Clément Roux
05.08.1992 / aktor / większość
życia spędził w stolicy / w Rues de Colmar na przymusowych wakacjach
Wszystko zaczęło się, kiedy miał
osiem lat i zagrał główną rolę w szkolnym przedstawieniu. Rodzice chwalili się
znajomym swoim utalentowanym synem, nauczyciele zaczęli być trochę bardziej
pobłażliwi dla wszystkich jego wybryków, a on, kiedy wśród fali głośnych
oklasków kłaniał się widowni, po raz pierwszy w życiu doświadczył tego
przyjemnego, ściskającego go w gardle poczucia dumy. Zasmakował w byciu w
centrum uwagi i od tamtej pory ciągle do tego dąży. U szczytu swojej szkolnej
kariery zdążył wcielić się w większość głównych bohaterów ze sztuk Szekspira, z
Królem Learem na czele, co przez jakiś czas uważał za swoje największe
teatralne osiągnięcie. W podstawówce co roku należał do koła teatralnego, a w
liceum został nawet przewodniczącym.
Skończył jedną z najlepszych
paryskich uczelni, studiował aktorstwo i historię sztuki, zaczynał od
pojawiania się w reklamach i ewentualnie udało mu się trochę wybić, grywając we francuskich indie produkcjach. A potem jakoś tak
wyszło, że po latach powolnego wspinania się na szczyt, utknął mniej więcej w
połowie drogi do międzynarodowej sławy, tak gdzieś pomiędzy komediami a
dramatami, w samym środku ulubionego gatunku nastolatek i ich mam – komedii
romantycznych. Wielki, dramatyczny przełom w jego karierze, na który tak czekał
nie nadchodził i prawdopodobnie powinien po prostu cieszyć się tym, co miał –
ładnym domem na obrzeżach miasta, swoim kotem Rubym wiecznie kręcącym mu się
pod nogami, możliwością jadania w najdroższej restauracji w mieście raz w
miesiącu, udając, że jest bardziej sławny i bogaty niż był w rzeczywistości.
Nie powinien narzekać, a jednak wciąż chciał więcej, i więcej, i więcej, za każdym razem kusząc los
trochę bardziej.
Aż w końcu pewnego dnia dostał
dokładnie to, czego chciał – swoje imię na pierwszej stronie gazety. Szkoda
tylko, że nie był to zbyt renomowany magazyn; bardziej szmatławiec dla
znudzonych życiem starszych pań, wydawany jedynie we Francji. No i szkoda też,
że nagłówek brzmiał „Clément Roux GEJEM?! 26-letni aktor rozbija szczęśliwą
rodzinę? Dowiedz się więcej na stronach 12-14”.
Jego menadżer pozwolił mu
udzielić tylko jednego wyjaśniającego wszystko wywiadu, chcąc w ten sposób
ratować jego sponiewierany przez media wizerunek, ale Clémentowi przez przypadek wymsknęło się wtedy, że tak,
wiedział, że facet, z którym sypiał był żonaty i nie, nie przeszkadzało mu to,
bo jego żona też go zdradzała.
Nie takiego rodzaju sławy potrzebujesz, powiedział mu wtedy Al,
jego menadżer, a Clement, dręczony wyrzutami sumienia i nigdy niemilknącymi
telefonami od swojej oburzonej matki, w końcu musiał się z nim zgodzić i
przyjąć ofertę wyrwania się z miasta aż
wszystko się trochę uspokoi. W ramach dopełnienia swojego męczennictwa
zgodził się nawet wyjechać do rodzinnego Rues de Colmar i pomieszkać przez
kilka tygodni z mamą.
Holly już od jakiegoś czasu borykał się z tymi najmniejszymi, najdrobniejszymi rzeczami, które w żadnym wypadku nie powinny sprawiać mu większego problemu, i wiele miesięcy zajęło mu zrozumienie, dlaczego. Stopniowo zaczął zauważać, że nie potrafi czerpać przyjemności z przebywania z żoną, a przynajmniej takiej przyjemności, o jakiej rozprawiali jego koledzy z pracy, kiedy tylko udawało im się wyciągnąć go na piwo; nie chciał od niej niczego więcej niż zwykłej przyjaźni, i kiedy to jedno wreszcie do niego dotarło, nagle poczuł się tak, jakby ktoś uniósł trochę przygniatający go niewidzialny ciężar - nie sprawił, że ten zniknął całkowicie, ale ulżył mu na tyle, by Holden mógł znowu zacząć oddychać, chrapliwie i łapczywie, ale wciąż. A potem, stopniowo, zaczęły docierać do niego rzeczy zupełnie inne.
