Konstantin Geist
urodzony 10 maja 1982 roku w Hamburgu |
Greckim bogiem nie jestem; brzydki, niski i utykający na jedną nogę. Wiecznie śmierdzący papierosami, tanią whisky i pierwszym lepszym dezodorantem kupionym w sklepie. Wciąż w tym samym prochowcu. Nadal ta sama fryzura. Nawet ta sama marka papierosów!
Ciągłe spóźnienia, problemy z dzieckiem w szkole. Gówniarz mnie denerwuje... Czy nazywanie szesnastoletniego bachora "gówniarzem", to dobry pomysł? Te terapie mnie wykończą, a telefony od wychowawcy i nauczycieli doprowadzają do nerwów! Może morderstwo w afekcie to jednak jest dobra opcja... Więzienia w Norwegii nie są niby takie złe.
Gdybym tylko mógł to wskrzesiłbym swojego męża i zabiłbym go jeszcze raz i zabroniłbym mu umierać.Nie daję sobie rady. Kurwa. Co on we mnie widział? Przecież ja sam ze sobą z własnej woli bym się nie hajtnął! A on mnie kochał...
Szkoda Konstantin, że ty go nie pokochałeś.
Człowiek mnie wspierał, kiedy byłem na terapii, która niby miała mi pomóc w "moich" problemach, których wcale nie miałem, ale nie zamierzałem się kłócić z sądem, wszak to przecież wyższa instancja. Odwiedzał mnie nawet wtedy, kiedy byłem na odwyku... Jak dobrze, że nie wróciłem do zażywania leków przeciwbólowych.
Zabijesz się? O jaka szkoda! Myślisz, że ludzie zaczną plotkować, że to z miłości? A może, że z tęsknoty? Jak myślisz Konstantin?
Zapomną... Zawsze zapominają po czasie. Poza tym...dlaczego miałbym zabijać się?
Bo za nim tęsknisz głąbie. A to, że ukrywasz to przed innymi i samym sobą, to już zupełnie inna sprawa.
Niczego nie ukrywam! Wbrew pozorom jestem szczery!
Dlatego, w przypływie szczerości gadasz do własnego odbicia?
Odwal się...
Nie no stary! Weź się nie obrażaj! Na samego siebie się obrazisz? Smutne to...
No. Smutne. Nawet i bardzo.
Ej! Jak już idziesz, to weź no uważaj na siebie! Żeby nikt ci przez przypadek mordki nie sklepał, bo byłoby mi smutno.
Czy tylko ja mam wrażenie, że to wszystko poszło za daleko? Że powoli wariujesz? Jesteś niestabilną emocjonalnie kupą mięsa Geist i ty dobrze o tym wiesz.. Tak samo dobrze wiesz o tym, że to ty w dużej mierze przyczyniłeś się do śmierci swojego męża.
Wątek z: Głos bez rozsądku
_______
Twarzy użycza Matt Ryan. Karta taka, bo dlaczego by nie? Dziwne karty nie są złe, mam rację? Poza tym do normalnych niby nie należę, a i Konstantin raczej też nie. Zapraszam do wątków i powiązań z panem dziennikarzem. Karta może ulec zmianie, ale na razie proszę delektować się tą dziwnością i innością.
Siedział przy stoliku przy jednym z kończących dzisiejszą zmianę fast-foodów i przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w ciche stukanie podeszwy, opadającej rytmicznie na kamienne płytki podłogi. Nie miał pojęcia, dokąd pójść.
OdpowiedzUsuńKrzywił się mimowolnie, ilekroć mijał go denerwujący odgłos kroków, okraszony przeraźliwym zgrzytem ciągniętej za kimś walizki. Gubił się w dźwiękach, ich natłok uniemożliwiał odnalezienie się w przestrzeni. Kobiecy, automatyczny głos powtórzył informację o odjeździe ostatniego pociągu przed świętami. Dmitrij pochylił głowę jeszcze niżej, jedyny, który nie ruszył się z miejsca. Pozostali ludzie śpieszyli na peron lub do wyjścia.
