2 stycznia 1970

[KP] Deionarra

"A cutthroat in every alley, but I’ll not let them take us alive!"
Xzar, Baldur's Gate


Mroczna Dolina
"21 lat" | Niewidoma nekromantka | Owiana mgłą tajemnicy przeszłość


Nikt nie wie skąd i dlaczego Deionarra znalazła się w Akademii Bohaterów. Pewnego dnia po prostu pojawiła się w jej murach, bez zbędnych egzaminów i przepytywań, w towarzystwie jednego z nauczycieli - wielkiego elfiego herosa oraz maga o imieniu Aehorn. To właśnie on opiekował się nią przez większość czasu spędzonego w Akademii, nauczając zaklęć i władania nad śmiercią w czym przejawiała prawdziwy talent.
Zdawał się wiedzieć o tajemniczej dziewczynie więcej niż wszystkim przekazywał.
Deionarra różniła się od innych młodocianych herosów uczących się w Akademii przez co rzadko spędzała z nimi czas, pogrążona w starożytnych księgach i nauce magii. Jej charakter odznaczał wyraźny chłód i zdystansowanie, a naturalny brak chęci do zawierania głębszych znajomości odsuwał ją od innych osób. Aehorn tłumaczył to wszystko nerwami oraz bolesną przeszłością Deionarry próbując dać jej więcej czasu oraz przekonać do dobrej woli otaczających ją ludzi. Ona jednak bardzo wolno ustępowała i kontaktowała się z innymi tylko jeśli naprawdę musiała.

Jednak w głębi duszy Aehorn wiedział skąd to wszystko się wzięło i w jakich okolicznościach kobieta przybyła do Akademii. Jaką mroczną przeszłość skrywa i dlaczego spędzał z nią tak dużo czasu w laboratorium własnej wieży. Nie mógł jednak trzymać jej przy sobie cały czas, bo wzbudziłoby to jeszcze więcej podejrzeń - tego chciał uniknąć i wierzył głęboko, że wszystko co złe minęło, a ona gotowa jest rozpocząć nowe życie. Zrobił wszystko co mógł by zapieczętować prawdziwą Deionarrę głęboko w jej umyśle, nakładając bariery ochronne i glify trzymające jej moc w ryzach. Oślepił ją i próbował uformować na nowo, ale jej dusza wciąż mu się wymykała nadal nie czyniąc z niej osoby w stu procentach bohaterskiej i dobrej - owszem wiedział, że zmieniła się, ale czarny fragment wciąż tkwił cierniem głęboko.
Uśpiony i związany.
Ku jego nadziei już na zawsze.



Muzyka zalinkowana pod "Deionarra",
wątek z Grated Crow.
Wizerunek: Lady Death (Coffin Comics)

19 komentarzy:

  1. [Czeeść! Nic nie szkodzi, jeżeli chodzi o czas z odpisami, jak widzisz, mnie też długo zajęło zabranie się do naszego wątku (bardzo, bardzo przepraszam!), ponieważ sesja w tym semestrze wyjątkowo mnie nie oszczędza :c Nie mam pojęcia, skąd takie piękne słowa na temat mojego stylu pisania, zrobiłaś mi tym dzień, naprawdę, ucieszyłam się jak dziecko! :D Nie wiem tylko, czy słusznie przyjęłam komplement, bo po prostu jestem w szoku po przeczytaniu twojego początku i sama się zestresowałam, bo chciałam dorównać jakościowo, bo tak płynnie piszesz i lekko się to czyta i w ogóle..! Mam przeczucie, że ten wątek będzie super! c:]

    Ranek zastał Mortena w kaplicy; niewielkim, prostym budynku usytuowanym za polami treningowymi, w oddaleniu od akademii, w ciszy i odosobnieniu. Gdzie w chłodzie, bijącym od kamiennych ścian, Morten mógł pozbierać myśli. W pomieszczeniu znajdowały się jedynie dwa krótkie rzędy drewnianych ław, oraz nieskomplikowany ołtarz. Ściany zdobiły dwie pochodnie, wystarczające do oświetlenia całej kaplicy, oraz rzeźbiony w drewnie znak, przypominający słońce; symbol przedwiecznego, umiłowanego Stwórcy.
    Morten klęczał w pierwszej ławie, z rękami złożonymi przy czole, w największym oddaniu i skupieniu modlitwie. Rozmowy z jego mistrzem przynosiły mu mądrość, doświadczenie i niekiedy rozrywkę, ale nic nie było w stanie zastąpić cichej konwersacji ze Stwórcą. Morten, jak co dzień, dziękował mu za kolejny poranek, za daną mu szansę, przepraszał za własne słabości i prosił o zdrowie dla ojca, oraz swojej siostry. Stwórca zawsze go wysłuchiwał.
    - Siedząc tutaj nie przyniesiesz sobie sławy – odezwał się nagle kpiący głos, zakłócający spowiedź Mortena, który w zapadłej ponownie ciszy dokończył modlitwę. – Może minąłeś się z powołaniem, Ingvar, może powinieneś iść na klechę – dodał prześmiewczo intruz i Morten nawet nie musiał się odwracać, żeby rozpoznać Ovrunda, chyba najbardziej irytującego krasnoluda w całej akademii.
    Ovrund przez jakiś czas był jego współlokatorem w dormitorium, z racji tego, że mieli tego samego mistrza. Miało to stworzyć między nimi nić porozumienia, ale ich odmienne charaktery i priorytety stanowiły przeszkodę nie do ominięcia na drodze do wieloletniej przyjaźni. Może dlatego, że Morten nie mógł zdzierżyć towarzystwa kogoś, kto nie był człowiekiem, a może zaś umiłowanie Ovrunda do bijatyk i bycia w centrum uwagi finalnie przeważyło szalę nienawiści.
    - W takim razie zrezygnujmy razem, ja przyjmę święcenia, a ciebie, jak będziesz mieć szczęście, kupi jakaś bogata rodzina, potrzebująca błazna – mruknął Morten, wstając z ławy. Pożegnał się ze swoim Stwórcą, dotykając ucałowanymi uprzednio palcami symbolu słońca, po czym skierował się do wyjścia, gdzie w przejściowym łuku stał oparty nonszalancko o ścianę krasnolud.
    Ovrund miał burzę kręconych i splątanych w warkocze rudych włosów, przysłaniających niemal całą jego niską, ale krępą posturę. Nawet Morten musiał przyznać, że z twarzy nie był aż tak paskudny, jak reszta krasnoludów, które można było spotkać na ulicach miasta, ale jego ciężki charakter skutecznie zniechęcał co niektórych do utrzymania z nim znajomości.
    - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego akademia nie oddała cię do cyrku – parsknął Morten, zatrzymując się w przedsionku kaplicy, aby wziąć położony na stole pas z bronią i przypiąć go ponownie do zbroi.
    Stwórca nie pochwalał wnoszenia narzędzi mordu do świętych miejsc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ovrund wydał z siebie coś na kształt chrapliwego śmiechu, brzmiącego bardziej na okrzyk oburzenia, ale Morten i tak zauważył, że palce krasnoluda znalazły się niebezpiecznie blisko rękojeści długiego miecza o szerokim zbroczu. Ovrund często najpierw bezmyślnie atakował, a potem zadawał pytania. Morten znał to z własnego dzieciństwa, kiedy jeszcze pozwalał emocjom kontrolować swoje czyny.
      - Mistrz kazał przekazać, że masz się pośpieszyć – powiedział w końcu Ovrund, po dłuższej chwili nerwowego napięcia. – Twój partner zaraz będzie gotowy. Prawie mu współczuję, na jego miejscu pozbyłbym się ciebie zaraz po przekroczeniu bram akademii. – Ovrund wyszczerzył rząd pożółkłych od gorzały i tytoniu zębów. Morten kiwnął głową, nie czekając na krasnoluda, tylko od razu opuszczając świątynię. Tym razem nie miał zamiaru dać się sprowokować.
      Sam nie wiedział, czego ma się spodziewać po przydzielonym mu partnerze. Nie zdradzono mu, z kim będzie mieć do czynienia, więc naturalnie czuł lekkie obawy, że będzie musiał przystawać z jakimś podludziem. Kolejnym głupim krasnoludem, albo zapatrzonym w siebie elfem. Morten nie chciał zawieść swojego mistrza, a tym bardziej nie mógł przynieść zawodu swojej rodzinie i Stwórcy.
      W Sali Bohaterów stawił się punktualnie, co poznał po charakterystycznym wykrzywieniu kącika ust swojego mistrza. Przez te wszystkie lata, podczas których mężczyzna go wychowywał, tak mało istotne szczegóły stawały się czymś oczywistym. Dostrzegalnym machinalnie, bez większego dopatrywania się.
      - Pamiętasz, co mówiłem ci o przezwyciężaniu słabości, Morten? – zagadał go mistrz, ściszając ton. Morten zmarszczył brwi, niepewny do czego zmierza mężczyzna. – To będzie dla ciebie idealna okazja, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że test życia.
      - Dlaczego? Kto jest moim partnerem? – zapytał, usiłując wyczytać ze spojrzenia mistrza znaczenie poprzednich słów.
      - Zobacz sam.
      Morten odwrócił głowę w stronę drzwi, dopiero teraz słysząc kroki nadchodzącego mistrza Aehorna i dziewczyny, którą, mógłby przysiąc, widział pierwszy raz na oczy. Akademia nie była aż tak wielka, aby przez ten cały długi czas szkoleń Morten nie zapoznał się wzrokowo z większością jej uczniów, ale jego przyszła partnerka zdecydowanie wyróżniała się urodą od reszty kobiet, które spotkał. Kaptur szaty zasłaniał jej twarz, lecz nie na tyle, aby nie pozwolić Mortenowi dostrzec kawałka gładkiej, bladej skóry, kosmyka nienaturalnych, białych włosów.
      Morten lubił cieszyć się widokiem pięknych kobiet.
      To pierwsze, onieśmielające wrażenie szybko jednak minęło, zastąpione przez nagłą falę niechęci i zawodu.
      - Jesteś magiem – powiedział, zamiast powitania, dostrzegłszy magiczny kostur.
      - O tym właśnie mówiłem, Morten. – W głosie Wielkiego Mistrza zabrzmiało rozbawienie, ale też niepozorna nuta rozkazu, którą Ingvar od razu wyłapał.
      Nienawidził magów, to przez ich magię, ich klątwę, jego ojciec nie mógł wrócić do pełni sił. Jak można było ufać istotom w posiadaniu tak wielkiej mocy i kontroli nad innymi? Morten nie był w stanie tego pojąć. Magowie byli niebezpieczni, przez całe stulecia historii udowadniali swoją winę, władza nad zmarłymi odbierała im zmysły, potrafili wybić całe wioski przez jedno potężne zaklęcie.
      Z kimś takim Morten miał współpracować?

