, imię i wszystko co z nim związane było dla niej obce. Malowała coraz więcej portretów mężczyzn, którzy dziwnym trafem byli bardzo podobni do tego, którego widywała trzy razy w tygodniu. Stał się jej małą obsesją. Każdy dzień odwiedzin wyglądał podobnie. Siedziała przy łóżku, czasami chodziła, najczęściej łapała go za rękę, ale lubiła też gładzić go po twarzy. Mówiła. Dużo mówiła. Opowiadała mu o pacjentach, których chwilę przed nim odwiedziła, o swojej pasji, o powodach gorszego humoru i... po prostu o wszystkim, co akurat miała w głowie. Śmiała się, a nawet płakała wspominając niezbyt szczęśliwe dzieciństwo lub śmierć dziecka, które zdążyła polubić w trakcie swojego wolontariatu. On słuchał. Nie miał innego wyjścia. Pewnie gdyby mógł, wyszedł by przy jej kolejnym wybuchu złości na niego, że jej nie odpowiada. Dzień ja co dzień. Zeszła po schodach na parter aby odwiedzić swojego milczącego znajomego. Wiedział o niej więcej niż każdy człowiek z jakim miała styczność, więc uznała, że miano nieznajomego już do niego nie pasuje. Już na korytarzu poczuła się inaczej niż zazwyczaj. Pielęgniarki uśmiechały się do niej, jakby chciały jej czegoś pogratulować. Nigdy z nimi nie rozmawiała. Nikt nawet nie pytał kim jest i dlaczego przychodzi do mężczyzny. Tym bardziej czuła się nieswojo. W końcu nie wytrzymały i niemalże wszystkie podbiegły do niej, przekrzykując się jedna przez drugą.
- Mamy dla Pani wspaniałą wiadomość... Pani narzeczony odzyskał przytomność. Patrzyła na nie zdziwiona, nie rozumiejąc o co im chodzi. Nie dały jej nawet dojść do słowa. Po prostu zaprowadziły ją do sali, w której bywała od paru ładnych tygodni. Kiedy stanęła przed mężczyzną, zamarła. Nie leżał już na łóżku bez ruchu. Siedział na jego brzegu i wpatrywał się właśnie w nią. Czuła się dziwnie, nieswojo po tym wszystkim. Rozchyliła wargi, ale żadne słowo nie zdołało się z nich wyrwać. Zerknęła tylko na kobiety, które pośpiesznie opuściły pomieszczenie. Zostali sami, we dwójkę. - Wszystko ci wyjaśnię – wyrzuciła z siebie, nie mając pojęcia co powinna zrobić w tej sytuacji.
Usiadła na podłodze, zaciskając palce na kubku wypełnionym gorącą czekoladą. Przymknęła powieki wdychając przyjemny zapach napoju. Upijając jego łyk, spojrzała na obraz oparty o sztalugę stojąca przed nią. Uniosła delikatnie kącik ust, przechylając głowę na lewą stronę, aby lepiej przyjrzeć się szczegółom. Było dobrze, ale zawsze mogło być lepiej. Kobieta na płótnie radośnie spoglądała na nią, ale brakowało jej pewnej tajemniczości w oczach. Zdecydowanie musiała to poprawić. Jednak najpierw musiała zająć się dokończeniem setnego rysunku przedstawiającego słodkiego misia umazanego słodkim miodem. W końcu obiecała to swojej imienniczce, Marii z oddziału onkologicznego, w którym bywała w każdy poniedziałek, środę i sobotę. Nie mogła jej zawieść. Klientka mogła poczekać dzień dłużej, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby ta urocza dziewczynka była smutna z powodu nie dotrzymania obietnicy.
OdpowiedzUsuńNie przepadała za używaniem kredek. Zdecydowanie lepiej pracowało jej się z ołówkiem, który pozwalał na więcej, chociaż pozory mogły wskazywać na coś innego. Kwestia gustu, jak w każdym temacie. Dzieci jednak wolały widzieć kolory, a najlepiej te jak najbardziej żywe. I właśnie ich oczekiwania sprawiły, że polubiła się z różnymi barwami. Może nie było to uczucie najwyższych lotów, ale wystarczające aby nie rezygnować z tego, co robiła.
