3 lutego 2005

[KP] Liusaidh

Liusaidh
W Novigradzie od kilku lat zajmowała strych kamienicy pewnego kupca; strych był piękny, przerobiony na przytulne, osobne mieszkanko, miał nawet drugie pomieszczenie z drewnianą wanną i ściany oklejone tapetą po sto pięćdziesiąt koron łokieć, sprowadzaną aż z Nazairu. Kupiec pewnego dnia do domu nie wrócił, a po zaniepokojoną żonę i dwóch synów przyszli redańscy żołnierze. Kamienicę przeszukano, przetrzepano każdy kąt i zabrano wszystko, co jeszcze miało jakąś wartość; kupca następnego dnia znaleziono w rynsztoku, sinego i napuchłego, ale Liusaidh już wtedy w mieście nie było. Przed stosami płonących nieludzi uciekła w las, potem chwilę plątała się po okolicznych wsiach i w końcu osiadła nieopodal Zalipia; syn sołtysa za nią szaleje, więc pewnie zostanie na dłużej. Jest raczej niegroźna, unika problemów i chowa się, kiedy robi się gorąco. 

9 komentarzy:

  1. Novigrad był jedynie przystankiem w niekończącej się podróży wiedźmina. Crevan ciągle poszukwiał pracy i mogłoby się wydawać, że nie znajdzie jej w mieście, gdzie Wieczny Ogień płonący w dziewiętnastu świątyniach odpędza potwory. W rzeczywistości jednak, był on tylko ułudą mającą na celu dać poczucie bezpieczeństwa jego mieszkańcom. Większość z nich gorliwie przyznawała się, że wyznaje kult, ale Crevan podejrzewał, że przynajmniej pewna część z nich zapewniała o tym tylko po to, by nie skończyć spalonym na stosie.
    Odkąd Radowid V Srogi oszalał, o czym zawsze mówiono po kryjomu i półgłosem, wcześniej upewniwszy się, czy nikt niepożądany nie podsłuchuje, w mieście urządzono polowanie na czarownice. Represje, wbrew nadanej im nazwie, nie ograniczały się wyłącznie do czarodziejek. Często ich ofiarami padali nieludzie, ale także ludzie zwyczajnie fałszywie posądzeni lub związani z konkretnymi profesjami, do których należała chociażby alchemia czy zielarstwo.
    Gdy Crevan żegnał miasto, patrol łowców czarownic odprowadzał go pogardliwym wzrokiem. Przy pasie jednego z mężczyzn wiedźmin ujrzał dwimerytowe bomby oraz kajdanki, które mogły posłużyć do obezwładnienia i pojmania czarodziejek. Drugi jegomość splunął na bok, kiedy wiedźmin ich mijał. Dopiero, gdy Crevan oddalił się o kilkanaście metrów od bramy, z ust jednego z mężczyzn padło obraźliwe “odmieniec”, jednak zupełnie nie przejął się obelgą. Obejrzał się tylko przez ramię i pokręcił głową, jakby rozbawił go brak odwagi, by powiedzieć mu tego wprost.
    Przebył długą i krętą drogę, nim trafił do Velen. Jego ostatnim miejscem postoju był Kasztel Wrońce. Z jakiegoś powodu wiedźmini nie byli tam mile widziani, dlatego Crevan nie zagościł tam długo. Poza tym potrzebował skorzystać z usług kowala, który mógłby podkuć jego ogiera, a we Wrońcach próżno było go szukać.
    Najbliżej wskazano mu Zalipie, toteż właśnie tam się udał. Wieś była położona na wschodzie i już z daleka wyglądała na zubożałą, ale przynajmniej jej mieszkańcy nie zaczęli uciekać na jego widok, co uznał za dobry znak. Na tablicy ogłoszeń przy tawernie znalazł ciekawe ogłoszenie. Zerwał kartkę i udał się na spotkanie ze zleceniodawcą zaraz po załatwieniu sprawy z koniem.