      Usuń
  2. Morten milczał, kiedy dziewczyna odważyła się nazwać go „włóczęgą”; parę lat wcześniej zapewne nie powstrzymałby złości, ale teraz wyzwisko spłynęło po nim niemalże bez efektu, jeżeli nie licząc chwilowego powrotu myślami do poprzednich lat.
    Kiedy przyprowadzono go do Akademii, zaproponowano posiłek, którego nie musiał ukraść, dano mu używane, ale za to czyste ubrania, był zaskoczony, wciąż nieufny i ostrożny, ale już wtedy po części wdzięczny za luksusy, którymi go uraczono. Inni adepci nie przyjęli go za to tak serdecznie, jak bohaterowie. Morten często wyzywany był od przybłęd, czy wyłudzaczy, zawsze wymagano od niego więcej, z początku nie miał też zbyt wielu przyjaciół, ponieważ wciąż nie potrafił odnaleźć się w nowym miejscu i warunkach. Wtedy okropnie irytowało go to, że inni traktowali go, jakby wywodził się ze slumsów. Dopóki jego ojciec był zdrowy, pracował i dbał o nich, żyli całkiem spokojnie, może nie w wielkim dostatku, ale przynajmniej nigdy nie głodowali, młodsza siostra Mortena miała dużo uroczych sukienek, a sam Morten mógł pozwolić sobie na komfort zabawy z innymi, zamożniejszymi dziećmi, zamiast już od małego kalać ręce ciężką, fizyczną pracą. Wszystko trafił szlag, gdy ojciec Mortena został raniony w walce, kiedy oszczędności rozpłynęły się w powietrzu, a dom stopniowo popadał w coraz większą ruinę. Nie było łatwo zajmować się dorastającą siostrą i ciężko chorym ojcem, ale koniec końców Morten znalazł się tutaj, w sali bohaterów, miał własny miecz i oczekiwał swojej pierwszej, poważnej misji.
    Dziewczyna miała twardy, ciężki charakter, to było widać. Mortena kusiło, aby odpowiedzieć jej paroma kąśliwymi słowami, ale udało mu się zacisnąć zęby i przełknąć gorzkie słowa. Gdyby nie Wielki Mistrz, zapewne ta krótka wymiana zdań pomiędzy nim a Deionarrą przebiegłaby zdecydowanie w o wiele mniej korzystniejszym kierunku.
    Mortenowi zależało na wykonaniu zadania, potrzebował sławy i dobrej reputacji, nie dla siebie jednak, ale właśnie dla najbliższych. Potrzebował złota na wynajęcie najlepszych uzdrowicieli dla ojca, na zapewnienie swojej siostrzyczce przyszłości, jedna dziewczyna, mniejsza z tym, że mag, nie mogła mu w tym przeszkodzić.
    Wsłuchał się uważnie w szczegóły, dotyczące ich zadania. Wilkołaki, spodziewał się czegoś bardziej przeciętnego; drobnych złodziejaszków, okradających spiżarnie, odnalezienia zaginionych pijaków, ale wyglądało na to, że Wielki Mistrz postanowił od razu rzucić ich na głęboką wodę. Walka z wilkołakami nie była łatwa; zabijało ich tylko srebro, albo żelazo, wycelowane prosto w serce. Te stwory były szybkie, silne i zażarte, miały długie szpony i kły, masywne szczęki, zdolne zmiażdżyć ludzką czaszkę. Z pewnością stanowiły wyzwanie, szczególnie, jeśli było ich więcej; Morten nie ufał wsparciu, a już na pewno nie uwierzyłby we słowo jakiegoś zapijaczonego krasnoluda.
    Spojrzał niechętnie na kamień, mający wybawić ich z opresji. Ingvar pozbyłby się go przy pierwszej lepszej okazji, chociażby po to, by nie kusił jego towarzyszki. Nie zakładał w ogóle opcji, że będą potrzebowali z niego skorzystać.
    Skinął pokornie głową na pożegnanie mistrzom, nawet, gdyby chciał coś jeszcze powiedzieć, Deionarra minęła go, idąc pewnym krokiem do bram Akademii. Morten parsknął cicho, uśmiechając się niemal niewidocznie kątem ust; dziewczyna naprawdę miała temperament. Raz jeszcze skłonił się mistrzowi Aehornowi, nim podążył za nią, nie musząc się specjalnie śpieszyć, by jej dorównać. Jego krok był dłuższy, naturalnie, Morten dogonił Deionarrę, jeszcze zanim dotarła do wrót.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Poczekaj – powiedział stanowczo, kładąc dłoń na skrzydle, przytrzymując je w zamknięciu. – Do Piaskowej Gęsi możemy dojść dwiema drogami; albo od strony Lasu Wiedźm, albo od rzeki. Wydaje mi się, że głupotą byłoby rzucać się od razu na całą watahę, skupioną w lesie. Przy wodzie będziemy bezpieczni, będziemy mogli dokonać zwiadu. – Wilkołaki nienawidziły głębokiej wody, to wydawało się logiczne, w końcu Wielki Mistrz nie określił, jak liczne jest stado i kogo właściwie będą mieli we wsparciu. Równie dobrze ich pomocą mogła być garstka wieśniaków, którzy o posługiwaniu się bronią, a co dopiero o zwalczaniu krwiożerczych bestii, nie mieli zielonego pojęcia. W takim wypadku musieli obmyślić plan, wypracować taktykę na dotarcie do alfy, nie było tu miejsca na bezmyślne machanie mieczem i wywijanie kosturem. – Droga przez rzekę jest jednak dłuższa i możemy natknąć się na utopce, zbliża się nowy księżyc, będą więc wychodzić na brzeg. Z drugiej strony, im bliżej pełni, tym silniejsze będą wilkołaki – zauważył, zabierając dłoń sprzed twarzy Deionarry. – Skoro jesteś taka chętna do przodowania, ufam, że wybierzesz mądrze – dodał z nutą sarkazmu, pchnąwszy skrzydło drzwi i przepuszczając dziewczynę przodem.
      Trudno było nie dostrzec jej pokrytych bielą oczu, Morten był ciekaw, jak jego towarzyszka będzie się poruszać po obcym terenie? Wielki Mistrz miał naprawdę dziwne poczucie humoru, skoro przydzielił ją do zadania tak wielkiej wagi.

      [Nie obrażę się, wręcz przeciwne, bardzo się ucieszyłam na twój odpis! c:]