Spakowała do torebki teczkę z trzynastoma kartkami, które miała wręczyć tego dnia pacjentom. Miała nadzieję, że uda jej się wręczyć każdy do rąk własnych. Miała świadomość, że dla wielu pacjentów każdy dzień to dar od losu, a los lubił płatać figle. Nie zawsze w ten pozytywny sposób. Przez cztery lata zdążyła do tego przywyknąć, chociaż za każdym razem bolało to w ten sam sposób. Była emocjonalną osobą, ale niewiele rzeczy działo na nią tak mocno, albo chociaż porównywalnie.
Bycie wolontariuszką było dla niej swego rodzaju misją, którą czuła, że musi spełnić. Nie miała rodziców, bliskich, wiedziała jak ciężko jest być samemu na tym okrutnym świecie. Chociaż większość małych pacjentów jednak miała rodziny, to choroba była dla nich powodem do odcięcia się od innych. Zamykali się w sobie, spodziewając się najgorszego. Chciała wprowadzić do ich życia odrobinę koloru, uśmiechu i kreatywności, która miała zajmować ich czas, aby nie myśleli o tym co może się stać. Uśmiechy i podziękowania dzieciaków były dla niej wystarczającym podziękowaniem.
Zazwyczaj ograniczała się do oddziałów dziecięcych. Na dorosłych jej artystyczne zapędy raczej nie działały. To już była inna specyfika działań wobec nich. Był jednak jeden wyjątek od tej reguły, który wyniknął jak to zwykle bywa, z przypadku. Pielęgniarki postanowiły zaangażować dzieciaki do twórczego wylewania swoich emocji na papier za pomocą rysunków dla pacjenta intensywnej terapii. Maria poproszona o pomoc, jak zawsze nie odmówiła. W ten sposób wraz z grupą młodzieży miała zadbać o udekorowanie sali pewnego mężczyzny w śpiączce. Było to wyjątkowe zadanie ze względu na to, że nikt poszkodowane nie odwiedzał, nie licząc paru krótkich wizyt tuż po wypadku. Pacjenci w ten sposób poczuli, że tym razem to oni chcą pokolorować czyjąś szarą rzeczywistość.
Maria nie była wścibską osobą, ale z ciekawości potowarzyszyła przy zawieszaniu rysunków. Nie spodziewała się, że to w pewien sposób odmieni jej życie. Od tamtej pory w każdy poniedziałek, w środę i w sobotę po wizycie na oddziale onkologicznym, zjawiała się w sali nieznajomego. Spędzała tam godziny, co nie było w jej stylu.
Kiedyś powiedziałaby, że to strata czasu. Przecież w tym samym momencie mogła malować kolejny obraz. Ona jednak wolała te minuty poświęcić na monologi do leżącego na łóżku mężczyzny. Opowiadała mu o głupotach, swoich rozterkach i problemach. O wszystkim o czym nie rozmawiała z innymi ludźmi. Pomijając wolontariat, była zdecydowanie typem samotniczki, taka zosia-samosia. Ludzie najprościej mówiąc irytowali ją. Najczęściej nie rozumieli jej, żartowali z niej, nie raz kpili z jej dziwnych zachowań. Rozmowa z kimś kto nie odpowiadał, nie zadawał pytań i słuchał - przynajmniej teoretycznie - była całkiem dobrym wyjściem.
UsuńNucąc tylko sobie znaną melodie, rozkładała na podłodze kolejne strony gazet, które kupowała tylko w tym celu. Nie była osobą, która lubiła po sobie sprzątać, więc w pracowni był to całkiem sprytny sposób na uniknięcie plam na drewnianej podłodze. W trakcie pracy nad obrazem często ponosiły ja nerwy, więc wolała uniknąć sytuacji, po której musiałaby szorować ślady farb. Wystarczyło, że ściany były pokryte przeróżnymi wzorami i przypadkowymi dziełami stworzonym przez rzucenie pojemniczkiem z kolorem. To była jej świątynia do której nikt nie miał wstępu, więc mogła robić co jej się żywienie podobało. Spodziewała się jednak, że gdyby chciała sprzedać mieszkanie, nie każdego mogłoby zachęcić jej artystyczne dzieło. Tak czy siak, nie zamierzała zmieniać swoich kątów, więc nie musiała się o to martwić.
