Silas Woods
13 VI 1997 ∴ inżynieria akustyczna ∴ multiinstrumentalista ∴ nieuświadomiona chronokineza
Ostatnią myślą, jaką zapamiętał z tamtego dnia była chęć cofnięcia czasu. Zrobiłby wszystko, aby zapomnieć przeraźliwe krzyki przyjaciół, rozrywający bębenki w uszach dźwięk klaksonu tamtego tira, głośny huk, wybuch poduszek powietrznych, przeraźliwą ciszę i obezwładniający ból, który pociągnął go w ciemność tygodniowej śpiączki.
Powrót do rzeczywistości był jedynie dalszym ciągiem koszmaru, kiedy dotarło do niego, że to właśnie on siedział za kierownicą samochodu w tamtej tragicznej chwili. Ból ciała był niczym w porównaniu z bólem duszy, kiedy uświadomił sobie, że jest odpowiedzialny za śmierć trójki przyjaciół. Nikt go oficjalnie nie oskarżył, jeszcze, ale on już oskarżył sam siebie. Gdyby tylko mógł cofnąć czas…
Znacznie łatwiej przyszło mu zaakceptować informację o wymianie stawu kolanowego i paskudne blizny pokrywające niemal całą powierzchnię prawej nogi i części pleców, przestawiony nos, połamane palce dłoni, niedosłuch w lewym uchu i nagłe, niespodziewane, ataki migren, podczas których miał ochotę wyrzygać wszystkie wnętrzności.
Żmudna, długa, bolesna i trudna rehabilitacja, oraz dziesiątki pytań w toku postępowania, w którym wciąż nie postawiono mu żadnych zarzutów, były niczym, w porównaniu ze znajomym spojrzeniem, które dopadło go pewnego dnia w drzwiach sali fizjoterapeutów. Od tamtej pory żyje z przekonaniem, że nawet jeśli sąd uzna go za niewinnego spowodowania wypadku, to wciąż będzie ich przynajmniej dwóch, którzy będą wiedzieli lepiej.
Odmówił powrotu do rodzinnego domu, zresztą i tak dostał zakaz opuszczania miasta, skrupulatnie sprawdzany raz tygodniu przez policję. Uczęszczanie na terapię niestety nie pomaga na dręczące go myśli i koszmary. Przemieszcza się ze wzrokiem wbitym w czubki butów, obawiając się tego, co zobaczy w oczach śledzących jego ruchy rówieśników, gdyż plotki na kampusie rozchodzą się zdecydowanie zbyt szybko.
Znacznie łatwiej przyszło mu zaakceptować informację o wymianie stawu kolanowego i paskudne blizny pokrywające niemal całą powierzchnię prawej nogi i części pleców, przestawiony nos, połamane palce dłoni, niedosłuch w lewym uchu i nagłe, niespodziewane, ataki migren, podczas których miał ochotę wyrzygać wszystkie wnętrzności.
Żmudna, długa, bolesna i trudna rehabilitacja, oraz dziesiątki pytań w toku postępowania, w którym wciąż nie postawiono mu żadnych zarzutów, były niczym, w porównaniu ze znajomym spojrzeniem, które dopadło go pewnego dnia w drzwiach sali fizjoterapeutów. Od tamtej pory żyje z przekonaniem, że nawet jeśli sąd uzna go za niewinnego spowodowania wypadku, to wciąż będzie ich przynajmniej dwóch, którzy będą wiedzieli lepiej.
Odmówił powrotu do rodzinnego domu, zresztą i tak dostał zakaz opuszczania miasta, skrupulatnie sprawdzany raz tygodniu przez policję. Uczęszczanie na terapię niestety nie pomaga na dręczące go myśli i koszmary. Przemieszcza się ze wzrokiem wbitym w czubki butów, obawiając się tego, co zobaczy w oczach śledzących jego ruchy rówieśników, gdyż plotki na kampusie rozchodzą się zdecydowanie zbyt szybko.
