Cindy Shay
Mido Cobb
Ziemia-928 ● 1 IX 2076, New Haven, Connecticut ● manipulacja iluzją poprzez połączenie z umysłem wroga ● pozyskane umiejętności podczas prób jednego z projektów Alchemax International ● przybyła do obcej rzeczywistości poprzez zewnętrzną ingerencję w jednym z istniejących uniwersów ● mimo szkoleń korzysta ze swych umiejętności jedynie w ostateczności
8305772310
signature
Marvan — najgorsza z planet układu słonecznego Mawnolf. Nieduża planetka, gdzieś na końcu wszechświata, o której mało kto już pamiętał i mało kto się nią przejmował. Można było nazwać ją mianem zapadłej dziury, a nie planety. Taka okazja nie mogła się przecież zmarnować. Szybko na Marvanie zadomowili się wszelkiej maści przemytnicy, złodzieje, łowcy nagród, mordercy czy nawet drobni kieszonkowcy. Czarny rynek zakwitł najbardziej w jednym z większych miast tej planety, a mianowicie w Inaku. Ryane słyszał wiele plotek o tym, że w Inaku rzadko widuje się już rodowitych Marvańczyków, a tych nie sposób było przeoczyć. Nigdy żadnego nie spotkał, ale jeszcze za czasu służby widział zdjęcia tych istot. Mogli nawet osiągnąć wzrost trzech metrów, mieli zieloną skórę i o wiele większą od Terrańczyków głowę. Niegdyś wspaniały naród, ponoć znający wiele dziedzin magii, został wyniszczony najpierw przez wielokrotne złe wybory władców, potem przez ataki na inne planety, a teraz właśnie dostawał ostatni cios od prostych przestępców.
OdpowiedzUsuńRyane nienawidził tutaj przylatywać, mimo że wielokrotnie musiał to robić. Bez tego jego mała, jednoosobowa działalność łowcy nagród już dawno przestałaby prosperować. Ceny paliwa, jak to w takiej dziurze jak Inaku były naprawdę kuriozalne, przyprawiały Ersona o zawał serca. Jęknął cicho, spoglądając na kasjera w małym okienku. Cały czas wzrok Ryane błąkał się w po jego niebieskiej, łuskowatej skórze, dziwnych płetwach na głowie i dużych, czarnych, wyłupiastych oczach.
— Naprawdę? Tak drogo? — jęknął cicho, zaciskając palce na blacie przed szybą okienka. — Za tyle, to ja bym zatankował na Knowhere z trzy razy, a tam ceny są kosmiczne... kosmiczne, rozumiesz? Nie? Ech, trudno będzie się z tobą dogadać.
Kasjer popatrzył się na niego z politowaniem, powoli mieląc w ustach jakieś obrzydliwie wyglądające wodorosty. Ryane wyczułby ich straszny zapach na kilometr. Ryboczłowiek wyjął małe urządzenie z szuflady swojego biurka, po czym włożył je do ucha, trochę się z tym męcząc.
— Możesz powtórzyć? Nie miałem włączonego tłumacza — uśmiechnął się kpiąco.
Erson westchnął ze zrezygnowaniem. Nie szło się tutaj z nikim dogadać, bo nikt nie chciał tego robić. Na co on liczył?
— Zatankuj do połowy. — Schował ręce do kieszeni płaszcza, kręcąc delikatnie głową. Dopiero po chwili rzucił na stół parę niebieskich blaszek. — Masz. Najedz się tym.
Spojrzał na swój statek, delikatnie przekrzywiając głowę. Musiał go umyć, bo wyglądał, jakby przeszedł co najmniej dwie wojny Xandarczyków z Kree. Ruszył w stronę umówionego miejsca.
Dzisiaj ominął czarny rynek szerokim łukiem, nie chcąc stracić kolejnego portfela, a tym bardziej pewnego artefaktu, którego zdobycie nie było wcale takie łatwe. Szkoda, że ta wiedźma nie uprzedziła go o pewnych komplikacjach, jakie mogą wystąpić w postaci dwóch strażników. Niestety, po starciu z nimi na pewno zostanie mała blizna. Oczywiście wygrał. On by nie wygrał?
Bar zwany The Alibi Room wśród mieszkańców Inaku nie był wcale czymś wielce gustownym, jak reszta budynków tego miasta. Typowy bar, w którym każdy wyobraża sobie zgraję złoczyńców. Wielki neon na budynku przedstawiający drinka w trójkątnym kieliszku oświetlał chyba większość małej, wąskiej uliczki swoim fioletowym światłem. Westchnął cicho, już słysząc z pomieszczenia dudnienie muzyki. Wszystkie okna były zasłonięte czarnymi płachtami. Nie mógł doczekać się tego zapachu wilgoci, potu i piwa. Cóż począć? Tylko tutaj mógł mieć pewność, że znajdzie jakieś dwie lub trzy osoby do następnego zlecenia. Pchnął małe drzwiczki, żeby jakoś dostać się do środka. Bar był podzielony na kilka pokojów.