OdpowiedzUsuńOczywiście, winił się przez pierwsze miesiące, żyjąc w przekonaniu, że jeśli pozwoli, żeby jego mały sekret wyszedł na jaw, nie wyniknie z tego nic dobrego. Rues de Colmar było małym miasteczkiem i wieść o tym, że lokalna przedszkolanka ma męża-geja, rozprzestrzeniłaby się szybciej niż czarna śmierć; żyli praktycznie w środku niczego, a światopogląd większości mieszkańców nie był szczególnie postępowy, więc Holly siłą rzeczy siedział cicho, starając się nie wychylać. Ale na przestrzeni mijających tygodni coś powoli zaczynało się w nim budzić, jakiś rodzaj buntu, sprzeciwu przeciwko własnemu zacofaniu. On też miał prawo być szczęśliwy, prawda? I miał prawo chociażby spróbować tego szczęścia szukać, jeśli nie udało mu się go znaleźć u boku żony i nad kwilącymi w kołysce dziećmi. To chyba właśnie ta potrzeba szukania szczęścia wypchnęła go któregoś wieczoru do klubu, jednego z dwóch w miasteczku; nigdy już do niego nie wrócił. Nie miał takiej potrzeby, przynajmniej na razie.
Wiedział, że Clemment jest jakimś aktorem (jego żona wprost ubóstwiała filmy, w których występował, ale musiały być to dzieła niszowe, bo Holden ani razu nie trafił na nie w telewizji i nie słyszał, żeby ktokolwiek w pracy również się nimi zachwycał), że prawdopodobnie (na pewno) ma tendencję do szastania pieniędzmi, których nie ma, ale dla niego był tylko gościem, z którym dobrze się rozmawiało i przyjemnie spędzało czas, zarówno jeszcze za dnia, jak i już nocą. I choć czasem ciężko było wytłumaczyć Jeanne, dlaczego znowu wraca do domu grubo po dziesiątej, Holly coraz częściej łapał się na tym, że zwyczajnie nie ma ochoty wracać. Że wolałby zostać na noc z kochankiem, nie musząc przejmować się tym, co by było gdyby ktoś się dowiedział.
Niektóre dni bywały ciężkie, bo każdy miewa takie w życiu, ale nie każdy musi żyć w kłamstwie i całować żonę na do widzenia każdego ranka tylko z przyzwyczajenia, skrupulatnie ukrywając fakt, że znacznie chętniej niż z nią leżałby w łóżku z młodszym o dziesięć lat mężczyzną. I to był jeden z takich dni. Od rana męczył go paskudny ból głowy, słońce piekło niemiłosiernie, a uczniowie zadawali irytująco dużo pytań, zupełnie jakby postawili sobie za cel akurat dzisiaj wyprowadzać nauczycieli z równowagi. Wiadomość od Clemmy'ego trochę poprawiła mu humor - miał nadzieję na przyjemne wspólne popołudnie, szczególnie, że Jeanne kończyła później i sama zabierała dzieci z przedszkola - ale ten dobry humor wcale nie trwał długo. Właściwie skończył się w tym samym momencie, w którym Holden wyszedł z klasy i zobaczył Clemmenta wesoło zagadującego do uczniów z ławki po drugiej stronie korytarza.
Zagadywał tak zawzięcie, że Holly musiał odchrząknąć, żeby ściągnąć na siebie jego uwagę. Czuł, jak skacze mu ciśnienie.
– Owszem, nienajlepszy – stwierdził bardzo dobitnie, i wcale nie musiał dodawać "a ty ani trochę nie pomagasz", bo chyba wystarczyło, żeby rzucił kochankowi niezadowolone spojrzenie. Podobne posłał grupce nastolatków wciąż tłoczących się obok nich. – Mogę wiedzieć, co tu robisz?