      Usuń
  3. Pomysł Deionarry nie był zły i Morten nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się do niego przyczepić. Nie taki był, co prawda, jego zamiar, ale delikatne dokuczanie jego nowej towarzyszce wychodziło w pewnym sensie odruchowo; mimo, iż byli teraz duetem, Morten jej nie ufał, z powodu jej zdolności.
    Przemilczał pytanie, również zauważając ciekawskie dzieciaki. Morten pamiętał, jak sam taki był, łasy na ekscytujące historie herosów, chował się w gromadzie rówieśników, oglądając z zafascynowaniem zdobycze tych bohaterów, którym dopisało szczęście i zwycięsko wrócili z misji. Teraz sam wyruszał ku zadaniu, któremu daleko było do miana prostego, czy przyjemnego. No dobrze, może Morten jednak mógł doszukać się w tym wszystkim, jakiejś przyjemności, kiedy już uda mu się odciąć głowę pierwszej napotkanej po drodze kreaturze.
    Spojrzał na zniecierpliwioną Deionarrę, na grymas, wymalowany na jej twarzy. Przyciągała zbyt wiele uwagi, oczywiście, jej wygląd różnił się od przeciętnej kobiety w okolicznych wioskach i miastach. Ponad to sama jej postawa wiele zdradzała; dumna, wyprostowana, mimo ułomności w widzeniu, emanowała energią. Ta postawa mogła ich wpędzić w nie lada kłopoty. Kierowali się w końcu do miejsca, w którym roiło się od najemników, przemytników, handlarzy niewolników, skorumpowanych strażników oraz całej gamy bandytów i ogólnie najgorszego sortu przedstawicieli każdej rasy. Wszystko to okryte złudną marą kolorowych tkanin na targach, importowanych z daleka biżuterii, ryb i kandyzowanych owoców, zagłuszane przez ulicznych grajków, błaznów, czy wróżbitów, kradnących sakiewki co głupszych przechodniów. W powietrzu unosił się smród ścieków, palonych ziół, odchodów zwierząt i rozkładających się zwłok, które pod odsłoną nocy ktoś wyrzucił do miejskiej studni. Tak wyglądało życie w Kamiennej Altanie, o której politycznych spiskach słyszano chyba nawet na drugim końcu ziemi. Morten tęsknił za takim klimatem.
    Ruszył za dziewczyną, idąc szybciej i pewniej, widząc nierówny grunt pod stopami. W blasku słońca zaczynało się mu robić trochę gorąco, w pełnej zbroi, dlatego jak najszybciej chciał schronić się w cieniu budynków i kotar, rozwieszonych przy targowisku.
    - Mam nadzieję, że masz świadomość tego, że z punktu widzenia szarego półświatka, wyglądamy na idealny łup? – zapytał przez ramię, omijając zapadnięcie w ziemi, wykopane zapewne przez jakiegoś wygłodniałego psa. – Dwoje niedoświadczonych dzieciaków, które dopiero co opuściły akademię, będziemy przyciągać za dużo uwagi w mieście, w którym za złe spojrzenie możesz skończyć z nożem w plecach.
    Kiedy ojciec zachorował, Morten często wybierał się do Kamiennej Altany, gdzie łatwiej było wyciągnąć ludziom z kieszeni trochę monet, albo skraść z kosza pełnego pieczywa świeżą bułkę. Od rodzinnej wioski do miasta dzieliła go długa godzina drogi, ale warto było iść w pełnym słońcu przez wolne od drzew polany, aby przynieść do domu naręcze jedzenia, czasem jakiś drobiazg dla siostry. Morten nie był jedynym biednym dzieckiem, mijał wiele sierot, sprzedających własne ciała w zamian za miskę zupy, albo ułamaną monetę, wszystko, żeby tylko dożyć następnego poranka. Nie pamiętał już ich imion, ale przed oczami miał ich brudne, wychudłe twarze.
    - Powinniśmy iść do Złamanego Ostrza – stwierdził, szukając w pamięci drogi do tawerny. – Odpoczniemy, zjemy coś, ty przygotujesz swoje mikstury, a ja znajdę naszych przewoźników.
    Zbliżali się do głównej drogi, prowadzącej do miasta. Morten zmrużył oczy w oślepiającym słońcu, zastanawiając się, czy banda drobnych, elfich złodziejaszków dalej pilnuje przejścia na trakt, zgarniając nielegalne opłaty za wejście do miasta.

    OdpowiedzUsuń
  4. Podejście Mortena do magii było już od dłuższego czasu, delikatnie mówiąc, niechętne. Nawet jako dziecko wiedział, że nie powinien ufać istotom z kosturami, z tajemniczymi tatuażami na twarzach, od których po prostu czuło się niebezpieczną, tajemniczą moc, jeżącą włosy na karku. Mimo, iż Morten miałby obiekcje, żeby przyznać się do tego przed samym Stwórcą, bał się, panicznie wręcz obawiał się magii, bo jej nie znał i nie był w stanie pojąć. Miecze, łuki, w ogóle broń biała, czy miotająca, przed nimi dało się obronić, były fizyczne, widoczne, nie mieszały w głowie, nie ożywiały zwłok, nie odbierały władzy nad ciałem. Można było je powstrzymać, przy odrobinie sprytu, siły i zręczności.
    Mortena nie było w ten feralny wieczór, kiedy jego młodsza siostra wracała z wiadrem świeżej wody, zaczerpniętej z pobliskiej rzeki, kiedy zabrakło jej kilku kroków, aby bezpiecznie wrócić do domu, zanim paru oprychów zagrodziło jej drogę. Morten nigdy nie dowiedział się, kim byli; jego ojciec nigdy potem nie sklecił sensownego zdania, jego siostra zaś szczęśliwie nie pamiętała zbyt wiele, będąc w zbyt głębokim szoku. Nie zgwałcono jej, co prawda, bo ojciec Mortena zareagował w porę, zawsze miał dobre wyczucie czasu, szczególnie, jeżeli chodziło o Vivi. Przegonił ich, sam, ale nie bez szwanku; któryś z bandytów zranił go w bok, ciężko. Jeden z nich musiał być magiem, dzikim i pewnie lekko szalonym, bo udało mu się rzucić taką klątwę, której nie był w stanie zdjąć żaden z uzdrowicieli, jakich Morten sprowadzał potem do domu. Rana, biegnąca krzywizną od łopatki aż do biodra, po dziś dzień krwawiła, ropiała czarną, cuchnącą mazią, trawiła ciało ojca gorączką, zabijając go jednak powoli, boleśnie i niegodnie.
    Co mogło być gorszego od takiego losu?
    Chyba tylko styczność z tymi wszystkimi mieszańcami, zalewającymi miasta, czy nawet wioski, gdziekolwiek Morten tylko podążył. Kiedyś elfy wystawiano w klatkach na ulicach, goniło się je do pracy, odseparowywało od społeczeństwa, a teraz? Teraz miały czelność okradać podróżnych, rościć sobie prawa do ziemi, którą kolonizowali od lat ludzie, podczas, gdy ci barbarzyńcy o szpiczastych uszach chowali się w swoich lasach, czy górach, niczym szczury po rynsztokach. A krasnoludy? Morten dostawał białej gorączki, gdy których z nich podchodził do niego za blisko. Wiecznie pijane, grubiańskie karły, w dodatku leniwe i głupie. W końcu większość z nich dalej się obawiała, że niebo zapadnie im się na głowy. Czysta bzdura!
    Dlatego Morten milczał hardo, od kiedy Deionarra wspomniała o alchemiku. Półelf. Jakby ludziom mało było pięknych, ludzkich kobiet, czy silnych i przystojnych mężczyzn. Musieli kalać rasę jakimiś karykaturami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogrążony w nieprzyjaznych myślach, zapomniał na chwilę o swoich podejrzeniach, odnośnie wejścia na trakt. Gdy Deionarra chwyciła go za rękę, niemal na nią warknął, spinając automatycznie całe ciało. Wstrzymał oddech, zauważając przed sobą znajome, smukłe sylwetki. Było ich trzech na drodze, siedzieli na rozłożonej plandece, koło niewielkiego wozu z zaprzęgniętym koniem. Zwierzę było wychudzone i słabe, cierpiało, stojąc bez wody w upalnym słońcu.
      Na ich widok dwóch elfów wstało z plandeki, ze znudzonymi uśmiechami na twarzach. Trzeci nawet nie podniósł głowy, zbyt zajęty przeliczaniem monet ze skórzanej sakwy.
      Morten podejrzewał, że na bocznych drogach znajduje się ich jeszcze kilku, schowanych w krzakach. Podejrzenia te potwierdziły się; ostry świst strzały przeciął powietrze, Morten odruchowo stanął przed Deionarrą, ale poza tą jedną, odbitą od kamienia, nikt więcej nie strzelił. Ostrzegli ich, że się nie zawahają. To było nawet uprzejme.
      Morten nie chciał rozwiązywać tego siłowo, w końcu mieli do wykonania misję, na której powinni się skupić, poza tym, otwarte ścięcie z elfami mogłoby im przynieść niepotrzebny rozgłos. Jednak Deionarra nie podzielała jego obaw. Ingvar mógł, ale nie potrafił przekonać się do tego, by ją powstrzymać, nie, kiedy poczuł znajome drgania powietrza, pochodzące od kumulującej się w dziewczynie magii. Elf, który dobył właśnie miecza, albo tego nie zauważył, albo bardzo dobrze maskował zaskoczenie.
      - Musicie wierzyć nam na słowo, ale też nie jesteśmy mili – powiedział Morten głośno, zaciskając palce na obciągniętym skórą trzonie miecza, aby następnie wyjąć go z drewnianej pochwy nad wyraz sprawnie i szybko, jak na ponad metrowy kawał dziwery.
      - Ingvar! – zawołał nagle znajomy mu, męski głos. Z zarośli po lewej stronie drogi wyłonił się młody mężczyzna, człowiek, trzymający w dłoniach długi łuk. Strzała tkwiła już na swoim miejscu, ale cięciwa nie była napięta. Morten szybko przyjrzał się twarzy szczeniaka i dopiero dostrzegłszy znajome znamię na jego podbródku, zrozumiał z kim ma do czynienia.
      - Yorath – odpowiedział, zbity z tropu, opuszczając nieco miecz. Elf przed nimi postanowił to wykorzystać, zaszarżował w ich kierunku z uniesionym ostrzem. Morten bezzwłocznie sięgnął do przyczepionej do pleców, okrągłej, drewnianej tarczy i chociaż nie lubił jej używać, tym razem była mu bardzo potrzebna. Z obu stron drogi posypał się grad strzał; większość wbiła się w ziemię, ale część odbiła się od tarczy, którą Morten uniósł nad siebie i Deionarrę. Kątem oka zerknął tylko na Yoratha, ale mężczyzna był zajęty sobą, tym razem dzierżył w dłoni sztylet, którym w następnej sekundzie poderżnął gardło elfiemu łucznikowi.
      Drugi elf zaszedł ich od boku, czubek cienkiego jak igła miecza prześlizgnął się niebezpiecznie po zbroi Mortena, szukając słabych punktów. Ingvar zamachnął się z całych sił tarczą, nadziewając elfa na wbite w nią strzały.
      - Zrób coś z łucznikami – zawołał do Deionarry, obierając za cel pierwszego z elfów, który miał czelność ich wyzwać.

