NAME: TOBIAS GUSTAV HIMMEL
Rangstufe: Gefreiter
Geburtsdatum: 17.09.1919
Geburtsort: Eisenach
Zaciskam
złożone dłonie tak, że aż bieleją mi knykcie. Kiedyś wieczorna modlitwa była
czasem wyciszenia i spokoju, ostatnimi chwilami przed nadciągnięciem
upragnionego snu. Ale to było dawno, za życia, które bezpowrotnie minęło. W
tamtym życiu byłem Tobiasem, synem piekarza, pogodnym chłopakiem o dłoniach ubrudzonych
mąką i węglem, którym zawzięcie szkicowałem kiedy chleb rumienił się w piecu. Teraz
jestem gefreiter Himmel, zęby częściej muszę zaciskać niż szczerzyć, a ręce mam ubrudzone czymś, czego nie jestem w stanie doczyścić pomimo gorliwego
szorowania.
Szepczę
słowa znanej mi modlitwy, wciąż łudząc się, że ktoś jej słucha.
Vater unser im Himmel
Zaciskam
powieki próbując przypomnieć sobie kolor nieba o świcie, jeszcze przed
otwarciem piekarni, ale widzę tylko ognistą łunę, gdy zrzucali (zrzucaliśmy) ładunki wybuchowe
na Sewastopol. Próbuję przypomnieć sobie te jesienne poranki, kiedy ojciec
uczył mnie wyrabiać ciasto na strudel, ale zamiast tego widzę jak uczy
Johanessa i Seldę (Joshuę i Sarę) znaku krzyża i słów pacierza. „Wasza matka miała na imię Henrika i była
moją kuzynką. Zginęła na tyfus” - wspólnie będą powtarzać tę wersję tak
wiele razy aż będzie wydawać się prawdą, a wymyślone imiona staną się bardziej
znajome niż ich własne.
Geheiligt werde dein Name
Widzę
bezgłośnie poruszające się wargi matki, kiedy poinformowałem ją o kopercie z
powołaniem. ”Boże! Boże!”, szeptała,
a ja wiedziałem, że Bóg jej nie słucha, zasłonił sobie uszy tak jak wtedy gdy
go wzywała ta umierająca w naszej zatęchłej piwnicy Żydówka, skręcając się z
bólu i błagając, byśmy uratowali jej dzieci.
dein Reich komme
Dein Wille geschehe
Wie im Himmel so auf Erden
Moja
siostra Adela po raz ostatni zaśpiewała z chórem na mszy 6 listopada 1938.
Kilka dni potem noc rozjaśniała blaskiem płonącej synagogi a akompaniowały temu
niekończące się odgłosy tłuczonego szkła. Z okna wychodzącego na ulicę
obserwowaliśmy razem naszych sąsiadów biegnących we wściekłym szale oraz ludzi
wywlekanych z mieszkań i błagających o litość. Pamiętam bladą twarz mojej
siostry i puste spojrzenie skierowane na Markusa, człowieka, którego miała
poślubić, gdy ten łomem wybijał szyby wystawowe i zanosił się śmiechem. Adele nie
zaśmiała się szczerze już nigdy, a mówiła tylko szeptem. Ona i Markus pobrali
się dwa miesiące potem, jej uśmiech na zdjęciach nie sięga oczu. W dniu mojego
ślubowania myślałem o Adeli, ślubującej miłość i wierność człowiekowi, który
okazał się być dla niej kimś zupełnie obcym i uświadomiłem sobie, że wcale nie
różnię się od niej. Przysięgałem być gotowym umrzeć za III Rzeszę. Wypowiadane
słowa paliły mi gardło, ale udało mi się wszystkich przekonać, że łzy w moich
oczach to łzy wzruszenia. Obiecałem być gotów walczyć za kraj, który wcale nie
przypominał już mojej ojczyzny.
Unser tägliches Brot gib uns heute
Kiedy
byłem mały chodziliśmy z Adelą nad staw i rzucaliśmy odłamki czerstwego chleba
kaczkom. Śmialiśmy się z ich zawziętości i walki o każdy okruch, bawił sposób w
jaki gorączkowo trzepotały skrzydłami. Później nadal tam chodziliśmy, ale nie
wrzucaliśmy chleba do wody. Zostawialiśmy kawałki porozrzucane wśród krzaków,
po czym oddalaliśmy się udając, że nie słyszymy jak z szuwarów wybiegają
istoty, które coraz mniej przypominały ludzi. Nie wiadomo kto tak naprawdę pozbawia siebie w
tej sytuacji godności - ci, którzy jak te kaczki rozpaczliwie rzucają się na
każdy odłamek czy my, którzy na to pozwalamy. Wystarczało nam odwagi, by ofiarować im
pożywienie, ale zabrakło, by ofiarować człowieczeństwo.