    Mężczyzna do którego go zaprowadzono okazał się sołtysem. Miał krzaczaste brwi oraz tłuste brzuszysko, niemal wylewające się fałdami spod połów koszuli. Kiedy mówił, wydawał się zdenerwowany, ale Crevanowi trudno było go traktować przez to, w jaki komiczny sposób poruszał sumiastymi wąsami przy niemal każdym wypowiadanym słowie.
    Zlecenie wydawało się ciekawe. Sołtysowi nie w smak było to, że jego syn zadurzył się w potworzycy, jak to on określił. Rzeczoną powtorzycą, jak śmiał domyślać się wiedźmin po wysłuchaniu szczegółów, prawdopodobnie był sukkub. Crevan nie zastanawiał się nad odpowiedzią i od razu zobowiązał się załatwić tę sprawę, na co przysadzisty mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją, proponując by wspólnie się napili. Podczas zakrapianej rozmowy dowiedział się, że sołtys planuje zaślubić swego syna z dziewczyną, której rodzina może wnieść duży posag, a ich związek będzie przypieczętowaniem jakiejś intratnej umowy handlowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiedźmin przystąpił do realizacji swojego planu wieczorem. Ukrył się w pobliżu karczmy i czekał na rozwój wypadków. Na dziedzińcu było już kompletnie pusto, gdy dostrzegł jak chłopak zgadzający się z opisem sołtysa wymyka się chyłkiem z domu pod osłoną nocy. Crevan podążał za młodzieńcem, aż ten doprowadził go do leża sukkuba. Wiedźmin nie miał zamiaru przeszkadzać im w igraszkach, dlatego wycofał się i wrócił do tawerny, w której odbywały się walki na pięści.
      Wrócił do leża sukkuba dopiero na następnego dnia, gdy wyspał się i posilił. Dzięki wierzchowcowi dotarł na miejsce dużo szybciej, niż poprzedniej nocy. Żywił nadzieję, że nie będzie musiał rozprawiać się z demonem siłą. Wyglądało na to, że nie wadziła nikomu poza sołtysem. W karczmie nie usłyszał o niej złego słowa, choć przez alkohol wiele tajemnic wychodziło na jaw, bo ludziom rozwiązywały się języki i stawali się skorzy do szczerości.
      Wiedźmin zostawił konia ukrytego w gęstwinie, by nie został wypatrzony z oddali, a następnie zbliżył się do leża. W pewnym momencie schował się za pobliskim drzewem, słysząc szelest i kroki. Na początku mogło się wydawać, że były stawiane przez jakieś kopytne zwierzę, ale jakie posiadało jedynie dwa kopyta?
      Crevan wyłonił się z ukrycia, a wówczas ujrzał sukkuba, na którego otrzymał zlecenie. Gdyby ktoś zechciał podjąć walkę z takim stworzeniem, musiałby uważać na jego ostro zakończone rogi oraz kopyta, którymi z pewnością był w stanie wyrządzić krzywdę mocnym kopniakiem.
      — Nie było trudno cię znaleźć — stwierdził na powitanie.
      Nie wyciągał miecza, dopóki nie wyczuwał zagrożenia z jej strony. Pozostawał czujny i stał na lekko ugiętych nogach, gotów do sięgnięcia po oręż, jeśli nie uda im się podjąć rozmowy.

      Usuń
  2. Crevan nie zwykł rozmawiać z potworami, na które otrzymywał zlecenie. Najczęściej robił wywiad środowiskowy oraz zbierał poszlaki, by na ich podstawie wytropić monstrum dręczące zleceniodawcę, a potem zaatakować z ukrycia. Następnie dostarczał dowód pozbycia się problemu i odbierał zapłatę. Ogłada ani dobre maniery na nic się nie zdawały w przypadkach, z którymi zazwyczaj miał do czynienia. Tym razem było jednak nieco inaczej.
