21 grudnia 2013

[KP] Mikhail


Mikhail Yashanov
Mikhail Ilyanovich Yashanov
32 lata - Podoficer w dywizji strzeleckiej - Obecnie "awansowany" na Scharführera - Rosjanin 
Niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu
Jeden z tych, którego ludzie w równiej mierze nienawidzą, co uwielbiają. Zacięty w boju, sadystyczny wobec wrogów i wierny swym ideałom. Żywi wpojoną przez konserwatywną rodzinę i lata służby niechęć wobec Niemców. Dla tych, którzy są pod jego rozkazami wyjątkowo surowy oraz uparty człowiek. Mężczyzna, który nie boi się pójść na pierwszy ogień, nieznoszący tchórzy i gnębiący każdego, kto nie sprosta jego oczekiwaniom. Ktoś, kogo dotychczas nie dało się złamać, zdolny napluć w twarz każdej osobie, która próbuje być dla niego katem. Prywatnie, dla bliskich wyrozumiały i cierpliwy, troszczący się o osoby, które przebiły się przez mur sztywnej żołnierskiej postawy.

516 komentarzy:

  1. Lato 41’ roku było ciepłe. Przez odarte z zasłon okno domu, w którym urządzono prowizoryczny sztab, wpadały promienie słońca. W uszach wciąż dźwięczały mi serie z karabinów, ponury pomruk silników czołgów, ryk cekaemów. Kilka godzin po bitwie. Po… wygranej bitwie.
    - … Schurz?
    Uniosłem głowę.
    - Tak, herr hauptsturmführer?
    - Co ty tu jeszcze robisz?
    Wstałem, otrzepując pył z bluzy od munduru. Wytrzymałem lodowate spojrzenie mojego przełożonego.
    - Już wychodzę, herr hauptsturmführer. Heil Hitler! – zasalutowałem z mniejszym niż zwykle entuzjazmem.
    - Czekaj, Schurz.
    Zatrzymałem się z ręką na klamce.
    - Tak..?
    - Twój brat zginął jako żołnierz na służbie Rzeszy. To wielki zaszczyt. I tak powinieneś o tym myśleć.
    Skinąłem sztywno głową.
    - Tak jest – stwierdziłem cicho. Z zewnątrz, z daleka, niosło się echo pobitewnego gwaru. Wyszedłem, wciąż mając przed oczami tamtą chwilę.
    Ostrzał. Leżymy za dymiącym, podziurawionym seriami czołgiem. Tuż przede mną tkwi w ziemi kawałek zerwanej gąsienicy. Wszędzie snuje się czarny, gryzący w oczy i gardło dym. Z całego plutonu zostało nas dziesięciu. Jedenasty leży w wypalonej trawie, kilkanaście metrów dalej. Jakiś szeregowy. Jeszcze żyje.
    - To nasz! Wracam po niego! - Ciemne oczy Egona błyszczą niezdrową determinacją.
    - Stój! – Próbuję go zatrzymać. Jeszcze nikomu się to nie udało. Widzę jego szerokie plecy, kiedy biegnie, przygięty do ziemi przez ciężar torby. Brudna opaska z czerwonym krzyżem ledwo trzyma się ramienia.
    Seria.
    Słyszę ją wyraźnie.
    Mija kilka minut, nim dociera do mnie sens tego, co widzę. Nim rozumiem, że on już nie wstanie. Nim jeden z moich żołnierzy woła coś i wreszcie przestaję patrzeć na dwa nieruchome ciała przeszyte kulami.

    Zdałem sobie sprawę, że stoję przed kolumną prowadzonych pod eskortą jeńców. Przez chwilę patrzyłem na przesuwające się przede mną powykrzywiane mordy. Bezwiednie zmiąłem trzymaną w ręku oficerską czapkę. Wyszarpnąłem z kabury broń. Trzasnął strzał. Jedna morda mniej. Zszokowane spojrzenie konwojenta. Potem następną ruską gnidę mniej.
    - Herr obersturmführer..!
    - Co?! Żal ci tych ścierw?! No to patrz! PATRZ!
    Chwyciłem najbliższego jeńca za mundur i wyciągnąłem z szeregu. Przywaliłem pięścią. Raz. Drugi. Na odlew. Z całej nienawiści. Upadł. Kolejne kopniaki. Jego spojrzenie. Ciemne oczy. Otrzeźwiałem, czując krew na ręce. Wyprostowałem się. Wziąłem głębszy wdech. Ciężkie milczenie.
    - Na co czekacie? Zabierajcie ich! – mój lodowaty głos poniósł się po okolicy. Odszedłem, usiłując wrzucić z pamięci te skurwysyńskie, ciemne oczy.
    Ciemne jak u mojego brata.
    ***
    Cztery dni później wszystko wróciło do normy. Pochowano rannych. Zebrano sprzęt. Ucichły strzały. Na powrót byłem tym nieporuszonym, zasadniczym podoficerem, którego znali moi żołnierze. Chyba po raz trzeci po wykonaniu własnych zadań, poszedłem na tyły, gdzie pracowali jeńcy. Przez chwilę patrzyłem na grupę ładującą na ciężarówkę skrzynie z amunicją. Jeniec, którego skopałem, nadal trzymał się na nogach. Jego sylwetka wyryła mi się w pamięci. Ciemne włosy. Prosty nos. Ten charakterystyczny sposób chodzenia. Odszedłem, zamieniając po drodze kilka niezobowiązujących słów z nadzorującym jeńców scharführerem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Wieczorem znów poszedłem na tyły. Tak wyszło. Skrzynie dawno były załadowane. Szedłem właściwie bez celu, pogrążony we wspomnieniach.
      Lato, jak teraz. Jezioro o świcie. Pucułowaty, kilkuletni Egon niesie mokrą od rosy żabę. Trzyma ją delikatnie, troskliwie. Jak skarb
      - Tata, patrz! – zwraca się z zachwytem do ojca, jak zwykle mnie ignorując. .

      Egon nawet dla płaza był za miękki.
      Bezwiednie zacisnąłem pięści. Dość. To już nie wróci. Dość.
      Tuż przede mną grupa jeńców stała w szeregu nad wkopanym uprzednio dołem. Wiedziałem, co za chwilę nastąpi. Nie powinni robić tego tak blisko, niemal na oczach szeregowych. To może źle wpłynąć na morale. Skrzywiłem się. Nie moja sprawa, co robią jednostki tyłowe. Miałem już odejść, gdy rozpoznałem jednego z jeńców. Te cholerne oczy.
      - Czekajcie. – Podszedłem bliżej do esesmana dowodzącego plutonem egzekucyjnym. – Dlaczego oni, dlaczego tutaj i dlaczego nie do transportu – moje pytania były właściwie rozkazem udzielenia odpowiedzi.
      - Melduję, że to polityczni, herr obersturmführer. A ten jeden ciemny to jakiś ichni podoficer, stawiał się.
      - A transport?
      - Już poszedł. Ci tutaj byli potrzebni do załadunku amunicji.
      Skinąłem głową.
      - Dajcie mi dwóch do roboty w archiwum.
      - Jak pan sobie chce.
      Przeszedłem wzdłuż szeregu.
      - Ty. – Wskazałem na drugiego w kolejności. – I jeszcze ty. – Pokazałem na ciemnowłosego podoficera. - Do mnie.

      [Mam nadzieję, że nie pogniewasz się o to, że trochę „uszkodziłam” ci postać. Przepraszam, że to takie chaotyczne i że bitwa tylko w retrospekcji – wena była kapryśna i podsunęła sceny, których miało nie być. Przyszło mi do głowy, że taki obrót spraw doda do wątku nowych kontekstów i, przede wszystkim, uzasadni jakoś, dlaczego Sigmar nagle zainteresował się Rosjaninem ;) Jeśli chcesz, wspomniany w ostatniej scenie oficer polityczny jest twój. Pomyślałam że dodanie jakiegoś pobocznego od Rosjan może być ciekawe.
      Chyba nie uprzedziłam, że wolę pisać w pierwszej osobie. Jeżeli ci to przeszkadza, mogę przerzucić się na trzecią – choć wtedy teksty wychodzą mi mniej emocjonalne i trudniej mi się wczuć. Tobie oczywiście niczego nie narzucam, pisz jak lubisz ;)]

      Usuń
    2. [Aha, i jeszcze prośba. Jeżeli coś ci się nie podoba, proszę, powiedz. Nigdy nie wiem, czy dobrze coś napisałam.]

      Usuń
  2. Uniosłem ironicznie brew.
    - A co, tak ci śpieszno dostać kulkę w łeb? – Spojrzałem na niego chłodno. Sprawi problemy, to pewne. Inny na jego miejscu jeszcze by dziękował, że go nie rozstrzelali. Ruski gieroj, kurwa jego mać. Stawiać się będzie. – Do przodu i żadnych pytań.
    Odprowadziło nas terkoczące echo serii z kilku karabinów. Szedłem, niewzruszony. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Ani na chwilę nie wypuszczając z ręki pistoletu. Szanse ucieczki stąd były żadne, wszędzie kręcili się nasi, ale kto wie, co takim strzeli do głowy. Ktoś, kto widział, jak Rosjanie prą naprzód w czasie walki, nie mógłby sądzić, że myślą tak, jak my.
    Weszliśmy między zabudowania. Daleko, za zajętymi teraz przez wojsko domami, widać było płaskie, ciągnące się jak okiem sięgnąć pogorzelisko. Pole bitwy. Niektórzy z pełniących wartę żołnierzy odprowadzali nas wzrokiem, ale nikt nie zadawał pytań. Za to na ich nadmiar przyjdzie czas, kiedy zjawi się Freischer, pomyślałem kwaśno o swoim przełożonym. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami jednego z byle jak otynkowanych domów. Bynajmniej nie było to archiwum. Wszelkimi ogólnymi papierami zajmowała się grupa stuprocentowych Niemców. W moich kompetencjach leżały jedynie te dokumenty, które dowództwo zdecydowało się utajnić przed naszymi, głównie cześć radzieckich meldunków i dane, których potrzebowały Einsatzgruppen. Nie byłem pewien, czym zasłużyłem na to zaufanie.
    Przekręciłem klucz w zamku. Drzwi otworzyły się z nieprzyjemnym zgrzytem.
    - Pierwsze drzwi na lewo – wpuściłem Rosjan. Po drodze zerwałem ze ściany kartkę z listą pracowników. Wprowadziłem jeńców do zastawionego skrzyniami i kartonowymi pudłami pokoju przechodniego. Przez półotwarte drzwi naprzeciwko widać było drugie, mniejsze pomieszczenie. Podszedłem do solidnego, szerokiego stołu, służącego aktualnie za biurko i położyłem na nim listę. Widniało na niej sześć nazwisk. Wszystkie przekreślone. Położyłem na kartce wieczne pióro.
    - Imię, nazwisko, stopień. – Odsunąłem się o kilka kroków, umożliwiając im wpisanie się na listę. – Sugeruję prawdziwe. Dopóki tu pracujecie, ta kartka to wasz glejt na życie. – Wolno przespacerowałem się za ich plecami. – Acha. – Zatrzymałem się za czarnowłosym. - Jako, że przy próbie buntu delikwentów zabija się bez ostrzeżenia, życzliwie informuję, że znam rosyjski – mój głos wciąż był lodowaty. Dałem im chwilę. Spojrzałem na politycznego.
    - Rozumiesz po niemiecku? Dobra, rozumiesz. Wpisany? To wynoś się do tamtego pokoju. – Wskazałem mu klitkę naprzeciwko. – Na podłodze walają się kartony. Pozbierasz je i potniesz na fiszki. W tych dwóch pudłach pod drzwiami masz dokumenty, które musisz przejrzeć. Szukasz nazwisk i przepisujesz je na fiszki, cyrylicą i łacińskim alfabetem. Dodatkowo przenieś na inną kartkę te nazwiska, które wydają ci się znajome.
    Zatrzasnąłem za nim drzwi. Nawet, gdyby strzeliło mu do łba zniszczyć te papiery, najbliższa stacjonarna placówka gestapo i tak miała ich kopie.
    - Teraz ty – warknąłem, z powrotem patrząc na podoficera. – Przynieś tamtą drewnianą skrzynię. Szybko! Są w niej wasze przechwycone meldunki. W szafie stoją pudła z kartkami oznaczającymi kategorie. Wewnętrzne, frontowe, wywiad, szyfrowane. Oprócz tego są teczki, po jednej na każdy miesiąc. Musimy to wszystko podzielić i do rana popakować.
    Wsunąłem broń do kabury. Jeden jeniec nie stanowił zagrożenia. Biorąc pod uwagę racje żywnościowe w ostatnich dniach, a raczej ich brak, był zbyt słaby, by ze mną walczyć. Zająłem się swoją częścią papierów. Kątem oka zerknąłem na Rosjanina. Trzymaną w ręku kartkę odłożyłem gwałtowniej, niż poprzednią. Cholerne ruskie bydle. Zaraz wszystko zaplami.
    - Masz – podałem mu bawełnianą chustkę. – Zrób coś z tą krwią. W karafce jest woda.

    OdpowiedzUsuń
  3. - Tak – potwierdziłem beznamiętnie. Większość pracowała tu ledwie parę godzin: wycieńczone ludzkie wraki, potrzebne tylko po to, by nie marnować własnych ludzi, bo treści tego, co przepisywali, nikt nie mógł znać. Zerknął przelotnie na dane, które wpisali. Wystarczy. Normalnie wymagałby numeru jednostki, czegokolwiek więcej, ale w tym wypadku nikogo to nie obchodziło. Równie dobrze mogliby być kapitanami w dywizji pancernej, co szeregowymi wachmistrzami.
    - Trzy dni.
    Słysząc następne zdanie, już po rosyjsku, nawet nie uniosłem wzroku.
    - A ty w swaju, Yashanov. Na zdarowie* - odpowiedziałem mu płynnym rosyjskim bez akcentu. Języka nauczyłem się dawno temu, kiedy moja matka zatrudniła jako pomoc domową rosyjską emigrantkę. Odgoniłem od siebie lepkie wspomnienia domu, zanim zdążyły mną owładnąć. To nie są czasy na sentymenty.
    Konsekwentnie ignorowałem bezczelność podoficera. Przyjdzie czas, że przegnie i za to zapłaci. Póki co… Przynajmniej pozwalało mi to nie myśleć.
    Cierpliwie poczekałem, aż mężczyzna się wytrze. Teraz, kiedy jego skóry nie pokrywała warstewka krwi, zauważyłem, że ma ciekawy kształt kości policzkowych. Znów przyłapałem się na tym, że patrzę na niego, zamiast w swoją porcję meldunków. Dostrzegłem zmianę na jego twarzy. Zaintrygowany, nachyliłem się nieco w jego stronę i spróbowałem przeczytać, ale odwrócona do góry nogami cyrylica okazała się wyzwaniem nie do pokonania. Zrezygnowałem.
    „Skurwysyn”.
    Westchnąłem.
    - Do usług. – Wzruszyłem ramionami. – Co tam znalazłeś?

    [*Powiedział mu: a ty w swoją, Yashanov. Na zdrowie.
    Transkrypcja dziwna, bo własna, robiona „ze słuchu”.]

    OdpowiedzUsuń
  4. Uniosłem na niego wzrok, szczerze zaskoczony. W pierwszej chwili chciałem mu coś odpowiedzieć. Potem zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co. Byłem pewien, że nie zauważył. Że nie było tego widać. Ale skoro on to dostrzegł, to być może inni… Zrobiło mi się gorąco, jakby temperatura powietrza wzrosła nagle o kilka stopni.
    - Wydawało ci się – stwierdziłem lodowato, cały czas zastanawiając się, na ile on faktycznie wiedział, kiedy patrzę. Za każdym razem? Może tylko tak powiedział? Czułem nasilający się, uporczywy niepokój.
    Tak po prawdzie, to tylko durny rusek, całkowicie zdany na moją łaskę i niełaskę. Może nieco bardziej podobny do normalnego człowieka, niż reszta tej hołoty. Może. A może nie. Nawet jeśli widział, to czym tu się przejmować..? Musiałem po prostu bardziej uważać.
    Wykrzywiłem w ironicznym uśmiechu lewy kącik ust, obserwując, jak wertuje meldunki. Domyślałem się, czego szuka i wiedziałem, że tutaj tego nie znajdzie. Sięgnąłem po kartkę, którą wcześniej czytał, ale słysząc jego wypowiedź, zatrzymałem rękę w pół drogi. Uderzyłem zaciśniętą pięścią w blat.
    - ZAPAMIĘTAJ. SOBIE. RAZ. NA ZAWSZE, Yashanov – syknąłem. - Nie jestem twoim kolegą z tej waszej zawszonej armii, żebyś mówił do mnie w ten sposób! Nie wymagam zwracania się do mnie per pan tylko dlatego, że w twoich ustach dowolna tytulatura byłaby gówno warta, ale miej na uwadze, że bardzo często miałem do pomocy tylko jednego jeńca. Jeszcze jedna taka bezczelność z twojej strony i chętnie wrócę do tamtego stanu rzeczy. Czy to jasne?!
    Zostawiłem w spokoju kartkę z meldunkiem. Odpiąłem górny guzik od munduru. Jeszcze przed chwilą myślałem o kawie, teraz zdecydowanie nie była mi już potrzebna. Wystarczała sama obecność tego skurwysyna.
    Odetchnąłem, żeby się uspokoić. Był moment, że poczułem wobec tej gnidy cień sympatii. Chore. Dokładnie ktoś taki jak on, może nawet on, zabił mi brata.
    Przez chwilę patrzyłem na niego z góry, z dystansem, prawie z nienawiścią. Podszedłem do stojącej przy przeciwległej ścianie szafy i wyjąłem z teczki, którą dotąd trzymałem z dala od Mikhaila, dwie spięte ze sobą kartki.
    - Podejrzewam, że szukałeś tego – machnąłem mu przed oczami odpowiedzią na notatkę, po czym schowałem ją do kieszeni na swojej piersi. – Przeczytaj mi ten nierozszyfrowany, a pokażę ci odpowiedź. – Drugi tekst zakodowano za pomocą starej matrycy i nasi kryptolodzy szybko sobie z nim poradzili. Niestety, pierwszy meldunek nadal był tajemnicą.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na ułamek sekundy znieruchomiałem. Niemal natychmiast wróciłem spojrzeniem do zalegających na stole papierów i przełożyłem kilka kartek udając, że coś sprawdzam.
    -O, to akurat nic dziwnego – mruknąłem znad jakiegoś meldunku, którego treść znałem na pamięć – Interesuję się wszystkim, co może przynieść zwycięstwo Rzeszy. – Umilkłem na chwilę, jakby zbierając myśli. - Większość tej bandy to prostaki oderwane granatem od pługa. Myślą, że wystarczy mocno tłuc, a dostaną, co chcą. Więc teraz szepczą.
    Słuchałem uważnie, notując w pamięci każde słowo. Inni żołnierze. Jakiś specjalny rodzaj wywiadowców? Czy zwykli oddelegowani do zadania? Będzie trzeba to zbadać. Te wiadomości mogą okazać się cenniejsze, niż wszystkie przechwycone meldunki, jakie do tej pory posiadaliśmy. Zmarszczyłem brwi.
    - Jaki cel miał na myśli? – zapytałem, wyjmując z kieszeni kartkę z odpowiedzią. Trzymałem ją w palcach, od niechcenia prostując zagięcia papieru w miejscu jego złożenia. Spojrzałem wyczekująco na Rosjanina.
    Chwilę później, po krótkiej chwili wahania, wręczyłem mu wiadomość.
    - Chciałbym, żebyś nauczył mnie tych zmian w cyrylicy – celowo sformułowałem to jak propozycję. Na przymus jeszcze będzie czas. – Pochodzisz z Moskwy?
    Podszedłem do szafy, w której tkwiła teczka z meldunkami podobnymi do tego, którzy przeczytał Yashanov. Miałem już ją wyjąć, gdy ktoś mocno zastukał w drzwi.
    - Wejść! – krzyknąłem, nie odwracając się nawet. Pewnie któryś z moich podkomendnych.
    - Widzę, że praca wre. – Zacisnąłem zęby, słysząc kpiący głos Freischera.
    - Tak jest, herr hauptsturmführer.
    - Od kiedy to sam decydujesz o przydziale jeńców, Schurz?
    - Nie było czasu na pytanie o pozwolenie, herr hauptsturmführer. Mieli ich rozstrzelać.
    - Sądzisz, że to błąd? – znów kpina. Wziąłem głębszy wdech.
    - W przypadku tych dwóch, tak. - Oszczędnym ruchem wyjąłem teczkę i pokazałam ją przełożonemu. Freischer przyjrzał się, wyraźnie zainteresowany. - Ten tutaj – lekceważąco wskazałem na Yashanova – odczytał mi jeden meldunek z tej serii.
    - Co z resztą wiadomości?
    - Właśnie mieliśmy próbować.
    Freischer uśmiechnął się szeroko.
    - Sam się tym zajmę, Schurz. Parę godzin u Meyera i wszystko wyśpiewa.
    Zmusiłem się do ułożenia zesztywniałych warg w uśmiech. Bez słowa patrzyłem, jak Freischer wzywa dwóch ludzi ze swojej obstawy, żeby wyprowadzili jeńca. Stałem nieruchomo, czekając, aż trzasną drzwi. Przez dłuższą chwilę słuchałem głuchej ciszy. Jeśli Yashanov coś powie, Freischer dostanie awans. Popatrzyłem na zastawioną kartonami podłogę i zawalony kartkami stół. Zatłuką go. Podszedłem do drzwi za którymi pracował drugi rusek. Otworzyłem je z hukiem. Dla swojego awansu zamęczy mi jeńca, który mógł przeczytać te pieprzone szyfry! Te i kolejne! Obrzuciłem wrogim spojrzeniem pochylonego nad robotą politycznego. Gwałtownie podniosłem kartkę, na której miał wpisywać nazwiska, które kojarzy.
    - Nikogo nie znasz, tak?! – warknąłem, chwytając go za kołnierz. - Tylko Klimowa?! Który nie żyje od 39’?! – Puściłem go z obrzydzeniem. - Ścierwo cholerne! – Zmiąłem kartkę i cisnąłem nią w jeńca. Wyszedłem, trzaskając drzwiami.

    [Dałam mały zwrot akcji, żeby było ciekawiej ;) Meyer to taki klasyczny „spec od przesłuchań” w stylu gestapowskim, przeniesiony z Krakowa na front wschodni, bo zawalił jakieś dochodzenie. Możesz opisać co się dzieje dalej, aż do momentu, gdy coś wyciągną z Mikhaila, albo uznają, że się nie da].

    OdpowiedzUsuń
  6. Meyer wrócił wcześniej. Głuchemu łomotowi podkutych butów towarzyszyło silne trzaśnięcie drzwiami. Dziwne, zwykle zamykał je z przesadną wręcz dokładnością.
    - NIE ŚPIJ! – pełen wściekłości, agresji i nienawiści odbił się echem od betonowych ścian piwnicy. Niemiec kopnął krzesło, tak, by przewróciło się na twardą, brudną podłogę razem z jeńcem. –MASZ OSTATNIĄ SZANSĘ, GAMONIU! GADAJ, JAK SZYFRUJECIE TE PIERDOLONE MELDUNKI!
    Chciał zetrzeć mu z gęby ten uśmieszek, chciał, żeby popamiętał raz na zawsze… Naprawdę ucieszył się z pretekstu, by przywalić mu kolejny raz. Prosto w tą oślizgłą mordę. A potem już gdzie popadnie. Że niby odbije mu nerki? No to co? Trochę pożyje, wystarczająco, by wyśpiewać, co wie. A potem niech zdycha. Jak oni wszyscy.
    - I co, nadal nic?! – jego głos niemal zupełnie zagłuszył ciche skrzypnięcie drzwi. Freischer. Meyer wyprężył się w salucie. Wytarł w ścierkę brudne od krwi ruska ręce.
    - Przesłuchuję, herr hauptsturmführer.
    - Powiedział coś?
    - Jeszcze nie, ale powie.
    Freischer zmełł w ustach przekleństwo.
    - Twoja kolej minęła, Meyer.
    - Że co… herr hauptsturmführer? – Meyer jakby dopiero w połowie przypomniał sobie, do kogo mówi.
    - To, co powiedziałem, durniu! Miałeś cholerne dwa dni. Teraz to mogę go co najwyżej dobić, albo Schurzowi oddać. Lada dzień jedziemy w głąb Rosji.
    ***
    Siedziałem pochylony nad meldunkami. Zmieniona cyrylica. Zmieniona… ale jak?! Czułem się zmęczony, umysł już dawno przestawał mnie słuchać. Sięgnąłem po kubek z kawą. Zajrzałem do środka. Sam osad na denku. Nawet nie pamiętałem, kiedy wypiłem. W dwóch innych naczyniach, rozstawionych w innych punktach pokoju także było pusto. Przetarłem dłonią poszarzałą twarz. Odruchowo zerknąłem na leżącą na stole od dwóch dni mapę, na której dwie doby wcześniej sprawdzałem, gdzie jest Nowosybirsk. Spojrzałem na otwarte drzwi. Polityczny wtaszczył pudło z posegregowanymi papierami. Parsknąłem gorzko, zdając sobie sprawę, że nie spałem od ponad trzydziestu godzin, zupełnie jak jeniec. Oczy mnie piekły, jakby ktoś nasypał mi w nie soli. Muszę. Dowiedzieć się. O co chodzi z tym szyfrem.
    Kiedy usłyszałem kroki swojego adiutanta, w pierwszej chwili pomyślałem, że mi się wydaje.
    - Herr obersturmführer, przyniosłem panu kawę.
    Uniosłem głowę.
    - Bogu niech będą ci dzięki – wymamrotałem, nie bardzo zdając sobie sprawę z sensu, a raczej braku sensu, tego, co mówię. Adiutant tylko się uśmiechnął. Znał ten stan.
    - Poza tym, hauptsturmführer Freischer powiedział, że może pan zabrać swojego jeńca. Tego… Yashanova.
    Wstałem.
    - Żyje po spotkaniu z Meyerem?
    - Tego, to ja, proszę pana, nie wiem.
    ***
    Pięć minut później wszedłem do piwnicy, w której odbywało się przesłuchanie. Spojrzałem na Meyera, potem na Freischera i na bezwładne ciało na podłodze. Powstrzymałem falę dosadnych bluzgów.
    - Wątpię, żeby ci się przydał, Schurz, ale skoro chciałeś…
    Staram się nie słuchać. Lodowatym, do perfekcji opanowanym głosem przywołałem pomagierów Meyera i kazałem im przenieść jeńca do mnie. Szedłem dwa kroki za nimi, pilnując, by żaden z nich „niechcący” mu nie przyłożył. Nie otrzymałem zgody ani na pomoc sanitariusza, ani na wykorzystanie niemieckich środków leczniczych. Sam nie wiedziałem, czemu nie poleciłem go dobić. Tak byłoby praktyczniej.
    - Połóżcie go na łóżko.
    Spojrzeli się na mnie dziwnie, ale wykonali. Odesłałem ich z powrotem. Wziąłem głębszy wdech, żeby się uspokoić. Popatrzyłem na Rosjanina. Nieprzytomny? Nie zdziwiłbym się. Ostatnim razem Meyer pofolgował sobie bardziej, niż przez poprzednie dwa dni razem wzięte.

    [Mam nadzieję, że to nie wyszło jakoś głupio...].

    OdpowiedzUsuń
  7. „Znów się gapisz”.
    Leży w mojej kwaterze, zajmuje moje łóżko, w dodatku wszystko to z mojej dobrej woli… i jeszcze się stawia. Cały Yashanov. Uśmiechnąłem się bezwiednie, zaraz jednak na powrót przybrałem zwyczajny, obojętny wyraz twarzy.
    - Myślałem, że się stęsknisz – zakpiłem. Podszedłem do drzwi i przekręciłem tkwiący w zamku klucz. Tuż przed tym, jak poszedłem po Yashanova, odesłałem politycznego do baraku, w którym trzymano paru innych, jeszcze przydatnych jeńców. Żarcie dostał jeszcze u mnie, tam się prześpi, rano wezmę go z powrotem. Przynajmniej dopóki bez gadania robi, co trzeba. Istniało ryzyko, że przyjdzie Freischer, do tego czasu drugi jeniec musiał zacząć wyglądać na użytecznego. Przetarłem zmęczone oczy. Byłem tak zmęczony, że chyba już nawet odechciało mi się kłaść spać. Miałem ochotę po prostu się zatrzymać i, choć przez chwilę, nic nie robić. Zdjąłem bluzę i podwinąłem rękawy koszuli. Usiadłem na skraju łóżka, tuż przy Rosjaninie. Mimo zamkniętego okna słychać było jakieś komendy, głosy, śmiechy kilku grających w karty szeregowych. Spojrzałem na leżące na szafce nocnej, przygotowane wcześniej mokre kawałki gazy, potem na twarz jeńca – brudną, zmęczoną… Zauważyłem, że jego oczy mając nieco ciemniejszy odcień, niż u Egona. Brakowało w nich tych wesołych, złotawych błysków. Ruchem pełnym dziwnej nawet dla mnie samego łagodności, odgarnąłem mu z czoła zlepiony krwią kosmyk włosów. Podniosłem pierwszy z kawałków gazy i zacząłem obmywać mu twarz, zostawiając odrobinę wilgoci na czole, brwiach, powiekach. Podświadomie czekałem na to, że mnie uderzy, odepchnie, zrobi cokolwiek.