      [Zawsze cieszę się na twoje odpisy! :D Zdrowie, niestety, jak to jesienią, kapryśne, ale takie niespodzianki zawsze poprawiają humor!]

      Usuń
  5. Elfi mieczownik okazał się być godnym wyzwania przeciwnikiem; niewysoki i szczupły, uskakiwał zwinnie spod ciosów Mortena, niczym kot, bawiący się upolowaną myszą. Jednak jego oręż nie miał szans z dobrze wyważonym, pielęgnowanym ostrzem Mortena. Wyszczerbiony miecz elfa ukruszył się już przy kolejnej próbie przebicia się przez zbroję, Ingvar nie zawahał się, wyprowadzając cios prosto w serce, jednak elfowi udało się umknąć w bok, przez co ucierpiało tylko jego ramię.
    Taki pojedynek różnił się od tych pozorowanych w akademii.
    Morten był zbyt skupiony na przeciwniku, na swoje szczęście, nie widział Deionarry, ale za to bardzo wyraźnie ją słyszał i mógłby przysiąc na własną duszę, dźwięki, jakie wypełniły jego uszy nie miały nic wspólnego z człowieczeństwem, a tym bardziej z kobietą, z którą tutaj dotarł. Całkowicie rozumiał przerażenie elfów, sam dostał gęsiej skórki na ramionach i chociaż ciężko było nie czuć gorąca, tkwiąc w słońcu, w dodatku w pełnej zbroi, nagrzanej niemal do czerwoności, to Mortenowi nagle zrobiło się przeraźliwie zimno.
    Jakaś jego część ciągnęła go ku temu, by jednak spojrzeć, ale Morten resztką zdrowego rozsądku ją powstrzymał. Rzucił się na elfa całym swoim ciężarem, powalając go na ziemię, a swoje przerażenie przemienił w siłę, którą niemal odrąbał mieczownikowi głowę od korpusu.
    Zabijanie tego ścierwa było swego rodzaju przysługą dla świata.
    Morten wyprostował się gwałtownie, gotowy do odparcia kolejnego ataku, ale w polu jego widzenia znajdowały się jedynie zwłoki ostrouchych, zmasakrowane nie do poznania, zwisające z krzaków, osunięte na siebie po stromym zboczu. Zamrugał, zaskoczony. Widok ten był więcej, niż niepokojący, biorąc po uwagę, że rzezi tej dokonała jedna kobieta, w dodatku ślepa.
    - Stwórco – szepnął, chociaż bestia, demon, karykatura wszystkiego, co ludzkie, którą stworzyła Deionarra, niewiele miała wspólnego z dobrotliwym i światłym Wszechwładnym. Morten uniósł miecz, nie łamiąc postawy, chociaż palce aż pobielały mu na uchwycie rękojeści. – Już dość, nie żyją – dodał głośniej, nie spuszczając ożywieńca z oczu. – Odeślij go – rozkazał przez zaciśnięte zęby, obrzydzony martwym, zgniłym uśmiechem chowańca.
    Czym właściwie to było? Pozbawionym woli, piekielnym psem? Splugawioną pozostałością człowieka, którego kości miały nieszczęście znajdować się w pobliżu?
    Yorath musiał podzielać jego rozmyślania, bo, już od najmłodszego pozbawiony instynktu przetrwana chłopak, skoczył na bestię tak, jak stał, ze sztyletem w zębach i skradzioną od któregoś z elfów, ułamaną tarczą w chudych rękach.
    Morten zaklął głośno, chociaż zachowanie dawnego przyjaciela wcale go nie zdziwiło. Jeszcze jako dzieciaki często wpadali w tarapaty, bo Yorath nie potrafił zachować się adekwatnie do sytuacji, albo zwyczajnie był zbyt tępy, aby właściwie ocenić sytuację i swoje możliwości.

    [Matko jedyna, nie masz pojęcia, jak wciągnął mnie opis zaklęcia i w ogóle Deionarra na polu walki jest taka... przerażająca :o Nigdy nie potrafiłam opisywać rzucania czarów, także zazdraszczam, ale tak nieagresywnie, tylko wiesz, z podziwem, bo naprawdę jestem pod wrażeniem! I dziękuję za komplement, zrobiło mi się bardzo miło na duchu c:
    Ode mnie troszkę krócej, ale chyba tak będzie lepiej dla zachowania dynamiki sytuacji. Co do szalików i herbaty, zastosuję się na pewno!]

    OdpowiedzUsuń
  6. W oczach Yoratha na moment, ulotną sekundę, pojawiło się coś na kształt strachu, kiedy Deionarra podniosła głos. Może dotarło do niego, z czym zachciało mu się mierzyć, a może zwyczajnie zląkł się powstałego nagle zamieszania.
    Zachowanie przywołanej przez nekromantkę istoty zmieniło się, nawet Morten to zauważył, o ile bestia już wcześniej wydawała się być rządna jedynie krwi i żyć elfów, tak teraz, wyrwana spod kontroli, przedstawiała istny obraz chaosu i piekła.
    Morten zareagował bardziej z odruchu, jak wojownik, którym był, na rozkaz dowódcy, za plecami Deionarry podbiegł do Yoratha i pchnął go w biegu wzdłuż dołów z błotem, teraz jeszcze wypełnionymi krwawą breją i wnętrznościami.
    - Ty cepowaty, chędożony w rzyć kurwi synu! – warknął, ściskając mocno chłopaka za szyję, chociaż podobne obelgi nie przechodziły przez jego usta odkąd opuścił ulicę i przyjął wiarę we Stwórcę. Teraz jednak wydawały mu się całkowicie na miejscu i pozostawało mu jedynie mieć nadzieje, że Miłościwy wybaczy mu kiedyś tą drobną utratę kontroli nad własnym językiem.
    Morten, w dalszym ciągu przygważdżając Yoratha do ziemi, co by zmniejszyć ryzyko kolejnego napadu głupoty starego znajomego, podniósł nieco głowę, żeby obserwować poczynania Deionarry z bestią.
    Wiedział, że nekromantka mogła po prostu kazać tej istocie ich pożreć i przywołaniec zapewne zrobiłby to z wielką ochotą, na szczęście kobieta odprawiła swoje czary i odesłała ożywieńca tam, skąd Morten miał nadzieję, ten już nigdy nie powróci.
    Teraz jednak mieli do czynienia z czymś równie niebezpiecznym; bardzo rozjuszoną Deionarrą, która, jak sama przyznała, ze śmierci Yoratha uczyniłaby bardzo przyjemne wręcz wydarzenie. Morten wstał z ziemi, bez trudu podnosząc ze sobą za kark Yoratha, który miał jeszcze czelność uśmiechać się szeroko, jakby ta cała sytuacja była w gruncie rzeczy wspaniałą przygodą.
    - To nie ja rzuciłem się na… - zaczął Morten z urazą, zupełnie nie pojmując złości Deionarry skierowanej ku jego osobie. Yorath wyszarpnął się zwinnie z jego uścisku, niczym szczur.
    - Pierwszy raz widziałem coś takiego na oczy – wyznał z czymś na kształt spełnienia w głosie. Spojrzał na Deionarrę z podziwem, chociaż ta, na szczęście, nie mogła tego widzieć.
    - To mógł być też twój ostatni raz, kiedy byś w ogóle cokolwiek zobaczył – burknął Morten przez zaciśnięte zęby, odchodząc na chwilę od towarzyszy, aby podnieść upuszczony w biegu miecz. Dotknął z uczuciem zakrwawionej klingi, zanim schował ostrze do pochwy. Yorath zaśmiał się pełną piersią, śmiech miał delikatny i płytki, jak eunuch, albo dobrze wyszkolony bard.
    - Ale umarłbym w towarzystwie najsilniejszej dziewki, jaką kiedykolwiek spotkałem! – zauważył, ponownie obrzucając Deionarrę spojrzeniem, od którego Mortenowi zrobiło się źle na żołądku.
    - Co tutaj robiłeś? Sam wśród ostrouchych? – zapytał szybko, zanim Deionarra zdążyła wtrącić coś na temat prostackiego określenia, którym ją nazwano.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yorath wzruszył ramionami, po czym kucnął przy pledzie elfów i bezprecedensowo przywłaszczył sobie pozostawioną na wierzchu sakiewkę z monetami. Zważył ją w dłoni, widocznie rozradowany, a następnie schował za pazuchę za dużego, jak na jego szczupłą sylwetkę, płaszcza.
      - Czekałem na okazję? Te szpiczaste marchy już od dawna zasługiwały na śmierć, specjalnie kupiłem beczkę prochu, żeby ich wysadzić w piździec! – Yorath wyrzucił ręce w powietrze, podekscytowany samą wizją. Spojrzał na Mortena z zawodem. – No ale potem pojawiłeś się ty. Masz szczęście, że poznałem ten twój paskudny ryj, musiałem gasić lont własnymi rękami. – Uniósł zaczerwienione od oparzeń dłonie. Morten zdziwił się, że chłopak był w stanie trzymać w nich tak źle wyważone ostrze, jakim był wyrabiany przez niesprawnego kowala sztylet.
      - Z wiosny na wiosnę stajesz się coraz bardziej szalony – pokręcił głową Morten, przyglądając się pobladłej bardziej, niż zwykle twarzy Deionarry. – Potrzebujesz postoju? – zapytał, starając się, aby w jego głosie nie znalazło się miejsce na empatię, czy troskę. Po prostu nie chciał, żeby dziewczyna zemdlała na środku rynku miasta, w którym za złe spojrzenie można było się obudzić z nożem w plecach.
      Yorath automatycznie doskoczył do boku Deionarry, absolutnie nie przejmując się roztaczaną przez nią, raczej grobową aurą.
      - Wody, wina? – zapytał, potrząsając przypiętymi do pasa bukłakami. – Może zdradzi panienka swoje imię?