- Zaraz wychodzę – uspokoił kobietę zamiatającą podłogę tuż obok niego, kiedy po raz trzeci usłyszał jej upominające chrząknięcie. Kiedy trzy godziny wcześniej przyszedł na dworzec, nie przyszło mu do głowy, że nawet to miejsce nie jest czynne całodobowo. Przyszedł tu w akcie desperacji, już po tym, jak doszedł do wniosku, że wydanie wszystkich oszczędności na nocleg jednak nie jest tak głupim pomysłem, jak na początku uważał. Przeszukał ofertę wszystkich hoteli, hosteli i innych miejsc noclegowych czynnych 24 grudnia, na które było go stać. Miał pecha. W niedzielny wieczór wszystko w Oslo było już zarezerwowane. Może gdyby pojechał na obrzeża miasta… ale, bał się. Nie znał dobrze nawet centrum, o odleglejszych dzielnicach nie wspominając. Było po pierwszej. O tej porze mógł co najwyżej zarobić w twarz, zwłaszcza, że sporych rozmiarów plecak i posługiwanie się angielskim sprawiały, że Norwegowie brali go za turystę. Gdyby wiedzieli, że jest imigrantem, traktowaliby go lepiej, czy gorzej..?
Wypuścił powoli powietrze, próbując się uspokoić. Wzburzona krew nadal pulsowała w skroniach, choć znacznie słabiej, niż przez ostatnie trzy dni. Sprzątająca kobieta pokręciła się obok jeszcze przez chwilę, po czym odeszła dokądś, pewnie na zaplecze. Po raz kolejny wpisał w wyszukiwarkę nowe hasło, tym razem już bez nadziei, że cokolwiek znajdzie.
Nie pomylił się. Hala dworca opustoszała, ucichły już nawet komunikaty, powiek nie raził żaden neonowy blask. Oparł głowę o rękę. I co teraz?
Wstał, zbliżające się, ciężkie kroki dwóch osób. Zapamiętał, że tak chodzili ochroniarze. Pierwszym razem, kiedy go zaczepili, skłamał, że czeka na pociąg. Teraz… Jego wymówka odjechała co najmniej piętnaście minut temu. Poszukał dłońmi plecaka. Zarzucił go na ramiona. Wyszedł, ociągając się, jakby podświadomie chciał przedłużyć pobyt w ogrzewanej hali o kilka dodatkowych minut. Udawał, że bada laską teren, choć wbudowane w podłogę, wypukłe listwy prowadziły go do wyjścia jak po szynach.
Kiedy usłyszał cichy szmer zasuwających się za nim automatycznych drzwi, groza sytuacji dotarła do niego jeszcze mocniej. Nie miał dokąd pójść. Czy rano cokolwiek otworzą? Westchnął, czując się całkowicie bezradny. Ruszył przed siebie, głównie po to, by nie dać zauważyć się ochronie dworca. Jeszcze sprawdzą mu papiery, a przecież nie miał zezwolenia na pobyt. Wiza turystyczna, na której dostali się z matką do Norwegii, straciła ważność. Czy jeśli to wyjdzie na jaw, deportują go?
Zaklął przez zaciśnięte zęby. Nie miał już siły. Najgorsze, że… tak naprawdę, nie pamiętał już nawet, o co poszło, od czego tak właściwie zaczęła się awantura, po której spakował się i wyszedł, żegnając matkę trzaśnięciem drzwi. Jak gówniarz, pomyślał, któryś raz z kolei w trakcie tej doby. Tak naprawdę, mogło zacząć się od czegokolwiek. Od tego, że wpadł na wieszak w korytarzu. Albo że zostawił gdzieś okruszki gliny, jakże śmiał rzeźbić poza swoim pokojem, nawet jeśli nikogo nie było w domu. Albo…
Tylko że to nie miało znaczenia. Tak naprawdę, chodziło o lata upokorzenia. O ciągłe zamykanie w czterech ścianach, o sugerowanie, że jest nikim, właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebował wsparcia. O tą przeklętą noc, w którą pojechał do lasu, by ze sobą skończyć, i wrócił – wrócił z myślą o niej, tylko po to, by usłyszeć tyradę. Poszczególne frazy wciąż dzwoniły mu w głowie, miał ochotę ścisnąć skronie rękami i krzyczeć, chyba tylko po to, by je zagłuszyć i wyrzucić z siebie tą złość, tą nienawiść i poczucie beznadziei, przez które nie potrafił już żyć we własnym domu.
UsuńMiała rację.
Znów sobie nie poradził.
