9 maja 2019

[KP] Sława nie jest dla każdego.


James Thomson
Piosenkarz i aktor. Milioner. Wybił się z małego miasteczka. Wychowany w biednej rodzinie. Imprezowicz. Wódka najlepszym przyjacielem. 

Podróż do Tajlandii miała być jego ucieczką od rodziny. Wolał spędzić święta sam w spokoju z daleka od tej świątecznej gorączki, z daleka od siostry i jej wrzeszczących bachorów, od ojca który wciąż porusza temat jego sławy, od matki która wypytuje o narzeczoną, której nigdy nie miał. 
Kto mógł przypuszczać co się stanie? Że nigdy nie będzie dane mu wrócić w rodzinne strony? 

6 komentarzy:

  1. Rzadko kiedy była w dobrych humorze, a już na pewno nie dzisiaj. Plotki o Jamesie Thomsonie dotarły do niej już na lotnisku. Nie było nic, czym trzynastolatki lecące do Tajlandii na święta mogły cieszyć się bardziej niż obecnością ‘wielkiej gwiazdy’, czy ‘idola’ nawet jeśli nie zasługiwał na takie miano. Potrzebowała solidnej dawki alkoholu, żeby przetrwać te dwa tygodnie. I tym też się posłużyła. Jej niedoszły mąż o wszystko zadbał. Leciała pierwszą klasą, mieszkała w jednym z najpiękniejszych domków w całym kurorcie, no i najważniejsze, wszystko w cenie, bar, alkohol w cenie. Tak jakby wiedział, że będzie potrzebny. Tak jakby wiedział, że ucieknie, że okaże się kompletnym rozczarowaniem i głównym powodem zażenowania w dorosłym życiu Karen Wilson.
    Oczywistym było, że pierwszym co zrobi było pójście do baru. Siedziała zapijając swoje nieszczęście dopóty, dopóki ktoś w lokalu nie sprawił, że zupełnie straciła jakiekolwiek zainteresowanie kontynuacją swojego pobytu. Zawsze zaczynało się tak samo. Głośne wciągnięcie powietrza przez zęby, szybki bieg do łazienki, desperackie poprawianie makijażu i szepty, te pieprzone szepty. Tak jakby miał się natychmiastowo zakochać w którejś fance, oświadczyć na miejscu, prywatnym helikopterem zabrać wybrankę do Vegas i wziąć ślub na miejscu. Bajki dla dzieci, miłość nie istniała. Zresztą taki typ na pewno uciekłby sprzed ołtarza. Faceci. Pieprzeni przedstawiciele brzydszej płci. Mogli się wszyscy wziąć w cholerę. Spalić, zniknąć, wyjechać, utopić. Świat byłby lepszy.
    Postanowiła wyjść zanim go zobaczy, żeby nie wyładować na nim całej swojej frustracji na męski gatunek. Nie wiedziała, jak wyglądały więzienia w Tajlandii, ale miała przeczucie, że jej perfekcyjny ślubny manicure nie byłby w stanie tego znieść. No więc, ucieczka była konieczna. I oczywiście, żeby wydostać się z pomieszczenia musiała przejść obok gwiazdy przedstawienia. Znali się z widzenia, niestety. Rzadko, bo rzadko, ale czasem widziała go w ich rodzinnym miasteczku i generalnie ich interakcje zawsze odbywały się tak samo. Od początku nie przypadli sobie do gustu, a w ich konkretnym przypadku początkiem było jeszcze przedszkole. Kto by pomyślał, że przez lata ich generalna niechęć wzrośnie do faktycznej nienawiści wszelkich wartości za którymi stali już jako dorośli. Ha.
    Uniosła brwi, aczkolwiek zanim zdążyła zaprotestować bezczelnie wręczono jej do ręki telefon. ‘To James Thomson.’ No super, dziewczynko, i jaki to miało z nią związek? Czy ona naprawdę wyglądała na kogoś, kto chętnie pomoże. Nie, zdecydowanie nie. Była pewnie jedyną turystką, która nie rozglądała się wokół tak jakby każde drzewo miało być kluczem do wynalezienia lekarstwa na raka. Miała tego wszystkiego zdecydowanie dosyć.
    Uniosła brwi i przewróciła oczami, ku zdziwieniu nastolatek.
    -Hej Ty?- powtórzyła, przedrzeźniając dziewczynę. – Znajdź sobie faktyczny autorytet. -wymamrotała przez zęby, robiąc to cholerne zdjęcie. – James.- skinęła głową w stronę faceta, nie pozostawiając wątpliwości co o nim myśli. – Co u Ciebie? Widzę, że zapijanie się na śmierć ciągle idzie Ci świetnie? Nastolatki, i w Greenwood, i w Tajlandii są w Tobie zakochane.
    Rzuciła dziewczynie telefon, nie przejmując się, czy będzie w stanie go złapać. Niestety jej się udało. Mówią, że głupi ma szczęście.