      [No nie mów, że grywasz sesje :o Jakoś rok temu dołączyłam do takiej naszej akademickiej nerdowskiej ekipy i gramy sobie spokojnie w D&D piątą edycję, jestem w tym świeża, ale sesje są tak udane, a nasz MG jest po prostu niesamowity i kombinujemy już nad graniem w uniwersum Mass Effect, jak skończymy aktualną sesję. Gram kapłanką, ale rzucanie zaklęć to nie mój konik,ciągle siedzę w spellbooku, chociaż moja postać wszystko załatwia uwodzeniem i oszustwem :D Jak to jest u ciebie, podziel się wrażeniami! A ten grimoire? Super pomysł!]

      Usuń
  7. Morten przysłuchiwał się krótkiej wymianie zdań między Deionarrą a Yorathem jednym uchem. Ufał, jeżeli w jego przypadku można było się pokusić o takie stwierdzenie, że nekromantka nad sobą zapanuje i nie przebije jego dawnemu przyjacielowi gardła kosturem. Sam zbliżył się do przywiązanego przy wozie konia, teraz śmiertelnie przerażonego i gotowego do obrony. Kopyta śmignęły w powietrze, kiedy Morten ostrożnie zaszedł zwierzę od boku, aby szybko i sprawnie uwolnić je z uwięzi. Koń parsknął, raz jeszcze unosząc się na tylnych nogach, nim puścił się galopem w stronę drzew, gdzie Morten miał nadzieję, znajdzie źródło czystej wody.
    Yorath zaczekał na niego, najwidoczniej stwierdziwszy, że podążanie zaraz za Deionarrą może okazać się niekoniecznie mądrym pomysłem. Chłopak poklepał lśniący, teraz ubrudzony krwią napierśnik Ingvara, po czym zagwizdał z uznaniem. Morten mógłby przysiąc, że zobaczył w jego oczach stos przeliczanych monet.
    - Dobry metal, ostry miecz, lśniące włosy. Powodzi ci się – zauważył Yorath, uśmiechając się szeroko; brakowało mu kilku zębów, ale poza ubytkami, zęby miał białe, a nie pożółkłe, jak większość łotrzyków jego pokroju. Szedł lekko, uskakując przy większych ubytkach w drodze, w której zapewne znał na pamięć położenie każdego kamienia.
    - Nie narzekam – przyznał Morten, zerkając na idącą przed nimi dumnie Deionarrę. Musiał przyznać, że ignorowanie jej uszczypliwych uwag przychodziło mu coraz prościej, wręcz stawało się to naturalne. Yorath również spojrzał w jej kierunku.
    - Myślałem, że nie przepadasz za magami?
    - W tym względzie nic się nie zmieniło – uciął Morten sucho, odwracając wzrok. Yorath zacmokał, przyśpieszając, tak, że szedł pomiędzy Mortenem a Deionarrą.
    - Dokąd idziecie? – zapytał, przeskakując ze środka na bok drogi. Gdyby był psem, zapewne merdałby teraz ogonem. Morten musiał kilkakrotnie zamrugać, aby pozbyć się tego obrazu z głowy.
    - Złamane Ostrze – mruknął, powstrzymując się przed rozbawieniem. – Antje miała tam kontakty.
    - Antje nie żyje od zimy – wtrącił Yorath. Wzruszył ramionami. – Ciche Siostry, tak myślę, zabiły ją szybko, nie chciały, żeby cierpiała. Nie wiem, o co między nimi poszło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy Morten opuszczał Kamienną Altanę, Ciche Siostry dopiero się tworzyły; były grupą młodych kobiet, właściwie jeszcze dzieci, pragnących wydarcia się ze slumsów. Szkoliły siebie nawzajem, budziły niewielki postrach tylko wśród samotnych kupców, których okradały. Antja, ciemnoskóra dziewczyna, świeżo wyrwana z niewoli, której dopiero co urosły piersi, chłonęła ich doktryny jak spragniony zimną wodę. Morten znał ją jeszcze z czasów, jak nosiła na szyi obrożę.
      - Rządzą teraz miastem, przynajmniej w nocy. Zajmują się wszystkim po trochu, przemytnictwem, ochroną, chyba nawet mają powiązania z gildiami skrytobójców, są ważne, mordują dzieciaki tych wyżej postawionych w zamian za ugody. – Yorath odpowiedział na nieme pytania Mortena, zbaczając z traktu na drobną, wydeptaną już przez czyjeś stopy dróżkę. – Tędy teraz chodzi się do miasta, jak chcesz uniknąć kontroli – wyjaśnił, schylając się, aby przejść pod grubymi gałęziami drzew, które sięgały prawie po samą ziemię. Morten przecisnął się przez nie niezdarnie, robiąc więcej hałasu, niż Yorath i Deionarra razem wzięci.
      W pełnej zbroi płytowej, ważącej ponad połowę tego, ile mogła ważyć nekromantka, ograniczającej Mortenowi większość rozleglejszych ruchów, skradanie się było praktycznie niemożliwe.
      - Powiedziałeś, że Ciche Siostry zajmują się teraz ochroną. Organizują też przewozy? – spytał, kiedy jakoś przemknęli wśród krzaków i szli teraz wzdłuż muru, oddzielającego miasto od reszty świata. Yorath zatrzymał się przed drewnianymi, wąskimi drzwiami, które naraz mogły pomieścić najwyżej jednego człowieka i to raczej przeciętnych rozmiarów. Zastukał w nie kilkukrotnie, w sobie tylko znany rytm.
      Po chwili rozległ się szczęk przekręcanych w zamku kluczy.
      - A czego one teraz nie organizują? – Wywrócił oczami Yorath, machnięciem ręki pośpieszając Deionarrę i Mortena, aby przeszli przez drzwi. Morten schylił się, aby nie zawadzić głową o framugę.
      Znajdowali się w starej spiżarni; podłogę wyściełała słoma, pod ścianami stał rząd opasłych worków, z niektórych wysypało się nieco mąki i ostrych w zapachu przypraw. Drzwi otworzyła im znudzona dziewczyna, gmerająca sztyletem w czarnych paznokciach. Yorath posłał jej całusa, a ona odpowiedziała mu wyzywająco, dotykając językiem wnętrza policzka.
      Yorath pociągnął Deionarrę za połę płaszcza, aby zwrócić na siebie jej uwagę.
      - Zaprowadzę was, co? – wyszczerzył się ponownie, co Ingvar ledwie mógł dostrzec w półmroku i w skurczonej pozycji, jaką zmuszony był przybrać, aby niczego nie postrącać. Przez drewniane ściany słychać już jednak było gwar miasta i tętent koni, ciągnących trzeszczące powozy.

      [Łaa, masz już dość spore doświadczenie :o W D&D gra mi się bardzo przyjemnie, może właśnie dlatego, że nasz MG jest mega wyrozumiały i cierpliwy, póki co, chociaż też niejeden opis walki na kilka stron zniszczyliśmy mu jedną rundą. Przyznam, że do kości nie mam szczęścia, ani razu nie trafił mi się jeszcze krytyk xD Pogooglałam tę maskaradę i kurczę, ciekawie to wygląda. Muszę pogadać z grupą przy następnej sesji, bo na pewno wiedzą więcej ode mnie.]