Und vergib uns unsere Schuld,
wie auch wir vergeben unsern Schuldigern
Nie
pamiętam twarzy tych, których zabiłem pod Sewastopolem, ale do końca życia będę
pamiętał ich krzyk. Będę pamiętał nienawistne spojrzenie oczu tego, który do
mnie strzelił lecz chybił trafiając zaledwie w ramię. Chwilę później już nie
żył, trafiony wystrzałem z broni gefreitera Berga. Zapewne był tak samo
przerażony jak ja, zapewne sam wolałby, byśmy się nigdy nie spotkali. Jego krew
obryzgała mnie i mój mundur, ale i tak była to już kolejna skaza, jedna z
wielu, której nigdy nie domyję. Pamiętam ból i rozkazy wykrzykiwane przez obersta
Reichna by iść dalej, naprzód, nie przestawać aż do nakazu wstrzymania ognia. A
potem ciemność i ta nadzieja, że już po wszystkim. „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił” – szeptałem. Czemu żeś opuścił mnie, Adelę, Johanessa i Seldę, tych
co polegli z mojej ręki, tych, którzy celowali we mnie, nas wszystkich
uwikłanych w świat tak bardzo bliski piekłu?
„- Wygraliśmy, gefraiterze Himmel, zdobyliśmy
Sewastopol” – oberst Reichn wydawał się być dumny, ale ja nie podzielałem
jego entuzjazmu. Pod Sewastopolem nie było zwycięzców. Byli tylko ci, co mniej
stracili. - Przenoszą cię do Warszawy, gratulacje, tam ci
będzie dobrze, są tam tak zastraszeni, że żaden wróg nie odważy się do ciebie
strzelić.” Kiwnąłem głową zastanawiając się, kto tak naprawdę jest moim
wrogiem.
und führe uns nicht in Versuchung,
sondern erlöse uns von dem Bösen.
Z
Gretel złamaliśmy wspólnie dwa przykazania. Wciąż pamiętam jej miękkie włosy i
urywany oddech, kiedy oddawaliśmy się sobie wiedząc, że tak naprawdę nic więcej
nie mamy do zaoferowania. Wyspowiadałem się ze złamania szóstego przykazania,
odmawiałem pokutę i wracałem do jej pełnych ust i chętnego ciała. Nie sądziłem
wtedy, że istnieją grzechy, za które nigdy nie dostanę rozgrzeszenia. Kiedy się
z nią żegnałem ona obiecywała, że na mnie poczeka, ja obiecywałem, że do niej
wrócę. Oboje wiedzieliśmy, że łamiemy tym samym ósme przykazanie.
Denn dein ist das Reich und die Kraft
und die Herrlichkeit in Ewigkeit.
Mówią
Boże, żeś wszechmocny i miłosierny. Poznałem Twoją wszechmoc. Widziałem świat,
w jednym momencie piękny, w drugim pełen okrucieństwa. Pozwól mi poznać Twoje
miłosierdzie.
Amen.
wątek z: Bociek
Nawet nie wiedział, kiedy zaczął cicho klnąć pod nosem, kiedy Niemcy urządzili obławę. Wiadomo, nie było nigdy pewności, że Szkopy nie wpadną na pomysł śledzenia, albo nie przechwycą jakiegoś meldunku i nie rozszyfrują go. Nigdy nie było takiej całkowitej pewności odnośnie tego, no ale teraz? Co zawiniło?
OdpowiedzUsuńNie wiedział, kiedy, w którym momencie chwycił Antka pod ramię i próbował przejść z nim w jakieś „bezpieczne miejsce”, chciał dotrzeć z nim do leśniczówki, mogliby spokojnie ukryć się pod podłogą, było tam całkiem sporo miejsca, przeczekaliby, wynieśliby się później. Jakoś przed świtem.
Musisz wytrzymać - pomyślał. Jednak nie do końca było wiadomo, czy myślał w kontekście rannego kolegi, czy w swoim. Sam też został ranny, ale jakoś się trzymał. Musiał, bo jak teraz tutaj padną, to szkopy ich dobiją.
Posadził Antka przy ścianie, ale ten pomimo oparcia osunął się na ziemię. Kuba przez chwilę próbował podważyć deski, ale nie miał siły. Ręce za bardzo trzęsły się od wysiłku, nie było w tym nic wesołego, najgorsze było to, że szkopy mogły przyjść w każdej chwili.