    Wiedźmin robił pewne wyjątki. Niekiedy, gdy oferowana należność w przeliczeniu mogła okazać się niewystarczająca na pokrycie ewentualnych strat, a rzeczonym potworem okazywała się istota myśląca, Crevan był skłonny najpierw podjąć dialog. Bądź co bądź, oboje mogli zyskać na pokojowym rozwiązaniu sprawy. On nie wróci lekko pokiereszowany, a ona nie skończy martwa. Oczywiście, o ile przystanie na zaproponowane przez niego warunki.
    — Dobry wieczór — odpowiedział, odwzajemniając jej uśmiech. — Nie wszystkie sukkuby z którymi wcześniej miałem do czynienia były tak dobrze wychowane. Niektóre zaczynały naszą krótką znajomość od szarży i chęci nadziania mnie na swoje rogi — stwierdził jakby z udawanym wyrzutem.
    Jego żółtozielone połyskiwały drapieżnie w ciemności. Ich kolor podkreślały czarne pręgi przecinające twarz mężczyzny, dzięki którym wydawał się lepiej maskować z otoczeniem nocną porą. Powoli zbliżył się do leża sukkuba, nie odrywając od niego wzroku. Jego kroki były ostrożne i ciche, wskazywały na to, że potrafił się dobrze skradać. Wyglądał na zwinnego, pewnie wiele godzin przećwiczył na grzebieniu, ćwicząc równowagę oraz piruety.
    — Gdybym nie miał dobrych manier, mógłbym od razu podjąć atak — zauważył.
    Kiedy znalazł się blisko niej, uniósł dłoń i złożył znak Igni. Jaskinię rozjaśnił niewielki płomień ognia. Był niestały, skrzył się raz mocniej, a po chwili niemal przygasał co wskazywało na to, że ktokolwiek szkolił wiedźmina, nie przeznaczył tyle samo uwagi magii, co skradaniu się czy tropieniu. Światło pozwalało lepiej dojrzeć twarz mężczyzny. Wyglądał, jakby zbliżał się do czterdziestki lub niedawno ją przekroczył, ale było to rzecz jasna złudne, bo wiedźmini starzeli się dużo wolniej, niż ludzie. Trudno było zatem oszacować jego wiek na tej podstawie. W przeciwieństwie do nielicznych, których dało się jeszcze spotkać na traktach, jego oblicze nie było poznaczone bliznami. Mogło to oznaczać, że był dość młody lub po prostu dobrze fechtował.
    W rzeczywistości Crevan należał do prawdopodobnie ostatniego pokolenia Cechu Kota. Kiedy kończył szkolenie, siedlisko było już niemal całkowicie opustoszałe. Przechadzał się zapuszczonymi, zimnymi korytarzami, z których zwisały pajęczyny, dodając tamtemu miejscu upiornego wyrazu. Każdy krok zdawał się budzić echo. Wąskie i ciasne komnaty zostały opuszczone lata temu i pozostawały niezamieszkane. Nikt nie kwapił się do ich sprzątania, dlatego na półkach, prostych biurkach i skrzyniach zalegał kurz o grubości palca. Jego głównym nauczycielem był Bugort, stary wiedźmin, z którym był związany Prawem Niespodzianki po tym, jak ten uratował z opresji jego ojca kilka lat wcześniej. Nieszczęśnik i tak zginął niedługo później w wyniku zarazy, przez co matka Cravena przeżyła podwójną stratę w niedługim czasie. Po przejściu prób Crevan pamiętał tylko jej włosy w słomkowym kolorze i to, że gorzkimi łzami opłakiwała swój los, kiedy on oddalał się na kołyszącym wozie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bugort był potężnie zbudowanym mężczyzną o szerokich ramionach, kwadratowej szczęce i płaskim nosie. Jego