    OdpowiedzUsuń

  2. Na jej twarzy po raz pierwszy dziś pojawił się szeroki uśmiech, gdy zobaczyła zakłopotanie na twarzy tych dwóch małolat. Może następnym razem się zastanowią zanim stracą rozum przed następną gwiazdeczką roku. Pewnie myślały, że jest jedną z jego sławnych zgorzkniałych ‘zdobyczy’, cholera. Ta okropna myśl sprawiła, że niemal zwróciła wcześniejszy obiad. Nie chciała być uznana za jakąś pustą lalkę, całe życie walczyła o pozę intelektualistki. Kogoś, kto zna się na rzeczy, a nie ugania się za pierwszym lepszym piosenkarzem. Nie żeby jej życzliwa postawa nie mówiła sama za siebie. Nie było wielu miejsc, które byłyby dla niej gorszą lokacją od aktualnej. A przecież w tamtym momencie nawet nie zdawała sobie sprawy co ich czeka.
    Prychnęła, słysząc jego komentarz. Karen Wilson można było określić wieloma przymiotnikami, ale urocza czy sympatyczna nie wchodziły w ich skład. Oczywisty sarkazm nigdy nie był przy niej stracony, aczkolwiek w tej konkretnej sytuacji wolała zniknąć. Mocno ceniła swoją prywatność i nie chciała być tematem jakiś durnych tabloidów, a biorąc pod uwagę zszokowane spojrzenie nastolatek, nie wątpiła, że postanowią skomentować sprawę na twitterze, facebooku, Instagramie, snapchacie i bóg wie czym jeszcze. No świetnie. Chociaż z drugiej strony, może i Adam zobaczy, jak jego niedoszła żona spędza ‘ich’ miesiąc miodowy. Należało mu się. Nie żeby szansę na to, że faktycznie jakoś go to dotknie były wielkie, przecież zostawił ją przed ołtarzem.
    No właśnie, zostawił przed ołtarzem. Co ją tu sprowadzało? Puszka Pandory, to pytanie. Czy była gotowa odpowiadać? Nie była pewna, ale z drugiej strony nie miała zamiaru kłamać czy opowiadać bzdur. Komentarz o nastolatkach oczywiście uderzał w jej wszystkie wartości. Chodziło o to, żeby budować im możliwości w Greenwood, nie prowadzić import do komercjalizmu wielkich miast i ogromnych korporacji bez duszy. Ale przecież doskonale o tym wiedział. Cały koncept bycia sprzedajnym musiał być dla niego oczywisty po tylu latach bycia wizualizacją marzenia o ‘ucieczce z małego miasta.’ No błagam.
    -Mój miesiąc miodowy.-powiedziała nie mijając się z prawdą, a jednocześnie pomijając okropne okoliczności.- Dobrze się czujesz z tym, że łatwiej wpaść na Ciebie w Tajlandii niż w Twoim rodzinnym mieście?