Zrezygnowany usiadł na podłodze obok Antka, spojrzał na jego ranę na brzuchu, chciał coś z tym zrobić, jednak przyjaciel tylko pokręcił głową. Wiedział, że nie było szans. Nawet w swoim pistolecie nie miał żadnych kul, jedynie to chyba tylko w tym Lugerze należącym do Antka. Ale był za daleko, nie mógł dosięgnąć, a jego nogi odmawiały posłuszeństwa. Miał już powoli dość. Pewnie i byłby w stanie się pomodlić o to, żeby nikt, żaden Niemiec tutaj nie przyszedł. Ale po co? Po co, skoro Bóg i tak nie patrzył, a nawet jeśli to miał ich w głębokim poważaniu.
Usłyszał kroki, nieco nerwowo się podniósł, w pierwszym odruchu chciał uciekać, zostawić Antka i uciekać. Nie był w stanie tego zrobić, a nawet jeśli…to przecież zabiją go, albo sam padnie z wycieńczenia, albo wykrwawienia, cokolwiek nastąpi szybciej. Powoli podniósł wzrok na Niemca. Czekał tylko na serię, która skończy jego żywot, zamiast niej usłyszał jednak szurnięcie pistoletu. Po krótkiej chwili usłyszał jeden strzał, tuż obok siebie.
Zerknął na ciało Antka. Gdyby nie to, że obok jest Niemiec, że w ogóle wszędzie są Niemcy, to krzyknąłby z rozpaczy i bezsilności.
Rozumiał go dokładnie. W Katowicach, mówiło się w dwóch językach. Wielu Niemców znających polski i wielu Polaków znających niemiecki. Wcześniej Katowice były w zaborze Pruskim, później po minionej wojnie trafiły do Polski, na mocy referendum ale jednak. Siłą rzeczy Kuba znał niemiecki jak polski. Działało to na jego korzyść, zawsze mógł podszyć się pod jakiegoś Niemca i nawiać, albo wykraść jakieś dokumenty.
Zagryzł wargi, ze świstem łyknął powietrza. Bolało go, tak bardzo go bolało. Spojrzał na manierkę, którą Niemiec zostawił. Nie ruszał niczego, sam nie poruszył się ani o milimetr, jakby w obawie, że Niemcy go usłyszą.
Próbował nie zasnąć, skupił się na rozmowie. Usiłował zapamiętać nazwiska, jakby to cokolwiek miało pomóc.
Himmel, Hoch…Himmel, Hoch… - powtarzał, miał nadzieję, że dzięki temu nie będzie za bardzo skupiać się na bólu. Po chwili jednak przestał. Zaczął się wsłuchiwać w ciszę, w głuchą ciszę, która zapanowała nad podwarszawską wsią.
Zamknął oczy, cicho westchnął, bo oto był bezpieczny…jednak…wciąż było mu bliżej niż dalej do bycia martwym. Musiał coś zrobić. Cokolwiek, póki jeszcze adrenalina krążyła w żyłach. Ale skoro…wtedy nie był w stanie, to co teraz?
Zaryzykował jednak, podciągnął się bliżej ściany, próbował wstać. Nawet udało mu się podnieść do względnego pionu, zaraz jednak upadł na podłogę, boleśnie tłucząc sobie kość ogonową. Spróbował raz jeszcze, teraz do nawet nie utrzymał się w pionie. Przy trzeciej próbie ledwo podniósł tyłek z podłogi. Jęknął cicho. Nawet nie był w stanie podnieść się, ba! Nie mógł się nawet doczołgać do pistoletu…o ile wciąż tam był. Krzyczeć nie mógł, bo jeśli jeszcze jacyś Niemcy się tutaj pojawią.
UsuńWichura stwierdził, że najlepszą opcją będzie zrobienie prowizorycznego opatrunku, bo może się okazać, że jednak ktoś go znajdzie (zaprzyjaźniony leśniczy na ten przykład, być może będzie chciał sprawdzić, czy ktoś przeżył) i będzie próbować mu pomóc. Przy pomocy chusteczki, kawałka koszuli oraz starego przegryzionego worka zrobił prowizoryczny opatrunek. Nie przejmował się zakażeniem, bo jeśli nikt go nie znajdzie, to i tak zdechnie.