      Usuń
  8. Na wzmiankę o Sangvirze twarz Yoratha przyozdobił cień niepokoju. Mężczyzna odsunął się nieco od Deionarry, wpadając na Mortena. W spiżarni rozległ się huk i szczęk metalu spadających z półek, metalowych naczyń.
    - Chcecie do Sangvira? – zapytał, jakby miał nadzieję, że się jednak przesłyszał. Następnie parsknął nerwowym śmiechem, masując obity o zbroję Mortena łokieć. – Ech… no dobra. Możemy iść przez targ, jak tak bardzo chcesz – dodał niechętnie, najwidoczniej niepocieszony w perspektywie paradowania po rynku w biały dzień.
    - Coś nie tak? – spytał Morten, zaalarmowany dziwnym zachowaniem Yoratha. Ingvar mu nie ufał, byłby skończonym głupcem, gdyby powierzył któremukolwiek ze swoich starych przyjaciół coś tak cennego, jak zaufanie. Razem stawiali czoła różnym wyzwaniom, kradli, napadali, czasem wspólnie walczyli o życie, ale zawsze, bez względu na sytuację, Morten wiedział, że musi pilnować swoich pleców, uważać nie tylko na poczynania wroga, ale też swoich sojuszników. Na ulicy nie obowiązywał żaden kodeks honoru, ani boskie przysięgi, okazja do zdrady była wyczekiwana, a dana ku temu szansa wykorzystywana do ostatniej kropli krwi. Ci, co lekceważyli niewypowiedzianą groźbę, rychło się o tym przekonywali. Jak Antje.
    Yorath ponownie się zaśmiał i tym razem zabrzmiało to szczerze. Klepnął znudzoną dziewczynę, w dalszym ciągu usiłującą doprowadzić swoje dłonie do względnej czystości, poniżej pleców, a następnie wypuścił ich z zatęchłej spiżarni na zewnątrz.
    Morten na dłuższą chwilę musiał zamknąć oczy, oślepiony rażącym słońcem, a także nieco ogłuszony hałasem i ilością ludzi na ulicach. Stragany uginały się pod wiklinowymi koszami pełnymi warzyw i egzotycznych owoców, w powietrzu unosił się zapach świeżego chleba, zmieszany z mniej przyjemną wonią ryb i innych morskich stworzeń. Zamknięte w klatkach kury biły się ze sobą, gubiąc pióra, przez gwar i krzyki można było dosłyszeć niskie, jeżące włosy na karku warczenie tygrysa.
    - Bażanty, żywe bażanty idealne na bulion! – wrzasnął tubalny głos tuż przy prawym uchu Mortena. – Kuropatwy i łabędzie niższa cena dzisiaj będzie!
    - Pięć srebrników za trzy skojce?! Dam dwa!
    - O niebiosa! Za dwa srebrniki toć ja nie mam po co kramu otwierać!
    - Dwa srebrniki i pięć grzywien soli!
    - Słodki panie, takie interesy to przyjemność!
    Mężczyzna kupujący mięso wysupłał dwie srebrne monety z sakiewki, a następnie podał handlarzowi worek soli. Gdy odchodził od kramu Morten dosłyszał jeszcze, jak mruczy gniewnie pod nosem „bodaj byś okulał, chciwy szachraju”.
    Jakieś dziecko, brudne i zarośnięte tak bardzo, że ciężko było stwierdzić, czy to chłopiec, czy dziewczyna, przepchało się między nimi agresywnie z martwym gołębiem w ręce i zniknęło w tłumie ludzi.
    Dwie kobiety kłóciły się po prawej stronie przy straganie ze tkaninami, stojący przy nich strażnik bezskutecznie próbował załagodzić konflikt, czego nie ułatwiał mu rozbawiony sytuacją kramarz.
    - Ostatni pręt zdobionego żakardu! Jedyny w tym kolorze! – przypominał, kiedy jedna z kobiet była bliska odpuścić i kupić inny rodzaj tkaniny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yorath zdawał się nie zwracać uwagi na żadne z tych wszystkich sytuacji, przepychający się ludzie w ogóle nie robili na nim wrażenia. Morten widział jednak, w jakim skupieniu mężczyzna obserwuje rozstawioną po rynku straż. Może jednak pokazywanie się z nim publicznie nie było takim dobrym pomysłem.
      - Trzymaj się blisko – mruknął wprost do ucha Deionarry, nakierowując jej wolną dłoń na swoje przedramię. Absolutnie nie mogli pozwolić sobie na rozdzielenie się, nie kiedy Yorath mógł sprowadzić na nich jeszcze większe kłopoty, niż dotychczas im groziły. Morten czuł wyraźnie własne, przyśpieszone bicie serca, przeczucie podpowiadało mu, że coś może się wydarzyć.
      Yorath jednak spuścił głowę i wszedł na główną ulicę, lawirując między ludźmi, osłami i wózkami z towarem zupełnie, jakby swobodnie pływał w bardzo zaciekłym nurcie. Morten szybko ruszył za nim, obawiając się, ze za chwilę straci go z oczu.
      - Okurwieńcy, podłe marchy, precz z widoku! – krzyknął jeden ze strażników, wpychając za włosy do rynsztoka dwójkę zakrwawionych dzieciaków, z których jedno wyglądało identycznie, jak to, które minęło ich przed chwilą z gołębiem w ręce. Yorath gwałtownie skręcił w drugą stronę, tak, że Morten na kilka przerażających minut zgubił go w tłumie.
      - Srebro, złoto i diamenty! Zrób niespodziankę swojej kobiecie, obdaruj ją naszyjnikiem z najwyższej jakości kamieni! – Jeden z przekupców zastąpił Mortenowi drogę, machając naręczem błyszczącej się biżuterii. – Ametyst, onyks, może słodkowodna perła? – zwrócił się do Deionarry, przystawiając naszyjniki do jej smukłej szyi.
      - Nie jesteśmy zainteresowani – burknął Morten, odtrącając dłoń mężczyzny. Rozejrzał się na boki, usiłując odnaleźć Yoratha.
      - Mam też brosze, złote i pozłacane, na każdą kieszeń, lutowane z najwyższą starannością! – Nie odpuszczał przekupiec, zachęcając ich gestem, aby podeszli do jego kramu. Morten zacisnął gniewnie zęby. Potok przekleństw przeleciał mu przez myśl, jednak kiedy otworzył usta, aby dobitnie dać do zrozumienia handlarzowi, że naprawdę nie jest zainteresowany, jego spojrzenie padło na słup, ze zgaszonymi teraz pochodniami, znajdujący się obok kramu. Przypięto do niego list gończy z wizerunkiem mężczyzny łudząco podobnego do Yoratha. Na rysunku miał jedynie dłuższe włosy, ale to nie zmieniało specjalnie rysów wychudłej twarzy.
      - Deio… - zaczął Morten, chwytając drugą ręką dziewczynę za ramię, aby pociągnąć ją dalej w tłum.
      - Idziecie, czy nie? – zawołał nagle Yorath, przeciskając się do nich, z boku.
      Morten końcem oka zauważył, jak przekupiec marszczy z niedowierzaniem czoło.
      - STRAŻ! – wrzasnął tak głośno, że pobliscy przechodnie aż podskoczyli przestraszeni. – TO TEN ŁOTR, TA ZŁODZIEJSKA SZUMOWINA!
      Yorath zaklął szpetnie, łapiąc Deionarrę za poły płaszcza.
      - Szybciej, szybciej! – warknął, ciągnąc ich w sobie tylko znanym kierunku. Morten w biegu obejrzał się przez ramię; tłum powoli usuwał się na boki, przepuszczając uzbrojonych po zęby strażników. Gdzieś w tym wszystkim czaili się pewnie skrytobójcy, wynajęci przez straż, gotowi poderżnąć im gardła w ciągu sekundy, niezauważeni. Było źle.
      - Jak dobrze znasz tego Sangvira? Możemy się u niego schować? – sapnął do Deionarry, przeskakując nad ubytkiem w kamiennej drodze.
      Deionarra niemal leciała w powietrzu, ledwie dotykając stopami podłoża; Morten starał się trzymać ją w miarę stabilnie, aby nie zaburzyć równowagi grupy, jednak Yorath gnał, jakby uciekał przed potępieniem, zmuszając ich do podwójnego wysiłku.
      Dobry Stwórco...

      [Jestem z powrotem! :D O Maskaradzie rozmawialiśmy i może nawet uda nam się zagrać, jak skończymy obecny wątek w D&D, mam już tyle pomysłów na postaci, że to się nie mieści w głowie xD
      W ogóle na tę akcję z listem gończym, to chciałam to ujawnić dopiero potem, ale z ciekawości rzuciłam kostką na skradanie Yoratha i wypadło 1...]