    OdpowiedzUsuń
  3. Karen może i nie przymierzała sukienek od maleńkości, może i nie marzyła o tym jakby to było być księżniczką w białej sukni, aczkolwiek gdy spotkała Adama, po latach, bo faktycznie był ich znajomym ze szkoły, to nie miało żadnego znaczenia. Był bogaty, acz inwestował lokalnie, w kulturę, w ludzi. Imponował jej, jego majątek bynajmniej nie wywodził się znikąd- potrafił inspirować ludzi. I ją też zainspirował. Spędzili nad planowaniem pół roku. Znali się przecież całe życie, nie mieli na co czekać. Wszystko wydawało się idealne. Oboje byli niezależni, silni, oboje byli indywidualistami. Pasowali do siebie idealnie. I co z tego, że nie musieli być ze sobą dwadzieścia cztery na dobę, co z tego, że nie byli pełni pasji do siebie nawzajem? No cóż, okazuje się, że to z tego, że on tak naprawdę nigdy nie miał zamiaru faktycznie je poślubić, taki szczegół.
    -Nie, panna Wilson w najlepsze. -uśmiechnęła się z przekąsem, kierując oczy ku górze. – Adam Mckay postanowił nie pojawić się na własnym ślubie, weselu, no i, wielki finał, miesiącu miodowym. No więc jestem teraz w Tajlandii. Solo. – powiedziała bez cienia emocji, no może z cieniem zupełnie nieautentycznego rozbawienia.
    -Greenwood nie jest dziurą, ale co Ty być mógł o tym wiedzieć? Nie było Cię tam przecież już tyle czasu. Zaczynam wątpić, że kiedykolwiek odbijesz się od dna, James.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie miała zamiaru się od niczego odbijać, nigdy nawet nie czuła, że powinna. To był właśnie problem takich panienek jak ona, które przez całe życie nigdy nie doświadczyły jakiegokolwiek dyskomfortu- po prostu nie rozumiały jak to jest nic nie mieć. Karen Wilson łatwo było doceniać wszystko, co miała, bo miała dużo i specjalnie nie kłopotała się jak to jest nic nie mieć. Była urodzoną organizatorką, jak czegoś brakowało to natychmiastowo to zapewniała, bo też miała takowe narzędzie. Poczucie tej najprawdziwszej, najboleśniej dziecinnej bezsilności to coś z czym niby spotykała się czasem w pracy, acz w zasadzie nigdy do końca nie rozumiała. I to może dlatego James Thomson tak ją denerwował. Reprezentował sobą wszystko, czego nie mogła pojąć, zrozumieć i stąd jej frustracja.
    -Dla kogoś takiego jak ja?-spytała z rozbawieniem.
    Bycie taką… Głośną i znaną (dla lokalnej społeczności, to jest) ze swojego zdecydowania osobą jak Karen wiązało się z niezliczoną ilością łatek, co właściwie było zrozumiałe, aczkolwiek i tak niezmiernie ją bawiło za każdym razem. Nigdy nie miała większych planów niż to, co robiła. Nie marzyła o sławie, bogactwie czy wycieczkach na Teneryfę. Miała wszystkie możliwe narzędzia, żeby osiągnąć wszystko o czym marzyła, tylko tych marzeń od zawsze jej brakowało. I to może dlatego dzisiaj była, gdzie była, i to może dlatego dzisiaj siedziała w Tajlandii bez narzeczonego. Ciężko powiedzieć.
    - Coś go przerosło, tego możemy być pewni. -dodała, jakby wchodząc mu w słowo.
    Normalnie kończyła po paru drinkach, ale dziś po raz pierwszy od dawien dawna nie miała takiego zamiaru. A tutaj mogła pić, ile jej się żywnie podoba. No i co z tego, że z kimś, kto nie był jej ulubioną osobą. Nikt w tych dniach nie był jej ulubioną osobą, a samotność też była przereklamowana w swój własny sposób. Miała całe życie, żeby być sama, jakby nie patrzeć. Wszystko na to wskazywało.
    Prychnęła, słysząc komentarz o fochach.
    -Zgaduję, że mogę dostać najlepszy gin jaki oferuje nasz lokal? -westchnęła zrezygnowana. – Nie mam nic do stracenia. Wypiję, tylko bez żadnych numerów, Thomson.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak już zostało wcześniej wspomniane, Karen Wilson nigdy nie przeżyła jakiejś większej życiowej dramaturgii, toteż spokojnie mogła określić, że ten okres był jednym z najgorszych, jak nie najgorszym w całym jej dorosłym życiu. Już nawet guzik z tym upokorzeniem, związanym z tym, że nie była kobietą wartą ślubu przed ołtarzem, że faktycznie była rodzajem wiedźmy przed którym należało uciekać, tylko to, że związała się z dokładnym typem faceta, którym gardziła nawet bardziej niż Jamesem Thomsonem- kimś, kto rezygnował, kto nie doprowadzał spraw do końca... I co z tego, że nie byliby najszczęśliwszym małżeństwem na ziemi? Byli dorośli, koniec z bajkami o romantycznych gestach, rycerzach i księżniczkach. Chciało jej się wymiotować na myśl o tym, że jeszcze tydzień temu spędzała z nim większość swojego wolnego czasu, że spał obok niej. Nic niewarty dupek.
    Uniosła brwi, widząc wybór trunku Jamesa, ale nic nie powiedziała. No tak, oczywiście, świetnie. Spędzała święta z alkoholikiem. Z prawdziwego zdarzenia. Jaki ojciec, taki syn, jak to mówią. Nagle powróciła jej ochota, żeby go uderzyć. Nie powinno się pić czystej wódki, tak zawsze mówiła jej mama. Tylko, że teraz niespecjalnie chciało jej się słuchać mamy. Poza tym wiedziała, że mimo delikatnego szumu w głowie, potrzeba jej jeszcze dużo, żeby stracić nad sobą panowanie, toteż po krótkim wewnętrznym niezdecydowaniu uznała, że przecież nie ma nic do stracenia, a parę dobrych miesięcy do przepicia, no i uniosła szklankę do ust, wypijając zawartość ze znaczącym grymasem. Przypuszczała, że on był przyzwyczajony do takich wieczorów, aczkolwiek dla niej był to jakiś powrót do przeszłości, tak jakby nagle była z powrotem w liceum. Nie da się ukryć, że była wtedy swego rodzaju królową, osiągnęła swój życiowy szczyt, więc może wspominki, odtworzenie tamtych dni, nie była tak złym pomysłem jak mogłoby się wydawać.
    -Myślisz, że mam się jeszcze, gdzie staczać? – spytała z ironicznym uśmiechem. -Nie wydaje mi się. -odpowiedziała sama sobie, dając mu do zrozumienia, że i bez niego byłaby aktualnie na dole, w rowie, swojego życia.
    Przewróciła oczyma.
    Słyszała wystarczająco dużo historii o Jamesie Thomsonie, czy to w miasteczku, czy w tabloidach, żeby wiedzieć, że miał swoje za uszami, aczkolwiek jej komentarz był bardziej prześmiewczy, niż wynikający z faktycznej obawy, że zaciągnie ją do łóżka. Jego podboje były nieustannym tematem plotek, krążących po Greenwood, które nieustannie docierały do jej uszu, niemal wbrew woli. Codziennie ktoś wspominał o wyczynach lokalnego celebryty, co w zasadzie było powodem, dla którego jej nienawiść, zniesmaczenie, niechęć do niego tak długo się trzymały. Może i by zapomniała o tym, jakim jest dupkiem, gdyby nie to, że niemal codziennie ktoś ją z tym konfrontował.
    -Ała.- powiedziała, wykonując gest uderzenia w pierś. – Prosto w serce, Thomson. Czy sugerujesz, że przegrywam z jakąś wytatuowaną blondynką przy barze? Niezły przytyk. -powiedziała, spoglądając na dziewczynę, z udawanym oburzeniem.
    -Nie widzą mi się drinki. Shoty?- powiedziała, po czym dodała, do wyimaginowanego mikrofonu, udając komentatora sportowego.- Kto pierwszy odpadnie? Nowobogacki celebryta, czy wiedźma z małego miasta?