***
Skoro świt leśniczy Górecki wyszedł z niewielkiego, skromnego domku. Pewnie spora część mieszkańców wioski spała, odsypiała wczorajszą obławę. To cud, że Szkopy nie rozwalili całej wsi. Nie wiedział ilu chłopców zginęło, ilu uciekło a ilu zabrali. Przypuszczał jednak, że jeśli komuś udało się uniknąć złapania, a był ranny, to znajdzie go w starej leśniczówce, pod podłogą. Musiał się więc spieszyć, jeśli chciał znaleźć żywego partyzanta (o ile jakiś tam faktycznie dotarł i zdążył się ukryć).
Po kilkunastu minutach, udało mu się dotrzeć do leśniczówki. Wpierw spojrzał do starej kryjówki, nie widząc jednak nikogo, zasunął z powrotem deskę. Spojrzał jeszcze w kierunku starej zasłony, odsunął ją powoli i zobaczył jednego z partyzantów.
Podszedł do niego, sprawdził puls, był słaby, ledwo wyczuwalny, ale jednak mężczyzna żył. Musiał go zabrać możliwie najszybciej do siebie, do domu. Tam mu pomoże, a później o ile dożyje, to zabierze go do miasta, do lekarza.
***
Ocknął się w jakimś ciepłym pomieszczeniu. Na sobie miał czystą koszulę, miał też założony opatrunek. Zamrugał szybko, jakby zaraz to wszystko miało się rozpłynąć.
Umarłem? Nie, chyba nie. Może to i lepiej?
Usłyszał głosy.
— Ale…panie Gefreiterze…tam tylko leży mój chory syn – słyszał łamaną niemiecczyznę z ust tego leśniczego, który kilka razy mu pomógł. Chyba do końca życia mu się nie odpłaci. A jeśli teraz Szkopy go nie wywloką z łóżka, nie rozstrzelają leśniczego, to już w ogóle…będzie miał u niego ogromny dług wdzięczności.
Otworzyły się drzwi, protesty „ojca”. Zamknął oczy, dopiero kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi w podkutych buciorach, powoli je otworzył. Zobaczył przed sobą dwóch szkopów, o ile tego jednego coś jakby kojarzył, tak drugi…
— Tato? – zapytał ochryple, brzmiał niczym autentycznie przerażony człowiek. – Co… - spojrzał półprzytomnie na całą trójkę. Zaczął się bać. Nie po to miał tyle szczęścia, żeby teraz dwóch szkopów go zastrzeliło, albo zawlekło go na Szucha…
[Aha i bardziej pasowałaby manierka niż bukłak :D Dwudziestowieczny żołnierz powiedziałby prędzej manierka/menażka niż "bukłak" ;)]
Patrzył to na jednego, to na drugiego Niemca. Rozumiał wszystko co mówili, pomimo swojego stanu mógł spokojnie rozmawiać z nimi po niemiecku bez większego zająknięcia. Ale nie chciał. Zamierzał mówić jakimiś krótkimi, średnio poprawnymi gramatycznie zdaniami. Bo przecież kto by się przejmował gramatyką? Poza tym jakoś podświadomie nie chciał odsłaniać wszystkich kart. Raczej nie byłoby dobrze, gdyby nagle wyszedł z płynnym niemieckim.
OdpowiedzUsuńMiał wrażenie, że ci dwaj nic mu nie zrobią. Że mogą być spokojni (do momentu, kiedy nie przyjdzie ktoś inny) o swoje życie. Gdyby zechcieli ich rozwalić, albo zawieźć do Warszawy na przesłuchania, to nigdy nie wybaczyłby sobie, że naraził leśniczego na niebezpieczeństwo. Niby teoretycznie byłoby gorzej, gdyby szkopy zechciały przeszukać cały dom, zajrzeć w każdy kąt i znaleźliby go na takim stryszku, prawda? Wtedy to od razu rozwałka.
Kuba poznał Niemca wtedy kiedy usłyszał nazwisko, oraz po głosie. Ale i tak kluczowe tutaj było nazwisko. Ilu ludzi o nazwisku Himmel mogło być w okolicy? Znaczy się inaczej ilu gefreiterów Himmelów mogło być w okolicy?
Na początku tylko spoglądał na niego. Nie odpowiedział nic odnośnie leków. Nie wierzył w to, że ten szkop chciał mu teraz pomóc. Niby….mógł go…ich wtedy zastrzelić i nie zrobił tego. Ale teraz? Teraz to co innego. Tutaj sytuacja była bardziej skomplikowana. Wiedział, że bez jakichkolwiek lekarstw będzie ciężko i może nawet umrzeć, ale z drugiej strony jeśli ten Niemiec tylko na to czekał? Jeśli to była tylko jakaś podpucha? Jeśli zamiast lekarstw przyniesie ze sobą dwóch, albo trzech takich, którzy jedyne lekarstwo jakie znają to strzał w potylicę?