      Usuń
  9. Płuca Mortena płonęły, nigdy nie dał się skusić na żadne fajkowe ziele, ani inne dziwaczne rzeczy, oddech miał głęboki i zdrowy, mógł bez problemu łapać ryby pod wodą i nie cierpieć na zawroty głowy z niedotlenienia, gdyby ktoś zaś chciał go udusić gołymi rękami, miałby przy tym nie lada roboty, bo Morten zwyczajnie był znakomitym okazem zdrowia i naprawdę niewiele rzeczy było w stanie przełamać jego młodego ducha, no chyba, że byłby to bieg o życie w pełnej zbroi, czego Ingvar dzięki łaskawości Yoratha był w stanie w tym momencie doświadczyć. Nie miał pojęcia, jak daleko biegli, droga zaczęła rozmazywać mu się już przy którymś zakręcie, miał przy tym wrażenie, że w chaotycznej ucieczce i dudniących w uszach rozkazach strażników, niechybnie zatoczyli bezsensowne koło. Czuł pot na skroniach i charakterystyczny posmak w ustach, nasilający się wraz z nagromadzoną w przełyku śliną. Zatrzymał się dopiero na rozkaz Deionarry. Rzucił jej surowe, głęboko niezadowolone spojrzenie, którego może nie widziała, ale na pewno na sobie wyczuła. Pozwolenie Yorathowi na samotną ucieczkę było ostatnim, czego w tym momencie pragnął; pięści świerzbiły go, aby zrobił z nich stosowny w tej sytuacji użytek. Skrzywił się dodatkowo, widząc, do czego zmierza nekromantka; jakby nie miał wystarczająco dużo styczności z magią jak na jeden dzień.
    Oddalił się od Deionarry na parę krótkich kroków, w skupieniu oglądając się za charakterystycznymi budynkami, które, jak go pamięć nie myliła, prowadziły do świątyni.
    Jakimś cudem pamiętał je dokładnie, stały nienaruszone. Stwórca znajdował się niemal na wyciągnięcie ręki. Morten nie miał czasu podziwiać pokazu sztucznych ogni, zaprezentowanych przez Deionarrę, ani tym bardziej złapać oddechu, bo już zaraz biegli dalej, tym razem bez prowadzącego ich Yoratha, zdani jedynie na blaknące wspomnienia Ingvara z dziecięcych lat. Stwórca zdawał się jednak wysłuchać gonitwy jego myśli; Morten nie zauważył kiedy hałas, jaki wydawała szarżująca za nimi grupa strażników, ucichł, kiedy znaleźli się z dala od rynku, na bezpieczniejszych, teraz pustych ulicach.
    Świątynia zbudowana była z drewna, stała samotnie pośród rozpadających się budynków, w których jeszcze nie tak dawno temu tętniło życie. Ogród, znajdujący się przy budowli pozostał jednak taki sam; posadzone w nim rośliny były głównie ziołami uzdrawiającymi, przycięte skromnie krzewy oddzielały wydeptane w grządkach ścieżki od wysadzonego kamieniami bruku. To była kiedyś dzielnica uczonych, w zgliszczach nadpalonych i zdezelowanych domów mieszkali filozofowie, mędrcy, znający odpowiedź na każde zadane im pytanie, matematycy, ale też wybitni znawcy najrzadszych profesji; cyrulicy, pergaminnicy i jadownicy. Morten nie miał pojęcia, co się z nimi wszystkimi stało.
    W tej części miasta panowała prawie że absolutna cisza, zupełne przeciwieństwo szaleństwa, które miało miejsce na rynku. Kapłan w prostej, brązowej szacie spojrzał na nich zaskoczony, niemal upuszczając kosz ze świeżo ściętymi ziołami. Ingvar pozdrowił go gestem, starając się nie dyszeć jak zaharowany wół. Z pewnością wraz z nekromantką nie stanowili najmilszego dla oka duetu. Mężczyzna odpowiedział nieśmiało błogosławieństwem, robiąc ku nim kilka niepewnych kroków, kiedy jak zwykle znikąd wyłoniła się postać Yoratha. Krew w żyłach Mortena automatycznie przybrała temperaturę wrzenia. Ingvar z niejakim zainteresowaniem pozwolił Deionarrze zadać płaski cios Yorathowi, w napiętej ciszy i niewypowiedzianych między nimi przekleństwach. Gdyby nie święta ziemia i teraz dygocący już ze strachu kapłan, ostrze Mortena mogłoby tkwić już głęboko w rzyci jego przygłupiego znajomego.
    Yorath syknął, obmacując zadrapanie obiema rękami. Jeżeli czuł jakikolwiek wstyd, albo poczucie winy, to absolutnie nie było tego po nim widać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Nieźle – mruknął Morten, mimo złości, zmęczenia i ogólnej presji, nie mogąc odmówić sobie odrobiny uszczypliwości względem swojej towarzyszki. Nie był przyzwyczajony do jej dotyku, ale nie okazał zaskoczenia, kiedy sama oparła się o jego ramię. Przeczuwał, że Yorath prędzej, czy później uda się za nimi, to był ten typ człowieka, który nie znał takiego pojęcia jak „granica”, nie wspominając już w ogóle o „takcie”. Raz jeszcze skinął kapłanowi, prowadząc Deionarrę wzdłuż ciągnącego się żywopłotu do wejścia świątyni. – Zapamiętają nas – powiedział cicho, usiłując przywołać w myślach wszystkie osoby, które potencjalnie mogły skojarzyć ich ze sprawą. – Będą myśleć, że mu pomagamy. – Nie oczekiwał od Deionarry żadnego pocieszenia, tym bardziej nie chciał słyszeć jakichkolwiek pouczeń czy kazań, nie byli już w akademii, a od samego początku wiadomo było przecież, że Yorath kompletnie nie nadaje się na towarzysza podróży, miał im tylko wskazać drogę, a że sprawy wyszły, jak wyszły… cóż, Morten nie miał przecież na to wpływu.
      Nie trzeba było oglądać się przez ramię, aby upewnić się, że Yorath idzie za nimi; mężczyzna wlókł się, wyraźnie niezadowolony, wciąż z dłonią na lekko zakrwawionym policzku, mamrocząc coś nieskładnie pod nosem. Jego wcześniejszy entuzjazm nieco opadł, ale na ustach wciąż gościł wyzywający uśmieszek.
      - Musimy jak najszybciej wyjechać – stwierdził oczywistość Morten, pchnąwszy ciężkie, drewniane skrzydło. Poczekał, aż Deionarra przekroczy próg, po czym wsunął się do środka za nią, niemal przytrzaskując Yorathowi stopę drzwiami.
      Wnętrze świątyni nie prezentowało się nazbyt okazale; podłoga była popękana, prześwity w przeżartych przez korniki ścianach wpuściły do środka wilgoć i dokuczliwy zapach stęchlizny. Miejscami widać było ciężką, ale koniec końców bezowocną pracę kapłanów i braci w trudzie utrzymania domu Stwórcy przy życiu; kawałki zardzewiałej blachy, przykrywające większe ubytki w suficie, wepchaną między pęknięcia w drewnie słomę, ale to niewiele pomagało, kiedy budynek zawodził przy każdym kroku, jakby w każdej chwili gotów był rozłożyć się płasko na ziemi. Symbol Stwórcy przy ołtarzu był tak wytarty, że na pierwszy rzut oka pomarańczowa i żółta farba, barwy życia, zdawały się być niemal niedostrzegalne. Pomieszczenie oświetlało parę pochodni, koło których wisiały ochronne kręgi z wysuszonych roślin. Ławy, służące do modlitwy, wyścielone były teraz poszarzałymi prześcieradłami, część zakrywała ciała pod nimi, spod niektórych wystawały blade ręce lub poczerniałe stopy. W powietrzu, oprócz silnego zapachu ziół, dało się czuć odór śmierci i choroby. Yorath od razu zacisnął usta, przykładając do nosa połę płaszcza.
      Morten chłonął ten nędzny widok w milczeniu, kaplice Stwórcy nigdy nie pękały od przepychu, gdyż było to sprzeczne z zasadami, ale też nigdy niczego im nie brakowało.
      - Zapytam o wodę – burknął w przestrzeń, zwracając się następnie bezpośrednio do Yoratha. – Nie waż się tutaj czegokolwiek dotknąć.
      Yorath szybko pokiwał głową, cofając gwałtownie rękę znad najbliższej ławy z ciałem.
      Za ołtarzem znajdowały się niskie drzwi, prowadzące do mniejszego, gospodarczego pomieszczenia. Tutaj zapach ziół był jeszcze intensywniejszy, wręcz kuł w oczy i drapał w gardle. Podłogę wyściełały liście, świeże oraz zwiędłe, a było ich tak wiele, że całkowicie przykrywały trzeszczące deski. W kącie izby stało biurko, zastawione miskami, fiolkami i naczyniami najróżniejszych rozmiarów, krzątał się nad nimi zgarbiony, starszy kapłan w zbyt obszernej szacie. Jego kościste, powykręcane palce uwijały się zwinnie nad utartą mieszanką ziół.
      - Bądź pozdrowiony przez Stwórcę – przywitał się kapłan, nie odrywając spojrzenia od swojej pracy.
      - Niech jego światło prowadzi nas w ciemności – odpowiedział automatycznie Morten, dopiero wtedy mężczyzna odwrócił się w jego stronę.

      Usuń
    2. - Niewielu już zostało wyznawców dawnej wiary – przyznał z łagodnym uśmiechem, potęgującym zmarszczki na wyżłobionej przez czas twarzy. – Witaj, bracie, co sprowadza cię do tego przybytku niedoli?
      Morten westchnął, bo nawet gdyby bardzo chciał, honor i złożone przyrzeczenia nie pozwalały mu na kłamstwo w miejscu, w którym czuło się obecność Stwórcy.
      - Mój towarzysz ściągnął na siebie problemy ze strażą – powiedział, zgodnie z prawdą. – Za nami długa droga, potrzebujemy chwili odpoczynku, trochę wody. Niech Stwórca mi wybaczy, jeżeli proszę o zbyt wiele.
      Kapłan pokręcił głową, wskazując Mortenowi dzban, oraz metalowy kufel. Jego ręce ponownie złapały za garść ziół. Te Ingvar akurat rozpoznał, miały charakterystyczne, jasnoróżowe kwiaty. Macierzanka. Roztwory z niej pomagały na drogi oddechowe.
      - Tak długo, jak żyję, nie pozwolę, by któryś z tych strażników… chociaż ja nazywam ich barbarzyńcami, zbezcześcił dom Stwórcy do cna. – Kapłan odkaszlnął z obrzydzeniem, wsuwając między wargi jeden z liści. – Oni wszyscy teraz czczą nowych bogów, budują im pomniki, zaklinają ich w przedmioty. Samozwańczy krzewiciele modlą się do demonów, sprowadzają śmierć na niewinnych ludzi. Widziałeś, na co musi patrzeć Stwórca.
      Morten podniósł ciężki dzban z blatu, słowa kapłana były przykre, widok umierających pod ołtarzem przytłaczający, ale w jego głowie w tej chwili przodowała jedynie myśl o tym, jak bardzo jest spragniony. Mężczyzna chyba to zrozumiał, bo uśmiechnął się raz jeszcze i odprawił go gestem.
      Yorath pierwszy rzucił się do dzbana z wodą, zupełnie, jakby to była sakiewka wypchana złotem. Morten na szczęście w porę odepchnął do łokciem. Nalał trochę wody do kufla, a potem wcisnął go w dłoń Deionarry.
      - Źle wyglądasz – zauważył, samemu opadając na jedną z nielicznych pustych ław.
      Jego zbroja stworzona została w ten sposób, aby w większej mierze był w stanie nałożyć ją sam, ale w tej chwili miał siłę jedynie na rozpięcie po boku pasów napierśnika. Z ulgą powitał powiew chłodu pod nagrzaną stalą. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. – Jak daleko jest stąd do Sangivra?
      Yorath oderwał wytrzeszczone nienaturalnie oczy od wody. Podrapał się po przetłuszczonych włosach.
      - Bo ja wiem? – jęknął, odsuwając się pod ścianę, kiedy któryś z chorych dostał uciążliwego ataku kaszlu.
      Morten zacisnął pięść i uderzył nią o własne udo. Nie przyniosło mu to aż tak wielkiej satysfakcji, jak wybicie zębów Yorathowi, niemniej jednak kotłująca się pod skórą furia nie rozsadziła go jeszcze na kawałki.
      - Lepiej, żebyś się dowiedział, bo jak cię dorwę, to będzie jedyna rzecz, którą będziesz pamiętać – warknął, sięgając następnie po dzban, aby wypić prosto z niego połowę zawartości jednym haustem.

