Bernard Marlin • 41 lat • menadżer LA Lakers
Życie ma to do siebie, że każdego prędzej czy później kopnie w dupę, i to mocno. Tak już jest, najlepiej po prostu się z tym pogodzić; zaakceptować nadchodzącego kopniaka nie jako potencjalną ewentualność, gniew boży czy złą karmę, bo było się w tym roku bardzo niegrzecznym dzieckiem niezasługującym na bożonarodzeniowe prezenty, a raczej jako fakt już niemalże dokonany. To znacznie prostsze od wiecznego buntowania się przeciwko jarzmu losu, niesprawiedliwości świata, przeznaczeniu w nikłym stopniu pokrywającemu się z ludzkimi marzeniami i planami ułożonymi już dawno temu - jak zwał, tak zwał, serio. Terminologia nie ma tu większego znaczenia, nie, kiedy wie się już, że życie to zwykły brutal, który każdego zamierza potraktować w dokładnie ten sam - brutalny - sposób; jeśli jeśli zrzucanie tego na karb nieprzychylności niebios poprawia samopoczucie, choćby na króciuchny moment, to proszę bardzo. Nikt ci nie zabroni.
A według Bernarda i tak lepiej zwyczajnie to zaakceptować, bo jeśli nie ma się w życiu żadnej innej stałej, której można byłoby się chwycić w te gorsze dni, kiedy nic nie wydaje się piękne, to i taka się przecież nada wprost akurat.
— Dean...
OdpowiedzUsuńGłos Stevena Jakiegoś-Tam dociera do niego jak przez mgłę. Zachodzi zaledwie do przedsionka myśli, nie dając się dokładnie zapamiętać. Głowa jest dostatecznie pełna od innych trosk, co sprawia, że ostatecznie ignoruje pierwsze wezwanie. Zresztą... zwrot jest łagodny, w korytarzu pełnym interesantów to niemal koleżeński podszept, wychodzący wprost z ust świeżo poznanego studenta wydziału socjalnego. Ma prawo go nie słuchać. Oczekiwanie na swoją kolej integruje z otoczeniem, a i język nie zwykł stać w bezruchu, natomiast z zaangażowaniem emocjonalnym w dialog z innym kolejkowiczem ma już kłopot. Gdy tylko nadarza się ku temu okazja, odpływa świadomością daleko poza zamknięcie czterech ścian. — Dean! — drugiej próbie kontaktu towarzyszy szarpnięcie za ramię, i dopiero ono sprowadza go z odmętu myśli wprost do punktu rozmów. Sądząc po minie Stevena, coś się dzieje. Coś ważnego.
Tymczasem recepcjonistka cierpliwie powtarza komunikat:
— Dean Rogerson proszony do gabinetu numer osiem.
„O, a więc o to chodzi”, wzdycha cicho.
— Dzięki, trzymaj się! — rzuca wdzięcznie na odchodne, wstając z krzesła. Wciąż stać go na kurtuazyjny uśmiech, ale z niewytłumaczalnej dla niego przyczyny nie robi tego. Gdyby tylko był w stanie wejść w głąb siebie i porozmawiać z Panem Wiem-O-Tobie-Wszystko (czyt. z podświadomością), dowiedziałby się, że mechanizm obronny właśnie teraz nakazuje mu zostawić energię na rozmowę z Bernardem. Jedyne jednak, co jest w stanie określić, to fakt, że odrobinę się przed tym wszystkim stresuje. Obawa przed spotkaniem z menadżerem po dwugodzinnym rozmyślaniu nad tym, jak uniknąć podobnych temu emocji powinna go opuścić, ale tak się nie dzieje. Właśnie waży się jego życie i to kolejne minuty rozmów zawyrokują o tym, czy szala przechyli się na zwycięską stronę. Czuje więc wyraźnie, jak mięśnie ramion spinają się w nerwach. Zauważa również swój nieco przyspieszony do standardowego krok. Zwalnia dopiero przed samym wejściem. Poprawia kaptur bluzy, odkładając w czasie moment wejścia. W międzyczasie klaruje myśli.
„No to hop!”, mówi sobie w myślach, chwytając za klamkę. Ciche pyknięcie przekręconego zamka i przejście przez próg świadczą o nieodwracalności tego spotkania. Właśnie stanął twarzą w twarz z Nim.
Bernard Marlin w świetle dnia wcale nie wygląda mu tak strasznie. Może dlatego rozluźnia się na tyle, by posłać w jego stronę zrelaksowany, wręcz zawadiacki uśmiech.
— Gdybym spędzał na ławce rezerwowych tyle czasu, ile tu w poczekalni na siedzeniu, chyba byś o mnie nie usłyszał — żartuje na wstępie, starając się przełamać pierwsze lody.
// Wszedł trochę nieśmiało, ale jeszcze to naprostuję. Na razie dajmy mu prawo do tej minuty stresiku. No i dzięki za tego Pana! Cudny jest.
// Jak widać po mnie, mam niewiele lepsze tempo, haha. Ale powinno być lepiej, bo powoli (naprawdę POWOLI) się wygrzebuję.
OdpowiedzUsuńPrzez krótką chwilę zastanawia się, czy żart to aby na pewno dobry sposób na wejście. Mamy sporo chętnych brzmi raczej chłodno, a on przecież nie ma w planach zrażać do siebie jedynej osoby, dzięki której ma szansę dostać miejsce w lidze. To jego ostatnia droga wyjścia do wielkiego świata. Na moment uśmiech zamienia się więc w konsternację, a myśli szaleją jak stado dzikich koni, nie dając mu spokoju, dopóki sam nie powie głowie DOŚĆ. Nie bądź takim paranoikiem. Dean nie znosi panikarzy i chyba tylko świadomość o tym, że nie chciałby stać się jednym z nich trzyma go teraz na nogach.
— Nie da się ukryć — odpowiada spokojnie, nieco kurtuazyjnie, marszcząc brwi, gdy mężczyzna opuszcza wzrok na kartkę. Jest tylko nazwiskiem na dokumencie z numerkiem. To średnio pokrzepiające, ale z wiedzą o tym Rogerson przynajmniej wie, że właśnie teraz należy użyć tego dla własnej korzyści – musi tę kartkę o coś wzbogacić za wszelką cenę. Jest wyśmienitym graczem, tego nie można mu odmówić, ale obroną swoich umiejętności niczego nie wywalczy. Wie to doskonale, bo takich jak on jest znacznie więcej. Należy grać charyzmą.
— Mam znacznie więcej niż to. Motywację, której nie znajdziesz u innych.
Postanawia grać w otwarte karty. Jeśli mężczyzna uwierzy w jego oddanie sprawie, być może go wybierze. W końcu dobrych zawodników buduje się z determinacji i talentu, prawda?
Wbrew śmiałym słowom, zachowanie wskazuje raczej na pokorę, czego świadectwem jest zajęcie krzesła. Nie ma powodu, dla którego miałby tego nie zrobić. Patrzy przy tym niezmiennie w oczy menadżera, próbując wejrzeć w głąb myśli decydenta. To trudne, gdy zna się kogoś od dwóch minut. Zagryza wargę, zastanawiając się co dalej. Głowa sama przechyla się do boku w geście oczekiwania. Nie należy do najcierpliwszych i najspokojniejszych, ale całkiem nieźle radzi sobie z ukryciem tej niewygodnej na ten moment prawdy.