    OdpowiedzUsuń
  8. - Kiedy mówisz w ten sposób o Meyerze, czuję nagły zanik patriotyzmu – parsknąłem rozbawiony. Naprawdę, jakoś nie odczuwałem potrzeby solidarności z tamtym. – Więc chyba daruję ci i tą „szwabską mordę”.
    Słysząc następny przytyk, stłumiłem nagłą chęć dania mu po gębie. Nie zmieniaj się w Meyera, nakazałem sobie, z trudem zachowując spokój.
    - Chyba śnisz – warknąłem, nim zdążyłem pomyśleć. Przecierałem jego skórę mocniej, nie dbając już o to, czy sprawiam mu ból. Gdyby nie to, że wolałem skończyć, co zacząłem, prawdopodobnie wyszedłbym stąd w cholerę. Albo wywalił jego. – Może w twojej „Rasiji” pleni się pedalstwo, ale my, w Rzeszy, potrafimy zrobić porządek – w moim głosie wyraźnie słychać było gniew, wręcz odrazę. Przecież tylko tak powiedział, tłumaczyłem sobie. To bez znaczenia. A nawet… Mnie to w ogóle nie dotyczy. Pomagam mu, bo jest mi potrzebna jego wiedza. Mi, i, przede wszystkim, Niemcom. .
    Dokończyłem doprowadzać go do jako-takiego wyglądu w całkowitej ciszy, od czasu do czasu przerywanej jedynie szmerem kolejnego kawałka gazy podnoszonego z szafki. Mimo zmęczenia, pełne wzburzenia, niespokojne myśli nie pozwalały o sobie zapomnieć. Zacisnąłem zęby i dokończyłem robotę. Rosjanin zasnął. Może to i lepiej. Wstałem z łóżka. Wbrew sobie obejrzałem się na śpiącego. Zacisnąłem pięść. Ogarnij się, Sigmar.
    ***
    W którymś momencie przysnąłem. Nie byłem tylko pewien, kiedy dokładnie. Obudziło mnie niejasne wrażenie, że nie jestem sam. Zamrugałem, usiłując skupić na czymś wzrok. Ręka, na której oparłem policzek, zdrętwiała. Skrzywiłem się. Kartki, które dostały się pod mój łokieć, były całkiem pomięte. Szlag by to trafił... Spróbowałem sobie przypomnieć, czemu u licha śpię tutaj, zamiast w łóżku. Albo czemu w ogóle śpię, skoro jest dzień. Świadomość sytuacji wróciła powoli. Zbyt powoli, jak na warunki polowe.
    Ktoś się na mnie gapił.
    Wcale nie było mi lepiej od tego, że wiedziałem, kto.
    - Mam rozumieć, że z tym zakochaniem, to faktycznie miałeś jakieś nadzieje? – burknąłem, nie odwracając się nawet. Był za słaby, żeby wstać. A gdyby nawet, usłyszałbym w porę. – Możesz przestać się gapić? Wkurza mnie to. I nie, nie zamierzam uciekać. Zwycięzcy nie uciekają, Yashanov.
    Dopiero teraz się odwróciłem.
    - Powiedz lepiej, gdzie i czym cię tłukł. Do capstrzyku musisz być na chodzie. – Nie byłem lekarzem, ale wiedziałem to i owo od brata. Największym problemem był tak naprawdę zakaz używania naszych lekarstw. Nawet cholernego środka przeciwbólowego nie mogłem mu podać.

    OdpowiedzUsuń
  9. - Świetnie – skwitowałem jego uwagę o preferencjach. Starałem się brzmieć zupełnie naturalnie i obojętnie, spróbowałem się nawet uśmiechnąć. Nie wyszło.
    „Drażliwy się zrobiłeś”.
    - Nic dziwnego, kiedy za jedyne towarzystwo ma się upierdliwego ruska – mruknąłem. Zabrzmiało dziwnie odlegle, jakby mówił ktoś inny. Zupełnie bez emocji. Wróciłem spojrzeniem do papierów, w zasadzie tylko po to, by się czymś zająć. Słysząc jego następne słowa, zmarszczyłem brwi. – Powiedz mi, skąd? Z Moskwy? Czym wy chcecie z nami wygrać, co? Liczbą? Bolszewickim fanatyzmem? Czy biedą?
    Z wyraźnym ociąganiem podszedłem do niego bliżej.
    - Dasz radę przekręcić się na brzuch? Muszę to zobaczyć – stwierdziłem, jednocześnie zastanawiając się, co na moim miejscu zrobiłby mój brat. Leczyłby go? Przymknąłem oczy. Wiedziałem, że tak. Chwilami był taki naiwny… Pamiętałem do dziś, jak po jednej z pierwszych potyczek zapytał, co zrobimy z jeńcami.
    Jakby to nie było oczywiste.
    Bezwiednie zmiąłem mankiet koszuli. Egon, żebyś ty wiedział, jak mi cię brakuje… Zacisnąłem wargi w wąską, ponurą kreskę. Pracuję z ruskiem, który być może go zabił.
    Podszedłem do Yashanova, czując się jak ostatnia gnida. Jakbym zdradził własnego brata. Gdybym przynajmniej wiedział, że ten, który strzelał, to był ktoś inny i że na pewno zginął… Byłoby mi lżej.
    - Masz kogoś w Nowosybirsku? – zapytałem, bardziej po to, by się czymś zająć i wyrzucić z głowy uporczywie powracające poczucie winy. Skupienia się na sylwetce Rosjanina wolałem uniknąć.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zaskoczył mnie. Spodziewałem się raczej kolejnej dawki sarkazmu, ironii, docinków. Kiwnąłem powoli głową, chyba po raz pierwszy się z nim zgadzając. Choć nigdy nie przyznałbym się do tego na głos, bardzo podobała mi się jego bezpośredniość. Odwaga w wypowiadaniu myśli, nawet wobec wroga… bunt.
    - Gdybym był fanatykiem, od kilku dni byś nie żył – stwierdziłem spokojnie. Zastanowiłem się przez chwilę, nim odpowiedziałem: - Nie, nie myślę tak. Przypuszczam tylko, że kiedy przyjdzie co do czego, Stalin zmarnuje potencjał, jaki ma w rękach. Albo ubiegniemy go, jak w czerwcu.
    Usiadłem obok Rosjanina i ostrożnie podwinąłem górę jego munduru. Miał na plecach parę solidnych krwiaków, ale obawiałem się, że Meyer urządził go gorzej. Mimowolnie zauważyłem doskonałość rysujących się pod skórą mięśni. Starałem się to ignorować, skoncentrować się na tym, co opowiadał. Przez chwilę… przez chwilę nawet poczułem wobec niego cień współczucia. Słysząc pytanie, zawahałem się.
    - Nie wiem. Może… Chyba mam. W Linz czeka na mnie ojciec. Chociaż, po tym wszystkim… Matki nie mam, zmarła na nowotwór. Ledwie ją pamiętam. Brat… Brata też już nie mam – w moim głosie wyraźnie odbił się smutek, żal, to wszystko, co starałem się ukryć. Przez chwilę siedziałem nieruchomo. Weź się w garść, durniu, powtarzałem sobie. Rozpamiętujesz jak baba. Jak mięczak. A przecież życia mu tym nie wrócisz..
    - Wygląda kiepsko, ale się wyliżesz – zmieniłem temat, przybierając najbardziej profesjonalny ton, na jaki było mnie w tej chwili stać. - Zaczekaj moment, zrobię ci okład, będzie mniej bolało.
    Wyszedłem na chwilę, czując ulgę, że mogę choć na chwilę uwolnić się od jego obecności. Kilkanaście minut później wróciłem z wiadrem wypełnionym w połowie lodowatą wodą prosto ze studni i dwoma czystymi, małymi ręcznikami w drugiej ręce. Zamoczyłem pierwszy ręcznik i dość mocno go wyząłem. Przyłożyłem materiał na największy krwiak, w okolicach nerki. Drugim przykryłem paskudnie wyglądająca siną pręgę. Powoli przesunąłem opuszkami palców po jego skórze wzdłuż kręgosłupa, omijając siniaki. Zerknąłem na jego twarz. Nasze spojrzenia się spotkały, ale zmusiłem się, by nie odwrócić wzroku.
    - Wydobrzejesz – stwierdziłem, jakbym nie robił w tej chwili niczego wykraczającego poza leczenie. Wiedziałem, że nie powinienem go tak dotykać, czułem do siebie obrzydzenie, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Było w nim coś, co sprawiało, że w murze, za jakim ukrywałem to, czego w sobie nienawidziłem, powstał wyłom.

    OdpowiedzUsuń
  11. Na dźwięk jego głosu, zaskakująco w tej chwili łagodnego, uśmiechnąłem się lekko, zaledwie jednym kącikiem ust. Nie sądziłem, że potrafi tak mówić, ani tym bardziej, że kiedykolwiek to usłyszę. Przełożyłem ręcznik tak, by zakrywał jeszcze jeden krwiak na górze. Zabrałem rękę, jakby wcześniej nic się nie wydarzyło.
    Zawahałem się na ułamek sekundy. W sumie, co to szkodzi, że będzie widział, jak się nazywam? I tak mówi mi na ty, a gdyby nawet nie mówił, byłoby w tym tyle ironii, że wyszłoby mi bokiem.
    - Sigmar. Ale zachowaj tę widzę na momenty, w których jesteśmy sami. Czy to jasne? – spojrzałem na niego groźnie. Jeżeli ktoś usłyszy, że byle Słowianin woła do mnie jak do swojego kumpla, będę miał przesrane. Jak Morozow usłyszy, że Yashanov może, to jeszcze i on zacznie. Dojdzie do Freischera i reszty… Skończy się na tym, że każdy rekrut będzie się czuł, jakby był mi co najmniej równy. Niedoczekanie. Zwłaszcza, że po stratach tutaj, zaczęli brać do Waffen męty zbierane po całej Europie. Nie to, co w czasach, kiedy sam wstępowałem. Posiedziałem przy nim jeszcze chwilę, po czym wstałem.
    - Odpoczywaj. Wrócę do ciebie za godzinę – uprzedziłem. Wyszedłem z zamiarem doprowadzenia się do porządku. Czekał mnie przegląd mojego oddziału, wcześniej nie zdążyłem im nawet pogratulować zwycięstwa, a kilku moich podkomendnych naprawdę zasługiwało na wyróżnienie. Miałem już opuścić kwaterę, ale coś mnie tknęło. Wróciłem do sypialni, już w nienagannie czystym i dopiętym na ostatni guzik mundurze. Zatrzymałem się w drzwiach.
    - Kiedy ostatni raz jadłeś? – spytałem sucho. Już dawno nauczyłem się nie zauważać chudości jeńców, nie widzieć głodu w ich oczach. Zapomnieć o ich potrzebach. W końcu to podludzie. Karmienie ich było nieopłacalne.

    OdpowiedzUsuń
  12. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  13. Wyszedłem bez słowa. Starałem się nie myśleć. Jak zawsze wyjść z kwatery, zamienić przysłowiowe dwa słowa z wartownikami strzegącymi składu broni, umiejscowionego w budynku naprzeciwko, zrobić obchód. Tak bardzo chciałbym, żeby było jak dawniej. Zagryzłem wargę. Zwykle robiłem obchód o siedemnastej. Mój brat wychodził wtedy ze szpitala polowego. Widziałem, jak w biegu zrzuca fartuch. Za każdym razem podbiegał do mnie. Mówił kto zdrowieje, żałował każdego straconego. Przez pięćdziesiąt metrów szliśmy razem… Sanitariusz i oficer SS. Niedobrany duet.
    Powinienem napisać do tej jego Grety. Ona wciąż czeka.
    Potrząsnąłem głową. Zacisnąłem pięści, aż obejrzał się na mnie jakiś żołnierz. Uniosłem na niego wzrok. Szeregowy esesman, siedemnastolatek. Przypomniałem sobie jego nazwisko.
    - Neumayer? Wielkie gratulacje. Widziałem, jak podrzuciłeś granat pod tamten ostatni czołg. Odważna akcja.
    Oczy młodego zabłysły. Uśmiechnąłem się. Pierwszoroczni. Zawsze tacy sami.
    - Co słychać w naszych prowizorycznych koszarach?
    Porozmawialiśmy chwilę, choć młody był tak zaaferowany faktem, że podszedłem akurat do niego, że trudno było uzyskać jakikolwiek konkret.
    - Mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? – zapytałem w pewnym momencie. – Lada moment w kantynie będą wydawać obiad. Wziąłbyś jedną porcję i jeszcze… jeszcze coś w miarę lekkiego, zupę, ziemniaki, co będzie. Powiedz, że na moje polecenie i zanieś do mojej kwatery. W porządku?
    - Tak! Tak jest, herr Obersturmführer!
    Rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Zajrzałem do reszty moich ludzi. Najpierw cali i zdrowi, potem do rannych. Usiłowałem nie dać się owładnąć wspomnieniom.
    Kiedy po dwóch godzinach wracałem do kwatery, Fuchs powiadomił mnie, że ktoś na mnie czeka. Z Wehrmachtu. Uśmiechnąłem się krzywo. Aż za dobrze wiedziałem, co to oznacza.
    Wolff czekał pod oknem mojej kwatery. Powitaliśmy się jak przyjaciele. Uśmiechy, uścisk, serdeczne słowa… i cisza, kiedy zamknąłem za nami drzwi.
    - Jest tu ktoś poza tobą?
    - Jeden jeniec. Za ścianą.
    - Trzymasz ruska zamiast psa? – parsknął.
    - Raczej byłoby ciężko. Gryzie.
    - Jak Freischer?
    - Co: jak? Pilnuje się, wiadomo. Jak wytłumaczyłeś swoją wizytę?
    - Jesteś moim przyjacielem. Moja jednostka dziś rusza na wschód. Pomyślałem, że wyślesz wiadomość mojej żonie.
    - To daj jej adres.
    Wolff położył na stole kartkę.
    - Masz coś dla mnie, Schurz?
    Wyjąłem z szafy cienką teczkę i podałem mu ją.
    - Freischer..?
    - Masz mnie za durnia? O niczym nie wie.
    - A ten…? – ruchem głowy wskazał na drzwi sypialni.
    - Zlikwiduję – ściszyłem głos. - Kiedy tylko przestanie być potrzebny – stwierdziłem bez emocji. Wolff wsunął teczkę za pazuchę.
    - Czekaj na kontakt.
    Skinąłem głową. Pożegnaliśmy się.
    Odczekałem chwilę. Odruchowo wyrównałem leżące na blacie stołu papiery. Pięć minut później przyszedł Neumayer z jedzeniem. Poczekałem, aż wyjdzie i zniknie za rogiem. Odetchnąłem. Otworzyłem jedną z manierek. Jakaś kasza, do tego ktoś dołożył na wierzch dwie kromki chleba. No, rarytasy to nie były. Uroki wschodu... Sprawdziłem drugą. Pewnie. Mięsko dla oficera, nawet jeśli cały dzień siedzi na dupie. Wyszukałem w kuchni czyste talerze i sztućce. Po chwili solidnego wahania podzieliłem całe jedzenie na dwie takie same porcje. Otworzyłem drzwi sypialni, potem wróciłem z talerzami. Swój odstawiłem na razie na stół.
    - Śpisz? Przyniosłem ci jedzenie. Freischer będzie robił wieczorem obchód, nie wiem jak, ale musisz być wtedy na nogach, bo cię zabije.

    OdpowiedzUsuń
  14. „Czemu to robisz?”
    Zerknąłem na niego krótko, zaraz jednak udałem bardzo zajętego szukaniem czegoś na biurku. Westchnąłem ciężko. Podszedłem do niego i podałem mu pełny talerz wraz ze sztućcami. Wyszło niemal mechanicznie. Bez emocji, bo te starałem się ukryć.
    - Nie gap się, tylko jedz, bo wystygnie - burknąłem.
    Czemu to robię?
    Powstrzymałem prychnięcie. Bo lubię ten nasz sarkazm i wzajemne docinki? Bo są ciekawą odmianą? Bo tamtego dnia, kiedy chciałem go zabić za samo istnienie, przez chwilę poczułem się, jakbym spojrzał w oczy swojemu bratu? Do licha. Przecież nigdy nie byłem sentymentalny.
    Więc czemu to robię?
    - Jesteś mi potrzebny – wzruszyłem ramionami. – Sam powiedziałeś, że nie jadłeś od co najmniej czterech dni, a mi tu trupów nie trzeba, tylko pracowników. Morozowa też na razie karmię.
    Usiadłem na krześle przy biurku i zabrałem się za swoją porcję. Zza zamkniętego okna dobiegał dźwięk silnika samochodu. Rozpoznanie wróciło..? Pewnie tak. Skrzywiłem się. Jeżeli tak, to nawet nie wpuszczą mnie teraz do sztabu.
    - Dam ci jakaś mniej wymagającą pracę. Ale się nie ciesz, jeszcze to odrobisz. Zjesz, potem się umyjesz. Zaprowadzę cię do łazienki, dam ci jakieś ciuchy, Meyer dostaje piany, jak widzi twój mundur, a pewnie przylezie z Freischerem... – Dyplomatycznie pominąłem fakt, że na chwilę obecną nie byłem pewien, czy wytrzymam dzielenie z nim stołu w „archiwum”.
    Zmarszczyłem brwi, słysząc jego następne pytanie.
    - Zbyt wielu – stwierdziłem chłodno. – Nie uciekniesz stąd, Yashanov.

    OdpowiedzUsuń
  15. - Tak. Paść na twarz i bić muzułmańskie pokłony – parsknąłem. Prawda była taka, że nie oczekiwałem żadnej wdzięczności. Byłem więcej niż pewien, że gdyby tylko nadarzyła się okazja, Yashanov nie zawahałby się przed zabiciem mnie, gdyby tylko miało mu to umożliwić ucieczkę. Nie zamierzałem się łudzić, że może być inaczej. Na wojnie nie ma miejsca na wdzięczność. – Podziękowaniem będzie nauka tej waszej zmienionej cyrylicy. Pamiętasz, umawialiśmy się na coś.
    Westchnąłem demonstracyjnie, słysząc jego następną uwagę.
    - Zepsuję ci również przyjemność z dostania po mordzie. Pałką, oczywiście. Meyer cię oszczędzał, idioto, bo Freischer wydał mu taki rozkaz. Teraz już nie wyda.
    Podszedłem do niego bliżej, nie spuszczając z niego wzroku.
    - A skoro już mówimy o desperacji… - przeszedłem się wzdłuż łóżka. – Niektórym ułatwia ona podjęcie mądrych decyzji. Na przykład… o cichym układzie – uśmiechnąłem się lekko.

    OdpowiedzUsuń
  16. Odwróciłem się w jego stronę, zaciskając wargi i usiłując przybrać groźną minę. Nie wytrzymałem. Zacząłem się śmiać. Tak po prostu, szczerze, pierwszy raz od tej cholernej bitwy.
    - Tylko w razie pozytywnego rozpatrzenia uprzedź wcześniej – wydusiłem między jednym parsknięciem a drugim. – Muszę naszykować dywanik. Żebyś sobie czółka nie obtłukł – chichotałem jak głupi. Wizja Yashanova padającego na kolana była tak nieprawdopodobna, że nie dało się brać jej na poważnie. Minęło dobre parę minut, nim zdołałem się opanować.
    Spoważniałem, gdy przeszliśmy do tematu szyfru.
    - Nie ty dyktujesz warunki – w moim głosie nie było ani śladu wcześniejszej wesołości. – Owszem, nauczysz. I zrobisz to szybko.
    Zdziwiło mnie pytanie o Freischera. Próbuje w inny sposób wysondować, ilu nas jest? W sumie… Jeżeli tak, to jest głupszy, niż myślałem. W okolicy stacjonuje reszta naszej dywizji, oprócz tego kilka kilometrów dalej stoi jeszcze Wehrmacht. Ale, niech mu będzie, powiem.
    - Freischer to hauptsturmführer. Jakby przełożyć to na wasze stopnie, to odpowiednikiem byłby…- zmarszczyłem brwi, przypominając sobie rangi, które znałem. - Kapitan. O jeden szczebel wyżej ode mnie – uśmiechnąłem się krzywo.
    Czułem na sobie jego wzrok. To było trochę dziwne, ale, co odkryłem z pewnym zaskoczeniem, nie przeszkadzało mi. Zatrzymałem się dokładnie naprzeciw niego.
    - Jeńców, którzy tu pracują, wymienia się średnio co kilka dni. – Spojrzałem mu prosto w oczy. Także zniżyłem głos do szeptu. – Jeszcze nie wiem, co ile wymienia się oficerów. Chcę, żebyś był moją polisą na życie. Ty, a raczej informacje o Armii Czerwonej, jakie mi zdradzisz. Dziś wieczorem ty i Morozow dokończycie robotę, do której byliście mi potrzebni. Jeżeli zgodzisz się na współpracę, tej roboty będzie trochę więcej. Może nawet… dużo więcej?

    OdpowiedzUsuń
  17. „Wahania nastroju”. Być może. Jedni zmieniają się w sukinsynów bez serca, inni wariują przez tę wojnę, ja widocznie odreagowuję stres śmiechem z czegoś, co w gruncie rzeczy jest nieszczególnie zabawne… Może i tak.
    Założyłem ręce, słysząc o rzekomym błędzie. Niech mówi, brzmi ciekawie… Słuchałem bardzo uważnie, przybierając jednocześnie minę, jakbym ani trochę się tym nie przejmował.
    - Nie – stwierdziłem, gdy skończył. – Nie zrobisz tego, bo będę na bieżąco sprawdzał, jak twoja teoria ma się do prawdy. A tobie za bardzo zależy na życiu, by oszukiwać. Jestem twoją jedyną szansą, Yashanov. Obaj o tym wiemy. – Zamierzałem weryfikować to, czego mnie nauczy, analizując meldunki analogiczne do tego, który mu pokazałem. Byłem pewien, że nie ma pojęcia, ile dokładnie, ani jakich wiadomości wpadło w nasze ręce.
    - Jak zwykle niepokorny – mruknąłem cicho. Zaczynałem go lubić. – Na razie mogę ci kupić czas do momentu dalszego marszu na wchód. Jeżeli się na tobie nie zawiodę, będzie go zdecydowanie więcej. Może nawet zobaczysz tą swoją Moskwę. Wszystko zależy od tego, co usłyszę… i jak to się będzie miało do informacji od naszych agentów.
    Słysząc ciąg dalszy, poczułem narastający gniew. Zacisnąłem pięści. Jak on w ogóle może myśleć, że ja… Rozluźniłem dłonie, zmuszając się do zachowania spokoju.
    - Nie ruszę się stąd! Nie będę sobie pił winka na zachodzie, kiedy… - Zniechęcony machnąłem ręką. – I tak nie zrozumiesz – warknąłem. Bo jak ktoś, kto był w stanie zdradzić tajemnicę szyfru, następny cel Rosjan, cokolwiek, mógłby zrozumieć..? – Mam gdzieś to stanowisko, będę robić, co do mnie należy. Nie chcę tylko, żeby ktoś taki jak Freischer wystawił mnie w pierwszej lepszej bitwie. - Bałem się. Na początku, kiedy przez moje ręce przechodziły zwykłe, mało warte świstki, czułem się bezpieczny. Nawet te listy z nazwiskami dla Einsatzgruppen… kiedy wygramy wojnę, nie będzie miało znaczenia, kto i co robił. Ale te szyfry… tamte adresy radzieckich konfidentów… Dlaczego nie pracował przy tym ktoś ważniejszy?
    Rozważyłem jego propozycję. Pomóc uciec, nie przeszkadzać… tak czy inaczej, to zdrada. Zdrada w samym środku wojny.
    - Nie, Yashanov.
    Odsunąłem się na odległość kilku kroków.
    - Dość tego odpoczywania. Dojdziesz do łazienki sam, czy cię doprowadzić?
    Miałem szczęście dostać kwaterę w domu, którego nikt nie zdemolował. Pomijając fasadę pooraną dziurami po pociskach, wszystko zostało tak, jakby poprzedni właściciele opuścili go góra parę godzin przed tym, jak do niego wszedłem. Może faktycznie tak było. Działała nawet ciepła woda… Byłem pewien, że któreś z nadal wiszących w garderobie, cywilnych ubrań, nadadzą się dla Rosjanina. Im mniej ludzi będzie wiedziało, że trzymam przy życiu podoficera, tym lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie odezwałem się, bo niby co miałem mu powiedzieć? Że nie wiem, co wydarzy się w Moskwie? Od stolicy ZSRR dzieliło nas około trzystu kilometrów. Przez ten czas mogło wydarzyć się wiele, nawet bardzo wiele, a ja nie lubiłem rzucać słów na wiatr. Zbyt dużo mieliśmy w Rzeszy ludzi składających obietnice bez pokrycia.
    „- Obawiasz się, że zrobią z tobą to samo co ze mną? Wystawią na odstrzał dla wyższego celu?”
    Spuściłem głowę, by ukryć malujący się na mojej twarzy grymas. Trafił w sedno. Zbyt wiele nieprzypadkowych śmierci widziałem, by wierzyć, że mnie to nigdy nie spotka. Wątpiłem, by wykończyli mnie jak zwykłego ruska, Żyda, czy inną hołotę, spodziewałem się raczej skierowania na niemożliwą do przeżycia akcję, albo oskarżenia o zdradę. Przed pierwszym wariantem całkowicie zabezpieczyć się nie mogłem, ale liczyłem, że pewne znaczenie będzie miał fakt, że większość z moich ludzi przeszła chrzest bojowy jeszcze na Bałkanach. Jeżeli w sztabie ktokolwiek jeszcze liczy się ze zwykłymi żołnierzami, nie poświęci ponad setki świetnie wyszkolonych, doświadczonych ludzi. Potwierdzeniem mojej wierności miała być z kolei współpraca z Wolffem. Jeżeli dzięki mnie Abwehra zdemaskuje Freischera, będę miał mocne plecy. Grunt, żeby do tego czasu nie być jedynie jednym z wielu pionków Wolffa... Pionki zbyt łatwo poświęcić.
    I właśnie dlatego potrzebowałem Yashanova.
    Przeczekałem jego wybuch złości. Nie dziwiłem mu się. Dziś obaj graliśmy o życie… ale to ja miałem w tej grze fory. W pewnym sensie było mi go żal. Prychnąłem, zirytowany. Przecież to tylko Rosjanin. Podczłowiek.
    Zaprowadziłem go do łazienki, nie odzywając się ani słowem. Wolałem, by nie wyczuł, że się waham, że wbrew temu, jakie otrzymałem rozkazy i czego mnie nauczono, czułem wobec niego cokolwiek… ludzkiego. Jakby na to zasługiwał.
    Kiedy zniknął za drzwiami, poszedłem po jakieś ciuchy dla niego. O to, że nie ucieknie, byłem akurat pewien, w łazience nie było okna. Wybrałem na oko pasujące na jego sylwetkę, ciemne, cywilne spodnie i, po chwili wahania, koszulę zbliżoną krojem do tej, którą nosił pod swoim mundurem. Zawiesiłem wszystko na wieszak. Podszedłem pod drzwi łazienki, z której dobiegał szum wody.
    - Ciuchy wiszą na klamce! A swoje stare wrzuć do tej miski w szafce pod umywalką! – zawołałem do niego, po czym wróciłem do sypialni. Uporządkowałem jako tako stół, powynosiłem naczynia. Położyłem na blacie mapę, wyjąłem kilka czystych kartek i pióro do pisania. Zorganizowałem drugie krzesło, to akurat miało poręcze. Może nawet lepiej, rusek będzie się miał o co dodatkowo oprzeć. Z przyniesieniem szyfrowanych meldunków na razie się wstrzymałem. Usiadłem, ze zniecierpliwieniem stukając palcami o blat biurka. Długo jeszcze? Kolejne kilka minut później straciłem cierpliwość. Wychyliłem się na korytarz.
    - Yashanov, może koła ratunkowego potrzebujesz?! Bo przez tyle czasu, to się topić można zacząć…! – krzyknąłem.

    OdpowiedzUsuń
  19. Uniosłem głowę, słysząc stukot jego podkutych butów. Wstałem, chowając do szuflady list do Grety, który zacząłem pisać przed chwilą. Na widok Yashanova na ułamek sekundy zamarłem. Przesunąłem spojrzeniem po jego sylwetce. Odwróciłem wzrok po niemal natychmiastowym wymierzeniu sobie mocnego, mentalnego kopniaka. Rozłożyłem mapę, usiłując nie pamiętać, jak ta cholerna koszula układa się na jego torsie. Pogięło mnie. Do reszty mnie pogięło. Bezwiednie zmiąłem w palcach lewej dłoni krawędź rękawa.
    - Ja nie mam przyjaciół.
    Skląłem się w myślach, kiedy dotarło do mnie, co powiedziałem. Na zwierzenia mnie, kurwa, naszło. I to jeszcze przy kim.
    - Na pewno nie w stylu Meyera – dodałem chłodniej. – Poza tym, muszę cię zmartwić. On najbardziej lubi sprawiać komunistów.
    Zaryzykowałem spojrzenie na niego.
    - Co tak stoisz? – w moim głosie wyjątkowo nie było sarkazmu. - Usiądź. – Odsunąłem dla niego krzesło. – Chciałbym, żebyś najpierw pokazał mi cel sowietów. Ten z meldunku. Powiedziałeś, że mając mapę, możesz go określić z dość dużą pewnością. – Przypuszczałem, że sztab od dawna ma już tę informację, w końcu od walk o Smoleńsk minęło dobre kilka dni, ale byłem ciekaw, co mi powie. W razie czego, nie zaszkodzi takiej informacji skonfrontować z tym, co mieliśmy z innych źródeł. Przez chwilę jeszcze stałem nad nim, trochę z tyłu. Potem zająłem wolne krzesło.

    OdpowiedzUsuń
  20. - Ty poznałeś – to nie było pytanie, raczej wypowiedziane na głos przypuszczenie. Biorąc pod uwagę ton głosu, jakim to powiedział, miałem wrażenie, że kwestia zdrady przyjaciela dotyczyła go osobiście. – Pod Smoleńskiem?
    Dziwne..? Na krótką chwilę wytrąciło mnie to z równowagi, nie na tyle jednak, bym dał to po sobie poznać. Przecież nie jestem taki, jak Meyer. W przeciwieństwie do niego myślę, zanim coś zrobię. I nie słucham ślepo Freischera. To prawda, że nieraz nasze środki… Ale przecież liczy się cel. Dobry cel, który zawsze starałem się mieć przed oczami, wypełniając rozkazy.
    Zmarszczyłem brwi, obserwując jego reakcję. Wystraszył się? Zdenerwował? Uświadomił sobie coś, o czym wcześniej nie myślał, może nie chciał myśleć? Czekałem, ciekawy, co od niego usłyszę.
    - Skoro tak mówisz – stwierdziłem. Nie starałem się wyglądać na całkowicie przekonanego, ale jednocześnie nie przyznałem się, że mu nie wierzę. – Ile czasu potrzebujesz?
    To, że usiadł właśnie teraz, jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że po pierwsze, nie chce mi zdradzić celu sowietów, choć go zna, a po drugie – że dla Rosjan sytuacja jest naprawdę paskudna. Powstrzymałem cisnący mi się na usta uśmieszek.
    - Chcę, oczywiście. Potrzebujesz czegoś, żeby mi to wytłumaczyć?

