Landon Milford
Mama była zielarką, jak zwykł ją nazywać, mając pięć lat. W rzeczywistości nie miał wtedy pojęcia ani o Zielarstwie, ani o stopniu trudności i ważności eliksirów, które warzyła w wielkim kotle w domowej kuchni. Sowy z zamówieniami niekiedy nie zdążały nawet wypocząć przed kolejnym kursem z paczuszką z eliksirem leczniczym, którą mama posyłała swoim klientom. Ojciec czasami śmiał się, że to zwykłe kobiece pachnidła, a potem uciekał przed ścierką rzucaną w jego stronę. Cierpliwość i skupienie matki znikały również w tych momentach, kiedy usiłowała nauczyć swojego sześcioletniego syna poprawnego siedzenia na miotle. Ojciec śmiał się wtedy w głos, chociaż w rzeczywistości sam kompletnie nie dogadywał się z miotłą. To mama była szkolną gwiazdą drużyny Quidditcha domu Roweny Ravenclaw.
W domu zawsze pachniało magią. Czasem było to tylko wyobrażenie siedmioletniego chłopca, a czasem faktycznie aż korciło go w nosie, zwłaszcza kiedy ojciec, znany szeroko w magicznym świecie twórca zaklęć, prowadził swoje eksperymenty w piwnicach ich rodzinnego domu. Niezmiennie odnosił wtedy wrażenie, że cząstki magii wręcz wędrują po jego skórze, osiadają na włosach, pod powiekami, na języku, by mógł poczuć ich smak.
Poczuł to, mając dziewięć lat. Dokładnie poczuł zapach i smak magii, która bezlitośnie trawi wszystko i wszystkich na swojej drodze, zostawiając za sobą zgliszcza, pustkę i swąd spalenizny na gruzach tego, co zwykł nazywać kiedyś swoim domem i rodziną. Był strasznie dumny, że udało mu się zrobić niewielkie okrążenie nad pobliskim lasem, kiedy bez wiedzy rodziców wybrał się polatać na swojej pierwszej, dziecięcej miotle. Po latach nabył świadomości, że to właśnie dziecinne nieposłuszeństwo uratowało mu życie i oszczędziło dodatkowej traumy w postaci patrzenia, jak jego dotychczasowy świat rozpada się na kawałki. Latami zastanawiał się, czy mamę bolało i jakiego cholernego zaklęcia użył ojciec, kiedy przypadkowo wysadził cały dom w powietrze.
Wciąż jeszcze zbyt często budzi się w nocy, czując swąd spalenizny, a na ustach zamiera mu krzyk, którego wstydzi się przez innymi Gryfonami w dormitorium.
Mama była zielarką, jak zwykł ją nazywać, mając pięć lat. W rzeczywistości nie miał wtedy pojęcia ani o Zielarstwie, ani o stopniu trudności i ważności eliksirów, które warzyła w wielkim kotle w domowej kuchni. Sowy z zamówieniami niekiedy nie zdążały nawet wypocząć przed kolejnym kursem z paczuszką z eliksirem leczniczym, którą mama posyłała swoim klientom. Ojciec czasami śmiał się, że to zwykłe kobiece pachnidła, a potem uciekał przed ścierką rzucaną w jego stronę. Cierpliwość i skupienie matki znikały również w tych momentach, kiedy usiłowała nauczyć swojego sześcioletniego syna poprawnego siedzenia na miotle. Ojciec śmiał się wtedy w głos, chociaż w rzeczywistości sam kompletnie nie dogadywał się z miotłą. To mama była szkolną gwiazdą drużyny Quidditcha domu Roweny Ravenclaw.
W domu zawsze pachniało magią. Czasem było to tylko wyobrażenie siedmioletniego chłopca, a czasem faktycznie aż korciło go w nosie, zwłaszcza kiedy ojciec, znany szeroko w magicznym świecie twórca zaklęć, prowadził swoje eksperymenty w piwnicach ich rodzinnego domu. Niezmiennie odnosił wtedy wrażenie, że cząstki magii wręcz wędrują po jego skórze, osiadają na włosach, pod powiekami, na języku, by mógł poczuć ich smak.
Poczuł to, mając dziewięć lat. Dokładnie poczuł zapach i smak magii, która bezlitośnie trawi wszystko i wszystkich na swojej drodze, zostawiając za sobą zgliszcza, pustkę i swąd spalenizny na gruzach tego, co zwykł nazywać kiedyś swoim domem i rodziną. Był strasznie dumny, że udało mu się zrobić niewielkie okrążenie nad pobliskim lasem, kiedy bez wiedzy rodziców wybrał się polatać na swojej pierwszej, dziecięcej miotle. Po latach nabył świadomości, że to właśnie dziecinne nieposłuszeństwo uratowało mu życie i oszczędziło dodatkowej traumy w postaci patrzenia, jak jego dotychczasowy świat rozpada się na kawałki. Latami zastanawiał się, czy mamę bolało i jakiego cholernego zaklęcia użył ojciec, kiedy przypadkowo wysadził cały dom w powietrze.
Wciąż jeszcze zbyt często budzi się w nocy, czując swąd spalenizny, a na ustach zamiera mu krzyk, którego wstydzi się przez innymi Gryfonami w dormitorium.