OdpowiedzUsuńW swojej pracowni czuła się jak ryba w wodzie. Na co dzień wyglądała zazwyczaj elegancko, a tam pozwalała sobie na wszystko, na co akurat miała ochotę. Malowała w pełnym makijażu, w całkowicie naturalnym wydaniu, w maskach, okularach, sukienkach, dresach, a nawet nago jeśli tylko miała na to ochotę. Wena opanowała ją w każdym calu, dlatego robiła wszystko, aby wysłało się z niej jak najwięcej artystycznego tworu. Nie lubiła marnować swojego talentu i kreatywności, a wiedziała, że tych dwóch rzeczy jej nie brakowało. Nie była skromna. Lubiła chwalić się swoimi zdolnościami i czerpała z tego wyjątkową satysfakcję. Wiedziała, że została wyjątkowo obdarzona i rozwijała to jak tylko mogła. Wiadomo, „zwyczajna” praca przynosiłaby swego rodzaju stabilizację finansową w postaci stałej wypłaty, ale jej było dobrze, kiedy nie wszystko było oczywiste. Mogło brzmieć to głupio, ale myśl, że jednego dnia może żyć jak królowa, a drugiego może wylądować pod mostem, była jej napędem do dalszego rozwoju. Zresztą nie widziała się w roli panie sekretarki czy co gorsza kolejnego pionka w jakiejś fabryce. To co robiła było niepowtarzalne. Malowała wszystko co tylko przyszło jej do głowy. Nie było mowy o rutynie i tkwieniu w miejscu. Każde kolejne powtórzenie jednego elementu wiązało się z namalowaniem go w nieco inny sposób. Uwielbiała to. Czuła się spełniona, a przecież chodzi w życiu.
Jedyną rutyną jakiej pozwoliła wkraść się do jej życia, były wizyty w szpitalu u nieznajomego. Nie wiedziała nawet kiedy stało się to dla niej tak ważne, ale nie wyobrażała sobie opuścić murów budynku bez zajścia do wiecznie opuszczonej sali. Łapała się na tym, że coraz częściej myślała o mężczyźnie, którego historia, imię i wszystko co z nim związane było dla niej obce. Malowała coraz więcej portretów mężczyzn, którzy dziwnym trafem byli bardzo podobni do tego, którego widywała trzy razy w tygodniu. Stał się jej małą obsesją.
Każdy dzień odwiedzin wyglądał podobnie. Siedziała przy łóżku, czasami chodziła, najczęściej łapała go za rękę, ale lubiła też gładzić go po twarzy. Mówiła. Dużo mówiła. Opowiadała mu o pacjentach, których chwilę przed nim odwiedziła, o swojej pasji, o powodach gorszego humoru i... po prostu o wszystkim, co akurat miała w głowie. Śmiała się, a nawet płakała wspominając niezbyt szczęśliwe dzieciństwo lub śmierć dziecka, które zdążyła polubić w trakcie swojego wolontariatu. On słuchał. Nie miał innego wyjścia. Pewnie gdyby mógł, wyszedł by przy jej kolejnym wybuchu złości na niego, że jej nie odpowiada.
Dzień ja co dzień. Zeszła po schodach na parter aby odwiedzić swojego milczącego znajomego. Wiedział o niej więcej niż każdy człowiek z jakim miała styczność, więc uznała, że miano nieznajomego już do niego nie pasuje. Już na korytarzu poczuła się inaczej niż zazwyczaj. Pielęgniarki uśmiechały się do niej, jakby chciały jej czegoś pogratulować. Nigdy z nimi nie rozmawiała. Nikt nawet nie pytał kim jest i dlaczego przychodzi do mężczyzny. Tym bardziej czuła się nieswojo. W końcu nie wytrzymały i niemalże wszystkie podbiegły do niej, przekrzykując się jedna przez drugą.
- Mamy dla Pani wspaniałą wiadomość... Pani narzeczony odzyskał przytomność.
UsuńPatrzyła na nie zdziwiona, nie rozumiejąc o co im chodzi. Nie dały jej nawet dojść do słowa. Po prostu zaprowadziły ją do sali, w której bywała od paru ładnych tygodni. Kiedy stanęła przed mężczyzną, zamarła. Nie leżał już na łóżku bez ruchu. Siedział na jego brzegu i wpatrywał się właśnie w nią. Czuła się dziwnie, nieswojo po tym wszystkim. Rozchyliła wargi, ale żadne słowo nie zdołało się z nich wyrwać. Zerknęła tylko na kobiety, które pośpiesznie opuściły pomieszczenie. Zostali sami, we dwójkę.
- Wszystko ci wyjaśnię – wyrzuciła z siebie, nie mając pojęcia co powinna zrobić w tej sytuacji.