    OdpowiedzUsuń
  21. Zerknąłem na niego. Krótko, zaledwie chwila, w której przyszło mi do głowy, że jesteśmy do siebie podobni. Chwila, w której przez moment pozwoliłem sobie na emocje. Zaraz jednak odwróciłem wzrok, dystansując się od tego wszystkiego, od niego.
    Zastanawiało mnie, czy od początku zamierzał mnie spławić w kwestii celu Rosjan, czy nagle zmienił zdanie. Obstawiałem to pierwsze. Byłem nawet zły na siebie, że dałem mu się nabrać. No cóż. Jeszcze zobaczymy, kto dopnie swego. Bynajmniej nie zamierzałem się poddawać.
    - W porządku - stwierdziłem z pewną nutą ostrożności. - Przyślę ci Morozowa, dostaniecie kilka godzin... Potem przedstawicie mi wnioski. - Spodziewałem się, że będzie to czas stracony, ale będę miał na nich dodatkowego haka na potem. Szkoda, że w tych warunkach nie mogłem zdobyć żadnego podsłuchu... To byłoby naprawdę ciekawe.
    Przysunąłem mu kartkę i wieczne pióro. Słuchałem z uwagą, bardzo chcąc się nauczyć.
    - Zwykły szyfr podstawieniowy? - zdziwiłem się, że to mogło być aż tak proste. - Tylko jedna tabela, żadnych przesunięć? - nie dowierzałem. Sprawdzę to. Jeżeli mnie oszukał, marny jego los.
    Kończyliśmy, kiedy rozległo się głośne stukanie do drzwi.
    - Das Flittchen…! - zakląłem. Natychmiast uciszyłem Rosjanina gestem. – Przynieś meldunki z pierwszego dnia. Już! – warknąłem, pośpiesznie wrzucając zapisaną przez Yashanova kartkę do szuflady. – Proszę! – krzyknąłem, słysząc kolejną serię stuknięć.
    Freischer był wściekły. Widziałem to w każdym jego geście i w spojrzeniu, jakim obdarzył najpierw przechodzącego przez korytarz Yashanova, a potem mnie. Nie różniło się ono specjalnie, była w nim ta sama niechęć. Przełknąłem ślinę.
    - Stało się coś, herr hauptsturmführer? – zapytałem, siląc się na uprzejmość.
    Freischer zgromił mnie wzrokiem.
    - Z dziesięć minut widzę cię w sztabie, Schurz.
    - Tak jest.
    Wyszedł jeszcze szybciej, niż się tu pojawił. Spojrzałem na zatrzaśnięte drzwi.
    - Yashanov, zgarnij Morozowa. – stwierdziłem lodowatym, niezdradzającym czającego się głęboko we mnie strachu, głosem. - Macie te swoje kilka godzin. I lepiej, żeby były jakieś efekty.
    Zabrałem klucze, sprawdziłem, odruchowo upewniłem się, czy pistolet tkwi w kaburze przy moim pasie, po czym wyszedłem, po drodze nakazując kilku szeregowym pilnować, by żaden z jeńców nie wybrał się na spacer.

    OdpowiedzUsuń
  22. - Nie wiem - stwierdziłem z naciskiem. Na początku myślałem, że to zwykła kontrola. Ale nagłe wezwanie do sztabu oznaczało zwykle niespodziewaną i bardzo niepomyślną sytuację. Fakt, że Freischer pofatygował się po mnie osobiście, zamiast kogoś wysłać, sprawiał, że nie podobało mi się to jeszcze bardziej. W dodatku... byłem zwykłym obersturmführerem. Po co potrzebowali mnie w sztabie?
    Idąc do budynku służącego jako tymczasowe biuro operacyjne, bardzo starałem się nie zdradzać oznak zdenerwowania. Nie znosiłem, kiedy coś nagle burzyło rutynę. Wolałem działać według jakiegoś planu, wiedzieć, co za chwilę.
    Kiedy dotarłem do sztabu, wszyscy już czekali. Chciałem wejść jakoś bokiem, nie robić zamieszania, ale zgromadzeni na sali oficerowie od razu spojrzeli w moją stronę. Generał, major, paru kapitanów... I że ja niby... ja do nich? Zmieszany, zasalutowałem. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odezwał się Freischer.
    - To jest ten obersturmführer, o którym panom wspomniałem. - Miał całkowicie nieprzeniknioną minę. Poczułem, jak po plecach spływa mi strumyczek zimnego potu.
    ***
    Narada trwała trzy i pół godziny. Wróciłem do swojej kwatery z trudem powstrzymując drżenie rąk. To się nie uda. To idiotyzm, żeby polegać na... Ale nie mieliśmy teraz wyboru. Nasi kryptolodzy nie znali tego szyfru. Oczywiście, przesłano wiadomość do Berlina, ale liczył się każdy dzień. Zwłaszcza, że dowództwo Wehrmachtu wysyłało dwie swoje dywizje jako wsparcie dla Grupy "Południe". Jeżeli Sowieci zamierzali nas teraz zaatakować...
    Nim wszedłem, przez chwilę nasłuchiwałem pod drzwiami. To był już właściwie odruch. Pilnujący budynku szeregowi zapewnili mnie, że jeńcy nie sprawiali problemów. Odesłałem ich. Wszedłem do środka. W gruncie rzeczy byłem zaskoczony, że dwaj Rosjanie niczego nie kombinowali. Wykombinują aż za bardzo, jak się nie będę spodziewał, pomyślałem kwaśno.
    Wszedłem do Yashanova. Podszedłem do biurka, przy którym siedział. Wyjąłem z kieszeni złożoną na cztery kartkę.
    - Masz niebywałe szczęście. Albo obaj mamy jeszcze bardziej niebywałego pecha - wycedziłem. - W sztabie uznali, że jesteś pieprzonym specem od szyfrów. - Zamilkłem na moment, bezskutecznie usiłując wyciszyć nerwy. Powiedzenie tego, co mu musiałem powiedzieć, chyba przekraczało moje możliwości. Wziąłem głęboki wdech. - Jeżeli tego nie rozwikłamy, staniemy przed plutonem egzekucyjnym. Ty za bunt, Morozov za politykę, a ja za zdradę. Mamy dwa dni.
    Położyłem przed nim gęsto pokryty cyrylicą papier.
    - Sprawdziłem, to nie jest to, czego mnie dziś uczyłeś.

    OdpowiedzUsuń
  23. - Wspaniale, że chociaż tobie jest do śmiechu – burknąłem, opierając się ciężko o ścianę. Całe swoje dorosłe życie poświeciłem służbie Rzeszy. Robiłem wszystko, co tylko było trzeba. A teraz… Za zdradę. Tylko dlatego, że złamałem rozkaz Freischera dotyczący akurat tej grupy jeńców. On musiał coś wiedzieć… Musiał się domyślić, może ktoś mu zdradził, że podejrzewałem go o powiązania z grupą spiskowców. Dlaczego byłem wtedy tak cholernie głupi? Dlaczego , mając go właściwie na widelcu, uwierzyłem w jego intencje, zamiast donieść gdzie trzeba, póki miałem okazję?
    Ukryłem warz w dłoniach. Za zdradę, kurwa. A niedoczekanie!
    - To informacja z pewnego źródła, niestety. – Konkretnie od najlepszego agenta w Armii Czerwonej, jakiego mieliśmy, ale tego wolałem mu nie mówić. –Na pewno nie jest to szyfr jednorazowy. Znaki się powtarzają, musi istnieć jakaś logika. Nasz kryptolog sugerował, że to może być coś podobnego do algorytmu Vigenère'a, ale nawet jeśli… nie mamy klucza. Myślę, że od tego powinniśmy zacząć.
    Odetchnąłem ciężko. W tej chwili nie ruszały mnie nawet złośliwości Yashanova. Mógł gadać, co chciał, i tak bardziej by mnie nie wkurzył.

    OdpowiedzUsuń
  24. - Chyba nie sądzisz, że podam ci jego nazwisko – prychnąłem. Prawda była taka, że nawet gdybym chciał mu powiedzieć, nie mógłbym, bo zwyczajnie nie znałem danych owego agenta. Wiedziałem tyle, ile przekazali mi w sztabie. W obliczu gry wywiadów byłem zaledwie płotką, niewiele lepszą od Yashanova.
    Przez kolejne godziny zdążyłem obejrzeć zaszyfrowaną wiadomość na wszystkie możliwe sposoby. I nic. Ani o krok nie zbliżyliśmy się do rozwiązania. Patrzyłem, kląłem, potem znów patrzyłem i z każdą sekundą czułem się większym durniem. Czas pędził, w moim odczuciu z zawrotną wręcz prędkością. Byłem boleśnie świadomy każdej upływającej minuty.
    Nie wiem, jak to się stało, że zasnąłem. W którymś momencie (nie byłem nawet pewien, jaka to pora dnia czy nocy) nadwątlone bezpieczniki mojego organizmu ostatecznie się przepaliły i po prostu urwał mi się film.
    ***
    Przebudzenie przypominało nagłe oberwanie czymś ciężkim. Kiedy dotarło do mnie przy kim, jak i gdzie zasnąłem, poważnie się zdziwiłem, ż nadal żyję. Przytłoczyła mnie świadomość własnej głupoty. Nie ważne, od ilu godzin nie spałem. Czujność to podstawa. Tyle miesięcy wbijano nam to do głów. Tyle lat sam powtarzałem to swoim ludziom. A teraz co? Zasnąłem. Jak pieprzony, nieprzeszkolony, niefrasobliwy gówniarz. Otrząsnąłem się z resztek senności. Yashanov przed chwilą chyba czymś cisnął.
    - Swoim rzucaj – burknąłem, wkurzenie na samego siebie szukało ujścia pod dowolną postacią.
    - Tak. – Wstałem, zdecydowany przyprowadzić tutaj kryptologa, bodaj siłą. Zdawałem sobie sprawę, że w tej chwili nieomal wypełniam polecenie jeńca, ale istniały ważniejsze rzeczy, niż moja urażona duma. Kilkanaście minut później wróciłem z kryptologiem. Chudy, przygarbiony szatyn jedynie skinął mi głową, Rosjanina jakby w ogóle nie zauważał. Natychmiast zajął się szyfrem. Raz jeszcze spróbowałem cokolwiek wychwycić. Bezskutecznie. Wiedząc, że w tej chwili i tak do niczego się nie przydam, poszedłem zrobić kawę. Szczęśliwym zrządzeniem losu w paczce, którą miesiąc temu wysłał mi ojciec, jeszcze troszkę zostało.
    - Proszę bardzo, na szczęście. Ostatnie okruszki prawdziwej kawy, prosto z Rzeszy – ironizowałem, stawiając na blacie trzy kubki. Jeden musiał być mokry od spodu, bo mimo, że obchodziłem się z nimi ostrożnie, na rozłożone na stole kartki spadło kilka kropel. Zakląłem. Pochyliłem się nad ramieniem kryptologa, żeby ocenić szkody. Przyjrzałem się uważnie…
    - Tu coś jest – mruknąłem, zaskoczony. Tam, gdzie kartkę naznaczyła wilgoć, między wersami szyfru pojawiły się jakieś litery. Atrament sympatyczny..?
    - Cyrylica? – Kryptolog nie umiał po rosyjsku. Zmarszczyłem brwi.
    - Raczej… lustrzane odbicie cyrylicy. – Podsunąłem kartkę Rosjaninowi. – Zerknij.

    OdpowiedzUsuń
  25. Kiedy dostrzegłem zaskoczenie Rosjanina, mimowolnie wykrzywiłem wargi w czymś, co od biedy można byłoby uznać za cień uśmiechu. Ten trzeci kubek przyniosłem jakoś odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, że stawiam go przed jeńcem. Po prostu, przy pracy było nas trzech. Zadziałał odruch, bo nigdy wcześniej nie przebywałem z żadnym nie-Niemcem na tyle długo, by potraktować go jako jeszcze jednego współpracownika. A może po części wpłynęła na mnie aura pewności siebie, jaka otaczała tego mężczyznę? Większość jeńców, z którymi się zetknąłem, starała się nie rzucać w oczy, nie dać zapamiętać.
    Poczułem nieopisaną ulgę, kiedy moje podejrzenia co do ukrytego tekstu znalazły potwierdzenie. Dowiedzieliśmy się czegoś, byliśmy o krok bliżej rozwiązania. Tylko to się teraz liczyło.
    Czując na sobie spojrzenie Yashanova, uniosłem wzrok, ze spokojem patrząc w jego ciemne oczy.
    - Póki jesteś wśród ludzi, mów po ludzku. Nie po to siedzisz w mojej kwaterze, zamiast w baraku, żebym tu słyszał rosyjski – powiedziałem stanowczo, ale nie podnosiłem głosu, nie było takiej potrzeby. Kryptolog uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony. Zignorowałem to. Psu Freischera lepiej się nie narażać. Podniosłem ze stołu kartkę z szyfrem.
    - Dziękuję za współpracę – stwierdziłem całkowicie wypranym z emocji głosem. Kryptolog zrozumiał aluzję. Zebrał swoje rzeczy. Wyciągnął w moją stronę rękę, ale jej nie uścisnąłem. Wyszedł, zmieszany. Odetchnąłem.
    - Na przyszłość, waż słowa – zwróciłem się do Yashanova. – Nie każdy tutaj jest tak wyrozumiały, jak ja.
    Wyszedłem bez słowa, przecież nie będę się tłumaczył przed jeńcem.
    ***
    Zaniosłem szyfr do przełożonego Freischera. Dla własnego bezpieczeństwa, zdecydowałem się pominąć swojego dowódcę. Podejrzewałem, że to on wplątał mnie w to bagno. Gdybym pokazał szyfr jemu, istniałoby ryzyko, że informacja „zgubi się” po drodze. Albo, że stając finalnie przed plutonem egzekucyjnym, dowiem się, że szyfr rozwikłał Freischer. Niedoczekanie.
    Starając się nie zwracać uwagi na wyższość, z jaką traktował mnie oficer, przedstawiłem wnioski, do których doszliśmy.
    - Uznałem, że zaszyfrowana informacja tej rangi nie powinna być odczytywana w mojej obecności – uzasadniłem, dlaczego chcę zdać się na wyznaczonych przez niego tłumaczy, choć sam znam rosyjski i mam do dyspozycji dwóch radzieckich jeńców. W rzeczywistości wolałem, by ewentualna złość za znikomą wartość informacji skupiła się na tłumaczu, zamiast na mnie. Ostatecznie, ja odpowiadałem tylko za rozszyfrowanie, nie za samą treść wiadomości.
    ***
    Wróciłem niedługo później. Otarłem zroszone potem czoło. Odwiesiłem na wieszak mundurową bluzę. Rozpiąłem dwa górne guziki koszuli, podwinąłem rękawy. Czułem się cholernie zmęczony, ale dopóki nie dowiem się, co z szyfrem, i tak nie będę w stanie zasnąć. Wróciłem do Rosjanina, ciekaw, czy zdążył przejrzeć wszystko, co miałem w biurku. Że próbował, jakoś nie miałem wątpliwości. Prócz niedokończonego listu do Grety i kartki z wyjaśnieniami Yashanova, dotyczącymi zmienionej cyrylicy, w szufladzie był jeszcze tylko jeden z ostatnich numerów „Das Schwarze Korps”, w którym opisano wzięcie do niewoli syna Stalina i ostatnie zwycięstwo Afrika Korps nad Brytyjczykami. Wszystkie istotne rzeczy trzymałem gdzie indziej.
    Wszedłem do pokoju, zachowując się dość cicho, ale bez przesady. Byłem u siebie.
    …a przynajmniej tak powinienem się czuć. Prawda była taka, że nienawidziłem i tej kwatery, i całego ZSRR.
    - Pokaż mi, do czego doszliście z Morozovem. Potem zadam ci kilka pytań i będziesz mógł odpocząć. – Domyślałem się, że w jego stanie, potrzebuje snu jeszcze bardziej, niż ja. Mógłbym pozwolić mu odpocząć nawet teraz, ale sądziłem, że zmęczenie mogło osłabić jego zdolność panowania nad sobą i łatwiej uzyskam informacje.

    OdpowiedzUsuń
  26. Zatrzymałem się na chwilę, widząc, że Rosjanin stoi właśnie przy oknie. Na jego miejscu także wyjrzałbym na zewnątrz. Zaskoczyło mnie to podobieństwo.
    Kiedy objaśniał mi dalsze plany Sowietów, analizowałem uważnie każde zdanie. Zmarszczyłem brwi, widząc, jak omija kilka ważnych moim zdaniem punktów. Mówił prawdę i Rosjanie chcieli nas zmylić, czy kłamał? I co z Moskwą? Powstrzymałem się od komentarzy. Dopiero na sam koniec spytałem, dlaczego tak sądzi.
    Byłem niemal pewien, że mnie oszukał. Czułem się zawiedziony, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Nastawiłeś się na zbyt łatwy sukces, Sigmar. Zupełnie, jak wtedy, w Linz. Zawalasz sprawy uczuciowe i zawodowe z dokładnie tego samego powodu.
    Odsunąłem się od biurka. Oparłem się plecami o ścianę.
    - Potrzebuję dowiedzieć się o tobie kilku rzeczy, ale nie chcę cię przesłuchiwać – zacząłem spokojnie. – Co powiesz na układ pytanie za pytanie? Pięć dowolnych pytań, ty zaczynasz.

    OdpowiedzUsuń
  27. Zawahałem się na moment. Tylko prawdziwe odpowiedzi… Czy to na pewno dobry pomysł? Choć, z drugiej strony, może warto zaryzykować. Tylko tak mogłem się czegokolwiek dowiedzieć. Jeżeli zapyta mnie o coś, czego nie mogę zdradzić, odpowiem wymijająco. Niech mu będzie.
    - Zgoda.
    Swoją drogą, byłem ciekaw, czy mi uwierzył. Ostatecznie, żaden z nas nie miał gwarancji prawdomówności drugiej strony, w dodatku, byłem na uprzywilejowanej pozycji.
    Uniosłem brew, słysząc pierwsze pytanie. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Czegoś trudnego… i w tym jednym akurat trafiłem.
    - Potrzebowałem kogoś do roboty, nie pierwszy raz. – Wzruszyłem lekko ramionami. To była ta prostsza cześć motywacji. Zawahałem się. Wiedziałem, że powinienem na tym zakończyć i tym samym jednoznacznie określić nasze relacje, ale… pokusa była zbyt wielka. Czasem miałem wrażenie, że nie tylko mój adiutant miał skłonność do hazardu. Tylko że jego pociągało ryzyko związane z wygraną lub przegraną materii, a ja wolałem dreszczyk emocji w relacjach międzyludzkich. Spojrzałem na niego pewnie, twardo. – Ale to nie był jedyny powód. – Urwałem, słysząc dobiegające z zewnątrz komendy. Przymknąłem oczy. Emocje okazały się jednak zbyt silne. – Tutaj, pod Smoleńskiem, zginął mój młodszy brat. Był sanitariuszem. Bardzo… dobrym sanitariuszem. – Rozumiałem to dopiero teraz. Egon nigdy nie zostawiłby rannego. Ratowanie innych było jego życiem bardziej, niż cokolwiek. Może gdyby matka trzymała go na dystans, jak mnie, nie czułby takiej presji, kiedy umierała. Był wtedy zaledwie dzieciakiem… Poczułem gulę w gardle, przypominając sobie te jego rozpaczliwe pytania… i milczenie, kiedy ani ja, ani ojciec nie potrafiliśmy mu powiedzieć, że nie ma nadziei. Czasem, pogrążając się we wspomnieniach, czułem ogromny żal, że wtedy nie oszczędzono mi prawdy. Potrzebowałem chwili, by zapanować nad emocjami. Wziąłem głębszy wdech. - Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, byłem w amoku. Chyba chciałem zemsty, a ty, leżąc na ziemi, spojrzałeś na mnie tak, jak nieraz patrzył mój brat, jeśli w jego mniemaniu postąpiłem jak zupełny skurwysyn. Zapamiętałem cię.
    Odczekałem chwilę, by mój głos brzmiał, jak zawsze, by nie zmiękczały go emocje. W Rzeszy nie ma miejsca dla słabych.
    - W jaki sposób dostałeś się do niewoli? – Początkowo chciałem zapytać o coś innego, ale zaciekawiła mnie ta kwestia. Słyszałem, że Sowieci nie uznają poddawania się. Zrozumiałbym to u tchórza, ale Yashanov wyglądał mi na raczej odważnego. Liczył, że w jakiś sposób przeżyje? Ciekawe. Zakładałem raczej, że radziecka propaganda wręcz podkoloruje to, co robiliśmy z jeńcami.

    OdpowiedzUsuń
  28. - Wątpię. – Zdziwiłem się, jak beznamiętnie i chłodno zabrzmiał mój głos. – Nie zaprzeczaj. Takie mamy czasy.
    Ta uporządkowana, racjonalna cześć mnie, która na szczęście zazwyczaj przyćmiewała tę emocjonalną, wiedziała, że prowadząc wojnę dwóch ras, musieliśmy liczyć się ze stratami. Że nie dało się ich uniknąć, ale, mimo wszystko, było warto ją rozpocząć, bo jak można porównywać życie jednego człowieka, jednostki, z dobrem całego narodu? Konieczność poświęcenia wydawała się tu naturalna.
    Kiedy próbował najwyraźniej przemówić do moich emocji, zdałem sobie sprawę, że odsłoniłem się za bardzo. Nie patrzyłem na niego. Rozsądek zwyciężył, obeszło mnie to mniej, niż Yashanov by chciał. Byłem draniem? Może, ale czy jest nim człowiek stawiający wyżej swoje dobro, niż los zwierzęcia? Przecież to analogiczna sytuacja. Można żałować zwierząt, ale nie w trakcie wojny, na której giną ludzie.
    - Jednym słowem miałem szczęście, że nie udało ci się ich zrealizować – wykrzywiłem wargi w ponurym grymasie.
    Wytrzymałem jego spojrzenie. Czekałem.
    Słysząc wymijające pytanie, pokręciłem głową. Nie, to nie było jasne.
    - Przy waszych zasadach prędzej popełniłbym samobójstwo, niż pozwolił się schwytać.
    Milczałem przez dłuższą chwilę.
    - Musieli cię bardzo cenić. – Zastanawiałem się, czy moi ludzie zrobiliby to samo, czy także by mnie nie opuścili, nawet wbrew rozkazowi. Dopóki wygrywaliśmy, szli za mną w ogień.
    Spiąłem się nieco, słysząc następne pytanie. Z trudem, ale jednak, zachowałem kamienną twarz. Stłumiłem tlącą się we mnie złość. Sam do tego doprowadziłem, sam zacząłem go traktować inaczej, niż innych jeńców. Uniosłem na niego wzrok, starając się, by na mojej twarzy nie było widać ani cienia niepewności. Podjąłem wyzwanie. Podszedłem bliżej, zmniejszając dzielącą nas przestrzeń do metra.
    - Może jestem taki tylko wobec ciebie..? – to było coś między pytaniem a sugestią. – Naprawdę chcesz wiedzieć akurat to? - Zastanowiłem się chwilę, decydując się potraktować pytanie poważnie. – Skończyłem szkołę oficerską, nie musiałem zaczynać jako szeregowy. Byłem w partii, moja rodzina nie budziła najmniejszych zastrzeżeń, więc kiedy, jeszcze przed wojną, zgłosiłem się do Waffen-SS, przyjęli mnie z otwartymi ramionami. – Jak można się było domyślić, miało to znaczenie. – Awansowałem na Bałkanach, za udaną akcję. A wcześniej… Wcześniej też za udaną akcję – uciąłem nagle. Mój głos stwardniał, kiedy próbowałem nie dopuścić do siebie wspomnień. Najbardziej chciałem zapomnieć tamten dzień, ale choć minęły ponad cztery lata, nadal widziałem każdy szczegół.
    Zastanowiłem się nad następnym pytaniem.
    - Co robiłeś przed wojną? Studia, praca, rodzina?

    OdpowiedzUsuń
  29. Uniosłem brew, nie rozumiejąc ichniej logiki. W zasadzie… zaskoczyło mnie, że w ogóle próbuję zrozumieć. Przyzwyczaiłem się, że pewne rzeczy należy po prostu przyjąć do wiadomości.
    Słysząc o tym, że Yashanov nie prowadził swoich ludzi na ślepo, byle w imię rozkazu z góry, mimowolnie poczułem wobec niego cień sympatii. Ciekawe, czy jego dowódca był równie durny, jak mój. Prawdopodobnie jeszcze głupszy, skoro przegrali.
    Kiedy się do niego zbliżyłem, trudno było nie zauważyć jego dyskomfortu. Bał się mnie albo tego, co zrobię, czy chodziło o coś innego? Uniosłem brew, słysząc wypowiedziane szeptem stwierdzenie. Tylko tyle..? Tym razem bez bezczelności? Obserwowałem go, zastanawiając się, o czym teraz myśli.
    Zignorowałem jego kpiący uśmieszek. Albo się przyzwyczaiłem, albo… Mniejsza o to. Bezwiednie podążyłem wzrokiem za ruchem jego palców. Przez chwilę miałem ochotę jeszcze bardziej zmniejszyć dystans, tkwiłem jednak w miejscu.
    - Masz narzeczoną. – Chłodne, jak zwykle pozbawione emocji stwierdzenie, zaprzeczające uwierającej mnie gdzieś w środku, niechcianej myśli. Nie potrafiłem określić tego, co czułem. Jakaś dziwna mieszanina zawodu, niechęci, pragnienia i racjonalnej krytyki żarła mnie jak podstępny, uporczywy pasożyt. Zaskoczył mnie, kończąc opowieść tak swobodnym tonem. Miałem już coś powiedzieć, równie spokojnie, gdy usłyszałem następne zdanie. Zamarłem w bez ruchu, oczekując , do czego zmierza. Mentalnie przygotowywałem się na atak.
    Kiedy podszedł bliżej, w moich oczach wyraźnie odbiło się zaskoczenie. Moje mięśnie stężały, gdy niemal poczułem bijące od jego ciała ciepło. Chciałem się odsunąć, teraz, natychmiast, zanim on się zorientuje. Przecież to musi być widać. Za długo na niego patrzę. Za często o nim myślę. „Jesteś za miękki”. Chodziło mu o to? Wie? Domyśla się? Serce biło mi zdecydowanie za mocno, głuche echo krwi dudniło w uszach. Ani drgnąłem. Gdybym się odsunął, uznałby, że wygrał. Przełknąłem ślinę. Dlaczego ten jego szept jest taki cholernie zmysłowy..?
    - Bo sobie radzimy – warknąłem, bezwiednie zaciskając pięści. – Rozumiem, że to twoje trzecie pytanie – mój głos był jednoznacznie wrogi. – Jest specjalny paragraf, wystarczy przeczytać, Yashanov. Ale jeżeli tak bardzo chcesz, mogę ci pokazać – zawiesiłem głos. – Dobrze wiesz, że każde robactwo próbuje się ukrywać. To także.