głos był niski, tubalny i nieustannie miał chrypę. Crevan lubił słuchać historii z przeszłości nauczyciela, choć ten nie należał do ludzi gadatliwych i skorych do zwierzeń. Wiedział o nim więc stosunkowo niewiele, choć spędzili w swoim towarzystwie jakieś dwie dekady. Jego działalność w młodości ograniczała się do zabijania potworów, ale później znalazł sobie lepiej płatne zajęcie, które polegało na ochranianiu konwojów oraz karawan, a także bogatych osobistości. Świetnie walczył wręcz i dysponował ogromną siłą, której Crevan zazdrościł mu jako nastolatek. Dopiero po całych tygodniach ćwiczeń zrozumiał, że nigdy nie dorówna mu w tej kategorii i powinien się skupić na tym, by wykorzystywać swój własny potencjał. Bugort okazał się surowym, choć sprawiedliwym nauczycielem. Potrafił zarówno dotkliwie karać za przewinienia, jak i chwalić za postępy. Crevan wiele się od niego nauczył, choć magia zdecydowanie nie była jedną z nich, podobnie jak alchemia, chociaż w tym akurat aspekcie, to Crevan zwyczajnie nie posiadał drygu do warzenia eliksirów. Miał na nie też słabą odporność. Zazwyczaj ich zażycie kończyło się w jego przypadku nieoczekiwanymi skutkami ubocznymi. Właśnie dlatego przychodząc do sukkuba, nie zażył eliksiru Kota, który pozwalał na lepsze widzenie w ciemnościach.
      — Wydawało mi się, że właśnie w taki sposób wygląda los sukkuba, wiecznie w ukryciu. Czyż nie tak jest?

      Usuń
  3. Crevan nie przywiązywał się do miejsc ani ludzi. To była jego żelazna zasada. Nigdy nie powrócił do siedliska Cechu Kota, w którym został wyszkolony. Nie miał nawet pewności, czy zamek nadal jeszcze stał, czy nie został zburzony lub sam nie popadł w ruinę przez te wszystkie lata. Wiązał z nim wiele wspomnień, ale wolał żyć teraźniejszością, niż sentymentami oraz popadaniem w melancholię. Często nocował i zimował w różnych lokacjach, nieraz obskurnych, wzbudzających strach czy odrazę. Tak bardzo przywykł do obcowania z ascezą, że kiedy dłuższy czas przebywał w luksusach, czuł się dziwnie nieswojo i pragnął wrócić na trakt, do znoju podróży oraz gryzącego zapachu krwi potworów, który był mu znajomy, dobrze znany. Wolał podążać ścieżką samotnie, zbaczać z drogi kiedy przyjdzie mu na to ochota i nikomu nie musieć tłumaczyć się z podejmowanych decyzji ani opłakiwać śmierci towarzyszy.
    — Lis dla myszy, powiadasz? — powtórzył po niej, a potem parsknął śmiechem, przez co płomień przygasł na moment. — To zabawne, bo moje imię w Starszej Mowie oznacza właśnie lisa — odparł słowem wyjaśnienia. Wyciągnął dłoń w kierunku sukkuba. — Crevan — przedstawił się krótko.
    Spod połów lekkiego pancerza mężczyzny wystawał lśniący medalion z głową szczerzącego kły kota, która wydawała się podrygiwać. Połyskliwa, metaliczna powierzchnia odbijała światło, jakie rzucał ogień. O Kotach nie mówiło się dobrze. Najwięcej osób uważało wiedźminów tego cechu za skrytobójców, najemnych zbirów i psychopatów. W zderzeniu z takimi niepochlebnymi opiniami, Crevan zapewne wydawał się całkiem przyjemnym jegomościem. Niekiedy jednak początkowe dobre wrażenie potrafiło zwieść. Pytanie brzmiało: jak było w tym przypadku?