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeśli było coś, co Karen Wilson potrafiła prawdziwie docenić to było to wyzwanie. Od dziecka pałała się, no cóż, ucieraniem nosów i wygrywaniem z rówieśnikami i do teraz, mimo że powinna być starsza, mądrzejsza, rozsądniejsza, ona po prostu chciała być pierwsza. Na podium. Było coś takiego w samej świadomości tego, że może określić się zwycięzcą, choćby i na sekundę, że nie potrafiła odpuścić, że nie potrafiła dorosnąć. No więc, gdy tylko wspomniał coś o odpadaniu przysięgła, że to nie będzie ona. To był bardziej refleks niż faktyczna wiara, aczkolwiek miała za dużo dumy, żeby dać się mu prześcignąć. W czymkolwiek. No więc uniosła kieliszek do ust.
    Wyjazd z Greenwood. Jeśli kiedykolwiek miałaby startować na burmistrza, to całą jej platformą byłoby wieczne oddanie miastu, bez zająknięcia. Powiedziałaby, że zawsze widziała w nim wielkie możliwości i kochała je bardziej niż siebie. I w zasadzie by nie kłamała. Może zręcznie omijała prawdę. Był taki moment, w którym chciała zapomnieć o mieście i wszystkim co z nim związane. Po ich balu maturalnym, kiedy Bill Haller niemal wbił jej się do majtek, bez zachęty, czy chęci z jej strony, przysięgła sobie, że nigdy nie spojrzy jeszcze raz na jego twarz, że nie będzie się obracać wśród tej bandy, która tak bezceremonialnie była gotowa zignorować jego zachowanie. Ale jednak skończyło się tylko celnym uderzeniu, szybkiej ewakuacji i wielkich przeprosinach następnego dnia. Do dziś widziała ich wszystkich co niedziele w kościele. Ale została. I nie miała zamiaru przed nikim przyznać, że do zdarzenia w ogóle doszło.
    Zwinnym ruchem wypiła zawartość kieliszka, utrzymując przy tym spojrzenie swojego towarzysza.
    -Zawsze chciałeś wyjechać z Greenwood.- powiedziała sucho.

    OdpowiedzUsuń