    OdpowiedzUsuń
  30. To wszystko działo się zbyt szybko, a on zbyt mocno na mnie działał, bym potrafił podtrzymać topniejącą z każdą chwilą maskę niechęci. Z jednej strony nienawidziłem go za to, że to we mnie budził. Z drugiej… Chciałem mieć go blisko. Dwie sprzeczne racje walczyły ze sobą, objawiając się jednoczesną niepewnością i gniewem.
    „ Nie widać... ale jak dla mnie to dobrze”.
    Serce zabiło mi mocniej. Skrzywiłem się, zirytowany własną… chyba nadzieją. Wyjątkowo durną, nieprzyzwoitą nadzieją, że może jednak coś z tego będzie. Połowicznie zarejestrowałem, że chciał, by mu pokazać paragraf. Równie częściowo dotarło do mnie, że powinien dostać w pysk za samo to „pokaż”, jakby mi, psia jego mać, rozkazywał… Ale moje zmysły były tak ogłupiałe, że jedynym, na co się zdobyłem, była próba zwiększenia dystansu. Nie udało mi się. Czując chwyt na koszuli, odruchowo sięgnąłem po broń. Nie myślałem, zareagowałem instynktownie. Jak na atak. Powietrze przeszył cichy trzask odbezpieczanego pistoletu… I wtedy poczułem jego wargi na swoich. Znieruchomiałem. Szok odebrał mi mowę, myśli zmieszały się w bezładny chaos. Broń wypadła mi z ręki i stuknęła o podłogę. Zachłysnąłem się jego bliskością, zapachem, smakiem jego ust. Otrzeźwiło mnie to subtelne ugryzienie. Zakazane pragnienie zderzyło się ze świadomością. Całował mnie facet. Jeniec. Słowianin. Wcześniejsza burza myśli wymieszała się z gniewem. Odepchnąłem go, mocno, prędko, jakby w panice.
    - Nie chcę – nieprzemyślane, zbyt szybkie, zbyt miękkie słowa. Sigmar, kurwa!
    Odsunąłem się ze wstrętem, byle tylko go już nie dotykać. Otarłem usta rękawem. Serce łomotało mi jak po gwałtownej walce.
    - Co ty sobie wyobrażasz! Co ty, pierdolona twoja mać… - Zamachnąłem się, chcąc mu przywalić w tę zboczoną mordę, ale zatrzymałem pięść tuż przed jego twarzą. Co to da? Po raz pierwszy od wielu lat poczułem się po prostu bezradny. Opuściłem rękę. – Ty nawet na to nie zasługujesz – mruknąłem, odwracając się na pięcie. – Nawet na to.
    Wyszedłem, trzaskając drzwiami. Musiałem ochłonąć. Oparłem się czołem o ścianę w korytarzu. Dotknąłem wciąż gorących po tym durnym pocałunku ust. Zacisnąłem powieki, nagle zmęczony. „Nie chcę”.
    Przekażę go komuś. Niech odwali z kogoś robotę, najlepiej najgorszą z możliwych. Niech zdycha, w brudzie, głodzie, cholera, nawet w gnoju. Tak, zaraz po kogoś pójdę, niech go zabierają. Jak najszybciej. Nawet niechby go zlikwidowali… dla mnie to nawet lepiej. Co mnie to obchodzi! Nie zależy mi. Nigdy poza jednym, jedynym razem mi nie zależało.
    - Ciota cholerna – syknąłem, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że wulgaryzm pod adresem Yashanova nie pozostał jedynie w sferze myśli.
    Właśnie, pod jego adresem? Czy raczej pod twoim? – usłyszałem w swojej głowie upierdliwy, budzący jeszcze większą niepewność głos. Podobało ci się, to, co z tobą robił. Dobrze wiesz, że tak…

    OdpowiedzUsuń
  31. Odwróciłem się, słysząc jego kroki. Czyniony przez podkute buty hałas wydawał mi się w tej chwili irytująco głośny. Po jakiego czorta tu przylazł..? Chciałem zostać sam, choć na chwilę. Uspokoić się, a potem załatwić sprawę jeńców, najlepiej obu, jak przystało na niemieckiego oficera z ilorazem inteligencji choć odrobinę większym, niż Meyera, najlepiej jak najszybciej. Nie myśleć, nie czuć.
    Yashanov jak zwykle mi na to nie pozwolił.
    Spojrzałem na niego, nadal wkurzony... a potem dostrzegłem, co trzymał w rękach. Broń. Dokładniej moja broń. Sigmar, debilu! No to już po tobie. Poczułem, jak krew zastyga mi w żyłach. Bałem się. Zastrzeli mnie? Szanse wynosiły pewnie jakieś 95 procent. Ale… dlaczego nie strzelił, zanim się odwróciłem? Musiał mnie widzieć, zdążyłby. Więc..? Rozwiązanie przyszło błyskawicznie, powodując, że po moim karku spłynął lodowaty strumyczek potu. Wykończyłem dwóch jego ludzi, a jego samego upokorzyłem, bo byli bezbronni. Teraz role się odwróciły. Jemu nie chodzi o moją śmierć. Chce zemsty, której, oczywiście, nie przeżyję.
    Zacisnąłem zęby. Nie będę go błagał o litość. Zastrzeli mnie tak czy inaczej… i oby od razu.
    - Najwyraźniej – stwierdziłem. – No, zrób to. Zabij jedyną osobę, która dbała, byś nie zdechł przez niemal tydzień, choć byłeś potrzebny przez dwa dni. Dalej, szkoda czasu. Przecież po to przyszedłeś. – Z każdym słowem przysuwałem się bliżej o kolejne centymetry. Ostrożnie, powoli… Jeżeli uda mi się odepchnąć jego rękę, pierwszy strzał chybi. Zanim ponownie naciśnie spust, może zdążę go obezwładnić. Może.
    Kiedy odwrócił pistolet, nie zdołałem ukryć zdumienia. Zatrzymałem się w miejscu. Podał mi broń. Wyciągnąłem rękę, nieufnie, spodziewając się podstępu… który jednak nie nastąpił. Tak po prostu mi ją oddał. Przez chwilę trzymałem pistolet w dłoni. Otworzyłem go, przypuszczając, że nie znajdę w środku magazynka.
    Był.
    Nie rozumiałem. Schowałem broń do kabury. Coś mi tu… Coś nie gra. O czymś nie pomyślałem. Przecież to byłoby bez sensu, gdyby tak po prostu oddał mi broń. Nikt by tak nie zrobił. Zmarszczyłem podejrzliwie brwi.
    - Pokaż kieszenie – rozkazałem.
    Zawahałem się, nim odpowiedziałem:
    - Trzecie pytanie miało brzmieć: co wiesz o Morozovie. Czwarte: jakie dokładnie i w jakiej jednostce zajmowałeś stanowisko. Piąte… Piąte nie ma w tej chwili znaczenia jeszcze bardziej, niż dwa poprzednie. – Urwałem na chwilę. - Obiecałem ci coś, pamiętasz? Dotrzymam tego. – Zamilkłem, patrząc na niego z jakimś nowym, dziwacznym uczuciem. Od pierwszych dni szkolenia mówiono nam, że Rosjanie i w ogóle, wszystkie ludy środkowo-wschodniej Europy to podstępne, zdradzieckie gnidy. Wierzyłem w to bez zastrzeżeń. Teraz… Przed chwilą jedna z owych „zdradzieckich gnid” oddała mi broń, choć, jak przypuszczałem, każdy inny wróg na jego miejscu skorzystałby z okazji i odstrzelił mi łeb, albo, kierując się logiką, spróbował zmusić szantażem do ułatwienia ucieczki.
    Spuściłem wzrok. Potem znów na niego spojrzałem. Wziąłem głębszy wdech.
    - Dziękuję.
    Przyjrzałem się jego twarzy. Westchnąłem.
    - Zrobiłeś to… ten… pocałunek, żeby mnie sprawdzić – stwierdziłem cicho. - Podobam ci się chociaż?

    OdpowiedzUsuń
  32. Tak po prawdzie, nie spodziewałem się odpowiedzi na swoje pytania. Powiedziałem mu o nich, bo zapytał. Nie było w tym niczego więcej, nie zastanawiałem się nad tym. Kiwnąłem nieznacznie głową, akceptując taką informacje o drugim jeńcu. Mogłem się tego sam domyślić, ale liczyłem, że jeżeli podpytam ich o siebie nawzajem, być może któryś zdradzi coś przydatnego. Ostatecznie, łatwiej sypnąć kogoś, niż siebie samego.
    Oczywiście to, że zamierzałem, przynajmniej na razie, pozostawić ich obu przy życiu nie oznaczało, że tak po prostu dam im spokój.
    Przeanalizowałem każdy szczegół jego dalszej wypowiedzi, pod kątem przydatności informacji, chyba odruchowo. Poniekąd rozbawił mnie jego stopień w kontekście wieku. „Untersturmfuhrer” oznaczało młodszego dowódcę szturmowego. Mój stopień to po prostu „dowódca szturmowy”, a wydawało mi się, że Yashanov jest ode mnie parę lat starszy. Swoją drogą… ciekawe o ile dokładnie.
    Znów wykraczasz poza służbową wiedzę, skarciłem się w duchu. Nadal się nim, idioto jeden, interesujesz.
    - Wystarczy – potwierdziłem, wciąż ostrożnie. Nadal nie rozumiałem, co chciał osiągnąć, oddając mi wtedy broń. Przecież… On nie jest głupi. Ale każdy myślący człowiek wykorzystałby sytuację. Nie wyobrażałem sobie, by ktokolwiek spośród ludzi, których znam, łącznie ze mną, postąpił w ten sposób. To niezrozumienie, pomieszane z niedowierzaniem, sprawiało, że nie potrafiłem nie pohamować tlącej się we mnie cały czas złości.
    Widziałem, jak słysząc podziękowanie, nagle zatrzymał się w miejscu. Powstrzymałem niewyraźny uśmiech. Kiedyś się dowiesz, przeszło mi przez myśl, ale nie wypowiedziałem tego na głos. Jeśli tylko sam to zrozumiem.
    Dostrzegłem zastanawiający błysk w jego oczach, trochę jakby starał się ukryć wesołość. Chyba po raz pierwszy się do niego uśmiechnąłem. Tak normalnie, ciepło, bez ironii. Nie był to pełny gest, a zaledwie lekkie drgnienie ust, ale, mimo wszystko, widoczne. Zgasło niemal natychmiast, kiedy usłyszałem wypowiedź Rosjanina. Splotłem ręce za plecami, by nie widział, jak mocno i nerwowo zaciskam palce. Poczułem wewnątrz dziwne ukłucie, kiedy wymówił moje imię. Na pół świadomie wbiłem paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.
    - Chcę być normalnym człowiekiem – słowa padły szybciej, niż je przemyślałem. Emocje, głupie, nieodpowiedzialne, niedojrzałe. Spokojnie, nakazałem sobie. – Ale dla twojej wiadomości, o nic – poprawiłem się, używając ostrzejszego tonu. Trochę jakby poprzedniego zdania nie było, jakby dało się je cofnąć, wymazać. Wziąłem głębszy wdech. Wiedziałem, że się nie da. Czułem się źle, obserwując, jak w obecności tego jeńca z każdą chwilą bardziej tracę nad sobą panowanie. W dodatku, nie chodziło już wyłącznie o gniew czy nienawiść… i to zaczynało mnie przerażać.
    - Idź spać, przyda ci się – mruknąłem. A potem zdałem sobie sprawę z dość niefortunnego faktu. W tym cholernym domu było tylko jedno łóżko.

    OdpowiedzUsuń
  33. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  34. Zagryzłem wargę, na moment wytrącony z równowagi nieoczekiwanym stwierdzeniem. Założyłem ręce. Korytarz wydał mi się nagle dziwnie przytłaczający. Postarałem się choć trochę rozluźnić, udawać, ze wszystko jest w porządku, ale skutek był raczej niezadowalający. Kiedy okazało się, że Rosjanin nie zamierza drążyć tematu, odczułem cień ulgi. Odsłoniłem się za bardzo, zdecydowanie za bardzo.
    Spojrzałem na niego, przechylając nieco głowę. Co ci chodzi po głowie..? Co planujesz?
    - Zaprowadzę cię. – To było chyba najrozsądniejsze, co mogłem w tej chwili zrobić. Było późno, bez sensu wydawało mi zrywać któregoś z będących na zasłużonym odpoczynku żołnierzy, by mnie wyręczył. Gdybym puścił go sam, któryś z wartowników mógłby go zastrzelić. Ale pozwolić Rosjaninowi nocować tutaj… Nie.
    No chyba, że na podłodze.
    Zawahałem się na moment, po czym podjąłem decyzję. Wszedłem na chwilę do sypialni. Ze stojącej w rogu szafy wyjąłem złożony w równa kostkę, szary koc. Podałem go Rosjaninowi.
    - Masz, żebyś bardziej nerek nie obtłukł. Tylko schowaj pod ubranie, żeby warta nie widziała.
    Wyszliśmy na zewnątrz. Było już ciemno, ale noc wydawała się ciepła. W porównaniu z gwarem dnia, wokół było cicho. Szedłem bez słowa, w jednym tylko momencie zatrzymując się, by ochrzanić palącego papierosa wartownika. Idiota ciężki… Ognik dało się zauważyć z daleka, nic tylko być snajperem i celować.
    Zaprowadziłem Yashanova do umiejscowionego na obrzeżach zajętego przez nas terenu baraku z blachy falistej, który dawniej służył chyba za składzik na jakieś sprzęty. Dom, do którego niegdyś przylegał, niemal doszczętnie spłonął.
    Wartę trzymało dwóch esesmanów, obaj z innego pułku. Nie potrzebowali większych wyjaśnień, po prostu jeden z nich otworzył nam drzwi.
    - Właź. Przyjdę po was o świcie – zapowiedziałem tak pełnym pogardy tonem, jakby wszystko, co miało miejsce w mojej kwaterze, nigdy się nie wydarzyło.
    Rzuciłem krótkie spojrzenie do wnętrza baraku. Małe, ciasne pomieszczenie o wylanej szorstkim betonem podłodze sprawiało obskurne wrażenie. Wewnątrz było ciemno, więc skuloną sylwetkę Morozova widziałem dość niewyraźnie. Pożegnałem się z wartownikami, powietrze na chwilę wypełniło pełne przekonania „heil Hitler!”. Odszedłem. Musiałem jeszcze załatwić jedną rzecz… Mianowicie nowy przydział dla jeńców.
    ***
    Widząc, kto przyszedł, Morozov uniósł brwi w wyrazie zdumienia. Poczekał, aż drzwi się zamkną, nie chciał rzucać się w oczy tym na zewnątrz. Obrzucił niechętnym spojrzeniem Mikhaila. Nie schudł. Był przesłuchiwany, przynajmniej tak twierdził jeden z tych szwabów, którzy pilnowali baraku, ale nadal mógł chodzić. I był czysty. Siergiejowi wydawało się to aż nazbyt podejrzane, zwłaszcza że sam wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Niemcy go karmili, a jakże, ale tymi popłuczynami, które mu dawali, nie nasyciłby się pies. A Yashanov… Kilka dni to aż za dużo, by zostać szpiclem.
    - Twój protektor miał cię dosyć? – spytał ironicznie.

    OdpowiedzUsuń
  35. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  36. Z ponurą miną obserwował, jak Mikhail siada. W jego wzroku skrywała się wyraźna zazdrość, że to nie on był tym lepiej traktowanym. Nie dostał nawet dziurawego prześcieradła, od kilku dni nocował na gołym, zimnym betonie. Wkurzało go, że Yashanov, akurat on, z tą swoją niewyparzoną gębą, najpierw najwyraźniej żył sobie w komforcie, a teraz jeszcze się do niego czepiał. I pomyśleć, że kiedy dowiedział się, że przeżył przesłuchania, nawet się ucieszył. Towarzysz w niedoli, tfu!
    - Akurat – parsknął. – Wywalił cię na zbity pysk i tyle.
    Słysząc oskarżenie pod swoim adresem, aż syknął z oburzenia.
    - Nic. Mu. Nie mówiłem, gnoju.
    Gównie dlatego, że nie bardzo mógł. Prawie nie znał niemieckiego, na pewno nie na tyle, aby mieć pewność, że niechcący nie mówi właśnie czegoś, co go pogrąża. Zanim Niemcy wyszukali kogoś mówiącego po rosyjsku, Freischer próbował go co prawda przesłuchiwać po angielsku, ale i tu efekt był opłakany. Rosjanin zdecydowanie nie był poliglotą.
    - O to samo mógłbym zapytać ciebie. Choć raczej nie muszę. Wnioskując z twojej czyściutkiej twarzyczki, sypałeś informacjami jak z rękawa… O czym już wiedzą? Założenia taktyczne? Następny cel? Wszystkie szyfry? Może plany Kremla?

    OdpowiedzUsuń
  37. Z trudem zdzierżył przytyk i ten parszywy grymas. Zdawał sobie sprawę, że jeśli chce przeżyć, nie może zrażać do siebie nikogo, kto ma tu cokolwiek do powiedzenia. Yashanov niby nie miał, ale, potencjalnie... Widział, jak tamten esesman gapił się na Mikhaila, kiedy pracowali. Wystarczyło zerknąć przez uchylone drzwi. Co jak co, ale patrzeć tak, by dostrzegać to, co inni chcieli ukryć, akurat potrafił.
    Szlag. W życiu by nie pomyślał, że kiedykolwiek ucieknie się do czegoś takiego, ale...
    W sumie, mógł płaszczyć się przed partią, może spuścić z tonu i tutaj. Byleby przeżyć.
    - Oby - mruknął. Tak naprawdę chrzaniłby te wszystkie informacje, gdyby miał pewność, że dzięki ich ujawnieniu przeżyje. Niech szwaby nawet do Moskwy wejdą, pies na to szczał. Oni i tak już wolni w ZSRR raczej nie będą. Gorzej, jeśli Yashanov sypnie i załatwi sobie przychylność Niemców, a on zostanie z niczym. Nie ufał mu za grosz... Ale sam niczego nie ugra. Rozumiał to aż nazbyt dobrze.
    - Wiesz coś konkretnego? - zapytał. Podniósł się z trudem, jęknął, zmuszony do rozprostowania obitego, zdrętwiałego ciała. Usiadł bliżej towarzysza, bez żenady zawłaszczając sobie jeden narożnik koca. - Ja słyszałem, jak Freischer gadał z jednym ważniakiem z innej formacji. Z Wehrmachtu chyba. Tamci ruszają na południe. Coś czuję, że szwaby pod Kijowem leją w gacie przed naszymi.
    Umilkł na dłuższą chwilę.
    - Mikha - zaczął pojednawczo. - Ja wiem, że bywało różnie, ale teraz siedzimy w tym samym gównie. Mniejsza, kto i co robił. - Oblizał nerwowo spierzchnięte, popękane wargi. - Trzeba przeżyć.
    Ucichł na kilka minut, zastanawiając się, jak mu to powiedzieć. Yashanov się nie zgodzi, był tego niemal pewien, ale, cholera, innej szansy nie mieli.
    - Mikha, ten... ten Schurz. On jest dziwny. Ma pod sobą całą kompanię... A łaził tam, gdzie pracowaliśmy. Od początku cię sobie upatrzył. Myślę, że on jest... no wiesz. Weź go uwiedź - powiedział to całkiem serio. Był krańcowo zdesperowany, wiedział, że nie mają tu żadnych szans na przeżycie. - Jak szwaby wygrają pod Moskwą, wstawisz się za mną u niego. Jak przegrają, będę za tobą świadczył, że się nie poddałeś, tylko szpiegowałeś dla ZSRR. Może naprawdę uda ci się coś od niego wyciągnąć.

    OdpowiedzUsuń
  38. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  39. Zignorował nieprzychylne spojrzenie, jak Yashanov chce mieć koc dla siebie, to niech o niego powalczy. On nie zamierzał rezygnować z tej namiastki wygody. W sumie, miał nawet gdzieś, skąd Mikhail ten koc dostał. Nawet jak od szwaba, to co? Teraz, dzisiaj, należał do nich…
    …A właściwie do Mikhaila, ale i tak zamierzał korzystać.
    - Tak mi się wydaje, tak słyszałem – potwierdził. – Sam wiesz, że ledwo co rozumiem z tego ich szwargotu. – Słysząc, jak Yashanov wieszczy radzieckim wojskom przegraną, skrzywił się, zirytowany. – Nie ma niepokonanych armii. Nie ma i koniec. Najpierw my dostaliśmy po dupach, teraz przyjdzie czas na nich. Tym razem im się nie uda, zobaczysz. – Oby tylko tego dożyli.
    A wiesz, co mnie ta twoja przyjaźń…, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. Wręcz przeciwnie, zmusił się do przepraszającego uśmiechu. – A liczyłem, że w obliczu rychłej śmierci mi wybaczysz – mruknął z udawanym żalem.
    Widział, jak Mikhail się spina. Z jednej strony mu się nie dziwił, z drugiej… cholera, inaczej nie przeżyją. Może uda im się przedłużyć egzystencję o dzień, dwa, może tydzień. Ale co potem? Rozumiał, że to trudna decyzja i wolał nawet nie zastanawiać się, co zrobiłby na jego miejscu. „Zastanawiać się”. Komfort, na który dziś już nie było miejsca.
    - Wal się – burknął, sam miał jeszcze mniej siły, niż Yashanov, więc odepchnięcie go sprawiło, że prawie się przewrócił. Odsunął się z ponurą miną. – Dureń. Jeńcem jesteś, wiesz? Zauważyłeś? Podczłowiekiem dla nich! Ten szwab i tak dostanie, czego chce, pytał cię nie będzie. A tak przynajmniej byśmy coś z tego mieli – stwierdził, obrzucając pełnym złości wzrokiem owiniętego kocem towarzysza. Zdawał sobie sprawę, że przegiął, przygotowywał się na to, że zaraz oberwie, ale desperacja zrobiła swoje: to był ten moment, kiedy tchórzostwo rodziło jakiś rodzaj pseudo-odwagi.
    Widząc, że nic nie wskóra, skrzywiony, skulił się na podłodze w najbardziej oddalonym od drzwi rogu baraku.
    ***
    Leżałem na boku, z podciągniętymi pod brodę kolanami. W pokoju było ciemno, grube, zaciągnięte zasłony nie przepuszczały księżycowego światła. Świeżo zmieniona pościel była nieprzyjemnie chłodna. Przewróciłem się na drugi bok. Niemal czułem na ustach wspomnienie dotyku jego warg. Ciepłe, miękkie, takie… przyjemne. W głowie szumiało mi od natłoku myśli, emocji. Wyobraźnia namolnie podsuwała mi, jak mogłoby być, gdyby nie skończyło się na tym jednym pocałunku.
    Przewróciłem się na plecy. Wlepiłem wzrok w sufit. Muszę przestać o tym myśleć. W ogóle, o nim.
    Czemu go odepchnąłem..? Mógłbym chociaż… Wyobrażenie o tym, jak odwzajemniam pocałunek, jak jesteśmy jeszcze bliżej, namiętniej, nie pozwalało mi trzeźwo myśleć.
    Ciśnięta w złości poduszka przeleciała przez cały pokój i pacnęła w ścianę.
    Marzysz o nim bardziej, niż o swoim pierwszym. Ogarnij się. .
    Siedziałem na tym głupim łóżku, rozdarty jak nigdy. Przez całą wojnę udało mi się utrzymywać pozory. Miałem szczęście, że jeszcze zanim zaostrzyli paragraf, brzydziłem się chodzenia do klubów. Nikt o mnie nie wiedział… A raczej ci, którzy wiedzieli, nie mogli już nic nikomu powiedzieć. Byłem w partii, byłem oficerem, miałem szansę na karierę… a zawrócił mi w głowie bezwartościowy jeniec.
    ***
    Zgodnie z tym, co zapowiedziałem, przyszedłem po Rosjan o świcie. Poczekałem, aż wartownicy ich wyprowadzą i dopiero wtedy przejąłem jeńców, nie miałem najmniejszego zamiaru wchodzić do środka baraku. Niepotrzebni już tutaj esesmani odeszli do jakichś innych zajęć. Obrzuciłem spojrzeniem politycznego, zerknąłem krótko na Yashanova, ale niemal natychmiast przeniosłem spojrzenie gdzieś w bok, jakby nic nie miało miejsca.
    - Od dziś będziecie pracować u kogo innego – zapowiedziałem wyzutym z emocji głosem.

    OdpowiedzUsuń
  40. Morozov się nie odezwał. Nie musiał. Jego mina mówiła w tym momencie wszystko.
    Dobrze mu tak. Mógł ich wyciągnąć z tego gówna, to nie, duma ważniejsza. No to teraz ma. Może niebawem ich rozwalą, ale obecna mała chwila triumfu i tak była bezcenna.
    ***
    Udałem, że nie usłyszałem. Miałem nadzieję, że po nocy spędzonej w zimnym baraku przestanie się do mnie odzywać, ułatwiając tym wszystko. Ale, oczywiście, ta cholera nie byłaby sobą, gdyby po prostu się odczepiła. Domyślałem się, że na dłużą metę nic z tego, ale naiwnie liczyłem chociaż na kilka błogich minut ciszy.
    Kiedy dostrzegłem tę dziwną, nerwową reakcję, w pierwszej chwili pomyślałem, że mi się wydawało… ale nie. Naprawdę się spiął, co potwierdziła następna złośliwość.
    - Nie mam pojęcia, o czym mówisz – stwierdziłem zimno. Widząc nieznane mi do tej pory coś w jego oczach, poczułem nieprzyjemny ucisk. Tak trzeba, skarciłem się. Inaczej żaden z nas długo nie pożyje..
    Zaprowadziłem ich do obdrapanego budynku, dawniej chyba remizy strażackiej, w którym obecnie mieścił się prowizoryczny szpital polowy. Na spotkanie wyszedł nam Hans Runge, siwiejący na skroniach lekarz o posępnej twarzy, do niedawna przełożony mojego brata. Spodziewał się, że przyjdę. Nie wiedział tylko, z kim.
    - Witaj, Hans – zacząłem niezobowiązująco. Znaliśmy się nie od dziś, co prawda głównie za pośrednictwem Egona, ale jednak. - Swego czasu ubiegałeś się u dowództwa o jakichś ludzi do pomocy. Mówiłeś, że w ostateczności mogą być nawet nieprzeszkoleni. Podtrzymujesz to?
    - Ja… tak, tak, wiadomo. Ktokolwiek, bo sanitariuszy mam ledwie garstkę… Zaraz. Rosjan mi herr Obersturmführer przyprowadził? – był autentycznie zaskoczony. W jego głosie odbiła się niechęć, choć nie tak wyraźna, jak u większości naszych, włącznie ze mną sprzed paru dni.
    - Nic więcej nie mogę zrobić, Hans. Póki będziesz im patrzył na ręce, nic nie zrobią. – Bezpieczniej byłoby, żeby sprowadzić bodaj jednego żołnierza z bronią, ale wiedziałem, że Runge w życiu by się nie zgodził na jego obecność w szpitalu. Te jego zasady... – Ten niższy to Siergiej Morozov, komisarz polityczny. Drugi to Mikhail Yashanov, podoficer podobno. Prawdopodobnie obaj przeszli jakieś szczątkowe przeszkolenie medyczne, ale do rannych bym ich raczej nie dopuszczał. Ale przynajmniej twoi bardziej wartościowi ludzie nie będą musieli tracić czasu na sprzątanie rewiru.
    Runge uśmiechnął się swoim zwykłym, steranym uśmiechem.
    - Niech będzie. Herr Obersturmführer, to prawda, że za trzy dni wyruszamy dalej na wschód?
    Zerknąłem na jeńców. O ile polityczny mógł nie rozumieć, o tyle Yashonov znów się czegoś dowie.
    - Prawda.
    - No to mam nadzieję, że mi ich lada dzień nie rozwalicie.
    Powstrzymałem wypełzający na moje usta uśmiech. Było ryzyko, ale, jak widać, się nie pomyliłem.
    - Dobrze wiesz, że o takich sprawach decyduje Hauptsturmführer Freischer. Ale, o ile mi wiadomo, nie ingeruje w sprawy szpitala?
    Runge pokręcił tylko głową. Wychodząc, słyszałem, jak wyburczał coś, co brzmiało jak „jeszcze by tego brakowało”. Korzystając z tego, że nie widzą mojej twarzy, przestałem powstrzymywać uśmiech. Poszło łatwiej, niż myślałem… Wystarczyło wczoraj wychylić wczoraj parę kieliszków z szefem Rungego i wspomnieć, że w zasadzie, mógłbym szepnąć Fuchsowi, by zapomniał o pewnym karcianym długu, na którego spłatę nadal czekał…
    Przez następne trzy dni nie pojawiałem się w szpitalu, nie przychodziłem także w pobliże baraku, którym nocowali jeńcy.

    OdpowiedzUsuń
  41. Trzy kolejne dni praktycznie niczym się od siebie nie różniły. Rutynowo wykonywałem wszelkie powierzone mi zadania, kilkakrotnie uczestniczyłem w naradach sztabu. Starałem się nie odczuwać narastającej krzątaniny i, przede wszystkim, nie wracać myślami do przeszłości. A jednak, nie potrafiłem. Bywało, że nieruchomiałem przed oknem, patrząc w jakiś odległy punkt. Zastanawiałem się, jaki to wszystko ma sens. Stoimy, potem znów jedziemy. Znów będziemy walczyć. Iluś z nas zginie... Może tym razem jeszcze nie ja. Potem znów, od nowa. Czy w ogóle kiedyś wrócimy? Czy może przegramy gdzieś tam, na wschodzie?
    Wmawiano mi, że tu jest dzicz, że Rosjanie są sadystami, a my wyzwalamy ludy, które oni wcześniej podbili i przynosimy tu kulturę… Tymczasem każdego tygodnia widziałem kolejne rozstrzelania, przez moje ręce przechodziły dziesiątki, nieraz setki nazwisk domniemanych „działaczy czerwonych”. Pieczętowałem ich los, przekazując te papiery dalej, niekiedy sam wypełniając rubryki. Jeżeli wygramy… Czy będę umiał wrócić? Ponownie w milczeniu mijać się z ojcem, może wreszcie podrzeć stare zdjęcia… I po co to wszystko? Znów będę udawał, do końca życia w strachu. Zdechnę gdzieś sam, moje truchło zapewne zdąży porządnie się nadpsuć, nim ktokolwiek się zorientuje, że mnie zabrakło.
    Oparłem głowę na łokciu i patrzyłem w ścianę. Przyszarzały tynk. Plama po zabitym komarze.
    Czerwona, jak po człowieku.
    Wlepiłem spojrzenie w blat biurka. Kartki. Pisma, litery.
    Dlaczego mnie wtedy nie zabił?
    Zmiąłem trzymaną w ręku kartkę. Wokół było cicho… martwo. Dopiero teraz zrozumiałem, jak miłą odmianą był jego głos.
    Chciałem go zobaczyć, choć na chwilę. Bodaj z oddali.
    Dwa dni temu przyszedł do mnie Freischer. Chciał, żebym zlikwidował jeńców. Pieklił się. Na mnie, na Rungego. Nawet Fuchs oberwał. Potem odpuścił. Bo przecież ja już nie mogłem niczego zrobić, jeńcy zostali przekazani z rozkazu szefa Rungego.
    Podobno Hans zjechał esesmana, który przyszedł po jeńców, jak burą sukę. Bo przecież potrzebował jakichkolwiek ludzi na dłużej, a tamci jakoś pracowali, nawet, jeśli bez rewelacji.
    Tylko, co dalej?
    Obiecałem Yashanovi, że przeżyje do czasu, aż znajdziemy się w Moskwie. Najrozsądniej byłoby go do tego czasu unikać. Jeszcze lepiej: zapomnieć.
    Przetarłem dłonią poszarzałą twarz.
    Chciałem, żeby tu był. Tak irracjonalnie, jak jeszcze niczego. Przymknąłem oczy. Moje poprzednie… znajomości, to był wóz albo przewóz. Ja mam potrzebę, on też, więc… I w sumie niewiele więcej. Nie angażowałem się… jakbym uważał, że jakiekolwiek przywiązanie powinno dotyczyć kobiety, a tej w moim życiu nigdy nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zacisnąłem dłoń w pięść. Wiedziałem, że nie zapomnę. Jaki to ma sens?
      Pocałował mnie. Sprawdzał. Po to, żeby mieć na mnie haka? Więc czemu tego jeszcze nie wykorzystał? Nadal nie miał pewności? A przecież u nas, w Rzeszy, wystarczyło samo podejrzenie.
      Tak bardzo się zdziwił, kiedy mu podziękowałem. Za co? Za… za przypomnienie naiwności? Tej samej, którą mógłbym może wykazywać jako cywil… Mógłbym?
      I po co to wszystko? Dla kogo? Dla siebie? Dla pieprzonego hipokryty..? Cztery lata temu potwierdziłem donos na mojego byłego. Bo przecież prawdziwy aryjczyk, prawdziwy Niemiec nie może… On miał wtedy dwadzieścia jeden. Podobno w obozie dowiedział się, kto potwierdził pogłoski. Podobno poszedł na druty. A ja dzień wcześniej dostałem pierdolony awans, w końcu „oczyszczenie istotnego urzędu z elementów niepożądanych” to zasługa. I jeszcze parę innych rzeczy. Też zasługi.
      Nawet go nie kochałem. Raz był, potem go nie było. Irytowało mnie zaufanie, jakie we mnie pokładał. Śmieszyło, jaką miał podnietę, że poderwał esesmana. Tak naprawdę, chyba nawet nie wiedziałam, po co z nim byłem. A teraz…
      Teraz mi na kimś zależało i nie potrafiłem tego zaakceptować. Bałem się.
      Spojrzałem na leżącą na biurku, pustą kartkę. Wziąłem do ręki pióro. Jeszcze mogę coś zrobić. Przynajmniej spróbować, a że dostanę przysłowiowego kopa w dupę, to inna sprawa.
      Zawahałem się. Kropla czarnego atramentu spadła z końcówki wiecznego pióra i zaplamiła papier.
      Po prostu napisz, co czujesz. Co myślisz. Może jeszcze wszystkiego nie schrzaniłeś.
      Mikhail, chciałbym cię przeprosić. Wiem, że to dziwne. Sam nie wiem, co mną kieruje. Nie rozumiem, ale… - Podarłem zaczętą wiadomość na drobne kawałeczki jeszcze szybciej, niż ją napisałem. W życiu mu czegoś takiego nie pokażę. Więc może go tu przyprowadzić? Że niby jakiś szyfr, nowa robota. Skrzywiłem się. Bez sensu. Żeby unikał mnie, jak tylko się da?
      Zważyłem pióro w dłoni. Wziąłem głębszy wdech.
      Pzyjdź do mnie wieczorem. Runge cię puści. W razie problemów powołaj się na sprawę R0526.
      S.