W głównym znajdował się bar, mnóstwo w połowie rozwalonych stolików. W następnych kanapy z zasłonami, które najprawdopodobniej w samym swoim zamyśle miały dać gościom poczucie dyskretności. Tak naprawdę służyły do handlowania różnymi rzeczami, uprawiania seksu czy wymieniania się informacjami.
Usuń— O, Erson! Kochany, nasz drogi Erson! Chodź do nas, właśnie Xally dostał wypłatę! Napijemy się!
Billy Cabrera. Jeden z mniej groźnych typów w tym mieście, posiadający własną, małą szajkę bandytów. Był Terraninem z długą, rudą brodą i łysą głową, na której widniały tatuaże. Xally'ego nie znał, ale podejrzewał, że pewnie jest on jakimś chudym jeleniem z szajki Cabrery.
— Nie, dzisiaj nie mogę, Billy — wymusił uśmiech — muszę być w miarę trzeźwy, gdy będę wybierał członków do zadania.
Nie chciał podchodzić do ich stolika zajętego przez kilku mężczyzn o tych samych płaszczach. Musiał tu przyprowadzić całą swoją zgraję? Wiedział, że wtedy pewnie jutro obudzi się z wielkim kacem, bez portfela, bez artefaktu i z wielkim limem od tej wiedźmy, bo go zgubił.
— Ach, tak. To twoje zadanie... gruba kasa z tego, co? Ale od chuja roboty... masz szczęście, że w takie się nie pakuję, bo wtedy bylibyśmy jeszcze rywalami. Ha!
— Tak... wtedy na pewno nie skończyłoby się to dobrze — zaśmiał się pod nosem Ryane. — Dobra, bo jestem umówiony. A nie chcę dostać wpierdzielu od kolejnej baby.
— Ale na kolejne picie jesteśmy umówieni, prawda?
Machnął ręką, nie dając mu odpowiedzi. Zawsze musiał się natknąć na jakiegoś znajomego, jak on tego nienawidził. Spojrzał na holograficzny zegarek na dłoni, żeby sprawdzić godzinę. Cholera, już był spóźniony. Wszedł do jednego z mniejszych pomieszczeń w budynku. Stały tam tylko dwie skórzane kanapy, na razie żadna nie była zasłonięta zasłonką. Wybrał tę po lewej stronie. Zasłonił kanapę, po czym usiadł na niej, wyciągając nogi. Nie było jej jeszcze. Dziwne. To zawsze on nie mógł wyrobić się na czas, przez co ona zaczynała się irytować. Z torby wyciągnął małe, okrągłe urządzenie. Uśmiechnął się do siebie i aktywował je. Zaraz dysk wyświetlił żółte, holograficzne zwierzątko z dużymi oczami.
— Cześć, skrzacie...
— Żenujące.
Drgnął na miejscu, słysząc dobrze mu znany głos. Powoli uniósł wzrok. Przez szparę w zasłonie kobieta wsadziła głowę, wpatrując się w niego swoimi niebieskimi oczami. Wyglądała trochę jak upiór w tym świetle. Jej czarne włosy, blada skóra i rozmazany pod oczami makijaż na pewno dobrze ze sobą nie współgrały. Ile już ją znał? Może pięć lat? Od tego czasu nic się nie zmieniła.
— O, wiedźma przyszła — mruknął posępnie.
— A ty się spóźniłeś.
Westchnął głośno, ściągając nogi z kanapy. Wtedy dopiero kobieta weszła za zasłonę, usiadła na kanapie i spojrzała w jego kierunku. Prześledził ją dokładnie wzrokiem. Była dziwnie ubrana, jak na dzisiejsze standardy. Jej ubiór przypominał bardziej styl panujący na tej małej planetce Ziemi, o której ostatnio było dość głośno w kosmosie. To tam Thanos pstryknął palcami i tam zginął razem z całą armią. Wieść o tym rozniosła się dość szybko, więc sam poleciał zobaczyć tę planetę. Nic ciekawego, tak w skrócie. Teraz jednak mógł zobaczyć, po kim kobieta wzorowała swój styl albo nawet skąd brała ubrania. Paliła też cały czas to dziwne, ziemskie świństwo. Założyła nogę na nogę i spojrzała na niego wyczekująco.
— Masz to? Wiesz, że nie lubię czekać.
— Mam, mam... Dlaczego nie powiedziałaś, że będą jacyś strażnicy czy inne cholerstwo, Maxine?
Prychnęła śmiechem.