Pokątna tętniła o tej porze największym życiem, znajdowała się w pełnym rozkwicie i jeszcze nie tak dawno, gdy tu bezpośrednio zmierzali delikatnie muśnięcia słońca otulały ich twarze. Teraz zaś z każdej możliwej strony przemykali szybko czarodzieje, tak energicznie, że wypadało jedynie wejść w napierający tłum i pozwolić porwać się jego prądowi. Rylan Veil zastanawiał się niekiedy nad tym, czy zawsze to tak wyglądało, czy takie szaleństwo pojawiało się tuż przed rokiem szkolnym oraz przed świętami okolicznościowymi. Nie było to jednak coś, na co mógłby znaleźć odpowiedź — mógł wprawdzie wytoczyć kilka hipotez, lecz nie posiadał narzędzi, a także wiedzy, by ocenić ich prawdziwość. W powietrzu czuło się mieszaninę zapachów: zarówno słodyczy, jak i potraw płynących z otwartych zachęcająco na oścież drzwi lokali, a także okolicznych kramików, woni przemyconych z poszczególnych domostw, czy tych obleczonych wokół materiałów ubrań. Wszystko to tworzyło coś interesującego w subiektywnym odczuciu młodego Veila. Przez dłuższą chwilę po znalezieniu się na Pokątnej, lecz jeszcze nie w jej sercu, jasnowłosy przyglądał się temu — na co dzień nie obserwował takiej ilości czarodziejów, częściej napotykał na swojej drodze klientów rodziców, magiczne stworzenia czy rośliny. Tak naprawdę, gdyby Landon nie został adoptowany w wyniku nieszczęśliwego wypadku przez jego Veilów (sam niemalże wcale nie pamiętał ich przyjaciół, a młodego Milforda nigdy nie wypytywał), to miałby poważne podstawy do narzekania na nudę czy trudność w charakterze otworzenia do kogoś ust.
OdpowiedzUsuńZresztą teraz też był na Pokątnej właśnie z Landonem Milfordem — pod pewnymi względami byli niemalże nierozłączni, pomijając sam, zgoła oczywisty fakt w postaci tego, że przydzielono ich do zupełnie innych domów w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. To jednak nie zdawało się czegokolwiek zmieniać, a już tym bardziej nijak nie wpłynęło na ich relację, co skądinąd wcale nie przeszkadzało Rylanowi w tym, aby obejmować znienacka ramieniem Landona, czy wołać go na samym środku korytarza. Herb węża w ogóle nie oznaczał dla niego jakiegokolwiek zrywania czy zawężania kontaktów, co więcej uważał to za czystą głupotę. Zresztą nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że najlepiej czuł się w towarzystwie Gryfona i to wobec niego miał największe zaufanie z możliwych. Ślizgon posiadał również jedną zgoła nietypową cechę — potrafił się bowiem rozgadywać na konkretny temat i dawać tym samym upust swoim rozważaniom, tak jakby chciał wciągnąć w nie przyjaciela. Tym razem nie mogło być inaczej; w końcu Rylan Veil rozpoczął swój monolog o tym, że koniecznie muszą zajrzeć do Esów Floresów, apteki Sluga i Jiggera czy lodziarni Fortesque, ta ostatnia miała zwieńczać ich wyprawę i stanowić jakże miły aspekt przed powrotem do domu. Ślizgon często zastanawiał się, czy Gryfon patrzy na drewniane mieszkanko nieopodal lasu Wiggenów przez pryzmat domu, lecz nigdy nie podjął tego tematu i bynajmniej nie z obawy, że może usłyszeć odpowiedź przeczącą — unikał rozdrapywania ran czy głębokiego rozważania, które mogłoby wprowadzić jego przyjaciela wprost w szpony przykrych, nieustępliwych wspomnieć. Wiedział w końcu nie tylko o koszmarach młodego Milforda, lecz również o tym, że potrafił przez swoje własne demony tracić kontakt z otaczającą go rzeczywistością, ot, wypadać z jej obiegu, nawet jeśli potem udawał, że to jedynie zbieg okoliczności, licząc, że on tego po prostu nie zauważy. Niekiedy Rylan dawał mu tę satysfakcję, ulotne poczucie wygranej, gdy udawał, że to wszystko mu umknęło, nawet jeśli w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej.
— Landon — wypowiedział cicho, acz stanowczo jego imię, chcąc sprowadzić go na ziemię, dostrzegając w porę, że ciemnowłosy wyłączył się i wcale go nie słucha, zaś jego spojrzenie skierowane jest w całkowicie przeciwnym kierunku. W momencie, gdy zmniejszył jeszcze bardziej odległość między nimi, tak, że dzieliły ich ledwie centymetry – Rylan pochwycił go za rękaw, muskając przy okazji skórę dłoń. — Landon... Idziemy? — Nie zamierzał się już powtarzać i wracać do rozmowy, która najwyraźniej nie zainteresowała jego przyjaciela, zamiast tego wpatrywał się w niego niemalże wyczekującym spojrzeniem. Młody Veil wolał jednak kurczowo trzymać się wersji, że nawiedziły go wspomnienia albo fala nieoczekiwanych myśli. — Wszystko w porządku? — dodał niedługo potem, wwiercając w niego wzrok, a sam Gryfon powinien wiedzieć, że w razie niewystarczająco zadowalającej odpowiedzi – Ślizgon rozpocznie drążenie mu dziury w brzuchu.
Usuń