      Zawahałem się, po czym, mocniej niż powinienem przyciskając stalówkę, dopisałem na dole: Proszę.
      Poszedłem do kantyny, gdzie kucharz wystawił na blat manierki dla jeńców. Mieli osobne, najbardziej plugawe żarcie, nikt nie zamierzał pozwalać na marnowanie zasobów. Podniosłem wieczko jednej z nich i przymocowałem od spodu kartkę z wiadomością. Miałem pięćdziesiąt procent szans na to, że trafi do Yashanova. Jeżeli przeczyta to Morozov… Może nie zrozumie. A gdyby nawet… Początek wyglądał jak zwykłe wezwanie. Za „proszę” na końcu przecież mnie nie skażą. Zresztą, kto będzie słuchał ruska…
      Wracając, kątem oka widziałem, jak żołnierz, który zwykle zanosił jeńcom żarcie, zabrał manierki.

      Usuń
  42. Nie miałem pojęcia, czy przyjdzie. Nie potrafiłem przewidzieć, czy notatka, która mu zostawiłem nieco go udobrucha, czy wręcz przeciwnie. A jednak, podświadomie czułem, że powinienem dać mu wybór.
    Czas się dłużył, rozciągał… Starałem się nie mieć nadziei, nie nastawiać na żaden optymistyczny scenariusz, ale kiedy usłyszałem to ciche, jakby niepewne stukanie, wszelkie postanowienia, by zachować chłodny spokój, wzięły w łeb. Po prostu rzuciłem robotę i podszedłem do drzwi. Chciałem mu nawet otworzyć, ale ubiegł mnie, sam wchodząc do środka. Może to i lepiej, z zewnątrz musiało wyglądać normalniej.
    W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć. Widziałem gniew, może niechęć czy urazę w jego oczach, ale nie miałem pewności, o co chodzi. Sam chciał się wynieść, ja mu to tylko ułatwiłem. Przecież niemożliwe, żeby chodziło o to. W końcu miał mnie dosyć, okazywał to na każdym kroku… no, prawie każdym. Warunków układu też dotrzymałem, w szpitalu był bezpieczniejszy, niż u mnie. Gdyby pracował ze mną, kiedy wpadł Freischer, prawdopodobnie więcej byśmy się nie zobaczyli… Chyba, że kiedyś w piekle.
    Więc… czemu odnosił się do mnie jeszcze gorzej, niż po tym nieszczęsnym pocałunku?
    Odchrząknąłem cicho.
    - Chodź, co tak pod drzwiami po ciemku stoisz… Jesteś głodny? Albo zmęczony? – zapytałem, głównie po to, by od czegoś zacząć.
    Dopiero, kiedy zapaliłem światło, zobaczyłem wyraźnie limo na jego twarzy. Skrzywiłem się nieznacznie.
    - Znów się stawiałeś – to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie. – Komu tym razem?

    OdpowiedzUsuń
  43. Przez cały ten czas dyskretnie go obserwowałem, unikałem jednak dłuższego kontaktu wzrokowego. Czułem ulgę, widząc go żywym, ale to nadal nie był stan, w którym mógłbym wyciszyć emocje i uznać, że wszystko jest w porządku.
    Niezależnie od irracjonalności tego typu pragnień, chciałbym zobaczyć na jego twarzy uśmiech lub przynajmniej spokój. Do reszty zwariowałeś, Sigmar, pomyślałem cierpko. Problem w tym, że to w niczym nie pomogło. Rozum co prawda nadal pracował swoich wyrachowanym trybem, ale miał coraz mniej do powiedzenia w obliczu niezrozumiałych dla mnie samego, niejednoznacznych emocji.
    Kiedy usłyszałem jego pytanie, w moich oczach pojawił się wyraźny cień. Poczucie winy?
    Pytałem ciebie… - jakby istniała jakaś różnica. - …Mikhail – dodałem cicho po krótkim zawahaniu. Jego imię zabrzmiało w moich ustach dziwnie obco, gdy mimo starań, by wypowiedzieć je poprawnie, zniekształciłem je austriackim akcentem.
    Słysząc jego następne słowa, w innych okolicznościach zapewne bym się roześmiał, przecież jego nie da się złamać. Tyle, że widząc go teraz, traciłem te pewność. Zachowywał się inaczej. Samo to, że przyszedł. Że nie zaczął od solidnej porcji złośliwości, po której, jak już nieraz bywało, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
    Czułem, że nie chce, bym podchodził bliżej. Nie robiłem tego. Zatrzymałem się w połowie pokoju, przy łóżku, pozwalając, by dzieliła nas przestrzeń jakichś dwóch metrów. Usiadłem na jego brzegu.
    - Hmm… – udałem głęboki namysł. – W takim razie mam dylemat: cieszyć się, że moi ludzie tak bardzo wierzą w moje możliwości, czy rozpaczać, że są w tym tak bezmyślni.
    Milczałem bardzo długą chwilę, nie wiedząc, jak się zachować ani od czego zacząć. Cisza była aż ciężka, zawiesista. Nagle przypomniało mi się coś, co wcześniej uznawałem za pozbawione znaczenia, a co teraz być może mogło pomóc, jeżeli zostanie uznane za akt dobrej woli.
    - Kilka dni temu wspomniałeś, że twoja siostra mieszka na zajętych terenach. Znasz jej adres? Jutro o świcie odjeżdża konwój, który przywoził nam zaopatrzenie z zachodu. Wezmą pocztę, jak zwykle. Pomyślałem, że… jeśli chcesz, napisz do siostry… że żyjesz, czy co tam chcesz… i podaj mi adres. Jeżeli ci z konwoju zauważą na kopercie moje pismo, nikt nie będzie tego dokładniej sprawdzał.

    OdpowiedzUsuń
  44. „Mikha”.
    Spojrzałem na niego, z pytaniem wypisanym w oczach. Słysząc wyjaśnienie, kiwnąłem wolno głową.
    - W porządku.
    Lewy kącik moich ust drgnął nieco, kiedy nie udało mi się całkowicie ukryć rozbawienia jego następną wypowiedzią.
    - Nigdy nie twierdziłem, że nie są – stwierdziłem z subtelnym uśmiechem. „Za miękki”. Naprawdę? A jeżeli nawet… Może faktycznie po prostu taki jestem. Więc co, mam stać się taki, jak Meyer i jemu podobni? Być albo nienawistną agresją, albo pozbawioną uczuć, beznamiętną maszyną? – Aż tak bardzo ci to przeszkadza, Mikha?
    Zauważyłem czujność w jego spojrzeniu. Chciałem powiedzieć coś, co go uspokoi, ale zamknąłem usta zaraz po tym, jak chciałem je otworzyć. Jesteśmy jak dwa okrążające się wilki, pomyślałem bezwiednie. Żaden z nas nie chce być pierwszym, który zaryzykuje zaufanie.
    Słysząc odpowiedź w sprawie listu, wzruszyłem nieznacznie ramionami.
    - To była wyłącznie propozycja – powiedziałem, chcąc rozwiać ewentualne podejrzenia o jakieś nieczyste zamiary. Na swój użytek nie potrzebowałem przecież ani adresu tej kobiety, ani wiedzy, co Rosjanin by do niej napisał.
    Uniosłem brew, widząc jego dość nagły ruch. Kątem oka obserwowałem, jak podchodzi. Śledziłem każde drgnienie jego mięśni, gotów do obrony lub wyprzedzającego ataku. Nie potrafiłem zapomnieć, że jesteśmy… byliśmy wrogami. Kiedy usiadł tuż obok, bezwiednie zacisnąłem palce prawej ręki na materiale kołdry. Był zbyt blisko, bym mógł na niego nie patrzeć. Powiodłem wzrokiem od jego przysłoniętej dłońmi twarzy do reszty sylwetki. Miałem ochotę pokonać te kilka centymetrów, dotknąć go.
    - Tak sądzisz..? Chyba jednak sobie zdaję… Gdyby zmienić tego „szwaba” na „syna”, mielibyśmy modelową wypowiedź mojego ojca. To była stała śpiewka, kiedy wracając do domu, czegoś od niego chciałem. – Starałem się funkcjonować normalnie, jakby jego bliskość nie wpływała na mnie aż tak silnie, jak w rzeczywistości. Oparłem dłonie na kolanach, wciąż zachowując względny spokój. – Możesz wyjść, jeśli chcesz. – Umilkłem na moment i dopiero po chwili, z trudem wypowiadając te słowa, dodałem: - Pozwolę ci odejść. – Wiedziałem, że tak. Jeżeli stąd wyjdzie, nie pójdę za nim. Nie zawołam, nie wezwę po raz kolejny. Zrezygnuję. Pozwolę mu zdecydować.
    Bo przecież podludziom nie daje się wyboru…
    … a ja nie mogę być z podczłowiekiem.
    Zagryzłem wargę, patrząc wprost na niego. Czy się stęskniłem? Mój rozum wytworzył nawet jakąś sensowna ripostę, ale emocje były silniejsze.
    - Tak.
    Umilkłem, chyba zszokowany, że naprawdę wypowiedziałem to na głos. Wziąłem głębszy wdech. Było za późno na odwrót. Odwróciłem się bardziej w jego stronę, więc stykaliśmy się ramionami.
    - Trzy dni temu pytałeś, o co mi chodzi. Teraz o notatkę i dlaczego chciałem, żebyś przyszedł. Czy taka odpowiedź… ci wystarczy? – Położyłem mu jedną dłoń na ramieniu, drugą wplotłem w jego krótkie włosy, niszcząc mu resztki fryzury. Szybciej, niż zdążyłby się odsunąć, musnąłem ustami jego wargi. Kierowany już wyłącznie impulsem, ulegając temu niesamowitemu oszołomieniu, jakie czułem za każdym razem, gdy był tak blisko, pogłębiłem pocałunek, czując przyjemność i pragnąc dać ją jemu.

    OdpowiedzUsuń
  45. Nie przemyślałem tego. Nie zastanawiałem się nad tym, dlaczego robię to właśnie teraz, dlaczego w ogóle. Dlaczego w taki sposób. Zbyt długo udawałem, więc kiedy do głosu doszły emocje…
    Nie miałem pojęcia, co dalej. Przez te kilka minut żyłem obecną chwilą, żyłem nią bardziej, niż kiedykolwiek. Przez chwilę poczułem się, jakby spełniały się moje durne fantazje: oto jesteśmy tutaj razem, dokładnie w tym pokoju, i całuję go tak, jak od dawna przecież chciałem. A potem… ta bierność. Po prostu czekał, aż skończę, aż dam mu spokój? Myślałem, że on… Skoro nie chciał, czemu mnie nie odepchnął? Bał się, że kiedy przestanę robić sobie nadzieje, przypłaci swoją bezczelność życiem? Chciałem się odsunąć, odejść, po prostu zniknąć. Nie sądziłem, że coś takiego wystarczy, by świat utracił jasne barwy, nie wiedziałem, że zbyt miękkie, zbyt głupie serce może tak zaboleć.
    I wtedy mnie przytrzymał.
    W moich oczach wyraźnie ukazał się szok i jednoczesna nadzieja, wszystkie emocje, bo moja maska zimna i obojętności gdzieś znikła, pozostawiając mnie zupełnie obnażonego. Westchnąłem cicho w jego usta, na przemian poddając się jego pieszczocie i sam dokładając do pocałunku. Czułem, jak przesuwa dłoń na moją szyję, ukłucie podejrzliwości dało o sobie znać, ale przecież gdyby chciał mnie zabić, mógł to zrobić wcześniej, mając broń… Sam w sobie, dotyk był przyjemny. Przycisnąłem się do niego mocniej, nie chcąc, by mnie puścił. Nawet nie zauważyłem kiedy, przesunąłem rękę niżej, wczepiając palce w materiał na jego plecach.
    Kiedy się ode mnie odsunął, potrzebowałem chwili, by zaczerpnąć tchu. Uniosłem na niego roziskrzone, z lekka zaczepne spojrzenie. Uśmiechałem się lekko, nie spuszczając wzroku z tych niemal czarnych oczu.
    - Więc… nie wiedziałeś..? – sądziłem, że już wtedy, kiedy mnie po raz pierwszy pocałował, sprawa była dla niego oczywista. Usiłowałem udowodnić, że nie ma racji, dość zresztą desperacko. Nie miałem pojęcia, że w to uwierzył, choć częściowo. Słysząc następne pytanie, zmrużyłem nieco oczy. Była w tym i satysfakcja, że chyba po raz pierwszy doprowadziłem go do stanu, w którym brzmi tak niepewnie, i podejrzliwość. – Bo tacy jak ja nie… Bo ty i ja nie możemy być tutaj… w taki sposób. Wiesz o tym przecież. – Zdawałem sobie sprawę, że nie wyjaśniam tym wiele, ale nie potrafiłem powiedzieć więcej. Uniosłem rękę. Zawahałem się, zatrzymując ją w pół drogi. Nie rezygnuj. Kpiłeś ze swojego ojca, gdy zobaczyłeś, jak fałszuje zaświadczenie o chorobie serca, by nie ryzykować życia za Rzeszę na froncie, kłóciłeś się, gdy chciał załatwić ci pracę w zbudowanych jak podziemny schron Zakładach Goeringa, żeby nie powołali cię na wschód, bo jak to, przedkładać bezpieczeństwo nad wartości..? A teraz co? Już tego Rosjanina całowałeś, już po całym micie, jaki wokół siebie wytworzyłeś. I co, teraz wszystko spieprzysz? Zacisnąłem zęby. Dość. Delikatnie dotknąłem jego twarzy, spokojnie przesuwając palce od policzka przy zewnętrznym kąciku oka, aż na jego dolną wargę. Jakby nie było w tym nic złego.

    OdpowiedzUsuń
  46. - Byłem pewien, że od pewnego momentu stało się to oczywiste – mruknąłem. Zabawne, że podejrzeniom zaprzeczył właśnie… atak paniki, bo inaczej nie dało się tego określić. Jeszcze zabawniejsze, że kiedy prawda się wydała przy kimś, co do kogo wcześniej nie miałem pewności, że on też, a więc kiedy stało się to, czego przez większość życia najbardziej się obawiałem, paradoksalnie poczułem spokój.
    Skrzywiłem się, słysząc kpinę.
    - Tu nie chodzi o poprawność, Mikhail. Mikha – poprawiłem się. Mam nagle zapomnieć o wszystkim, w co wierzę, w czym poniekąd się wychowałem, za co byłem gotów walczyć tylko dlatego, że jakiś ruski jeniec… Dlaczego to takie skomplikowane? Dlaczego on chociaż nie może być aryjczykiem?
    Kiedy przysunął się bliżej, nie zaprotestowałem. Patrzyłem mu w oczy, kiedy zaczął rozpinać mi koszulę. Naprawdę tego chcesz, miałem ochotę zapytać, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem wydusić z siebie ani słowa. Nie zniósłbym, gdyby z jego strony to nagle okazało się farsą, choć miałem świadomość, że jest takie ryzyko. Mógł grać na moich emocjach, które w jego obecności niezwykle często dochodziły do głosu, mógł chcieć zapewnić sobie szansę na przeżycie, przecież musiał zauważyć, że dbam o niego bardziej, niż o Morozova i że jak dotąd nie zabiłem żadnego z nich, co w wypadku innych jeńców stałoby się już kilka dni temu.
    Serce biło mi coraz mocniej, jego wargi aż parzyły skórę. Bezwiednie odchyliłem nieco głowę, chciałem, by nie przestawał… nawet, by nabrał odwagi w tym, co robił. Traciłem kontakt z rzeczywistością i dopiero to uszczypnięcie, po którym z trudem powstrzymałem ogarniające mnie coraz bardziej podniecenie, sprawiło, że się ocknąłem. Napiąłem mięśnie. Chciałem go przyciągnąć do siebie, zapomnieć o wszystkich ograniczeniach. Tu i teraz, na tym łóżku na tym cholernym wschodzie… Jeszcze chwilę, a nie wytrzymałbym, nie potrafiłbym nad sobą dłużej panować. Ale przestał.
    Dziękuję ci, Mikha.
    Żałowałbym. Żałowałbym jak za każdym razem.
    …a najbardziej chyba właśnie tego, że byłoby jak wcześniej.
    - Daj mi więcej czasu – poprosiłem. – Chciałbym… najpierw zrozumieć to, co wobec ciebie czuję. – Urwałem. Odsunąłem się, chcąc wstać z łóżka. Zamarłem, słysząc ciąg dalszy. Zanim zdążyłem pomyśleć, chwyciłem go za ręce. Nie mogę go teraz stracić. Nie mogę. - Mikha. Nie odchodź. – Taka reakcja była do mnie zupełnie niepodobna. Irytowało mnie, jak bardzo przy nim mięknę i chyba dlatego mój głos się wyostrzył, stwardniał: - Nie chcę, żeby było jak przez te trzy dni, rozumiesz? Chciałbym tylko… pewności, że nie popełniam błędu.

    OdpowiedzUsuń
  47. - Chyba śnisz – warknąłem, zdając sobie sprawę, że używam dokładnie tych samych słów, co wcześniej. Ja miałbym się zakochać? Że niby w nim? Litości, nie. Starałem się, by cała fraza brzmiała zupełnie, jak wtedy: ostro i zdecydowanie.
    Nie brzmiała, obie z tych nut, choć słyszalne, podszyte były dziś smutkiem, który próbowałem ukryć. Odsunąłem się od niego.
    - Ty już tu nie udawaj takiego Don Juana. I tak wątpię, by ktoś oprócz mnie poleciał na taką mordę – zakpiłem, chyba udało mi się ogarnąć na tyle, by podjąć jakieś próby odzyskania twarzy po tym, co zaszło. – Jeśli sądzisz, że kiedykolwiek będę, jak jakaś panienka, za tobą wzdychał w oknie, patrząc, jak odchodzisz, to znaczy, że Meyer jednak za mocno ci przyłożył.
    Pilnowałem się, by nie patrzeć, jak wstaje, nie obserwować go więcej. Niech mu się nie zdaje zbyt wiele.
    A jednak, cała bariera, jaką wcześniej ogradzałem się od innych, zaledwie przed chwilą po prostu znikła – właśnie przy nim. I nie chodziło wyłącznie o pożądanie, bo temu mógłbym ulec. Nie byłby to nawet pierwszy raz. Ale dopiero dzisiaj chciałem, by chodziło o coś więcej. Chciałem i jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że pozwolić na to, to prawie wyrok śmierci.
    Odczekałem chwilę, całkowicie wyciszając emocje. Dopiero, gdy czułem się z powrotem wystarczająco pewny siebie, uniosłem na niego wzrok. Również wstałem, ale nie podszedłem do niego bliżej.
    - Jeżeli twoje przyjście tutaj ma wyglądać na pilną robotę, musisz zostać u mnie jeszcze kilka godzin. Jeśli chcesz, możesz się zdrzemnąć, zorganizuję jakieś drugie posłanie… W szafie, na górnej półce powinna być jakaś piżama, chyba, że wolisz tak – wzruszyłem lekko ramionami.

    OdpowiedzUsuń
  48. Spojrzałem na niego spod oka.
    - Jak zwykle przypisujesz mi coś, co mogłoby zaistnieć jedynie w twoich fantazjach. – Mój głos był zupełnie spokojny, choć pozbawiony zwyczajowej nuty chłodu. Spochmurniałem, słysząc ciąg dalszy. Zacisnąłem pięść, ale zaraz ją rozluźniłem. – Spieprzaj – syknąłem. Jeszcze jeden taki komentarz i wyleci stąd na zbity pysk, nawet, gdyby miał przez to wpaść w łapy kogoś, kto by go po prostu rozstrzelał. Widziałem to jego spojrzenie, które z każdą chwilą bardziej doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Bawił się moją złością, moimi emocjami. „Jesteś za miękki, wiadomo. Skąd ty to znasz, Sigmar?
    Kiedy podszedł bliżej, wykrzywiłem lewy kącik ust w pełnym satysfakcji uśmieszku.
    - I całe szczęście. – Jakbym się tłumaczył? – Wątpię, by ktokolwiek dał mi szansę na tłumaczenia. Zwłaszcza tutaj – urwałem. To stawało się zbyt osobiste. Nie potrafiłem zaufać mu na tyle, by dopuścić go aż tak blisko, by mówić otwarcie o tym, co bolesne.
    Kiedy tak patrzył, niemal czułem na wargach mrowienie. Zrobiło się dziwnie ciepło, wystarczało samo jego spojrzenie. W pewnym sensie mi ono pochlebiało. Uśmiechnąłem się lekko… ale uśmiech ten znikł równie szybko, jak się pojawił, gdy moje spojrzenie podążyło za jego wzrokiem na patkę z błyskawicami. Napiąłem mięśnie, ten niewielki symbol aż nazbyt wyraźnie przypomniało mi, kim i dlaczego jestem.
    - Zostaw – mój głos, choć cichy, zabrzmiał ostro. Rosjanin posunął się za daleko, naruszył tabu. Nie mogłem pozwolić mu dotykać czegoś, co czyniło mnie wartościowym, oznaki prestiżu, którego pragnąłem. Czegoś oznaczającego moją przynależność gdziekolwiek.
    Obserwowałem, jak się cofa. To było w tej chwili najlepsze wyjście.
    Słysząc deklarację, uniosłem lekko brew.
    - Łaskawie się zgadzasz..? – zakpiłem cicho, okrążając go wolno, ale nie przysuwając się ani o centymetr bliżej. – Powiedz mi, co ty byś robił, gdyby nie było wojny, Yashanov? Jakbyś żył bez ciągłego prowokowania wrogów?

    OdpowiedzUsuń
  49. Zaskoczyło mnie jego zainteresowanie tym tematem. On i tak podlegałby pod inne procedury. Przechyliłem nieco głowę.
    - W teorii powinni przeprowadzić śledztwo. W praktyce... Wiele zależałoby od tego, czy byłbym im potrzebny - nie byłem aż tak naiwny, by nie zauważać tej prawidłowości. Upodobania takiego Röhma nie zaczęły się w 33'... Ale dopiero wówczas ktoś się nimi zainteresował. Tyle, że ja nie byłem szefem SA, a zwykłym oficerzyną, w związku z czym zapewne nie dostałbym nawet tych kilku lat odroczenia wyroku. Zagryzłem wargę. - Oficer SS powinien dawać przykład, Mikha. Zawsze i w każdej sferze życia.
    Zauważyłem, jak otwiera usta i, z jakiegoś powodu, rezygnuje. Chciałem o to zapytać, ale uznałem, że nie powinienem. Każdy z nas miał prawo do tajemnic.
    ...Wspólne prawo dla nas obu, zdałem sobie nagle sprawę. Zabawne.
    - Ależ doceniam - wyszeptałem, zatrzymując się bardziej za nim, niż z boku. Odwróci się..?
    Zaśmiałem się.
    - A jest ktoś, kto według ciebie się o to nie prosi? - zapytałem nieco zaczepnie, choć tym razem nie chodziło o kpinę, raczej o zwykłą ciekawość.
    Zatrzymałem się, przez chwilę się nad czymś zastanawiając. Niby nie powinienem… Z nim. W końcu to jeniec, Rosjanin w dodatku. Chociaż, wielu rzeczy ”nie powinienem”. Ostatecznie… co mi szkodzi?
    - Lubisz dobre wina, Mikha? To, które znalazłem w tym domu i tak się zmarnuje, w końcu jutro wyjeżdżamy na wschód.

    OdpowiedzUsuń
  50. O mały włos, a dałbym po sobie poznać, jak bardzo ruszyło mnie to, co powiedział. Wszystko się we mnie zagotowało. Przesadza, tłumaczyłem sobie, mówi to specjalnie, żeby cię wkurzyć. Wziąłem nieco głębszy wdech, niż by wypadało, będąc rzekomo całkowicie spokojnym. Jeszcze się na tobie zemszczę, Yashanov. Za to upokorzenie, za ciągłe wystawianie na próbę i za tą sukę w rui. Poczekaj tylko, draniu jeden. Miarka się przebrała.
    - Przynajmniej próbuję, w przeciwieństwie do ciebie - mruknąłem, nadal udając pełen spokój. - Chyba, że czegoś nie wiem i postawa: "zdradzę ci szyfry, odpowiem na wszystko i jeszcze pocałuję na deser" to u was jakaś nowa ludowa norma. - Urwałem na moment. - Masz się za takiego... twardego drania, a naprawdę zwyczajnie się boisz.
    "Przestań".
    Uśmiechnąłem się paskudnie. Ktoś tu właśnie wymiękł.
    - Rozważę - stwierdziłem jakby leniwie. - Zwłaszcza, że ten twój wzrok na mnie... Kark cię zaboli od tego kręcenia głową.
    Zmarszczyłem brwi, słysząc, że na pewno znajdzie się ktoś, kto nie prosi się o irytowanie go. Jakoś w to nie wierzyłem.
    - Wódkę to wy całą zabierzecie ze sobą i to jeszcze skrupulatniej, niż fabryki zbrojeniowe. Bodaj do grobu. - Swoją drogą, ciekawe, bo jego stwierdzenie nie brzmiało jak kpina, bardziej jak dobra rada. Co on się tak nagle zaczął mną przejmować? Zamierza dbać, żebym nie zmarzł, czy jak? Nie wiedzieć czemu, moje myśli podążyły w tym momencie dość dwuznacznym torem i niekoniecznie chciały z niego zawrócić. Debil, podsumowałem samego siebie w myślach.
    - W takim razie chodź.
    Zaprowadziłem go do kuchni, gdzie z drewnianego barku wyjąłem dwa kieliszki i butelkę wina.
    - Francuskie - uśmiechnąłem się. Komuś, kto mieszkał tu wcześniej, musiało się nieźle powodzić. Wskazałem Rosjaninowi miejsce przy stole. Nalałem najpierw jemu, potem sobie. Płyn był ciemnoczerwony, z każdą chwilą wypełniał otoczenie cierpkawo-słodkim zapachem. Butelka trafiła na stół, niby to przypadkiem ustawiona trochę bliżej mnie, niż jego. Ostatecznie, to on jest tu tu... gościem? Tylko przez te kilka godzin, oczywiście.
    Spojrzałem na niego kątem oka. Uniosłem kieliszek. Jeżeli zobaczyłby mnie teraz Freischer… albo ktokolwiek inny, byłbym skończony. Ale drzwi były zamknięte, a zasłony w oknach opuszczone . Gdyby nawet ktoś chciał wejść, będziemy mieli co najmniej kilka minut, by przygotować jakąś wiarygodną scenerię dla postronnych.
    - Za takie decyzje, których nie będzie trzeba żałować.

    OdpowiedzUsuń
  51. „Zabieramy bo wiemy jak ciężkie są tu warunki, a wy pchacie się na tereny, gdzie najpewniej połowa z was zginie zanim jeszcze zobaczy wroga na horyzoncie.
    Obawiałem się, że może mieć cień racji, i to mnie poważnie niepokoiło. Teraz był sierpień, transporty szły w miarę regularnie, niekiedy udawało się korzystać z miejscowych zasobów. Ale jak będzie zimą? Odrzuciłem te myśli. Niezależnie od tego, co się wydarzy, zostanę tu, gdzie moje miejsce.
    - Zima co najwyżej opóźni to, co nieuniknione – w moim głosie pobrzmiewała pewność, wierzyłem w to, co mówiłem. – Liga Narodów myślała, że uczyniła z Niemców niewolników, ale dziś to przed nami drży Europa. Mówiono także, że Francja nie upadnie. Upadła. Byłem tam i widziałem na własne oczy. To samo będzie ze Związkiem Radzieckim. To tylko kwestia czasu.
    Czułem na sobie jego wzrok. Czułem się dziwnie, kiedy gapił się na mnie aż tak bezpośrednio, w zasadzie bez zahamowań. Z jednej strony mnie to nieco peszyło, z drugiej, było całkiem podniecające. Ukryłem przewrotny uśmiech. Czyżby naprawdę aż tak mnie chciał? Bo że coś jest na rzeczy, byłem pewien. Konsekwentnie udawałem, że niczego nie zauważam.
    Uśmiechnąłem się bezwiednie na ten jego szept. Mam zdecydowanie zbyt dużą słabość do jego głosu, pomyślałem cierpko. Skosztowałem łyk wina, przez chwilę jeszcze trzymając szkło między wargami, by wyglądało, że wypiłem nieco więcej. Odstawiłem naczynie na blat. Cisza. Kiedy ostatni raz mogłem posłuchać ciszy..?
    Udając dość duże rozluźnienie, rozpiąłem jeszcze jeden guzik u munduru. Zastanawiałem się, jak ująć w słowa to, o co chciałem go zapytać. W końcu zdecydowałem się zrobić to w najprostszy sposób.
    - Mikha, jesteś komunistą?