— Bo tak nie byłoby zabawy. A teraz dawaj to.
Rzuciła mu na kolana trzy złote blaszki. Prychnął pod nosem, po czym wyjął z torby dziwny, podłużny przedmiot zakończony na końcu srebrnym, sierpowym księżycem.
— Miło jest robić z tobą interesy, Erson — uśmiechnęła się szeroko, biorąc przedmiot do rąk. Zaraz sprawiła, że ten rozpłynął się w powietrzu. — Chodzą słuchy, że masz jakieś zadanie, co? — Ryane pokiwał głową. — Przed kilkoma sekundami spłukałam się, więc zapisz mnie na listę.
Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo Maxine wyszła.
Bijatyki w barach — jedyny sens przychodzenia tam oprócz chęci schlania się w trupa. Maxine, gdy tylko weszła do głównego pomieszczenia baru, poczuła charakterystyczny zapach potu, krwi i alkoholu. Zacisnęła palce na starym, niegdyś zielonym łuku łączącym dwa pomieszczenia. Nie było jej dosłownie pięć minut, a już musiała ominąć ją najpewniej świetna bijatyka. Teraz do wyjścia musiała najpewniej przechodzić przez ciała zagorzałych wojaków, którzy pewnie tuż przed chwilą ledwo trzymali się na swoich nogach od ilości wypitego alkoholu. Rozejrzała się po pomieszczeniu, starając się ocenić sytuację. Jęknęła cicho, uświadamiając sobie, że prawie nikogo do pobicia już nie było. Jedna kobieta groziła właśnie rudemu Cabrerze, a ten zdawał się dość spanikowany, żeby udzielić jej przydatnych informacji. Bardziej jednak jej wzrok przyciągnął mężczyzna w białym, dziwnym jak na tutejszą modę kitlu. Trzymała na nim swój wzrok płynący z jej zmęczonych, niebieskich, podkreślonych rozmazanym makijażem oczu. Nie był stąd, wiedziała to od pierwszego spojrzenia. Stawiając ostrożnie kroki pośród ciał leżących na podłodze, chciała dojść do mężczyzny. Krzywiła się za każdym razem, gdy swoimi glanami nadeptywała na ręce lub nogi zapijaczonych przestępców. W końcu po chwili znalazła się przy mężczyźnie, stając obok niego, żeby poobserwować, jak rozwinie się sytuacja z kobietą i Cabrerą. Spojrzała na ubranego w kitel z ukosa. Z kieszeni swoich podartych spodni wyciągnęła paczkę papierosów, wysunęła ją w jego stronę i uniosła brwi.
OdpowiedzUsuń— Chcesz? — mruknęła posępnie, przekrzywiając głowę na bok. Nie poczekała na jego odpowiedź, po prostu włożyła jednak papierosa do ust i wcisnęła paczkę mężczyźnie w rękę. Dosłownie znikąd wzięła zapalniczkę i zapaliła papierosa, od razu się nim zaciągając. Z ust wypuściła szary dym, wyjmując papierosa z ust. — Witamy w kosmosie — mruknęła, nawet na niego nie patrząc.
Wtedy dopiero przypomniała sobie o kobiecie i rudym szefie małej, przestępczej bandy. Uniosła brwi w oczekiwaniu na dalszy tok zdarzeń. Gdzie jest Ryane Erson? Prychnęła cicho. Tylko o niego tutaj chodziło? Z całą pewnością była przekonana, że Ryane Erson nie był wart takiej bijatyki w barze, nigdy. Miała już skierować się do wyjścia, żeby wkraść się na statek Ersona, zjeść mu wszystko, co miał w lodówce i poczekać tam na niego z zadaniem. Wzięła swoją paczkę papierosów od mężczyzny, odwróciła się na pięcie i wtedy usłyszała odpowiedź rudego.
— Ta wiedźma z nim była umówiona! Ta... Co tam stoi.
Maxine natychmiast odwróciła głowę, wzruszając ramionami.
— Jeszcze raz usłyszę wiedźma z twoich ust, Cabrera, to cię wypatroszę, zrozumiano? Ciebie i twoją nędzną szajkę, nad którą pracowałeś całe to twoje marne życie — powiedziała spokojnie. Zaciągnęła się papierosem, przy czym spojrzała na kobietę. — Erson? Jego szukasz i po to robisz tyle zamieszania? Siedzi w pokoju obok i bawi się ze swoim skrzatem.
— Kurwa, co tu się stało?
Poznała go po głosie; każdy rozpoznałby irytujący głos Ersona. Stanął na środku pomieszczenia, szepcząc cicho pod nosem: Kurwa, nie było mnie tu pięć minut.
— Masz swojego Ersona — rzuciła Maxine, udając się spokojnie do wyjścia.