    — Z pewnością nie miałabyś problemu z przebiciem mojego opancerzenia, gdybyś posłużyła się szarżą, ale nie przyszedłem walczyć — stwierdził szczerze. Gdyby nosił się z takim zamiarem bez wątpienia wybrałby inny rynsztunek, choć nie przepadał za zbrojami z powodu ich ciężaru oraz tego, jak krępowały ruchy.
    — Stokrotnie przepraszam, że wpadłem bez zaproszenia — wykonał kurtuazyjny gest dłonią w prześmiewczy sposób. — Tak się jednak składa, że mimo tego jesteś komuś solą w oku. Domyślasz się może kto tak bardzo chce twojego zniknięcia? — spytał retorycznie, bo zaraz sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej lekko zmięty arkusz papieru. Kartka miała postrzępione brzegi, a treść została napisana prostym — jeśli nie prostackim —- językiem, na dodatek z licznymi błędami. Pokazał sukkubowi świstek z którego jasno wynikało, kto jest jego autorem.
    — Tak się składa, że twój kochanek niedługo przypieczętuje małżeństwem intratną umowę handlową — oznajmił. — Jak pewnie sama rozumiesz, sołtys uważa, że jego syn powinien skupić się na żeniaczce, zamiast zakradać się tu wieczorami. Mi nic do tego, całkiem lubię sukkuby, a przynajmniej dopóki nie próbują dorobić mi kilku dodatkowych otworów — mrugnął porozumiewawczo. — Myślę, że moglibyśmy się dogadać i zawrzeć pewną umowę, zainteresowana?

    OdpowiedzUsuń
  4. — Pomyślałem dokładnie to samo o tobie — stwierdził. Nie miał żadnego osobistego powodu, by chcieć za wszelką cenę rozprawiać się z sukkubem. Choć sołtys nazywał ją potworem, to w rzeczywistości różniła się od ghuli czy utopców. Z nią dało się porozmawiać, była myślącym stworzeniem.
    Powiódł wzrokiem za materiałem i na krótko zawiesił wzrok na nodze Liusaidh, którą się o niego otarła. Próbowała go uwodzić, pogrywała sobie, czy może wpisywało się to w jej naturę? Crevan nie potrafił tego ocenić, ale starał się pozostawać skupiony na tym, po co tu przyszedł.
    — Najpierw potrzebowałbym czegoś na dowód, że się z tobą rozprawiłem… — Postanowił wyjaśnić po kolei jak wygląda jego pomysł na rozwiązanie sytuacji polubownie. Choć początek mógł wzbudzać podejrzenia lub wątpliwości, to wolał postawić sprawę jasno. — Z wymazaniem się krwią nie będzie najmniejszego problemu, zastanawiam się jednak, czy kosmyk twoich włosów byłby wystarczający — dodał. Sołtys nie wydawał się zbyt inteligentny, ale czy nie zarzuciłby mu, że to mogą być włosy którejkolwiek dziewki z osady? Crevan rozmawiał z nim tylko raz i to krótko, nie miał więc pewności. Zakładał jednak, że gdyby się spił, to mogłoby mu zabraknąć zdrowego rozsądku.
    — Później odebrałbym zapłatę, ukradł dla ciebie luzaka i przybył z nim tutaj. Łatwiej byłoby ci podróżować na wierzchowcu, niż na własnych nogach — oznajmił. Wywnioskował, że przemieszczanie się pieszo musiało trwać dłużej, wolniej i być bardziej wyczerpujące. Na konia dało się również załadować ekwipunek. — Mógłbym odeskortować cię do najbliższego miasta — zaproponował.
    Kilka razy dostawał zlecenia eskorty córek bogatych jegomościów. W obecnie panujących czasach, gdy przy szlakach płonęły stosy oraz zbiegały się niebezpieczne monstra, podobna eskorta nie powinna wzbudzać podejrzeń.