Udało mu się znaleźć ławkę. Usiadł, usiłując nie myśleć o tym, co zrobi, jeżeli to miejsce okaże się ulubioną miejscówką tutejszych meneli. Odłożył laskę i schował w rękawy kurtki zmarznięte, naznaczone siateczką krwawiących pęknięć dłonie.
Nie mam przez ciebie życia.
Zacisnął palce, prawie nie czuł wbijających się w skórę paznokci.
Żyły sobie dla ciebie wypruwam, a ty nawet posprzątać po sobie nie możesz!
Bo zostawił przeklęte okruchy, które musiały chyba wpaść pod kanapę, bo przecież sprawdzał, naprawdę sprawdzał dłonią całą podłogę.
Bo… podniósł na nią głos, kiedy znowu weszła do jego pokoju bez pukania?
Szlajasz się tylko gdzieś…
Bo w końcu pojechał nad jezioro i nie zdążył na ostatnie metro.
…brakuje, tylko żebyś na dziwki łaził.
Bo inne, niż dziwki, by go nie chciały.
A tak naprawdę, bo nieopatrznie powiedział, że znalazł kogoś, kto nauczy go norweskiego. Bo miał plany, które nie uwzględniały jej pomocy, bo…
Może powinien chociaż inaczej to sformułować?
Zacisnął dłonie. Klął. Przez ten tydzień, odkąd wróciła, bluzgał więcej, niż przez całe dotychczasowe życie razem wzięte. Wystarczyły tamte dwa tygodnie samotności, by zobaczył, że ma na tyle szczęścia, by sobie radzić. Może nawet udałoby mu się zająć miejsce w konkursie rzeźbiarskim, gdyby po tym, co usłyszał, nie rozbił niemal gotowego tworu na kawałki. Nie był pewien, co wtedy w niego wstąpiło. Nigdy wcześniej niczego nie zniszczył.
Niczego, poza sobą. Bo blizny samookaleczeniach zostały mu do dziś.
Trzy dni temu jakby przebrała się miara. Nie myślał o tym, co dalej, liczyło się tylko to, żeby jej nie słyszeć, bo gdyby nie umilkła – a gdy miała coś do powiedzenia, nie milkła nigdy, nie, dopóki nie powtórzyła kilkakrotnie wszystkiego, co leżało jej na duszy – bał się, że zrobi krzywdę jej, albo sobie.
Raz już chciał się powiesić.
Bał się, że za którymś razem naprawdę to zrobi.
Potarł piekące od mrozu policzki. Mimowolnie przypomniał sobie zdanie, które usłyszał wiele dni temu od Konstantina. Teraz nie miał już pewności, jak dokładnie brzmiało, ale został mu główny sens. To on odpowiada za swoje życie. Po raz pierwszy uwierzył w niego ktoś poza Oksaną, ktoś, kto przynajmniej teoretycznie był blisko – bo przecież wystarczyło napisać wiadomość na Facebooku.
Oczywiście, nie pisał. Był zbyt wielkim tchórzem. Za każdym razem, kiedy jego palce zamierały nad enterem, zaciskał wargi i kasował wiadomość. Poza jednym, jedynym razem, kiedy zapytał o zdrowie syna Konstantina, wysłanie prostego „cześć, co u ciebie słychać?” okazywało się wyczynem ponad jego możliwości. Zresztą, o czym miałby z nim pisać? Nie miał nic ciekawego do opowiedzenia, a nie był pewien, czy zdoła nie wspominać o tym, co w domu.
Kurwa, zwalił nawet to. Po takim czasie… dobrze, jak Konstantin będzie w ogóle pamiętał, że się spotkali. Wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem, na przestrzeni jakichś trzystu kroków. Nie rozumiał, dlaczego właśnie ta myśl – nawet w obliczu koczowania na dworze, w tym zimnie – zabolała aż tak mocno. Chodził i klął, jakby słowa zaczęły spełniać rolę nowego wentylu bezpieczeństwa, jakby ruch przestał wystarczać.
UsuńDwie godziny później nie był już w stanie powstrzymywać dygotu. Niekontrolowane, silne dreszcze wstrząsały jego wyziębionym ciałem, a myśli nie potrafiły dotknąć niczego ponad to, w jaki sposób się ogrzać. Kiedy wychodził z dworca, kurtka wystarczała. Teraz, kiedy z nieba spadał marznący deszcz ze śniegiem, przemoczone ubranie głównie ziębiło.
Powinien wrócić do domu.
…Jakiego domu..? Do kolejnych wymówek?