    OdpowiedzUsuń
  52. - Skoro wolisz tak myśleć – wzruszyłem lekko ramionami. Nie zamierzałem się kłócić o coś, co było oczywiste. Nie czułem potrzeby, by udowadniać swoja rację, zwłaszcza jemu. Wystarczy przecież popatrzeć, poczytać, co się dzieje na świecie. Fakty świadczyły same za siebie. – Naprawdę wolisz taki obrót spraw? Przecież zginałbyś, zanim w ogóle zobaczyłbyś swoich. – Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że w razie prawdopodobieństwa porażki, jeńcy natychmiast zostaliby zlikwidowani. Być może nawet sam bym to zrobił, mimo wszystko. Nie moglibyśmy sobie pozwolić na potencjalną piątą kolumnę w szeregach. Postarałem się skupić na czymś innym, nie myśleć o takiej ewentualności. Nie chciałbym musieć do niego strzelać. Mocniej zacisnąłem palce na kieliszku.
    - A ty, co byś zrobił, gdybyśmy, oczywiście hipotetycznie, przegrali?
    Czułem na sobie jego wzrok. To spojrzenie niemal paliło. Odchyliłem się nieco na krześle. Niech on przestanie tak na mnie patrzeć, bo naprawdę zrobię zaraz coś głupiego. Nie wiedzieć czemu, to chwilowe przygryzienie wargi podziałało na mnie mocniej, niż powinno. Durniu jeden, znów mu się będziesz „podstawiać jak suka w rui”? Niedoczekanie twoje, Yshanov. Nie tym razem.
    Mimowolnie spojrzałem na jego usta. Przełknąłem ślinę.
    Ogarnij się.
    Popatrzyłem na niego z nutą wyczekiwania. Zastanowił mnie ten uśmiech i jednoczesna powaga ukryta w oczach. Czy ty kiedykolwiek naprawdę jesteś zadowolony, czy to wszystko wyłącznie gra?
    - Po prostu lubię konkrety – stwierdziłem. – „ I tak i nie”. To znaczy? – Zdawałem sobie sprawę, że jestem zbyt ciekawy, gdy chodzi o jego osobę, że znów złapał mnie na haczyk, ale nie potrafiłem się powstrzymać.
    Wstałem i wolno podszedłem bliżej. Okrążyłem go częściowo, zatrzymując się za nim. Oparłem dłoń na jego ramieniu. Nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie dotknąć, choć na chwilę.
    - Jesteś, czy nie jesteś, Mikha? – ponagliłem szeptem.
    Nachyliłem się nad nim, drugą ręką dolewając mu odrobinę wina. Mój kieliszek był nadal prawie pełny.

    OdpowiedzUsuń
  53. - Sądziłem, że może tak… z czystej sympatii? – stwierdziłem pół żartem. W końcu nasza wzajemna sympatia miała się mniej więcej tak, jak pięść do oka: niby trochę pasuje, ale jednak dość boleśnie.
    Wychwytując jego czujne spojrzenie, uśmiechnąłem się, jakby uspokajająco.
    - Przecież nic ci nie zrobię. – Delikatnie przesunąłem palcami po jego odsłoniętym przez przechylenie głowy boku szyi, badając fakturę skóry od jego ucha do krawędzi ubrania. – Dobrze wiesz, że cię… lubię – szepnąłem. Były w tym autentyczne emocje. Nie potrafiłem i tym razem chyba nawet nie starałem się ich ukryć. Może nawet chciałem, żeby to usłyszał. To tylko efekt uboczny tego, że mi się podoba, tłumaczyłem sobie. Na pewno nic więcej. To oczywiste, że człowiek na wojnie potrzebuje bliskości. Każdy. Z kimkolwiek. A jednak, sama myśl, że mogłoby mi zależeć na czymś podobnym skierowanym ku mnie, dodatkowo budziła tlącą się bez przerwy w jego obecności iskierkę niepokoju.
    Czując nagły ucisk w wiadomym miejscu zaczerpnąłem powietrza, zaskoczony. Zdołałem się opanować, choć było to coraz trudniejsze. Krew już się podgrzała, już zaczynała się budzić. Przesunąłem się nieco w bok, ale nie oddaliłem się. Nie miałem pewności, ile było w tym zamroczenia jego aurą, a ile wyrachowania. To była gra na samej granicy… A ja zdecydowanie za bardzo lubiłem ryzyko.
    Uniosłem nieco brew, słysząc ciąg dalszy.
    - A więc trockista? Marksista? Anarchista? – podpytywałem, nie nastawiając się zbyt mocno na odpowiedź. Zauważyłem już, że są momenty, w których ten Rosjanin po prostu się zamyka, wycofuje jak krab do muszli, i jedyne, co można wtedy otrzymać, to porządne uszczypnięcie. Właściwie… nie byłem pewien, czemu tak bardzo zainteresowała mnie ta kwestia. Może dlatego, że jeniec, Słowianin i jeszcze komuch-stalinowiec to zbyt wiele?
    Przeszedłem obok niego, chcąc wrócić na swoje miejsce, po drodze jednak, niby-to przypadkowo, musnąłem koniuszkami palców jego udo.

    OdpowiedzUsuń
  54. Okazał się bardziej nerwowy, niż sądziłem. Westchnąłem, jakby… zawiedziony? Byliśmy zbyt podobni w swojej ostrożności... A jednak, w pewnym momencie poczułem, jak stwardniałe, zastygłe mięśnie częściowo się wygładzają.
    - Mam spaczone sumienie, Mikha. Bardzo niewielu rzeczy żałuję – odparłem, udając, że nie wychwyciłem w jego głosie echa… groźby? Gdyby nie ten szept, uznałbym to za groźbę. Wypowiedziane w taki sposób brzmiało bardziej jak ostrzeżenie. Wiedział coś, z czego nie zdawałem sobie sprawy? Nonsens… Gdyby coś knuł, nie ostrzegałby mnie przecież.
    Żałowałem, że muszę się odsunąć. Gdyby ten sukinsyn tylko wiedział, jak bardzo…
    Usiadłem naprzeciwko, bez skrępowania na niego patrząc. Zauważyłem ten błysk i z trudem stłumiłem cisnący mi się na usta uśmiech. Oparłem brodę na splecionych dłoniach. Doprawdy..? I pewnie myślisz, że teraz zapytam, co miałbym zrobić… Chociaż… no moożee… Niech ci będzie.
    - Co miałbym zrobić? – spytałem, mrużąc nieco oczy. Pytanie zabrzmiało tak naiwnie, że mało brakowało, abym się sam z siebie roześmiał.
    Czy interesowałem się komunizmem? Jego bystrość mi zaimponowała. Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią. Wkraczaliśmy na grunt rozmów na tematy poniekąd zakazane. Przynajmniej w Rzeszy.
    - Między innymi – stwierdziłem wymijająco. Oko za oko, Yashanov. Jeżeli czegoś chcesz, musisz to sobie zdobyć, przykro mi.

    OdpowiedzUsuń
  55. Drgnąłem. Czy ktoś mnie…
    - Masz na myśli… partnerów? – zapytałem, nim zdążyłem się opanować. Pierwszy raz ktoś, ktokolwiek mnie o to pytał. Pierwszy raz dla kogoś miało lub przynajmniej mogło to mieć znaczenie. Poczułem coś dziwnego, jakby jednocześnie chciał go od siebie zdystansować i, wręcz przeciwnie, całkiem się przed nim otworzyć... Zaufać? Wiedziałem, że to głupie. W zasadzie, zaskoczyło mnie samo pojawienie się myśli, że mógłbym przy nim, przy kimkolwiek po prostu się… nie ukrywać. – Zwykle sam zawodziłem – odezwałem się z pewnością, która częściowo znikła, gdy dodałem: - Wątpię, żebyś chciał coś o tym wiedzieć.
    Słysząc odpowiedź, której się spodziewałem, zacisnąłem mocniej dłoń na kieliszku. Gdyby nie było wcześniejszego pytania… gdyby znów był arogancki, pewny siebie i wredny, byłoby mi łatwiej. Przecież do tego poniekąd dążyłem.
    Ukryłem targające mną wątpliwości, wypijając resztę wina z kieliszka. Zerknąłem znad szkła w jego ciemne oczy. Po czymś takim nie mam wyjścia, dotarło do mnie. Jakkolwiek bym go nie pogonił w cholerę, nic to nie da. Będzie kpił i traktował mnie jak zdobycz. A na to nie mogłem mu pozwolić, nigdy.
    Oszczędnym ruchem odstawiłem kieliszek. Wstałem, okrążyłem stół. Zatrzymałem się, jak wcześniej, tuż za nim. Doskonale wiedziałem, jak to osłabia jego pewność siebie. Właściwie… nie tylko jego. Jeśli wierzyć słowom znajomego z gestapo, ta technika przydawała się w trakcie przesłuchań do zmiękczania podejrzanych… rzecz jasna na sam początek. Spokojnym ruchem położyłem mu dłonie na ramionach.
    - Pozwolić nam na więcej..? – powtórzyłem cicho, przesuwając dłonie niżej, na jego pierś. Nachyliłem się nad jego ramieniem. - Sądzę, że mógłbym – wyszeptałem mu wprost do ucha. Przez chwilę masowałem go, by się rozluźnił. Moje palce badały delikatną skórę wokół obojczyków, silne ramiona, szyję.
    - Powiedzmy, że z buntu… może z przekorności – zdecydowałem się jednak odpowiedzieć na pytanie, głównie po to, by zająć czymś myśli. – Mój ojciec był typowym volkistą. Szukałem… - Rozpiąłem mu górny guzik koszuli. - …alternatywy.

    OdpowiedzUsuń
  56. Przyjrzałem mu się uważniej. O dziwo, nawet się nie zirytowałem. Byłem po prostu ciekawy, co powie dalej.
    - Kruchy? - parsknąłem, z lekka skonsternowany. Nigdy o sobie w ten sposób nie myślałem. Co więcej, taka wizja samego siebie wydawała mi się wręcz... dziwna. Słyszałem już o sobie różne rzeczy, w tym, że bywam zaborczy, albo, dla odmiany, że przypominam sopel lodu. Najczęściej miałem to gdzieś. Nie angażowałem się. Nie zależało mi.
    - Chyba jesteś pierwszym, który tak o mnie myśli. Albo jedynym, który ma odwagę powiedzieć o tym na głos - dodałem po chwili zastanowienia. Jeszcze nie wiedziałem, czy mi to przeszkadza. Było coś czarującego w tym, jak potrafił mnie określić w tych krótkich odstępach między kolejnymi przytykami. - Wiesz... na ogół... - pokręciłem głową, zdając sobie sprawę, że chciałem powiedzieć zbyt wiele. – W sumie to nieistotne – dokończyłem niechętnie.
    Uśmiechnąłem się bezwiednie, kiedy zaczął się rozluźniać. Żałowałem, że nie widzę teraz jego twarzy, choć, poniekąd, jego reakcje wystarczały, bym mógł sobie wyobrazić jej wyraz. Kiedy się o mnie oparł, powiodłem dłońmi niżej, rozpinając kolejne guziki jego koszuli. W mojej pamięci odżył widok jego nagich pleców, wtedy, gdy pomagałem mu po przesłuchaniu. Chciałem znów go dotykać i tym razem…
    …tym razem pragnąłem jego przyzwolenia. Choć przecież, mogłem inaczej.
    „Buntownik”. Roześmiałem się cicho.
    - Błędy młodości – podsumowałem tamten okres, bo i tak o nim myślałem z dzisiejszej perspektywy. Pozwoliłem mu się przyciągnąć bliżej. Jego głos, muskający moje usta sprawiał, że nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, niż o jego kuszących wargach. Przepadłeś, idioto, pomyślałem, o dziwo jeszcze całkiem trzeźwo, ale w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Chciałem przepaść. Na ten krótki czas, na tę chwilę… Konsekwencjami zajmę się później.
    - Od zawsze lubiłem ryzyko – wyszeptałem, przy każdym słowie dotykając jego warg swoimi. Splotłem swoją dłoń z jego, teraz również go trzymając. Pocałowałem go, mocniej i namiętniej, niż wcześniej. Ucisnąłem jego wargi, zmuszając, by je rozchylił.
    - Jak bardzo mnie pragniesz, Mikha? – zapytałem między jednym pocałunkiem, a drugim. Mój oddech przyśpieszył, chciałem być bliżej. Przesunąłem się nieco w bok, ocierając się o niego biodrem. Złapałem go za koszulę z przodu i przyciągnąłem go do góry.
    - Chodź do mnie... Na co czekasz..? Przecież wiesz, że chcę.

    OdpowiedzUsuń
  57. Jesteś jedynym, który we mnie takie emocje wzbudza, draniu, pomyślałem, wściekły na samego siebie.
    ”Na ogół, co?”
    - NIC!– warknąłem gwałtowniej, niż zamierzałem. Poczułem się osaczony, ogarniały mnie zbyt burzliwe emocje, a ich źródło miało w sobie to , przez które nie potrafiłem trzymać go na dystans ani definitywnie zamilknąć.
    - Jak inaczej można ocenić głupotę? – zapytałem retorycznie, słysząc jego stwierdzenie. Tamte fascynacje… to był błąd. Bardzo niebezpieczny błąd, jak na dzisiejsze realia. Właściwie, Mikhail był jedynym, który, prócz grupki podobnych mi młodych szaleńców, wiedział o moich dawnych zainteresowaniach. Z tym, że tamci w większości nie cieszyli się już wolnością. W przeciwieństwie do mnie, nie zdążyli zmądrzeć, póki jeszcze mieli szansę.
    Jego bliskość, żar spragnionych warg, jego zdecydowanie sprawiało, że wspomnienia odchodziły na dalszy plan. Bezwiednie wodziłem wolną dłonią po jego odsłoniętym torsie. Serce wybijało szybki, gwałtowny rytm wspólnego pragnienia. Ostatkiem woli przywoływałem się do świadomości. Nie ulegaj mu.
    Uśmiechnąłem się kpiąco, czując pod palcami jego stwardniałą męskość. Ścisnąłem ją przez spodnie, nie na tyle, by bolało, ale wystarczająco, by wyraźnie to poczuł.
    Kiedy wstał, w moich oczach, zamiast zwyczajowego, zaczepnego błysku, pojawił się cień. Opierałem się przez chwilę. A co jeżeli on nie myśli o tym tylko w taki sposób? Może mi się nie wydawało, może nie będzie tak o mnie myślał, jeżeli do czegoś dojdzie? „Nadstawiałeś się jak suka w rui”. Będzie. Wiem, że będzie. Zacisnąłem zęby. Muszę tak zrobić, muszę mu pokazać, kto tu rządzi.
    Ulegle cofnąłem się pod ścianę, pozwalając na te pocałunki. Lekko przygryzłem jego dolną wargę, jednocześnie zsuwając dłonie z jego pleców, na pośladki. Przyciągnąłem go do siebie, tak blisko, jak się tylko dało. Gdybym przez cały czas nie rozpraszał się myśleniem o przeszłości i w ogóle, myśleniem, byłbym równie mocno podniecony, jak on. I tak niewiele brakowało. Z ogromnym trudem panowałem nad swoim ciałem. Wiedziałem, że jeszcze chwila, a nie wytrzymam i będzie mógł ze mną zrobić, co zechce.
    - Myślałem, że bardziej nad sobą panujesz – mruknąłem, przygryzając płatek jego ucha. -Przesunąłem ręce na jego biodra, złapałem go za pasek od spodni, jakbym zamierzał go rozpiąć. Krew pulsowała mi w żyłach jak wrząca lawa. – Wielka szkoda… - Wolną ręką drażniłem jego udo. - … że tym razem nie zamierzam się nadstawiać – syknąłem, odpychając go brutalnie. Przełknąłem ślinę. – Wynoś się.

    OdpowiedzUsuń
  58. Kiedy ponownie przycisnął mnie do ściany, poczułem głęboko ukryty strach. Jego furia emanowała z niego aż namacalnie, niemal czułem napięcie powietrza. Zadziałał zbyt szybko, nie zdążyłem się obronić. Wstrzymałem oddech, podświadomie przygotowując się na mocny cios. Jest zbyt słaby, by naprawdę mi cokolwiek zrobić, dotarło do mnie. I nie chodziło tu o słabość fizyczną. Wiedziałem, że go złamałem, przynajmniej na tę chwilę. Uniosłem nieco głowę, wykrzywiając usta w pełnym wyższości wyrazie.
    Kiedy mnie puścił, z trudem utrzymałem się na nogach. Wziąłem głęboki wdech. Z najwyższą, wyuczoną pogardą, patrzyłem, jak próbuje się doprowadzić do porządku, jak nędznie teraz wygląda. Naprawdę robił sobie nadzieje. Był w tym tak żałosny…
    Parsknąłem śmiechem, ostrym, zimnym, okrutnym.
    … był przynajmniej tak żałosny, jak ja, licząc z jego strony na cokolwiek więcej.
    Obiecałem mu zemstę i ta zemsta właśnie się dopełniła. Powinienem chyba czuć ulgę. Nie czułem.
    Śmiech urwał się, jak ucięty nożem, gdy tylko trzasnęły drzwi. Był sztuczny, wymuszony, podobnie jak wcześniejsze poczucie wyższości. Nie stało się nic, czego, nawet przed laty, bym nie dopuszczał. A jednak, po raz pierwszy w życiu czułem się tak plugawą szują. Podszedłem do okna, uchylając zasłonę. Odprowadziłem go wzrokiem. Widziałem, jak tamten żołnierz do niego celuje. Otwierałem już okno, by na niego wrzasnąć, żeby nie strzelał, ale opuścił broń. Oparłem się dłońmi o zimny parapet. Zastygłem tak, nie wiem, na jak długo. Cały czas widziałem wyraz jego oczu. Ten moment, gdy zrozumiał. Przez moją twarz przeszedł skurcz.
    - Pieprzyć to, pieprzyć to wszystko!
    Miałem ochotę za nim wybiec. Odepchnąłem się gniewnie od parapetu. Zacząłeś o nim myśleć, jak o człowieku..
    Wpadłem do łazienki, zrzuciłem mundur, odkręciłem prysznic. Chciałem zmyć z siebie każdy ślad jego dotyku, każde wspomnienie po nim. Nie czułem, że lodowata woda aż parzy skórę, nie czułem, że szoruję się tak mocno, że szyja i obojczyki aż bolały. Właściwie nie czułem nic, poza dziwacznym, nieznanym mi dotąd bólem, paraliżującym wszystko. Dlaczego nie mogłem mu zwyczajnie wybaczyć tamtej głupiej odzywki? Dlaczego nie pozwoliłem… Przecież sam go pragnąłem. Mówiłem mu, że potrzebuję czasu, ale gdybyśmy nawet… W najgorszym razie byłoby tak, jak wcześniej, jak z innymi. Jedna, może nawet kilka nocy zwykłej, płytkiej przyjemności. Dobre i to. Wycierałem się tak mocno, że prawie zdzierałem sobie naskórek. Może wystarczyło mu coś powiedzieć. Zakpić, jak zwykle, ale nie w ten sposób. Nie… nie krzywdzić go.
    Zatrzymałem się naprzeciw lustra, zszokowany, że w ogóle coś takiego przyszło mi do głowy. Że myślę o tym, co on czuje. Przecież to podczłowiek. A ja…
    Spojrzałem na swoje odbicie. Zobaczyłem zaciętą, poszarzałą twarz skurwysyna. Nienawidziłem się w tej chwili tak bardzo, jak jeszcze nigdy. Sam nie wiedziałem, czy bardziej chodzi o to, co zrobiłem, o słabość, czy o to, że w ogóle cokolwiek do niego, akurat do niego, poczułem. Z bezsilnej złości pomieszanej z rozpaczą uderzyłem pięścią w to cholerne lustro, rozbijając je na dziesiątki ostrych odłamków. Przez chwilę stałem nieruchomo, bezmyślnie patrząc na ściekającą po mojej ręce krew. Ostatecznie mógłby mną nawet gardzić. Przeżyłbym to.
    Ból poczułem z opóźnieniem. Otrząsnąłem się, pośpiesznie wyszukując jakiś ręcznik, którym można byłoby owinąć poranioną dłoń. Prawie nie czułem tkwiących w rozcięciach kawałków szkła. Kląłem, układając dłuższe niż kiedykolwiek wiązanki bluzgów. Dlaczego mu nie wybaczyłem? Dlaczego wtedy, właśnie wtedy, kiedy był wobec mnie taki… normalny..? Pamiętałem te jego pocałunki, ten głos. Okazał mi choć cień uczucia. Rozmawiał, pytał. Został ze mną, choć przecież nie musiał. Jak na niego, jak na sytuację, to było przecież dużo.
    A ja go potraktowałem gorzej, niż psa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. ***
      Następnego dnia o świcie wyruszyliśmy dalej na wschód. Obserwowałem z daleka, ukryty w cieniu jednego z budynków, jak kilku esesmanów zagania więźniów do ciężarówki, w której po załadowaniu jakichś mniej istotnych gratów zostało nieco miejsca, chyba nawet zbyt mało, by normalnie usiąść. Nie zareagowałem. Nie twoja sprawa, powtarzałem sobie w duchu. Obiecałeś mu, że przeżyje do momentu walk o Moskwę. Niczego więcej..
      Najgorsze było to, że chciałbym móc mu obiecać więcej.
      Kiedy wracałem po swój ekwipunek, podszedł do mnie Fuchs. Coś mówił. Nawet nie wiedziałem, co.
      ***
      Pierwszy postój zrobiliśmy pół dnia później, w jakimś lesie, chroniącym nas przed potencjalnym nalotem radzieckich bombowców. Po krótkiej chwili wahania, czy trzymać się rozsądku, czy jakichkolwiek ludzkich odruchów, nakazałem pełniącemu wartę Neumayerowi, by wypuścił jeńców z ciężarówki i dał im coś do picia. Chłopak w pierwszej chwili nie dowierzał, ale po upewnieniu się, że dobrze słyszy, zrobił, co kazałem. Patrzyłem z daleka, licząc, że choć przez chwilę zobaczę Mikhaila.

      Usuń
  59. Widząc go, nawet tak z daleka, poczułem absurdalny przypływ radości. Nie euforii, nie jakąś potężną dawkę szczęścia, raczej nikły, niespokojny impuls. Starałem się to zignorować, zupełnie nie wiedząc, skąd u mnie nagle tak dziwna reakcja. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, spuściłem wzrok. Upływ czasu niczego nie zmieniał, nadal czułem się parszywie winny. Odszedłem, w ostatnim momencie zerkając krótko przez ramię, gdy byłem pewny, że nikt tego nie zauważy.
    ***
    Morozov trzymał się z boku, usiłując możliwie najefektywniej wykorzystać czas dany im na odpoczynek. Zdrętwiał tak, że ledwo stał. Gdyby miał zacząć wymieniać części ciała, które mu ścierpły, chyba musiałby dokończyć w czasie jazdy – bo postoju by na to nie wystarczyło. Otrzymawszy manierkę, spojrzał najpierw na Mikhę (napił się i żył), na młodego esesmana (chyba nie zabierze wody po pierwszym łyku) iż powrotem na Mikhę… po czym przyssał się do manierki, łapczywie wypijając wodę aż do ostatniej kropli. Otarł usta rękawem, po czym schłodził wilgotnym materiałem czoło. Prawie się uśmiechnął.
    Kątem oka zobaczył, że ktoś się im przygląda. Zmarszczył brwi. Ten oficer, mikhowy Romeo. Dziwne, jeszcze wczoraj rano nie miał zabandażowanej ręki. Spojrzał z niedowierzaniem na Yashanova.
    - Połamałeś mu paluchy i nadal żyjesz? – zapytał nie kryjąc podziwu, gdy plandeka z powrotem oddzieliła ich od świata. Nie rozumiał. Wczoraj, widząc ukrytą w manierce kartkę, najpierw był ciekawy, o co chodzi. Potem, gdy Mikhail zniknął na sporą cześć nocy, uznał, że towarzysz zrobił go w jajo i jednak został „ulubieńcem” esesmana. Wczoraj o nic nie pytał, bo uznał wściekłość Yashanova za reakcję na, jakby nie patrzeć, zeszmacenie. Fakt, że obaj nadal żyli i że przed chwilą ich wypuszczono, bodaj na moment, uznał za płynące z całej tej sytuacji profity, więc, przynajmniej na razie, nie narzekał. Wszystko składałoby się w zgrabną całość… gdyby nie ta ręka Schurza.
    ***
    Kiedy ruszyliśmy w dalsza drogę, wydawało nam się, że jesteśmy czujni.
    Nie byliśmy.
    Atak partyzantów zaskoczył nas wszystkich. Kolumna poszła w rozsypkę, gdy pierwsze samochody zatrzymały się pod ostrzałem dziurawiącym blachę, silniki i zbiorniki paliwa. Zapanował chaos, kurzawa ograniczała pole widzenia do kilku metrów. Wywrzaskiwałem kolejne rozkazy, próbując jakoś opanować ten bajzel. Zapamiętałem urywki. Chwilę, w której to się zaczęło. Wściekłe terkotanie karabinów. Wychylającego się zza drzewa partyzanta, którego załatwiłem strzałem łeb. Ciała. Ich. Naszych. Moment, w którym Fuchs meldował o sytuacji na końcu kolumny. Lekkie uderzenie. Nieudana próba zaczerpnięcia oddechu. Fala zimna, rozlewająca się po ciele… Twarda ziemia za samochodem i ból. Krew. Na moim mundurze. Moja krew. Rozmazany krzyk Fuchsa:
    - SANITARIUSZ!
    Potem koniec. Cisza.
    Wszystko trwało kilkanaście minut.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Po kilkunastu minutach chaosu i wymiany ognia, większość partyzantów była martwa. Kilku uciekło. Niemcy opanowywali chaos w szeregach, sprawdzali, jakie szkody wyrządził ostrzał. Sanitariusze biegali między tym wszystkim i udzielali pomocy rannym, potykając się o głębokie koleiny, pourywane kawałki blachy, głuchnąc we wrzasku konających.
      Schurz, wasza rodzina to zawsze w najgorsze gówno wdeptuje, pomyślał mimowolnie Runge, rozpoznając rannego, do którego go przywołano. Wystarczyło mu krótkie spojrzenie. Bez transfuzji nie przeżyje. Miał tu wszystko, co trzeba, sprzęt, umiejętności. Wszystko prócz krwi. Szarpnięciem podciągnął rękaw oficera, by sprawdzić wytatuowaną na przedramieniu grupę. Jebane zero!
      - Potrzebny dawca, grupa zero! JUŻ! – wrzasnął na pierwszego z brzegu żołnierza. Fuchs. Adiutant Schurza.
      Zapanował bałagan.
      - Nie ma! Nie ma dawcy!
      - Kurwa mać, niemożliwe, żaden na stu ludzi nie ma pieprzonego zera?! – Tamował krwotok, jak mógł, ale jeszcze chwila i wszystko będzie na nic.
      ***
      Uwe Neumayer usłyszał całość przypadkiem. Razem z Fuchsem szukał dawcy. Nie zrezygnował, nie było mowy. Lubił Schurza, oficer chwilami był dziwny, czepiał się, miał trudny charakter i jeszcze trudniejszy akcent, ale nie posyłał ludzi na bezsensowną śmierć. Jego akcje się udawały.
      O jeńcach przypomniał sobie tylko dlatego, że dziś musiał dać im wody. Byli zamknięci, nie mogli uciec, czyli nie sprawiali problemu. Nie było sensu zawracać sobie głowy. A teraz, mogli się przydać. Może któryś…
      Pognał do ciężarówki, po drodze przywołując kilku chłopaków z drużyny na wypadek kłopotów. Kto wie, co ruski wymyślą. Szarpnięciem otworzył pakę.
      - Grupa krwi! Jaką macie grupę?! – wrzasnął, zdyszany.

      Usuń
  60. Wiedział, że ten dupek coś wymyśli. Że znowu ich coś wpakuje. Po prostu to wiedział! Dlaczego ci „z góry” przydzielili go akurat do grupy Yashanova? Dlaczego? Czym aż tak bardzo zawinił?
    Miał ochotę go rozszarpać na tysiąc maleńkich kawałeczków. Mogli siedzieć cicho na dupach, przy odrobinie szczęścia szwaby daliby im spokój na co najmniej godzinę, może dwie, zanim ogarnęliby ten swój burdel. Ale nie, Mikha Zbawca Świata musiał rozewrzeć dziób.
    Taa, przyda się im. Przez pięć minut. A potem będzie mógł sobie zdechnąć, bo na pewno z racji osłabienia nie dostanie lepszego żarcia ani znośniejszych warunków podróży. Jak dojadą na miejsce, zapewne będą musieli rozpakować Niemcom większość sprzętu. Jeżeli nie da rady czegoś przenieść… Nie tak dawno na własne oczy widział, jak jeden z esesmanów zastrzelił podwładnego Yashanova tylko dlatego, że tamten upadł, przenosząc jakąś cholernie ciężką skrzynię.
    Przygarbił się, widząc wycelowaną w nich broń. Z tego, co mówił po niemiecku Mikha, rozumiał piąte przez dziesiąte, miał jednak na tyle rozumu, by się nie awanturować. Przynajmniej nie tak, by Niemcy mogli zrozumieć, bo gdy popychany zimną lufą karabinu wlókł się obok Yashanova, nie omieszkał syknąć po rosyjsku:
    - I po kiego żeś prawdę powiedział?! Wroga jeszcze będę wzmacniać! Swoim kosztem. – Najbardziej chodziło oczywiście o to ostatnie.
    Żołnierze doprowadzili ich na miejsce, ani na chwilę nie przestając w nich celować. Jakby mogli teraz cokolwiek zrobić! Morozov powiódł zaszczutym wzrokiem od niemieckiego lekarza do rannego. Szlag. Ten oficer.
    W pierwszej chwili można było pomyśleć, że nie żyje.
    Schurz leżał nieruchomo, blady jak topielec. Ściółka wokół niego była czerwona, rozmiękła od wsiąkającej w nią krwi. Rozdarty pospiesznie, wyglądający teraz jak mokra, posklejana szmata mundur odsłaniał opatrunek nieco poniżej prawego płuca, przez który, mimo starań lekarza, przesączało się coraz więcej krwi. Dopiero z bliska dało się zauważyć płytki, niespokojny oddech i kurczowo zaciśniętą na ziemi dłoń, jakby ranny w ten sposób starał się choć częściowo panować nad bólem. Jeszcze nie stracił przytomności. Jego zamglone spojrzenie błądziło po ich twarzach, nie mogąc rozpoznać żadnej z nich. Pojękiwał, ale tak cicho, że w trakcie bitwy nikt by tego nie usłyszał.
    - Który z was? – pytanie Rungego padło szybko, nie zamierzał teraz rozważać żadnych polityczno-rasowych teorii. Grupa krwi się zgadzała i to się liczyło. Podobno się zgadzała. Pewności nie miał, ale czasu, by się upewnić, brakowało. Musiał zaryzykować. Bez transfuzji Schurz z pewnością umrze. Liczyły się minuty, sekundy. Pokazał gestem, by Rosjanin usiadł. Sprzęt już czekał. Rungemu po raz pierwszy od lat trzęsły się ręce. Z każdym tygodniem tej chorej wojny próbował ratować ludzi w takich warunkach, o jakich za czasów praktyki lekarskiej w szpitalu nie śnił nawet w najgorszych koszmarach. Mimo to wiedział, co robi. Problem w tym, że krew to dopiero początek. Musiał go jeszcze połatać, a zwalniający oddech Schurza nie wróżył dobrze. Runge kątem oka zauważył, że spojrzenie oficera na moment się wyostrzyło. Poznał kogoś. Tego drugiego Rosjanina, Yashanova. Dziwne.
    - Poznał cię, mów do niego coś – polecił. – Cokolwiek. - Istniało ryzyko, że po morfinie serce Schurza się zatrzyma, ale gdyby robił wszystko na żywca, ból by go wykończył. Musiał ryzykować. Znów. – Nie przestawaj, jak odleci, może się nie obudzić.