      [To teraz ja źle się czuję, nie rozwijając za bardzo akcji :c Wiem, że za bardzo skupiam się na jakiś nieistotnych rzeczach, karć mnie, proszę, jak Morten nagle zacznie odpływać od wątku.
      Właśnie, jak grimoire Deionarry? :D]

      Usuń
  10. Morten odłożył dzban na podłogę, odwracając głowę, by zmierzyć Deionarrę spojrzeniem. W jakimś sensie podziwiał ją za to, że mimo zmęczenia sytuacją ciągle tkwiła w swojej aroganckiej, ironicznej formie. Chciał jej odpowiedzieć czymś równie kąśliwym, szczególnie, że jego morale niewiele miały wspólnego z jakimkolwiek pozytywnym odczuciem, ale nie był uczonym, tak naprawdę znał się jedynie na absolutnych podstawach wszystkiego, co nie dotyczyło wypruwania komuś wnętrzności doskonale wymierzonym ciosem miecza, jego słowa były zbyt proste, by wieść pojedynek z nekromantką. Może mistrzowie się mylili, może zestawienie ich w parze zmierzało wyłącznie do katastrofy, przecież nawet nie zaczęli jeszcze zajmować się zleconą im misją, a już tkwili po kolana w tym paskudnym bagnie tarapatów, w jakie wpędził ich Yorath.
    Deionarra wyglądała jeszcze gorzej, niż przed chwilą; była tak blada, że jej skóra zdawała się świecić w półmroku świątyni. Na policzkach zaś niknął już rzucający się w oczy rumieniec, coś, czego Morten jeszcze u swojej towarzyszki nie widział. Także aura, która wcześniej zwyczajnie emanowała pychą, teraz przerodziła się w coś bardziej mroczniejszego, coś, co Morten nie potrafił nawet określić swoim niewyrachowanym słownictwem. Coś z Deionarrą było zdecydowanie nie tak, zresztą, czy jakikolwiek mag w posiadaniu tak potężnej mocy, jaką jest tańczenie między światem żywych, a umarłych, może nie mieć namieszane w głowie? Nie posiadać bluźnierczych żądzy przed którymi przestrzegali kapłani?
    Zagłębiony w niepociesznych myślach, początkowo nie usłyszał zbliżających się do świątyni strażników. Jego uwaga skupiła się na towarzyszce, na próbie przewidzenia jej zamiarów, tego, czy którejś nocy nie wyśle go żywcem wprost w głębiny Otchłani, gdzie przez wieczność chędożyłoby go stado demonów.
    Dopiero pisk Yoratha, wysoki, głośny i kalający całą pozostałą w nim męską dumę, wyrwał go z transu. Zauważył kapłanów, chudych mężczyzn w obdartych szatach, jęki chorych przybrały na sile.
    - W imieniu straży miejskiej Kamiennej Altany, otwierajcie! – wrzasnął groźnie głos po drugiej stronie drzwi. Morten powoli podniósł się z ławy, zaciskając bez uwagi pasek napierśnika. Szybko ich odnaleziono, za szybko, to schronienie miało kupić im więcej czasu, Deionarra chciała w końcu pozostać we świątyni do wieczora. Zapędzili się tylko w kozi róg. Czy władze akademii byłyby w stanie wykupić ich z więzienia? Uwierzyliby, gdyby dotarła do nich wiadomość, że dwoje uczniów, niedoszłych herosów weszło we spółkę z miejscowym złodziejaszkiem? Jakże wielką miałby wtedy satysfakcję Ovrund? Trwoga musiała być doskonale widoczna na twarzy Mortena, bo kapłan, ten, z którym Ingvar wcześniej rozmawiał, sprawiający też wrażenie najstarszego i najważniejszego w świętym miejscu, uśmiechnął się drżącym kącikiem ust.
    - Idźcie – szepnął, machnąwszy kościstą ręką w kierunku ołtarza. Morten kiwnął głową, żałując, że nie jest w stanie przekazać spojrzeniem jak bardzo jest wdzięczny za okazaną im pomoc. Szybko chwycił telepiącego się ze strachu Yoratha za kark, a Deionarrze podsunął pomocne ramię. – Drodzy bracia – słyszał jeszcze głos kapłana, kiedy przebiegli przez przejście za ołtarzem. – Może taka jest wola Stwórcy.
    Trzask drzwi nie był aż tak głośny, ani dramatyczny, jak Morten się spodziewał, może dlatego, że krew dudniła mu w uszach, zakłócała narastające poczucie winy i wzmagała buzującą w nim frustrację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Nie – sapnął Yorath, wyrywając się z uścisku Ingvara. Zatrzymali się przed niskim, wąskim przejściem, znajdującym się za pracownią zielarską. Podłoga była tu starta i ciemna, powietrze o wiele chłodniejsze niż we świątyni. – Nie wejdę tam! Tędy wynoszą zwłoki – skrzywił się, oglądając z przerażeniem przez ramię.
      Istotnie, przejście służyło do sprawnego wywożenia zwłok na zewnątrz, z dala od ciekawskich oczu przechodniów, pozwalało kapłanom przygotować je do ostatniej wędrówki bez ryzyka uszkodzenia, albo zgubienia którejś części ciała. O tych częściach kaplic i świątyń krążyło mnóstwo opowieści, jednak ani Morten, ani tym bardziej Deionarra zdawali się nie bać śmierci tak bardzo jak Yorath.
      - Nie mamy czasu na twoje brednie – warknął Morten, niemal wrzucając mężczyznę do wąskiego, ciemnego korytarzyka. Miał tylko nadzieję, że Yorath ze strachu nie narobi pod siebie, bo wtedy Deionarra zapewne obu by ich zabiła bez mrugnięcia powieką. Następnie przepuścił nekromantkę i skulił się tak, aby zmieścić się w wąskim przejściu. Korytarz wcale nie był długi, w końcu zwłoki transportowano jedynie na zewnątrz świątyni, ale w ciemności Morten miał wrażenie, że szli całe wieki, nim Yorath pchnął klapę i w ich twarze uderzyło świeże powietrze. Przez chwilę wydawało mu się, że na karku czuje nieprzyjemne, lodowate mrowienie, które nie miało nic wspólnego ze skokiem adrenaliny. Odczucie to jednak zaraz zniknęło, jakby Morten sam je sobie zmyślił.
      Na zewnątrz nie było widać strażników, najwidoczniej żaden z nowowierców nie wpadł na pomysł obsadzenia niewidocznego na pierwszy rzut oka przejścia, a skupili się raczej na głównym oraz tylnym wyjściu. Słychać było jednak, że ktoś kręci się w pobliżu, że z wnętrza świątyni dobiegają niebezpieczne hałasy i kłótnie. Morten popchnął szczękającego zębami Yoratha za najbliższe krzewy i poruszając się ostrożnie wzdłuż ich przyciętych gałęzi, opuścili przyświątynny ogród.
      - Udało się nam! – Ucieszył się gwałtownie Yorath, gdy oddalili się na tyle, aby maszerować w popołudniowej, spokojnej ciszy, z dala od opuszczonej części miasteczka. Uliczką przemykały tylko bawiące się dzieci, oraz wracające z targu rozchichotane kobiety. Jeżeli ktoś zwracał na nich uwagę, to jedynie ze względu na niecodzienną prezencję Deionarry. To było jednak złudne, wciąż czyhało na nic niebezpieczeństwo rozpoznania, musieli zniknąć z Kamiennej Altany jeszcze przed nastaniem świtu. Nocna podróż ciągnęła za sobą ogrom paskudnych okoliczności, ale w tym wypadku nie mogli pozwolić sobie na wygodę.
      - Po prostu zaprowadź nas do Sangvira – wycedził wściekle Morten. Nie mógł się uspokoić, nie potrafił zignorować poświęcenia, na jakie byli gotowi kapłani, aby ktoś tak nędznego pokroju, jak Yorath, mógł zbiec na wolność.

      [Przed naszą parą długa droga do wykonania zadania :D]

      Usuń