Znowu wybuchł w całej przestrzeni gabinetu, dał popisowy upust kłębiącemu i drapiącemu w jego wnętrzu żalowi, złości i poczuciu niesprawiedliwości, a słowa płynęły same, jakby bez jego świadomego udziału w sesji, podjudzane tylko pytaniami. Dobra passa Hamiltona trwała jednak jedynie do momentu aż się nie zaciął po raz enty z coraz mocniej drżącymi palcami zaciśniętymi niby niedbale do zewnętrznych części rękawów czarnego golfu, wówczas jego wzrok padł na nieładną bliznę na powierzchni lewej ręki. Już wiedział, że nic więcej z siebie nie wydusi i że to koniec. Westchnął jedynie ciężko, jakby to cokolwiek mogło zmienić. Problem zawsze polegał na tym, że poza tym stałym wzburzeniem, którego doświadczał ciemny blondyn, to w dalszej części rozmowy zdawał się po tym skoku emocjonalnym — pozostawać wyjątkowo biernym, zatapianym przez wzburzone morze myśli. Doświadczał coraz częściej ciężkiego poczucia, że cała ta terapia stoi w miejscu, więc nie robi nawet maciupeńkiego kroczku do przodu, a Gregory Tancredy doszedł do ściany, przynajmniej wedle oceny Parisa. Z ulgą przyjął to, że ich wizyta dobiegła końca i podskórnie dosięgło go rosnące ukłucie frustracji, nie wiedział jedynie na co — na wypadek, na Niego, na siebie czy tego bezużytecznego Tancredy’ego. Nie zarejestrował jednak, że psychoterapeuta aż się wzdrygnął, jakby emocja przeskoczyła na niego i była wręcz odrażająca.
OdpowiedzUsuńPożegnał się skinieniem głowy, uprzednio przerzuciwszy sobie beżowy płaszcz przez przedramię, a czarną torbę zawiesił na ramieniu. Hamilton czekając na tę parszywą windę nie spodziewał się wprawdzie niczego gorszego, tak jakby wszelkie jego zasoby zostały wyczerpane w trakcie tej jednej godzinnej wizyty, a on wyszedł z niej jak po spotkaniu z wampirem energetycznym. Parisowi Hamiltonowi towarzyszyło zmęczenie i planował jak najszybciej wrócić do domu rodziców, do których zresztą wprowadził się tuż po wypadku. Początkowo zadecydowano o tym wbrew jego woli, która skruszyła się jak ledwie przymarznięta powierzchnia kałuży w zderzeniu z ciężarem ciała i bezwzględnym naciskiem podeszwy, a potem został z wygody i dziwnego poczucia bezpieczeństwa. Jednak każdorazowo reagował zdecydowanie zbyt żywo na słowa: „może cię podwieźć na uczelnię?”, zbyt szybkim i zdecydowanie zbyt głośnym „nie”, tak jakby ktoś miałby go siłą do metalowego pudła z drzwiami i pasami bezpieczeństwa zaciągnąć. Oczywistym pozostawało to, że było mu głupio jak jasna cholera, lecz nie był zdolny, aby z tym walczyć, to było ponad nim i tyle. Tancredy twierdził jednak, że po przeżyciu szoku i w jego stanie psychicznym to dość normalne.
Cała powierzchnia spokoju, którą miał — a przynamniej jej pozory — rozpadła się w drobny mak, gdy dotarło do niego, że tuż obok siebie ma Silasa, winowajcę tragicznego wypadku i jego dawnego najlepszego przyjaciela; napiętnowanego studenta, którego spotkał uczelniany ostracyzm. Paris Hamilton wyprostował się nieumyślnie, krzyżując ramiona, jakby w ten sposób chciał się oddzielić od nieprzyjemnego napływu wrażeń. W jego umyśle pojawił się charakterystyczny dla starych telewizorów niemogących odnaleźć połączenia ze światem — śnieg i szum. Miał nadzieję, że ktoś jeszcze się napatoczy albo lepiej —będzie zjeżdżał na dół i jakież były one naiwne, gdy winda pozostała pusta dla ich obojga. Paris ledwie powstrzymał się, by nie jęknąć albo nie wycofać się i zejść rozeźlony po schodach.
Wszystkie niechęci, wywrzeszczane sobie słowa w trakcie szpitalno-rehabilitacyjnych kłótni wypełniły niewielką przestrzeń windy; atmosfera zdawała się gęstnieć i stawać cięższa od nieznośnego milczenia. Odczucia Parisa zahaczyły coraz szersze kręgi o niepokój i dyskomfort, nachalnie narzucając się wszystkiemu, co znalazło się w zasięgu jego niekontrolowanej mocy. Dojechać tylko na dół, tak, to był jedyny cel, który był w stanie zaakceptować i przyjąć do wiadomości. Nie przewidywał nawet w najlepszych chwilach, że po zjechaniu dwóch pięter, gdy wcisnął się w kąt windy, a Silas w drugi, byleby jak najdalej od siebie, pomiędzy następnymi zatrzyma się.
To się nie może dziać naprawdę, po prostu nie może, przemknęło mu gorączkowo, z przerażeniem przez umysł, mimo że mimika pozostała w teorii poważna, niepokój tkwił jednak w oczach o jasnoszarych tęczówkach.