— Antek – powiedział cicho. – Anton po waszemu – dodał po chwili. Nie wiedział dlaczego mu to mówił. Może przez to właśnie podpisywał na siebie wyrok? Przecież…
To Niemiec on ci nie pomoże. Oni jedynie jak potrafią pomóc, to przez zabójstwo - pomyślał, chociaż wiedział doskonale, że tak nie było. Jego znajomi mieli niemieckie pochodzenie, albo byli stuprocentowymi Niemcami, wiadomo, jedni byli przyjaźniejsi inni mniej. Ale tak było wszędzie. Jednak teraz była wojna, teraz podział był prosty. Wróg i sojusznik.
— Dlaczego…chcesz pomóc? – zapytał z trudem. Odwrócił głowę w jego kierunku. Zmrużył oczy, chcąc widzieć jednego wyraźnego Niemca, a nie dwóch rozmazanych i nachodzących na siebie. Przymknął na chwilę oczy. – Powinienem tam umrzeć - wyszeptał po polsku.
To było dziwne. Bo z jednej strony chciał po prostu tam umrzeć, ale bał się śmierci i po głębszym zastanowieniu nie chciał umierać, bo przecież miał jeszcze tyle do zrobienia, nie mógł od tak sobie tam umrzeć. Ale widząc teraz to wszystko, wiedząc że w wiosce są Niemcy, wolałby tam umrzeć. Po prostu zdechnąć i nikogo więcej nie narażać.
Patrzył na Niemca. Starał się wyglądać pewnie i zdecydowanie, ale jak może wyglądać chory człowiek? Co najwyżej groteskowo. Bo przecież nikt normalny nie wystraszyłby się człowieka bladego jak ściana, który ledwo mówi. A już z pewnością nie wystraszy się go uzbrojony Niemiec.
Miał dość tej rozmowy, miał dość leżenia. Wydawało mu się że leżąc tutaj jeszcze bardziej naraża innych. Chociaż przypuszczał, że jeśli ktoś jeszcze się ukrywał w okolicy i Niemcy go znajdą, to ludzie, którzy udzielili mu schronienia….wszyscy pojadą na Gestapo, albo po prostu zrobią pogrom wsi. To nie było dobre rozwiązanie. A ucieczka?
No ciekawe gdzie bym uciekł. Chyba tylko pod łóżko - pomyślał zirytowany. Pomysł ewentualnej ucieczki był tak absurdalny, że po prostu niemożliwy i śmieszny.
Usuń— Możesz…załatwić jakieś leki…jakiekolwiek? Zapłacę – powiedział. Z jednej strony nie chciał go prosić o jakąkolwiek pomoc, ale chciał możliwie najszybciej wrócić do sprawności, a bez leków byłoby to dużo cięższe. Chciałby zbić gorączkę chociaż.
Było mu głupio i źle prosić tego człowieka o pomoc. Nie ufał mu w pełni, no bo przecież nosił wrogi mundur i dla Wichury to była tylko kwestia czasu, kiedy powie swoim że coś się stało.
Ale wtedy nie powiedział.
— Jeśli to tylko pretekst do zawołania innych – mówił cicho – to lepiej mnie teraz zabij. Niczego wam nie powiem. Czas zmarnujecie – pomimo cichego i słabego głosu, był strasznie pewny siebie. Może też był to jakiś podświadomy chwyt? Może liczył na to, że teraz dowie się co tak naprawdę chciał uzyskać? Powinien być ostrożniejszy. Niepotrzebnie pozwolił sobie na taką „grę”, która właściwie do niczego nie prowadziła. Albo i mogła poprowadzić go do szybszego spotkania z twórcą. O ile Bóg gdzieś tam na świecie był. Bo na razie to albo spał i nic nie widział, albo nie chciał widzieć. Istniała też możliwość taka o której mówili komuniści albo inni, że Jego po prostu nie było. Jeśli miał być szczery, to chyba była jedyna rzecz z którą zgadzał się z komunistami.
A może po prostu tak było prościej żyć? Żyć w przekonaniu, że nie ma żadnej siły wyższej, która byłaby w stanie mu pomóc? Żadnej siły, która później będzie go rozliczać ze wszystkiego? Tak. Tak było po prostu lepiej i wygodniej.
[Przepraszam, że tak mało, ale nie chciałem lać wody i opisywać np. plam na suficie. Chciałem nieco pchnąć to wszystko do przodu]