    OdpowiedzUsuń
  61. - Sam będziesz workiem, jak z tobą skończę – głos Morozova brzmiał mniej pewnie, niż powinien. Z niepokojem obserwował, jak Niemiec zakłada mu opaskę uciskową, a potem wkłuwa igłę. Schurz był już podpięty. Przeciągnięta między nimi rurka wypełniła się krwią. Rosjanin wziął głębszy wdech, usiłując zachować całkowity spokój. Nie ufał temu ichniemu lekarzowi. Szwab to zawsze będzie szwab, nawet jeśli z opaską czerwonego krzyża na ramieniu.
    Nie widział dokładnie, co Runge robi przy rannym. Z ilości przekleństw (o ile to faktycznie były przekleństwa, domyślał się głównie z tonu głosu) wnioskował, że z rannym jest bardzo źle, no chyba, że ten lekarz zawsze tak klął przy operacjach. Wychwycił coś o pokruszonych żebrach, pierdolonym Mosinie (domyślił się, że partyzant, który trafił oficera strzelał właśnie z Mosina, a lekarz wyjmował Schurzowi pocisk) i szczęściu, że nie poszło w kręgosłup. Był moment, w którym myślał, że Yashanov się nie odezwie, choćby Niemcy mieli go zastrzelić na miejscu, więc teraz, słysząc ten cały monolog, gapił się na niego w coraz większym osłupieniu.
    Trudno było powiedzieć, czy Schurz faktycznie słyszał, że Mikhail coś do niego mówi. Wyglądał na całkowicie zamroczonego bólem, niemal zupełnie nieprzytomnego, jak ktoś, kogo przy życiu trzyma jedynie cienka nić jakiejś obsesji. Od czasu, kiedy Runge wstrzyknął mu morfinę, tkwił nieruchomo, osłabła dłoń nie miała siły dalej zaciskać się w pięść. Nadal oddychał, naga klatka piersiowa unosiła się nieznacznie. Był moment, że próbował coś powiedzieć, jego wargi poruszyły się, ale nie uleciało z nich żadne zrozumiałe słowo. Po kilkunastu minutach Morozov przestał słuchać. Teraz skupiał się już głównie na tym, by nie zemdleć, bo zaczynało mu niebezpiecznie szumieć w głowie. Oparł się dodatkowo na rękach, nie chcąc się przewrócić, choć było mu coraz bardziej słabo. Akurat w tym momencie obejrzał się na niego Runge. Przez twarz Niemca przebiegło wyraźne wahanie. Studiował medycynę jeszcze zanim na uczelniach rozsiadł się nazistowski substytut nauki. Wpajano mu, by ratował życie. Każde życie. Wyjął Rosjaninowi igłę i pośpiesznie wcisnął mu gazę na opatrunek.
    - Dajcie mu czekolady. Dwa pudełka. Bez żadnego gadania, już! – krzyknął, z powrotem pochylając się nad rannym. Dwóch esesmanów przyglądających się temu wszystkiemu niechętnie wygrzebało z chlebaków będące na wyposażeniu każdego żołnierza pudełeczka i podało je jeńcowi. Nie podobało im się to, ale przecież nie lekceważy się poleceń jedynego człowieka w promieniu dziesiątek kilometrów, który może uratować ci życie. To byłoby co najmniej… nierozsądne. – Yashanov, powiedz tej sierocie bożej, żeby to zżarł. – Runge nawet nie podniósł głowy, pochłonięty zakładaniem jakiegoś szwu. Dziesięć minut później ostatecznie opatrzył Schurzowi ranę. Wstał, cały upaprany krwią, ze zmęczeniem wypisanym na przedwcześnie pomarszczonej twarzy.
    - Ma bardzo, podkreślam, bardzo małe szanse. Żeby w ogóle przeżyć, powinien… - „natychmiast trafić do specjalistycznego szpitala”, dokończył w myślach, bo mówienie tego na głos było bez sensu. Nie było takiej opcji, nie tutaj. - Po prostu przenieście go gdzieś, gdzie będzie miał znośne warunki. Zrobiłem, co się dało. Teraz już wszystko zależy od jego organizmu i szczęścia. I niech siedzi przy nim ten jeniec, skoro jakkolwiek na niego reaguje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Podczas przenosin na pakę opróżnionej ze sprzętu, okrytej plandeką ciężarówki, Schurz stracił przytomność. Oderwany od jakiegoś innego pacjenta Runge wstrzyknął mu coś mającego pobudzić do działania serce.
      Dwie godziny później ocknął się nagle, mamrocząc coś nieprzytomnie. Rzucał się po prowizorycznym posłaniu, majacząc. Oprzytomniał tylko na moment.
      - Fuchs. Muszę natychmiast… rozmawiać z Fuchsem – upierał się. Uspokoił się dopiero, gdy zjawił się adiutant. Zostali sami, bo Fuchs natychmiast kazał Rosjanionowi i pilnującemu go szeregowemu się wynosić. Nachylił się nad przełożonym, słysząc, że ten próbuje coś powiedzieć.
      - Ilu… ilu naszych?
      - Ośmiu zabitych, sześciu lżej rannych i pan. To nie była duża grupa, daliśmy się podejść.
      - Czemu… stoimy?
      - Pański stan nie pozwala jechać dalej – Fuchs jak zwykle zachowywał opanowanie. – Ruszymy dalej, gdy przyjedzie po pana konwój.
      Ranny skrzywił się, usiłując się poruszyć.
      - Durniu. Sowieci znają naszą pozycję. Wystarczy, że jeden uciekł. Zrobią nalot i zginiecie wszyscy – wyrzucał z siebie kolejne słowa szybko, jakby bojąc się, że nie zdąży. - Musisz podejmować… mądre decyzje. Zrozumiano? – jęknął.
      Fuchs zacisnął wargi. Był blady, spięty. Milczał.
      - Odpowiadasz za tych ludzi.
      Adiutant patrzył na niego bez słowa. W półmroku nie było widać dokładnie jego twarzy. Mrugał częściej, niż zwykle. Przełknął ślinę.
      - Tak jest, herr obersturmführer – obiecał ciszej, niż zwykle.
      - Uważaj na Freischera – ranny z coraz większym trudem wymawiał poszczególne słowa. – We Francji… Résistance. Freischer nawiązywał kontakt. Widziałem.
      Fuchs próbował jeszcze o coś zapytać, ale Schurz stracił przytomność, nim zdążył dokończyć. Adiutant przez dłuższą chwilę patrzył w upstrzoną zaciekami plandekę. Potrząsnął gniewnie głową. Wyszedł, zatrzymując się przy Yashanovie i pilnującym go żołnierzu. Spojrzał z obrzydzeniem na Rosjanina.
      - Jeśli w czymkolwiek zaszkodzisz, będziesz marzył o rozstrzelaniu.
      Gestem pokazał szeregowemu, że mogą wrócić do rannego. Odszedł pośpiesznie. Dziesięć minut później ruszyli w dalszą drogę.

      Usuń
    2. ***
      Hałas atakował stopniowo, na równi z palącym bólem. Słyszałem otumaniający warkot. Silnik? Wiele silników. Trzęsło. Odetchnąłem ciężko. Jechaliśmy. Spróbowałem przełknąć ślinę. W ustach miałem suchy, metaliczny smak. Naciągnięta, popękana skóra warg szczypała. Było mi zimno. Oddałbym wszystko za kawałek koca. Za ciepło… odrobinę ciepła. Wdech. Wydech. Tak ciężko… Jakby na piersi leżał ciężki kamień. Wdech. Leżałem na czymś miękkim. Jakiś materiał kleił się do mnie, cały wilgotny. Wydech. Wdech… czemu oddychanie jest takie trudne..? Chciałbym odpłynąć… Spokoju. Ciszy. Choć na chwilę. Drżałem z zimna. Gorączka? Wydawało mi się, że ktoś tu jest. Ostrożnie uchyliłem powieki. Ta sylwetka. Serce zabiło mi mocniej. Spróbowałem dojrzeć twarz. Kładące się wszędzie cienie mieszały się z obrazami z przeszłości. Miałem wrażenie, że słyszę głos matki, że ona tu jest. Jakbym się obudził, a ona znowu siedziała w oknie, grając na skrzypcach. Uśmiechnąłem się lekko. Z pękniętej wargi popłynął mi po brodzie strumyczek ciepłej krwi. Gdzieś z daleka dobiegały podniesione głosy, komendy. Pamiętałem, że… ktoś do mnie strzelał. Więc… front? Spiąłem się cały. Obrazy walki, echo wrzasku Rosjan i widok spadających do dołu trupów nakładały się na siebie. Zmrużyłem oczy. Twarz. Znam tego kogoś. Powinienem go znać. Pamiętać.
      - Mikhail.
      Jest Rosjaninem. Jest…ważny. Ale dlaczego ważny? Mikha. Jego głos. To tylko jeniec. Wspomnienie dotyku. Szybsze bicie serca. W trakcie operacji… był tam. Mówił do mnie. Mówił… Poszczególne elementy złożyły się w całość.
      - Chciałeś… rozmawiać – wyszeptałem z trudem, tak cicho, że żeby zrozumieć, musiałby chyba czytać z ruchu moich ust. Zawiodłem go. Zakpiłem, zachowałem się jak skurwysyn, wyłącznie przez idiotyczną dumę, przez chęć zemsty za zniewagę, a on tu był. I wtedy też... Oblizałem spierzchnięte, nieposłuszne wargi. – Wybacz… mi… - Przez moją twarz przeszedł skurcz, ból się nasilał. Przymknąłem oczy. Zacisnąłem palce na posłaniu, starając się nie wydać żadnego dźwięku zdradzającego słabość.

      Usuń
  62. „Nie chcę, nie z tobą”.
    Nie byłem w stanie powstrzymać grymasu bólu. Zamknąłem oczy, chcąc choć częściowo ukryć przed nim emocje, słabość, to wszystko. Tak bardzo chciałem, żeby nie odchodził, żeby po prostu był przy mnie. Jego obecność była chyba jedyną nicią, jaka pozwalała mi się trzymać świadomości. Wszystko mi się mieszało, nie potrafiłem rozróżnić, co jest prawdą, a co majaczeniem. Każdy oddech wydawał się wyczynem na miarę zdobywania Mont Blanc. Ucichłem, po prostu słuchając. Kłamał. A ja głupi, przez chwilę… Jak w ogóle mogłem myśleć, że on mógł…
    Szumiało mi w głowie.
    Osiągnąłem swój cel..?
    Bardziej niż kiedykolwiek, chciałem po prostu umrzeć. Niech to wszystko się skończy. Najlepiej teraz. Psuję wszystko, za co się biorę. Moje… zasługi. Draństwa, nie zasługi. Każda jedna. Same draństwa, przez całe życie. Wieczne kłamstwo. Wieczne ukrywanie się.
    „Jestem jak inni”.
    O to mi zawsze chodziło. Ukryć się, schować w tłumie. Niech nie widzą, że coś jest nie tak. A przecież, wciąż pamiętałem tamten moment sprzed lat. Grałem. Spojrzenia ludzi mi pochlebiały, nie bałem się ich. Grałem nie gorzej, niż moja matka, za rok miałem wyjechać do Wiednia. Występować. Głupi, nastoletni dzieciak. Na przemian próby i piłka na zapyziałym podwórku. Idiotyczne bijatyki o jeszcze durniejsze sprawy… Twarz zdolna do śmiechu, z której można czytać jak z otwartej księgi… wszak arystokratą urodziłem się tylko w połowie.
    To wszystko było tak dawno.
    „Nie wymagaj wybaczenia za coś czego nie żałujesz”.
    Miałem ochotna niego krzyknąć, potrząsnąć nim. Bo żałuję. Żałuję bardziej, niż czegokolwiek.
    Nie odezwałem się. Nie potrafiłem wyrażać emocji, mówić o nich.
    Słyszałem, że razem z nami jest ktoś jeszcze. Próbowałem dostrzec, kto. Zrozumienie dotarło do mojego otępiałego, przegrzanego mózgu dopiero po dłuższej chwili. Przecież nie zostawiliby mnie samego z jeńcem. Ten, który nas pilnował, musiał być dość daleko, bo ledwie wyczuwałem jego obecność.
    Uspokoiłem się, czując łagodny dotyk materiału na skórze. Odchyliłem głowę, nie miałem siły, by ją unieść.
    - Dziękuję – wyszeptałem. Na wpół bezwiednie odszukałem jego dłoń, nim zdążył ją zabrać. Złapałem go za rękę, ale uchwyt był tak słaby, że w każdej chwili mógł się od niego uwolnić. Zmarszczyłem lekko brwi, zastanawiając się, jak powiedzieć mu coś tak, by nikt inny tego nie usłyszał. Hałas trochę zagłuszał, ale… Nie dało się. Westchnąłem.
    - Jeśli umrę, proś lekarza, niech cię uczy medycyny – odezwałem się cicho, pawie niesłyszalnie, po rosyjsku. - Od pół roku potrzebuje pomocnika. Po tym, jak zginął mój brat, ma jeszcze mniej ludzi. Jest zdesperowany. W ten sposób przeżyjesz – mówiłem z wysiłkiem, nawet nie starając się o akcent. Nie byłem pewien, czy zdążę mu powiedzieć wszystko, ale musiałem przekazać choć część. – Jeśli Rzesza wygra… - znów dotknąłem jego dłoni. – Jeśli przeżyjesz… - Łagodnie przesunąłem kciukiem po jej wierzchu. Leżałem w poprzek ciężarówki, sylwetka Yashanova odrobinę nas zasłaniała. Przeniosłem jego dłoń pod koc, na swoje biodro, tam gdzie było czuć wsuniętą do kieszeni spodni, złożoną na czworo kartkę z notesu. Spojrzałem na niego, licząc, że zrozumie. Weź to.
    - Pierwszy adres… Fałszerz. Wyrobi ci ausweis. Powiedz, że przychodzisz ode mnie… - moje spojrzenie zamgliło się z bólu, który powracał falami, w miarę, jak morfina przestawała działać. - …w sprawie spłaty… długu. – Z każdą chwilą było mi ciężej mówić. – Drugi… moje mieszkanie – syknąłem, walcząc z odruchem, by skulić się w kłębek. - Klucz… - Zacisnąłem pięść, zapominając, że nadal mam obandażowaną dłoń. Dygotałem, nadal było mi zimno. Jęknąłem głucho z bólu, niechcący napinając mięśnie tułowia. - Zaszyty w wycieraczce – dokończyłem, zaciskając powieki. – Wezwij Rungego. Proszę – zabrzmiało rozpaczliwie, z trudem powstrzymywałem się przed krzykiem. Emocje i fizyczne cierpienie, większe niż kiedykolwiek, wycisnęły kilka cholernych łez, których nie miałem nawet jak otrzeć. Czułem się upokorzony, beznadziejnie żałosny w swojej słabości i nieprzydatności.

    OdpowiedzUsuń
  63. Słysząc jego głos, tym razem łagodniejszy, uśmiechnąłem się lekko. To był zaledwie moment, ułamek sekundy, nim zatarł go skurcz bólu.
    „Nie dziękuj”.
    - Chcę ci dziękować – mruknąłem. Gardło miałem dziwnie zaciśnięte, ale nie miało to nic wspólnego z moim stanem. Czułem wobec niego jakąś nieopisaną wdzięczność, za samą obecność tutaj, za głos, którym mnie cucił, za wszystkie drobne gesty. Za to, że, w jakimś sensie, mnie nie zostawił. Żałowałem, że nie potrafię, nie jestem w stanie, mu tego powiedzieć. Ubrać w słowa, w dźwięk, w cokolwiek. Jednocześnie wiedziałem, że brakuje czasu. Są istotniejsze rzeczy. Sprawy, o których trzeba było powiedzieć.
    Więc mówiłem – jak zwykle skupiony na konkrecie, na tym, co trzeba zrobić, by osiągnąć cel.
    „Nie umrzesz, wydobrzejesz... nikt tutaj nie da ci umrzeć”.
    - Na to liczę – mruknąłem tonem kpiny. Chciałem, mimo wszystko zachować twarz. Nie byłem pewien, czy się boję. Chyba nie bardziej, niż w trakcie walki… nie bardziej, niż zwykle. Najgorzej czułem się z tym, że muszę na kimś polegać, że jestem obciążeniem.
    Odetchnąłem z ulgą, kiedy zrozumiał i w mało rzucający się w oczy sposób przełożył kartkę. Nie mogłem zrobić dla niego nic więcej.
    Nie byłem pewien, czemu tak mi zależy, by żył. W tej chwili czułem po prostu, że muszę go ocalić, że to ważne. Nie dla kogoś, nie dla narodu czy Rzeszy. Po prostu… Dla mnie. Po raz pierwszy od lat nie rozważałem za i przeciw.
    Czując to splecenie dłoni i to, jak całował moje palce, spojrzałem na niego, oszołomiony. Nie sądziłem, że on w ogóle tak potrafi. Gdyby ktokolwiek powiedział mi, że ktoś potraktuje mnie w ten sposób… tak po prostu, chyba bez celu, bez ukrytych korzyści, nie uwierzyłbym. W moich oczach, przez chwilę, prócz bólu, było widać jakieś specyficzne przywiązanie, diametralnie różne od pożądania. Kiwnąłem głową, usiłując nadal trzymać się przytomności, mimo, że czułem się, jakby ktoś rozrywał kolejno moją skórę, mięśnie, drapał nagie kości. Wytrzymam..
    To, że otarł mi łzy, zarejestrowałem zaledwie strzępkami zmysłów. Mój umysł uciekał w lepką mgłę nieświadomości, odgradzał się od bodźców. Zacisnąłem zęby. O tym, że przygryzłem sobie język, uświadomił mnie dopiero słodkawy smak w ustach. Zakaszlałem, chcąc przynajmniej wypluć spływającą mi do gardła krew.
    Słyszałem coraz bardziej niewyraźne echo całego zamieszania. Ciemniało mi przed oczami. Poczułem, że ktoś się nade mną pochyla. Mikha..? Nie, Runge. Zerknął na ranę, chyba zmierzył mi temperaturę. Przez ten cały chaos, na który moje nerwy chyba nie wiedziały już, jak reagować, prawie nie poczułem ukłucia igły.
    - Daję panu znieczulenie połączone ze środkiem obniżającym temperaturę. Pomoże na kilka godzin.
    Kiwnąłem głową, mógł mi dać cokolwiek, było mi wszystko jedno, byle tylko choć trochę mniej bolało.
    - I-ile mi zostało? – wydyszałem, czemu te cholerne środki nie działały szybciej..?
    - Herr obersturmführer, wyzdrowieje pan.
    Skrzywiłem się, bezwiednie zaciskając z bólu pięści.
    - Mówże, ile – warknąłem.
    - Wyzdrowieje pan – powtórzył z uporem. Nie uwierzyłem mu. Chciałem się skulić. Przytrzymał mnie. Zagryzłem wargę do krwi. Powoli, straszliwie powoli, środek zaczynał działać. Czułem chłodny bezwład, stopniowo ogarniający całe ciało.
    - Ufa pan temu jeńcowi na tyle, by tu był?
    - Nikomu nie ufam – jęknąłem. – Ale on… pomaga. – O mało nie powiedziałem: jest dla mnie dobry, albo innej frazy zakrawającej na zwierzenie. Coraz mniej nad sobą panowałem. To przez leki? Czułem, że Runge robi coś przy mnie, chyba zmienia wierzchnią warstwę opatrunku. Coraz mniej do mnie docierało. Odpływałem, tym razem w sen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Runge obejrzał się na jeńca, wyraźnie zaskoczony. To nie było częste zachowanie. Zwykle schwytani Rosjanie starali się zniknąć, zejść z oczu. Zwykle nie przebywali z żołnierzami tak długo: ich los rozstrzygał się w kilka dni. Albo szli do transportu, do obozów, albo do piachu. Jego twarz przybrała opanowany, choć nie wrogi wyraz. Stopniowo przyzwyczajał się do towarzystwa tych dwóch, każdy miał coś, co czyniło go pomocnym. Pierwszy, ten bardziej niepozorny, robił co trzeba bez gadania, ten tutaj… miał odwagę.
      - O co chodzi? Ty jesteś… - zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć nazwisko, które powiedział mu Schurz, kiedy przyprowadził jeńców. Kojarzył wygląd i charaktery, personaliów jeszcze nie. - …Yashanov, tak?

      Usuń
  64. Runge, zwykle nie przykładający wagi do imion i nazwisk, tym razem postarał się zapamiętać. Miał przeczucie, że stojący przed nim Rosjanin jeszcze sporo namiesza… a na takich ludzi lepiej zawczasu zwracać baczniejszą uwagę.
    Spodziewał się wielu pytań, ale tego najmniej. Nie zdziwiłby się, gdyby rozmawiał teraz z Niemcem, ale… dlaczego tego jeńca to interesuje? Siedzenie przy rannym mogło być upierdliwe, ale w obliczu tego, co spotykało go na co dzień, można było interpretować je jako czas odpoczynku… Rosjanie to podobno leniwy naród.
    - Jakieś szanse są zawsze – odpowiedział z ociąganiem. Zmierzył jeńca uważnym spojrzeniem. Westchnął. – Choć w tym wypadku bardzo niewielkie – dodał ciszej. W jego głosie odbił się smutek, jakaś nostalgia. Starszego Schurza znał głównie z opowieści Egona i tych krótkich chwil, kiedy wizytował szpital polowy. Nigdy nie znaleźli wspólnego języka, być może on był na to zbyt ostrożny… a może Sigmar zbyt zaślepiony swoją wizją świata. Runge czasem zastanawiał się, jak to możliwe, że jeden dom wychował dwóch tak różnych synów.
    – Miał zginąć na miejscu. – Nie był pewien, czemu w ogóle zagłębia się w szczegóły. Zazwyczaj prawdziwym sensem pytań o czyjś stan zdrowia było to, jak szybko będzie mógł wrócić do walki. Ale tutaj..? - Strzelono do niego dwa razy, ale pierwszy pocisk tylko go drasnął. Drugi rozdarł mięśnie, zrykoszetował o żebro, krusząc jeszcze dwa inne, uszkodził jelito i zatrzymał się przy kręgosłupie. Obersturmführer Schurz ma olbrzymie szczęście, że nadal żyje. Wystarczyło, żeby pocisk przemieścił się odrobinę inaczej i najlepszy chirurg nie mógłby mu pomóc. Jego stan… W normalnych warunkach, w dobrze wyposażonym szpitalu z kompetentnym personelem, przeżyłby. Tutaj… Ja nie chcę niczego przesądzać, bo nadzieja jest zawsze. I chyba tego powinniśmy się trzymać… a najbardziej sam obersturmführer. Na razie jego organizm walczy, coś go tu trzyma.
    ***
    Ocknąłem się, czując, jak moje opuszczone powieki drażni jakieś światło. Zamrugałem, usiłując odegnać to wrażenie. Nic z tego. Wsłuchałem się w otoczenie, czujnie, jak zwykle. Cisza. Gdzieś nade mną skrzypiało cicho drewno, chyba stare belki. Chłodne powietrze ułatwiało oddychanie. Otworzyłem oczy. Przez zamknięte, połowicznie zasłonięte wypłowiałą kotarą okno wpadał blask księżyca. Leżałem w jakimś niedużym pokoju. Powiodłem wzrokiem od miejscami nadpleśniałych boazerii na ścianach do nielicznych, ocalałych mebli. Drewniana, zawilgotniała szafa, odstawione w ciemny kąt krzesło… pajęczyna u sufitu, kolekcja motyli w rozbitej gablocie… Prawie gotycyzm.
    Odetchnąłem, usiłując zrozumieć, gdzie i dlaczego jestem. Ucisk w piersi nieco się zmniejszył. Zimno nie dokuczało, bo ktoś okrył mnie grubą kołdrą i jeszcze jakimiś kocami. Zastrzyk przeciwbólowy jeszcze działał, ranę dawało się ignorować. Spróbowałem otrzeć sobie pot z czoła. Uniesiona ręka opadła w pół drogi. Byłem wyczerpany, wyzuty z sił. Gdyby przyszło co do czego, chyba nawet nie mógłbym nikogo zawołać. Drzwi na korytarz były uchylone. Dobiegało stamtąd ciche skrzypienie schodów. Ktoś szedł na górę. Odruchowo poszukałem dłonią kabury. Oczywiście, zabrali mi broń, pomyślałem gorzko. Czekałem więc, nic innego mi nie pozostało.

    OdpowiedzUsuń
  65. Na jego widok uśmiechnąłem się niewyraźnie. Jego obecność w jakiś niewytłumaczalny sposób dodawała mi otuchy. Nie rozumiałem tego, to było zupełnie nieracjonalne, tak mentalnie kleić się do kogoś. I to jeszcze do kogo… dlaczego tak trudno było mi pamiętać, że on jest po prostu jeńcem? Tak naprawdę, nie powinienem nawet na niego patrzeć wtedy, przy tamtych skrzyniach. To było w gruncie rzeczy niesamowite, te wszystkie zbiegi okoliczności. Przypadki.
    Obserwowałem, jak podchodzi do okna. Po raz pierwszy od postrzału byłem w stanie jako tako skupić wzrok, choć obraz nadal był nieco rozmyty, szklisty. Przez dłuższą chwilę po prosu patrzyłem, jak srebrzysty blask wyodrębnia z mroku jego sylwetkę, kładzie się na ramionach, oplata rysy twarzy. Poczułem ukłucie w sercu, jakby tęsknotę.
    - Przecież widzisz – poruszenie zesztywniałymi wargami okazało się trudniejsze, niż sądziłem. Przekręciłem nieco głowę, nie czułem się pewnie, gdy ktoś znajdował się poza zasięgiem mojego wzroku. Słysząc ciche pytanie, uniosłem nieznacznie brew. Już myślałem, że te gesty i słowa w ciężarówce mi się przyśniły.
    - Jakby mnie zmoczyli, wyzęli, wytarli podłogę i powiesili. Mniej więcej – mruknąłem, siląc się na cień żartu. Rozejrzałem się po pomieszczeniu.
    - Gdzie jesteśmy? – Zaraz też zadałem następne pytanie, nie dawało mi to spokoju: - Tak po prostu cię tu wpuścili?
    Umilkłem, przez kilkanaście minut zbierając siły na cokolwiek poza oddychaniem. Nie spuszczałem z niego wzroku.
    - Mikha, nie podejdziesz..? – pytanie padło tak cicho, że nie byłem pewien, czy je usłyszał. Przez wyschniętą na wiór krtań mógł się wydobyć jedynie ochrypły szept. Zabrakło mi odwagi, żeby powtórzyć. Przymknąłem oczy, ale nie chciałem zasypiać. Jeszcze nie.
    - Mógłbyś… mi dać wody? Choć trochę. – Dziwnie się czułem, musząc prosić o tak prozaiczną rzecz, właściwie… musząc prosić o cokolwiek.