Usuń— To musi być jakiś kiepski żart… — burknął żałośnie pod nosem, prostując się jak struna. Momentalnie zaschło mu w gardle, a serce przyspieszyło swoje uderzenia. Kolejne godziny z Woodsem, tym razem na pewno się pozabijają, a przynajmniej, jeśli Hamilton nie zejdzie wcześniej na atak paniki.
Paris Hamilton przez dłuższy moment skupiony był na podsuwanych mu przez zdradziecki umysł fali czarnych myśli, opływających zgrabnie jego zawężoną przez zaistniałe okoliczności świadomość i równie ciemniejących scenariuszach związanych z ciasnawym pomieszczeniem. Wzdłuż ramion przemknął mu nieprzyjemny dreszcz, ciągnąc za sobą kolejne, gdy w głowie przeskoczył mu adekwatny przełącznik sugerujący, że kojarzy mu się to z ograniczoną wolnością, prawie że z samochodem i bez udziału woli spłycił mu się oddech, a bicie serce gwałtownie przyspieszyło. Stosunkowo niewielka przestrzeń windy skurczyła się klaustrofobicznie do jego jakże skromnej osoby, nacierając na niego panicznym wpatrywaniem się w metalowe, rozsuwane drzwi, jakby w ten sposób miały się rozstąpić. Jednakże nic z tego nie miało prawa bytu, lecz okazywało się to bez znaczenia; połączenia z rozsądkiem i logicznym myśleniem zostały tymczasowo przerwane. Być może student filologii francuskiej trwałby w wirującym skupieniu nad własnymi odczuciami, które zdawały się otaczać go jak głośny i agresywny rój pszczół, a to nie kto inny, gdyż właśnie on stanowił coś na podobieństwo ula, gdyby na ziemię nie sprowadził go obecny również w zatrzymanej windzie, mógłby trwać w tym zawieszeniu jeszcze jakiś czas.
OdpowiedzUsuńW końcu jego wzrok przeniósł na osuwającego się po ścianie z dramatycznie zastygłymi na ustach Silasa Woodsa słowami, który najwyraźniej w odczuciu ukąszonego irytacją Parisa Hamiltona postanowił sobie z niego bezczelnie zakpić. Nie zaskakiwał zatem widok zmarszczonych brwi na pobladłym licu młodego mężczyzny z ciemnoblond włosami. Wcześniej kłębiące się niczym dym odczucia i duszące wrażenia rozmyły się, z taką dziecinną łatwością jak woda obmywająca z brudu podeszwy w konfrontacji z rozbryzgującą kałużą. To było niedopuszczalne, ciemnowłosy jegomość stroił sobie z niego najzwyklejsze żarty, a tak przynajmniej tak postrzegał to w zaistniałej sytuacji Hamilton, gdyż jego były przyjaciel nie miewał nigdy ataków paniki i nie bał się niewielkich przestrzeni. Gniew rozlał się gorącem po jego ciele, gdy krzyżując ramiona na piersi, oderwał się od swojego kąta. Pokonał tę niewielką odległość rozeźlony do tego stopnia z zamiarem, by ponownie doszło między nimi do słownego starcia i wyzwisk, które młóciły na swej drogi pozostałości ich pozytywnej niegdyś znajomości pełnej zaufania, wsparcia i serdeczności. To było dziwne doświadczenie, nawet jeśli bladości skóry nie dało się odgrywać z taką łatwością, co zapaliło w umyśle młodego Hamiltona pewną wątpliwość wobec trafności postawionej hipotezy. Przystanął zdezorientowany, kiedy ta myśl nabrała konkretniejszych kształtów — to nie byłby pierwszy raz, który zarejestrował, gdy ludzie od czasu wypadu dziwnie zachowywali się w jego towarzystwie, tak jakby i im udzielał się jego nastrój czy emocje, tyle że wcale nie mówił o nich na głos. Nie podjudzał przecież nikogo; nie zasiewał ziarna niepewności, radości, irytacji czy frustracji. To było zresztą n i e m o ż l i w e, tak bowiem Hamilton uważał. Miało to sens, zasady świata powinny być takie jak zwykle, poza śmiercią jego przyjaciół nic nie powinno się zmienić, poza tym, że przetrwał. W przypływie zdroworozsądkowym od razu te absurdalne rozważania od siebie odrzucił — nie miało to bowiem większego sensu.
— Co ty wyprawiasz, Woods? — syknął Hamilton, wpatrując się w niego z osłupieniem wypisanym na twarzy, a irytacja jedynie przeskakiwała o kolejne pułapy na suwaku sunąć zaciekle naprzód. — Kpisz sobie ze mnie? Zamierzasz w takich okolicznościach urządzać tu teatrzyk?