    OdpowiedzUsuń
  5. — Cóż… — zawiesił na krótko głos. — I tak będę musiał udać się do wsi, więc nie zrobi mi to wielkiej różnicy. Obawiam się, że gdyby ktoś zauważył twoje pojawienie się w osadzie, mogłoby to wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie i pokrzyżować moje plany — zauważył przytomnie. — Bez obaw, nie takie rzeczy się już kradło — dodał z zawadiackim uśmiechem.
    Na początku swojej przygody jako wiedźmin, gdy nie miał prawie nic, czasem zdarzały mu się kradzieże. Niektóre z nich wynikały z przyziemnych potrzeb jak głód czy dojmujące uczucie zimna, inne zaś należały do bardziej zuchwałych. Do tej pory pamiętał, jak kiedyś skradł ciężki rynsztunek strażnika, który nie chciał go wpuścić do jednego z królewskich miast. To nie tylko pozwoliło mu wejść do miasteczka, ale także zarobić na opancerzeniu u jednego z płatnerzy.
    Obecnie raczej rzadko decydował się na takie kroki, bo miał wystarczającą ilość pieniędzy, by kupić sobie pożywienie oraz odzienie, bo jego usługi obecnie okazywały się często potrzebne. Nie miał jednak na tyle dużego funduszu (ani nie dysponował takimi pokładami uczciwości), by zakupić dla Liusaidh wierzchowca. Kradzież wydawała się więc najrozsądniejszą, jeśli nie jedyną możliwością. Im szybciej sukkub oddali się od wsi, tym lepiej także dla niego, uważał więc, że zapewnienie jej szybkiego środku transportu leżało pośrednio w jego gestii.
    Umiejętność skradania bardzo przydawała się w takich sytuacjach. Tym razem również miał się nią zamiar posłużyć. Najpierw musiał jednak zacząć realizować plan, a dopiero później myśleć o jego kolejnych etapach.
    Wyciągnął zza paska krótkim, wąskim jelcu, by przy jego pomocy uciąć pasmo włosów Liusaidh. Wziął też materiał, który mu wskazała. Miał nadzieję, że te dwa dowody w połączeniu z zakrwawionym zwierzęcą posoką pancerzem wystarczą, by sołtys uwierzył, że sukkub został pozbawiony życia.
    — W takim razie do zobaczenia później, Liusaidh — oznajmił, oddalając się niespiesznie. Miał nadzieję, że jego rozmówczyni nie spanikuje i nie podejmie się ucieczki na własną rękę, skoro zaproponował jej dość atrakcyjne warunki umowy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Crevan zazwyczaj dotrzymywał danego słowa. Czasami po prostu nie do końca jasno stawiał warunki i nie precyzował ich, a potem wykorzystywał to na swoją korzyść. W przypadku sukkuba za jego decyzją nie kryła się jednak żadna intryga. Na krótką metę nie przeszkadzało mu towarzystwo w podróży. Sądził, że wędrówka z Liusaidh nie nastręczy mu większych problemów, niż zaatakowanie jej. Prosty rachunek strat i zysków.
    Kiedy dotarł do wsi umazany zwierzęcą krwią, już z daleka dało się słyszeć skoczną muzykę i ochrypłe śpiewy. Jedynym budynkiem, w którym było jasno okazała się karczma, dlatego ruszył bez zwłoki w jej kierunku. W środku panowała radosna atmosfera. Kiedy wszedł, na chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. Mężczyźni zastygli w bezruchu, zaniechując kolejnego stuknięcia kuflami, a krzątająca się po izbie pulchna kelnerka zmarszczyła nos i ściągnęła brwi. Trudno było stwierdzić, czy z powodu zapachu posoki, którą wiedźmin był obficie wysmarowany, czy faktu, że będzie musiała sprzątać jej skapujące krople z drewnianej podłogi. Crevan podszedł do stołu, przy którym siedział sołtys i rzucił na niego kosmyki włosów Liusaidh i kawałek tkaniny, którą od niej dostał. Siedzący obok Dobrosław wytrzeszczył oczy, najwyraźniej zszokowany bezwzględnością ojca. Tłuścioch z ociąganiem wyciągnął zza paska pękatą sakwę i rozliczył się z Crevanem.