Skrzywił się, gdy dobiegło do niego echo kolędy, odtwarzanej w jednym z mijanych domów. Przez chwilę naprawdę zastanawiał się, czy gdyby tam poszedł, jakaś rodzina wpuściłaby go. Potrząsnął głową, jakby chciał wytrzepać z niej podobne pomysły. Przecież wiadomo, że zwłaszcza tutaj, na zachodzie, to dodatkowe nakrycie, to pusty zwyczaj. Nikt nie wpuści do domu obcego, w dodatku nieznającego języka faceta. Sam by pewnie tego nie zrobił.
Zaczął chodzić szybciej, usiłując się jakoś, jakkolwiek rozgrzać.
Pierwszego dnia po tym, jak wyszedł z domu, znalazł pracę, za którą dostał nocleg. Miał zapewniony dach nad głową na całe święta. Uwierzył, ale przedwczoraj okazało się, że szefostwo zmieniło plany i firma będzie jednak zamknięta. Następną noc spędził więc w hotelu. Przepłacił, ale przynajmniej było ciepło. Szukał noclegu na święta. Na nic. Dopiero 26 zaczynali coś otwierać. Co teraz..?
Zamarznąć akurat w Wigilię. Gdyby to nie było realne, byłoby zabawne.
Wysunął z kieszeni telefon. Przez chwilę szukał słuchawek, ale kieszeń była pusta. Wypadły? Gdzieś tutaj? Na dworcu? Za trzecią próbą udało mu się włączyć głośnik. Wyświetlacz nie reagował na zmarznięte palce. Kontakty. Zawahał się. Wypuścił powietrze. Po prostu wróci. Straci resztkę godności, nie pierwszy zresztą raz. Jeszcze wytrzyma. Potem coś znajdzie. Tylko kilka dni.
Tyle, że rozsądek jasno mówił, że jeśli wróci, zostanie nie na kilka dni, a na miesiące, bo znowu da sobie wmówić, że ten dom to jedyne miejsce, w którym sobie poradzi. Zagryzł wargę, prawie do krwi. Przypomniał sobie ten spokój, który przy nim poczuł. Tę otwartość, dobre słowa, żarty. Ten uśmiech słyszalny w jego głosie.
Wybierając „zadzwoń”, miał wrażenie, że go słyszy. Prawdopodobnie dlatego nie rozłączył się natychmiast po naciśnięciu przycisku, mimo, że wiedział, które jest godzina. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że odpowiedź będzie odmowna. Może po prostu musiał to usłyszeć.
Gdyby odebrał sekundę później, Dmitrij by stchórzył. Przez te kilka sygnałów, które zdążyły wybrzmieć między wybraniem numeru, a głosem w telefonie, z każdą chwilą bardziej pragnął się rozłączyć i zapaść pod ziemię ze wstydu, że w ogóle wpadł na tak idiotyczny pomysł. Zacisnął mocniej dłoń na telefonie, nie był pewien, czy to, że drżą mu ręce, to efekt zimna, czy zdenerwowania.
OdpowiedzUsuń„ Geist z tej strony”.
W jednej chwili zapomniał wszystkie mądre zdania, które sobie wcześniej przygotował. Przełknął ślinę, w głowie czuł tak absurdalną pustkę, że gdyby to trwało chwilę dłużej, chyba w ogóle straciłby umiejętność mówienia. Podświadomie czekał na to, że Konstantin się rozłączy, albo ochrzani go za to, że zadzwonił w taki dzień i o takiej nieludzkiej porze. Pewnie spał, a jeśli nie… Mógł być gdziekolwiek, może siedział z jakąś dalszą rodziną, znajomymi, kimkolwiek. Prawdopodobnie przez te myśli, aż zamrugał, gdy dotarło do niego, co właśnie zaproponował Geist.
Zaczerpnął powietrza, by coś odpowiedzieć, chyba się wycofać, ale dziennikarz wypowiadał tyle słów w tak krótkim czasie, że pozwolił mu dokończyć, musząc skupiać się przede wszystkim na rozumieniu poszczególnych słów. Póki ktoś mówił w normalnym tempie, rozumienie angielszczyzny przychodziło odruchowo, ostatecznie świetnie znał ten język. Mimo to, kiedy rozmowa przyśpieszała, potrzebne było skupienie; w takich sytuacjach zawsze obawiał się, że źle zrozumie jakieś sformułowanie.
