Gdy skończył dziesięć lat, rodzice pozwolili mu siadać przy stole dla dorosłych na rodzinnych
spotkaniach i zaczęli podsuwać mu pod nos szklanki pełne rozcieńczonego wodą
wina swojej własnej produkcji. Latem ojciec wsadzał go na przyczepę traktora i
pozwalał biegać po rozciągających się aż za horyzont polach winogron, zbierać dojrzałe owoce i jeść je dopóki nie zrobiło mu się niedobrze i nie
wrócił do domu cały klejący i fioletowy od ich soku.
Jego życie nigdy nie było trudne. Od dawna wie, co chce robić w
przyszłości – to samo, co tata. Gdy pierwszy raz wziął udział w zbiorach, nawet
nie musiał się schylać, aby obciąć kiść winogron z krzaka. Teraz już trochę wyrósł, ale wciąż pracuje. Pracuje, ponieważ chce, ponieważ potrafi i bawią go poważne,
wykończone miny niektórych pracowników ojca, którzy ciągle narzekają na gorąco. On uwielbia gorąco. Uwielbia
oddychać ciężkim, lepkim powietrzem, w którym latem zawsze unosi się nuta
słodyczy dojrzewających winogron oraz gruszek, pod którymi to uginają się
gałęzie drzew. Ale przede wszystkim uwielbia satysfakcję, jaką odczuwa się po
dniu ciężkiej pracy.
Hans nigdy nie był tym facetem, który nakręcałby się z powodu wyjazdu i wiążącej się z nim wizji zarobku; ba, w gruncie rzeczy gdyby nie jego przyjaciele (ci, których jeszcze z jakiegoś powodu miał i którzy mieli ochotę z własnej, zupełnie nieprzymuszonej woli utrzymywać z nim kontakt inny niż tylko i wyłącznie przez facebooka), pewnie nigdy by się na to winobranie nie wybrał. Było mu dobrze w swoim ciasnym, zagraconym sztalugami i pachnącym farbą olejną mieszkaniu na obrzeżach Wiednia, i serio, naprawdę nie potrzebował żadnych dodatkowych pieniędzy, te, które dostawał w ramach comiesięcznej wypłaty z niewielkiego wydawnictwa, dla którego przygotowywał ilustracje do książek dla dzieci (a czasem, jeśli akurat mu się poszczęściło, nawet okładkę czy dwie!), w zaupełności mu wystarczały. A jednak był właśnie we Francji, w samym środku wsi, zbierając winogrona w prażącym słońcu.
OdpowiedzUsuńSama... farma była całkiem przyjemna; duże gospodarstwo składające się z może czterech budynków - domu właścicieli, budynku, w którym mieszkali pracownicy, i dwóch innych, których przeznaczenia Hans nie znał, ale domyślał się, że służą albo do przechowywania, albo produkcji towaru - otoczone polami winogron, z pojedynczą drogą prowadzącą do posesji. Piękny, choć być może nie do końca stereotypowo francuski krajobraz, jeszcze piękniejsza pogoda i ciężka praca - takie połączenie błyskawicznie sprawiało, że człowiek zaczynał doceniać drobne rzeczy, takie jak możliwość wzięcia przyjemnie chłodnego prysznica (po odstaniu swojego w kolejce do wspólnej łazienki rzecz jasna) i zjedzenia sowitego posiłku przy wspólnym stole, porządnie okraszonego winem. Być może nawet tutejszym.
I być może, ale tylko być może, to właśnie to wino trochę wiązało mu język; zabawny paradoks, przeszło mu przez myśl, kiedy nalewał sobie trzeci kieliszek (trzeci? a może to był już czwarty, naprawdę nie był pewien, ale chyba średnio zależało mu na tym, by w tej właśnie chwili dochodzić prawdy w temacie ilości wypitego wina), skoro alkohol zazwyczaj ma to do siebie, że języki rozwiązuje. I rzeczywiście, wyglądało na to, że innym języki zdążyły się już rozwiązać, bo wesołe rozmowy o wszystkim i o niczym zalewały jadalnię; ludzie śmiali się, mówili jeden przez drugiego, popijali i mówili dalej.
Hans był artystą, przynajmniej za takiego się uważał, i jako artysta wolał pozostawać raczej na uboczu niż przepychać się na środek sceny i próbować łokciami wywalczyć sobie uwagę wszystkich zgromadzonych. To nie tak, że w towarzystwie nie miał zupełnie nic do powiedzenia - wręcz przeciwnie, miał i to całkiem sporo - po prostu z reguły pozwalał sobie na luksus mówienia poprzez sztukę. Poza tym, obserwowanie ludzi, przyglądanie się ich reakcjom, nieświadomym przyzwyczajeniom, wyuczonym gestom, i słuchanie tego, co płynie z ich ust, było znacznie ciekawsze niż mówienie samemu.
Lucien był bardzo ciekawy. Uroczy, pełen energii i zapału, zupełnie jakby chciał się przed kimś popisać, wykazać, udowodnić, że potrafi i wie jak, nie ważne, o co dokładnie by nie chodziło. I, jak się szybko okazało, całkiem dobrze znał niemiecki - na tyle dobrze, że może dało się z nim poprowadzić przyjemną, niezobowiązującą rozmowę. Która byłaby naprawdę przyjemną odmianą, przyjętą z wdzięcznością, po całym dniu na polu, a potem godzinie (pewnie już bliżej dwóch) słuchania ożywionej dyskusji przyjaciół na temat zaplanowanego po winobraniu wypadu do Paryża.
Odpowiedział więc miłym uśmiechem. Odchylił się z powrotem na oparcie swojego krzesła.
– Z Wiednia – odstawił do połowy pełen kieliszek na stół i przeciągnął się leniwie, prostując zastałe od siedzenia kości. Strzyknęło mu w stawach. Potem rzucił zaciekawione spojrzenie siedzącemu naprzeciw młodemu Francuzowi. – A podobno we Francji nie lubicie języków obcych. Macie wielu pracowników z Austrii, czy jesteśmy wyjątkowi?