    Wiedźmin przeliczył należność, skinął głową w ramach podzięki i udał się do wynajętego pokoju. Zażył szybkiej kąpieli jak miał to w zwyczaju przed wyruszeniem w drogę, a następnie zszedł na dół. W gospodzie panowało huczne przyjęcie. Blaty uginały się od jedzenia oraz alkoholu. Ktoś fałszował, przygrywając do tego na jakimś instrumencie. Wznoszono toasty na rzecz przyszłego pana młodego, choć wydawało się, że to właśnie on bawi się najgorzej z całej wsi.
    — Polecam się na przyszłość — rzucił nieco kpiącym tonem na pożegnanie Crevan, po czym opuścił budynek.
    Większość mieszkańców właśnie świętowała żeniaczkę syna sołtysa, dlatego zdobycie wierzchowca niepostrzeżenie okazało się łatwiejsze, niż wiedźmin zakładał. Ofiarą kradzieży padła kara klacz, którą dostrzegł przy domu kowala. Wyglądała na szybką, choć na jego widok spłoszyła się i dla pewności posłużył się na niej znakiem Aksji. Osiodłał zwierzę, a następnie wyprowadził je na trakt. Na początku kroki stawiała powoli, jakby ociężale. Dopiero gdy przemierzał las usłyszał, że jej chód staje się naturalny, dobrze skoordynowany.
    Będąc blisko leża Liusaidh gwizdnął, dając w ten sposób znać, by wyszła z jaskini.

    OdpowiedzUsuń
  7. Crevan tak bardzo przywykł do podróżowania przy pomocy koni, że nie zwracał już kompletnie uwagi na ich zapach, mimo wyostrzonych zmysłów. Uważał je za bardzo przydatne zwierzęta, szczególnie, jeśli z jakiegoś powodu trzeba było uciekać, gonić kogoś lub coś albo przewieźć ciężki ekwipunek. Pożałował tego, że nie posiadał wierzchowca kiedy przez kilka dni piechotą maszerował z krasnoludami. Pochód przemieszczał się niemal bez postojów, na dodatek raźnie podśpiewując i głośno rechocząc ze sprośnych żartów rzucanych co jakiś czas. Nawet dla wiedźmina ich siła oraz wytrzymałość była imponująca, godna podziwu.
    Wiedźmin zeskoczył ze swojego gniadego ogiera, po czym podszedł do Liusaidh. Jedną ręką przytrzymał wodze karej klaczy, a drugą wyciągnął w kierunku sukkuba, oferując jej pomoc przy wejściu na grzbiet zwierzęcia.
    — Bez obaw, nie powinna sprawiać problemów. Rzuciłem na nią znak Aksji — odparł. — Cieszę się, że w tej kwestii oboje się zgadzamy. Tak samo jak ty nie mam zamiaru wracać do Novigradu — stwierdził. Nie zamierzał się cofać do miejsca, w którym niedawno przebywał. Najczęściej nie było tam już dla niego zajęć, a czasem pozostawiał za sobą pewne niesnaski, do których bynajmniej mu się nie spieszyło wracać.
    Kiedy uporał się z pomocą Liusaidh podszedł do własnego konia, by wyciągnąć z bocznych juków sfatygowaną mapę. Miała liczne zagniecenia, potargane brzegi, była zżółknięta i wyglądała na bardzo starą. Odnalazł miejsce, w którym się znajdowali. Przez chwilę przesuwał palcem po mapie, wytężając wzrok.
    — Wygląda na to, że najbliżej znajdują się wsie Konary, Glińsk i Podgaje. Chyba że wolisz udać się na wschód, w stronę Oxenfurtu.

    OdpowiedzUsuń