- Konstantin, ja… - zaczął, schrypniętym od chłodu i tremy głosem. Przełknął ślinę. Znów się narzucał. – Czy mógłbym do ciebie przyjść? – wolał się upewnić, może Geist wcześniej powiedział o tym tylko pro forma. - Wytłumaczę ci wszystko, jak się spotkamy. Po prostu… Mam… Spieprzyłem kilka rzeczy.
Wyłamując nerwowo palce wolnej ręki, czekał na potwierdzenie lub odmowę. Gdyby usłyszał to drugie… nie miał pojęcia, co zrobi. Nie miał już żadnego planu, wszystkie opcje B,C i D zawiodły. Jedyna alternatywą wydawał się powrót do domu, chyba, że znalazłby jakiś sposób, żeby poradzić sobie na dworze.
- Jestem na dworcu – powiedział cicho, starał się nie brzmieć niepewnie, ale mu to nie wychodziło. Nigdy nie był dobry w relacjach międzyludzkich, nawet jako dzieciaka wypychano go do rówieśników, bo sam, jak zwykle, ograniczał się do stania dobre parę metrów dalej. I… przecież wiedział, że to głupie. Wystarczyłoby się przełamać. – Dojadę sam, tylko czy mógłbyś mi powiedzieć, jakie stąd do ciebie jeżdżą autobusy, tramwaje, cokolwiek?
[Krótko, bo przy rozmowie telefonicznej trudno się rozpisywać]
Uniósł brwi, w pierwszej chwili nie uwierzył w to, co słyszał. Podświadomie marzył właśnie o takich słowach, o prostym zaproszeniu, o tym, by ktoś pokazał, że nie jest intruzem. Zacisnął usta, zachowując między nimi zbyt emocjonalne westchnienie ulgi pomieszanej z nieustępującym zdumieniem. Jego palce wciąż drżały ze zdenerwowania, choć odkąd w słuchawce ponownie odezwał się głos Konstantina, Dmitrij zdawał się nie zauważać własnej reakcji. Zagryzł dolną wargę. Jakaś egoistyczna cześć niego szeptała, by się zgodził. Przytaknął na wszystko, bo skoro Geist to proponował, to znaczy, że faktycznie mógł tak zrobić. Górę wzięła jednak ta druga część, pełna wstydu i niepewności, każąca wycofywać się z tego typu zobowiązań.
OdpowiedzUsuń- Konstantin, ja… Nie chciałbym ci robić kłopotu. Naprawdę.
Słysząc dalsze słowa dziennikarza, zdrętwiał. Poczuł się, jakby wytrącono mu z rąk resztki kontroli, wszystko zostało już postanowione, a jedyne, co mógł zrobić, to dopasowanie się do sytuacji. Znał ten stan. Doświadczał go codziennie w domu, w którym przyszło mu żyć. Ale tym razem… po raz pierwszy od bardzo dawna, nie poczuł się tym odgórnym planem osaczony. Powoli, ostrożnie, do głosu dochodził jakiś cień zadowolenia. Spotka go. Tak po prostu. To, co miałoby się wydarzyć, szczegóły pokroju rozmowy bądź jej braku, nie miały większego znaczenia. Na samą myśl, że znów poczuję aurę tego człowieka, że będzie miał jego głos na wyciągnięcie ręki, poczuł wewnątrz jakiś rodzaj kurczącego się ciepła, wręcz… ekscytacji.
- Na głównym – potwierdził tak cicho, że gdyby znajdował się nadal w hali dworca, jego głos zginąłby w tłumie innych. Spuścił wzrok na własne buty, zdając sobie z uśmiechu, który zabłąkał się na jego wargi.
Kiedy niespełna dwadzieścia minut później wylądował na miękkim siedzeniu taksówki, z plecakiem przyciśniętym do tułowia i kurczowo ściskaną laską, starał się nie myśleć o tym, co powie, gdy się spotkają. Stres i przejęcie ściskały mu gardło, udawał sam przed sobą, że tak nie jest. Może dlatego, kiedy wysiadł z samochodu, zajęło mu dłuższą chwilę, by zorientować się, w którą stronę powinien iść. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko, by pamiętać poszczególne etapy, zupełnie jakby w jednej chwili był jeszcze na zewnątrz, a w następne już pukał do gładkich, chłodnych drzwi, prowadzących do domu Konstantina.