    OdpowiedzUsuń
  66. Nie mogłem widzieć dokładnie jego twarzy, ale usłyszałem, że jest rozbawiony. Uśmiechnąłem się półprzytomnie. Czułem się znacznie gorzej, niż twierdziłem, ale nienawidziłem uchodzić za słabego. Słabymi się gardzi.
    Śledziłem wzrokiem jego gest. Przez to wszystko, włącznie z moim obecnym skołowaniem, zaczynałem patrzeć na niego jakby stał się nagle kimś innym, jeszcze bardziej interesującym.
    Skrzywiłem się nieznacznie, słysząc odpowiedź na swoje pytanie.
    - Tyle to sam zauważyłem - mruknąłem. – Usłyszałeś może, co to za miejscowość? Coś tu w ogóle stoi poza tą ruderą, jakieś domy, coś? Ile czasu minęło, czy były jakieś postoje? – Na podstawie tego mógłbym wywnioskować, ile kilometrów przejechaliśmy. Niewiedza z każda minutą bardziej doprowadzała mnie do szału. Przywykłem do ciągłego orientowania się w terenie, zbierania i analizowania informacji, do planowania… Nie do bycia zdanym na innych i czekaniem nie wiadomo na co. Po to poszedłem na front, żeby nie czekać.
    Nie widziałem tego dokładnie, ale miałem wrażenie, że jego spojrzenie mnie omija. Powstrzymałem westchnienie rezygnacji. Jak to możliwe, że w jednej chwili jest dla mnie wręcz… czuły, a niedługo później znów tak bardzo obojętny? Jak to możliwe, że nadal nie mogę przestać o nim myśleć? Przecież… Nie mogłem być zakochany. Miłość to mit, naiwna pożywka dla pisarzy. Gdyby istniała, przez tyle lat znalazłbym przecież kogoś, kto znaczyłby dla mnie odrobinę więcej, niż chwilowy kochanek. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Może chodziło o to, że Mikhail był w pewnym sensie nieosiągalny? Pociągał mnie jako nowy, niepoznany dotychczas wariant zakazanego owocu? Żałosne w swojej małostkowości, ale… jak to inaczej wyjaśnić?
    Słysząc z jego strony przytyk, poczułem się, jakby jakiś brakujący element właśnie wskoczył na swoje miejsce. Ledwie powstrzymałem uśmiech.
    - Że niby ja potrzebuję? – upewniłem się, doskonale odgrywając niedowierzanie. – Ależ ja tylko dbam, żebyś za mną nie tęsknił.
    Zmrużyłem podejrzliwie oczy, słysząc, jakie otrzymał polecenie.
    - Liczą, że jednak mnie wykończysz..? – zamyśliłem się. Poniekąd, wyszłoby to na dobre. Pozbyliby się obciążenia. Zagryzłem wargę. Powinni mnie tam zostawić, spowalniam całą kompanię. Mądrzej byłoby mnie dobić, nie ratować. Ale dlaczego pozwalają mu… Coś sobie nagle przypomniałem. Runge. Wtedy, na ciężarówce… pytał, czy ufam Mikhailowi. Co mu odpowiedziałem..? Usiłowałem przywołać tamte słowa. Bezskutecznie. Moja pamięć rozchodziła się jak strzępy porannej mgły. Czułem rosnący niepokój. Coś mówiłem, na pewno. Byłem wtedy ledwie przytomny, nie myślałem rozsądnie. Mogłem powiedzieć cokolwiek. Cholera. Czy Runge coś wiedział, czegoś się domyślał? Zacisnąłem palce na wierzchnim kocu. Było źle.
    Słysząc ciąg dalszy, ze złości mało nie udławiłem się powietrzem.
    - Nie. Jestem. Bezbronny – warknąłem. – I nigdy nie będę. Jedno moje słowo, a zleci się tu pół kompani. Jeden mój rozkaz, a będziesz martwy, tak jak od dawna powinieneś. – Kierowany bardziej impulsem, niż myślą, chciałem usiąść. Ruch okazał się zbyt gwałtowny. Ból był tak silny, że pociemniało mi w oczach. Z głuchym jękiem opadłem na poduszkę. Zmęłłem w ustach wiązankę dosadnych bluzgów.
    Usłyszałem, jak żołnierz na korytarzu przeładowuje broń.
    - Wszystko w porządku – burknąłem na tyle głośno, by usłyszał. – Nie ma sensu zawracać sobie głowy… - wolę sobie zdechnąć w ciszy, dokończyłem zgryźliwie w myślach. Szeregowy okazał się bystrzejszy, niż myślałem. Szybko, ale ostrożnie, stając nieco z boku drzwi, by chroniła go futryna, zerknął, co się u nas dzieje. Niemal czułem wwiercające się we mnie spojrzenie. – Powiedziałem, wszystko jest w porządku – powtórzyłem spokojniej. Przynajmniej miał na tyle rozsądku, by domyślić się, że mogę, na przykład szantażowany, kłamać. Dobre i to, może jednak będą z niego ludzie, jak się trochę wyrobi na polu walki.
    Odczekałem, aż szeregowy sobie pójdzie. Przynajmniej miałem chwilę, by się uspokoić. W ciszy obserwowałem, jak Rosjanin ostrożnie przy mnie siada. Skrzywiłem się.
    - Nie musisz tak uważać, ze szkła nie jestem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo wszystko, pomoc przyjąłem z cichą ulgą, że sam o tym pomyślał. Inaczej nie dałbym rady. Przełknąłem kilka przyjemnie chłodnych łyków, najpierw z pewnym trudem, potem, gdy już zwilżyłem gardło, coraz łapczywiej. Dopiero zaspokoiwszy pragnienie, zdałem sobie sprawę z wyczucia, z jakim trzymał naczynie, z samego faktu, że oto on, do niedawna śmiertelny wróg, opiekuje się mną jak żaden z moich ludzi. Poczułem się tym wręcz onieśmielony. Potrzebowałem go, lgnąłem do niego, jak do nikogo wcześniej, nawet jeśli sam przed sobą nie chciałem się do tego przyznać. Dość niepewnie spojrzałem mu w oczy. Zamiast powrotem opaść na poduszkę, oparłem głowę o jego ramię, półleżąc.
      Zaskoczyło mnie jego pytanie, ale nadal nie zmieniałem pozycji.
      - Od początku– odpowiedziałem niemal natychmiast, pewien swego i dopiero po chwili precyzując: - Od utworzenia naszej dywizji w obecnym kształcie, od 40’ roku. – Zmarszczyłem nieco brwi, usiłując dociec, skąd to pytanie. Przyjemne ciepło pod policzkiem w właściwy dla całego Mikhaila sposób utrudniało mi koncentrację. – Myślisz że… Ten atak? Że on jest… waszym… sowieckim agentem? – parsknąłem. Niemożliwe.

      Usuń
  67. Skupiłem się na tym, co mówił, usiłując wychwycić jak najwięcej istotnych konkretów. Miejscowość kilometr stąd… ciekawe, czy rzeczywiście miejscowość, czy pogorzelisko. Im dalej na wschód, tym częściej zastawaliśmy wsie zrównane z ziemią do tego stopnia, że brakowało choćby marnej wiaty, która mogłaby pozwolić się nam skryć przed deszczem w czasie postoju, nie mówiąc już o zdobyciu jakiegokolwiek dodatkowego prowiantu. Podejrzewałem, że było to częścią większego planu, a tamtej miejscowości, w której byliśmy ostatnio, Rosjanie nie zdążyli zniszczyć. Na pewno nie zdążyli, zdałem sobie sprawę, przypominając sobie naczynia, które stały na stole w kuchni, kiedy po raz pierwszy wszedłem do swojej katery. Wtedy domyślałem się, co się wydarzyło, ale w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. W końcu nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz, to wojna dwóch ras. Dlaczego nagle zacząłem to rozważać?
    Usiłując zająć się czymś bardziej konstruktywnym, spróbowałem odtworzyć, jaką pokonaliśmy odległość. Skoro był tylko jeden postój, strzelanina miała miejsce koło piętnastej, na całym zamieszaniu straciliśmy ze… dwie godziny? a teraz jest noc, to jechaliśmy jakieś… cztery godziny? Załóżmy. Konwój bez czołgów, ale na takich drogach… czy może raczej imitacji dróg… mogliśmy jechać średnio 40 km na godzinę. Cztery razy 40… Przypomniałem sobie mapę, której nowego odcinka uczyłem się na pamięć na każdym postoju. Zawahałem się, czy podzielić się swoimi przypuszczeniami z Mikhą, ale… coś mu się należało za znoszenie mnie przez ten cały czas.
    - Obstawiałbym, że jesteśmy kilkanaście, może kilkadziesiąt kilometrów za Safonowem.
    Słysząc ripostę, nie potrafiłem już powstrzymać uśmiechu. Za bardzo lubię tego drania, przeszło mi przez myśl. Zdecydowanie za bardzo.
    Odchyliłem się nieco na poduszce.
    - Dziwiłbym się, gdybym komuś nie nadepnął – mruknąłem z pewną dozą rezygnacji. Nie miałem dziś sił na złośliwości. Ale, czy na pewno chodziło o to, by się mnie pozbyć? Przecież było tyle łatwiejszych, szybszych sposobów. Właściwie, wystarczyłoby nie udzielać mi pomocy. Próbowałem przypomnieć sobie, co się wtedy działo. Ledwie kontaktowałem, ale… Coś nie dawało mi spokoju.
    Słysząc jego dalsze słowa, z trudem powstrzymałem się przed jeszcze bardziej nerwową reakcją.
    - Przymknij się – burknąłem na niego, z trudem panując nad sobą na tyle, by żołnierz na korytarzu nas nie usłyszał. Najgorsze było to, że miał rację. Ta świadomość paliła mnie jak rozżarzone żelazo.

    - Nie, sądzę, że jest na to za głupi i zbyt mało ważny.
    Przymknąłem nieco oczy, by nie raziło mnie światło. Leki chyba stopniowo przestawały działać, czułem rozchodzące się po całym tułowiu ukłucia bólu.
    - Nie jest głupi – mruknąłem. – Po prostu prostolinijny... Życie nie zdążyło go jeszcze zniszczyć. – Sam nie wiedziałem, czemu poczułem się w obowiązku stanąć w obronie Fuchsa. Ten rok wspólnych walk chyba jednak do czegoś zobowiązywał. Mimo to, spojrzałem na Yashanova uważniej. – Robił coś nietypowego? – mimo wszystko, chciałem wiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że właśnie przywiązałem jakąkolwiek wagę do ostrzeżenia jeńca, ale, do diabła, skoro ten jeniec myślał trzeźwiej, niż niejeden z moich ludzi… Może było warto. Ostatecznie, to, że się dowiem, niekoniecznie znaczy, że uwierzę.

    OdpowiedzUsuń
  68. - Jak chcesz – westchnąłem, właściwie, jaki sens miało go przekonywać? Niech sobie myśli, co chce, i tak różni nas tak wiele… Być może zbyt wiele? Przyglądałem mu się z rosnącym zaintrygowaniem. Nie podobał mi się ten błysk, podejrzewałem, że zapowiadał jakiś całkowicie niewygodny temat. Ale, z drugiej strony, nie mogłem twierdzić, że to spojrzenie na mnie nie działa. Było w nim coś hipnotyzującego, podobnie jak w tym niebezpiecznym uśmiechu. Czekałem.
    Kiedy stopniowo się do mnie zbliżał, znieruchomiałem. Niepokój, ciekawość i cicha fascynacja walczyły o miejsce pod maską chłodnego opanowania. Starałem się całkowicie skupić na jego słowach, ale mimo to w momencie, w którym poczułem go tak blisko, ogarnęło mnie przyjemne ciepło. Stłumiłem absurdalną chęć, by go do siebie przyciągnąć. Kiedy zacząłem rozumieć, co ma na myśli, popatrzyłem na niego jak na wariata. Mimo to, od tego „chyba masz powodzenie, Sigmar” aż dreszcz mi przeszedł po plecach i to bynajmniej nie ze strachu. Kretynie, teraz pewnie wszystko po tobie widać, skarciłem się w myślach. Zacisnąłem palce w pięść, tak, by tego nie widział. Słuchałem jego śmiechu z coraz większym niedowierzaniem, że właśnie posunął się do tak taniej zagrywki. Krzywiąc się z bólu, odwróciłem się bardziej w jego stronę.
    - To niemożliwe – stwierdziłem spokojnie, również ściszonym głosem. Nie byłem pewien, czego się spodziewał, ale raczej nie całkowitego spokoju. Liczył, że przyprawi mnie o paranoję? Że będzie miał ubaw, obserwując, jak sprawdzam kogoś ze swoich? – Po co mi to mówisz? - mój głos stwardniał, pojawiła się w nim nuta rezerwy, chłodu. - Zauważyłeś, że Fuchs cię nie lubi, więc próbujesz doprowadzić do tego, żebym wysłał go do obozu? A może udupić nas obu, jeżeli rozniosłoby się, że o czymś wiedziałem i to zataiłem? Jeśli tak, to muszę cię rozczarować. Fuchs ma narzeczoną. Ma swoje powody, żeby czuć wobec mnie wdzięczność, może nawet jakieś przywiązanie, ale nie ma w tym niczego więcej. Akurat za niego mógłbym poręczyć.

    OdpowiedzUsuń
  69. „W takich czasach i w takim miejscu nie ma rzeczy niemożliwych”.
    - Wariat – mruknąłem, ale mój głos zabrzmiał dziwnie miękko, wręcz czule, aż sam się zdziwiłem, bo to było do mnie zupełnie niepodobne. Marzyciel, psia jego mać. – To jest front, Alicjo.
    Bezwiednie dotknąłem opatrunku, ból zaczynał wracać, ale na razie dawało się z tym wytrzymać. Runge może sobie schować swoje powątpiewanie w wiadomą część ciała, wyzdrowieję i koniec. Złego diabli nie biorą.
    Zmarszczyłem lekko brwi.
    - Rozumiem, że nie jestem z tego grona wyłączony? – zapytałem, patrząc na niego uważnie. Byłem więc niż pewien, że wykpi się od odpowiedzi jakąś złośliwa ripostą. Tak naprawdę, nie byłem pewien, dlaczego w ogóle o to pytam.
    Zastanowiłem się nad tym, co powiedział. Nad pytaniem. Uciekłem spojrzeniem w bok, wpatrując się w ciemność gdzieś obok niego. Niechciane obrazy wracały, choć od lat starałem się zamknąć je w najgłębszym kącie świadomości, by nigdy z niego nie wyciekły. Nie chciałem o tym pamiętać. Milczałem przez długą chwilę. Kiedy w końcu się odezwałem, mój głos był cichy, jakby schrypnięty.
    - Miałem taką możliwość. – Zagryzłem wargę, zły na siebie za tę słabość, za to, że nie potrafiłem przejść nad tym do porządku dziennego, zobojętnieć. – Znaliśmy się od dziecka. Była taką trochę chłopczycą, jeszcze jako czternastolatka miała wiecznie pościerane kolana… Kochała się we mnie właściwie od początku. Była naiwna, świetnie nadawała się na zasłonę. – Przełknąłem ślinę, nie chcąc okazywać więcej emocji. Wziąłem głębszy wdech. – Więc patrzyłem w te jej roziskrzone na mój widok oczy i całowałem ją na powitanie, wyobrażając sobie na jej miejscu kogoś innego. Była jedyną osobą, której kiedykolwiek… ufałem. I tak nie do końca. Dowiedziała się przypadkiem. Myślałem, że na mnie doniesie. Bałem się tego, tak postąpiłaby chyba każda normalna kobieta. Ale ona się otruła. Więc nie, nie zrobiłbym tego ponownie żadnej kobiecie – mój głos stwardniał, dopiero teraz byłem w stanie na niego spojrzeć, a i to zaledwie na chwilę. – W świecie, w którym upadły wszystkie wartości, trzeba znaleźć coś, co spróbuje się jednak ochronić. Więc zamierzam być przynajmniej lojalny, na tyle, na ile się da. Nie obiecywać więcej czegoś, czego nie mogę dać. – Umilkłem na chwilę. Spojrzałem na niego, dłużej zatrzymując wzrok na jego twarzy. – Twoja narzeczona… była przykrywką?
    Drgnąłem, słysząc kroki na schodach. Nie chciałem niczyjej obecności, może z wyłączeniem Mikhi. Niechętnie przekręciłem się z powrotem na plecy, ból w okolicy żeber na chwilę zamglił moje spojrzenie, ale dość szybko się pozbierałem.
    Powstrzymałem się od reakcji, widząc Fuchsa. Byłem zaskoczony, owszem, ale póki co nie na tyle, by nie dało się tego ukryć. Zapewne czegoś potrzebował, czegoś nie wiedział, może nie mógł znaleźć.
    Runge podszedł bliżej, bezceremonialnie odchylając koce i sprawdzając opatrunek. Zauważyłem, że się skrzywił.
    - Coś nie tak?
    - Bez przesady – mruknął, nie podnosząc na mnie wzroku.– Muszę panu zmienić opatrunek. To zaboli – uprzedził. Przygotowałem się na ból, ale w chwili, gdy zaczął oddzielać przesiąknięty zaschniętą krwią bandaż od rany i tak nie udało mi się powstrzymać głośnego syknięcia. Zacisnąłem zęby, kiedy dotknął skóry wokół rany. Jego palce wydawały mi się lodowate. Usiłowałem skupić się na czymś innym, myśleć o czymkolwiek. Czułem jak uciska brzegi rany, coś tam majstruje, okrywa całość czymś miękkim, chyba gazą.
    - Chodź tu, pomożesz – Runge zwrócił się do Rosjanina dość bezosobowo, ale nie było w tym zwyczajowej niechęci. Zerknąłem na Fuchsa. Trzymał się z boku, obserwował. – Unieś go trochę, muszę przełożyć bandaż.
    Pomyślałem o dotyku Mikhaila na swojej nagiej skórze.
    To zdecydowanie nie byłby dobry pomysł.
    - Nie rób ze mnie kaleki – burknąłem do Rungego. – Poradzę sobie, nie musi mnie macać żadna ruska menda.

    OdpowiedzUsuń
  70. Znów mnie podpuszcza, czy naprawdę tak sądzi..? Przemknęło mi przez myśl. Problem z Mikhailem polegał na tym, że nigdy nie mogłem być co do niego stuprocentowo pewny… i poniekąd była to również największa zaleta naszej relacji.
    „Relacja”. Właściwie kiedy zacząłem tak to postrzegać? Czy w ogóle może zaistnieć relacja z kimś, kto nie był nawet do końca… człowiekiem?
    Zauważyłem gwałtowną zmianę w jego zachowaniu. To pytanie miało być właściwie żartem, może trochę podpuszczaniem go, ale nie spodziewałem się niczego innego, jak riposty. Zmrużyłem nieco oczy. „Ty mi powiedz”. A wcześniej te wszystkie drobne gesty… Nie miałem odwagi, by uwierzyć, że to nie jakaś forma ukrytej kpiny, podstępu, czegokolwiek. Jednocześnie, ten jego głos… To chyba nie była gra. Poczułem nagłą potrzebę okazania mu w jakiś sposób, że nie chcę być jego wrogiem, ale nie byłem w stanie dobrać żadnych słów, które nie byłyby płytkie, które naprawdę cokolwiek by wyrażały. Dotknąłem lekko jego dłoni… i niemal natychmiast cofnąłem palce. Nie chcę, nie oznacza mogę. Przysięgałem wierność, tym razem całemu narodowi, partii, Führerowi. Nie być wrogiem Rosjanina, oznaczało zostać zdrajcą.
    - Daj mi spokój – szepnąłem. Nie miałem siły, by o tym mówić. Nie teraz, nie mając to wszystko przed oczami… i nie z nim.
    …czy w ogóle, z kimkolwiek..?
    ***
    - Twoja samowola przekracza właśnie ostatnie granice – warknąłem na Rungego, ale lekarz albo niespecjalnie się przejął, albo doskonale udawał. Odebrałem to jako jeszcze jedno upokorzenie. Zacisnąłem zęby, starając się nie myśleć, nie czuć, nie reagować. Po prostu czekać, usiłując zapomnieć o wszystkich momentach, w którym po cichu marzyłem o dotyku tego jeńca. Sprawę ułatwiła niewygoda, moje ciało nie było jeszcze przygotowane na jakiekolwiek obciążenie. Z zewnątrz pewnie wyglądało, jakbym czuł awersję do samego faktu, że robił coś przy mnie Rosjanin.
    Mogąc z powrotem opaść na posłanie, już owinięty czystym bandażem, poczułem cień ulgi. Runge przyjrzał mi się uważnie.
    - Zaaplikuję panu nową porcję leków, herr obersturmführer. Poprzednia dawka była wystarczająca?
    W pierwszej chwili nie zareagowałem, usiłując dosłyszeć, co mówi Mikhail, ale Runge skutecznie go zagłuszył. Spojrzałem na niego, zirytowany. Skojarzyłem, o co chodzi.
    - Żadnych leków, Hans. Chcę być przytomny.
    - Jak chce pan wyzdrowieć, skoro…
    - Powiedziałem, żadnych leków! – podniosłem głos, ale zabrakło mi energii, by naprawdę się na niego wydrzeć. – I to jest rozkaz, do ciężkiej cholery! – Jak miałem się im na coś przydać, będąc nieprzytomny? Powiodłem wzrokiem kolejno od Rungego, przez Mikhaila do Fuchsa. – Zostawcie nas samych – zwróciłem się do Rungego i Mikhaila. Wychwyciłem pytające spojrzenie Rungego. – Yashanov może potem wrócić – omal nie dodałem „jeśli chce”.

    OdpowiedzUsuń
  71. Zamorduję, syknąłem w myślach, ale nie odważyłem się powiedzieć tego na głos. Gdybym odezwał się teraz po rosyjsku, nikt poza Yashanovem by nie zrozumiał, ale istniała obawa, że któryś z Niemców jeszcze posądziłby mnie o jakieś kombinowanie za ich plecami. W końcu mówiłbym coś do wroga tak, by nie rozumieli mnie moi towarzysze broni. Dla mnie przekaz byłby oczywisty. Gdybym wypowiedział tego typu groźbę po niemiecku, Fuchs mógłby zechcieć pomóc w jej wypełnieniu. Wybrałem więc opcję najbezpieczniejszą: udawałem, że nie słyszę.
    Kiedy wyszli, gestem pokazałem Fuchsowi, by podszedł bliżej. Dopiero teraz zmniejszył dzielący nas dystans. Stanął tuż obok łóżka, ale nie usiadł. Przyjrzałem się jego twarzy uważniej, niż zwykle. Dopiero teraz zauważyłem rysujące się pod jego zielonymi oczami szarawe sińce.
    - Masz dużo roboty – ni to stwierdzenie, ni to pytanie. Skinął głową.
    - Przeczytałem materiały z teczki. Wie pan, której. Wszyscy są pod stałą, ale dyskretną obserwacją.
    Wykrzywiłem jeden kącik ust w krzywym uśmiechu.
    - Jak przykładny gestapowiec… – mruknąłem.
    - Dokładnie tak jak mnie pan nauczył, herr obersturmführer.
    - Właściwie od kiedy ty mi się odszczekujesz, co?
    Detlef odsunął się o półmroku, jakby spłoszony.
    - Tamci wyznaczeni do pilnowania…? – zawiesiłem głos.
    - Sami pewni.
    - Nie ma pewnych, Fuchs. Ile razy ci to mówiłem? Najpewniejsi są ci, którym dałeś nadzieję. Cała reszta odwróci się od ciebie, gdy tylko wypadniesz z łask Führera… a o to dziś nietrudno.
    Zapadła między nami niezręczna cisza, którą ostatecznie przerwał Fuchs.
    - Jak się pan czuje? – zapytał, wydawało mi się, że słyszę w jego głosie autentyczną troskę. Zmarszczyłem lekko brwi. To, co usłyszałem od Yashanova nie chciało mi wyjść z głowy. Dureń.
    - Lepiej – wzruszyłem ramionami, niemal natychmiast krzywiąc się z bólu, gdy uszkodzone mięśnie tułowia nieco się rozciągnęły. Fuchs drgnął, jakby chcąc coś zrobić, ale ostatecznie nie ruszył się z miejsca.
    - Dlaczego pozwala pan temu ruskowi… - zaczął nagle. W jego głosie usłyszałem niechęć, której nawet nie starał się ukryć.
    - …być tutaj?
    Skinął głową. Milczałem przez chwilę, zastanawiając się, ile prawdy mogę zdradzić.
    - Bywa przydatny.
    - Bo dał mu pan nadzieję – jakby dokończył. Zaskoczył mnie. Usiłowałem patrzeć na to jedynie w kontekście wcześniejszej rozmowy.
    - Poniekąd.
    Patrzył na mnie uważnie, z nieprzeniknioną twarzą.
    - Czy mogę wiedzieć, co mu pan obiecał? Mógłbym…
    - Nie uwierzy ci, jest na to za cwany. – Wziąłem głębszy wdech. – Obiecałem mu życie.
    - Uwierzył?
    Uśmiechnąłem się leniwie.
    - Bardzo wielu wierzy.
    Powoli odwzajemnił uśmiech. Przez jakiś czas rozmawialiśmy o bieżących wydarzeniach, chciałem wiedzieć, jak się sprawy mają. Na koniec, kiedy Fuchs miał już wyjść, zatrzymałem go. Zawahałem się na moment. To jedyne, co w tej sytuacji możesz zrobić, przekonywałem się.
    - W Linz czeka na mnie dziewczyna. – Odwróciłem wzrok, nie chcąc widzieć jego reakcji, jeżeli jakakolwiek była. Z ponurą premedytacją gapiłem się w sufit. – Nie zdążyłem wysłać do niej listu. Koperta jest w kieszeni plecaka. Mógłbyś to dla mnie załatwić?
    Kątem oka widziałem jak sięga do wsuniętego pod łóżko plecaka i wyjmuje stamtąd mój list do Grety, ukochanej mojego brata. Ten sam, który trzymałem wcześniej w szufladzie, nie potrafiąc go dokończyć.
    Kiedy wyszedł, pozwoliłem sobie na płytki sen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***
      Obudziło mnie ciche skrzypnięcie drzwi i kroki. Czułem się dziwnie słabo… pewnie dlatego, że jeszcze nie do końca przegnałem senność. Spojrzałem na wchodzącego. Powstrzymałem uśmiech. Mikha. Bezwiednie pomyślałem, że lubię się budzić, widząc go gdzieś niedaleko.
      - Otwierałeś okno? Strasznie tu zimno. – Na tyle, na ile mogłem, podciągnąłem wyżej koc. Zastanowiło mnie, że Rosjanin trzyma się dalej. Próbowałem mu się przyjrzeć, ale obraz jakoś się szklił. Zamrugałem. Miałem wrażenie, jakby ktoś nasypał mi piasku pod powieki. Zmarszczyłem brwi, przypominając sobie o czymś.
      - Dali ci chociaż coś do jedzenia?
      Właściwie przypuszczałem, jaka padnie odpowiedź.
      - Zanim… zanim to wszystko się stało, miałem ci coś dać. W moim plecaku jest owinięta w szary papier paczka. Weź ją.
      Do tej pory nie wiedziałem, co mną wtedy kierowało, ale… chyba chciałem, żeby miał coś swojego. Więc wyprałem mu ten jego cholerny bolszewicki mundur, dołożyłem trochę niepsującego się żarcia w płaskich konserwach, cywilny koc z mojej kwatery, żyletkę do golenia, takie nic wartościowego, namiastkę rzeczy osobistych. To chyba miały być przeprosiny.

      Usuń
  72. - Głupio to bym zrobił, gdybym nie kontaktował, gdy przyjedzie Freischer i wyznaczy jakiegoś dupka na moje miejsce – prychnąłem na tyle cicho, by poza pokojem nie było mnie słychać. – Pojutrze rano, według planu, dołączy do nas grupa dowodzona przez Freischera – wyjaśniłem. Więcej nie mogłem mu powiedzieć, powinienem był zachować w tajemnicy nawet te strzępki informacji, liczyłem jednak, że zrozumie, co to oznacza dla mnie i, pośrednio, dla niego. Fuchs miał zbyt niski stopień, by dowodzić kompanią. Wyznaczając go na swojego adiutanta, poważnie naruszyłem regulamin. Nie pierwszy raz. Póki pełniłem rolę dowódcy, układ się sprawdzał. Teraz wszystko brało w łeb. Jeżeli nowy dowódca kompanii zdecyduje się rozstrzelać obu jeńców, nie będę mógł nic zrobić. Jeżeli okaże się imbecylem bez szkoły oficerskiej i zmysłu taktycznego, który dochrapał się stopnia dzięki kontaktom, wytraci mi ludzi w pierwszej bitwie. Póki będę przytomny, mógłbym przynajmniej przekazać mu swoje wytyczne… które być może i tak puści mimo uszu, robiąc swoje. Kurwa mać. Nic nie mogłem zrobić. Nic.
    Odetchnąłem ciężko, próbując się uspokoić. Ucisk na klatkę piersiową powrócił. Nerwy? Pewnie tak, bo co innego… Przecież czułem się nieźle, jak na to wszystko.
    Kątem oka obserwowałem, jak odpakowuje paczkę. Widziałem, jak gładził materiał i przez chwilę, zaledwie krótki moment, wszystkie jego emocje wydawały się wręcz obnażone, wyłożone jak ciało na stole operacyjnym, prosto pod nóż chirurga. Spuściłem wzrok, nie mogąc znieść tego widoku. Nie byłem do tego odpowiednim człowiekiem. To nie ja powinienem go takim widzieć.
    Po raz pierwszy w życiu doszedłem do wniosku, że to ja nie mam do czegoś prawa. Że nie zasługuję.
    Czemu mi to dajesz?
    Myśli kłębiły mi się w głowie, wszystkie z rodzaju tych, których nie wypowiada się na głos. Bo przecież nie można. Nie mi. Nie, bo…
    - Mikha… - zacząłem i zabrakło mi słów. Odchrząknąłem cicho. – Uratowałeś mi życie. Zaufałeś.

    OdpowiedzUsuń
  73. Nie mogłem nic poradzić, że słysząc coś, co wskazywało na jakąś… chyba troskę z jego strony, w moich oczach pojawiły się iskierki. Jednak. Miałem ochotę śmiać się jak jakiś idiota, jakby nie było wojny, jakby nic nam nie zagrażało, jakby faktycznie możliwe było jakieś „my”.
    A potem wrócił rozsądek. Zacisnąłem dłoń w pięść. Mniej niż dwa dni i to wszystko się skończy. On nie przeżyje tej wojny, a ja…
    Dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane? Dlaczego on nie może być Niemcem? Ostatecznie nawet Belgiem, Francuzem, Norwegiem! Przełknąłbym to. Wszystko byłoby wtedy o tyle prostsze. Ale… czy potrafiłbym o nim zapomnieć? Zignorować tą burzę emocji i postępować jak zwykle, jak powinienem?
    Spojrzałem na niego, na tą głupią, sentymentalna paczkę…
    Miałem ochotę przywalić sobie w łeb. W myślach wyzywałem się od najgorszych, krzywiłem, bo jak można być takim debilem, ale i tak nie żałowałem.
    - Wydawało mi się, że to dla ciebie ważne – mruknąłem tonem usprawiedliwienia, dodatkowo się pogrążając. I szczerze mówiąc… pierwszy raz w życiu miałem to gdzieś. Coś we mnie pękło, skorupa zasklepiająca się od lat prawie się rozprysła.
    Zmarszczyłem brwi, słysząc to wyznanie. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Coś… uderzył się za mocno w łeb, czy jak? Śniłem może? Ale nie, to się działo naprawdę. Otworzyłem usta, mając w głowie całkiem ładną odpowiedź... I zaraz je zamknąłem, bo wszystkie słowa wyparowały, pozostawiając durnowatą pustkę i trzepoczące się w rozmrożonym sercu szczęście.
    …Jesteś cholernym zaprzeczeniem tego wszystkiego.
    - Ty też – wydusiłem, nie potrafiąc dojść do ładu z własnymi uczuciami.
    Doskonale, Sigmar, najgłupsza odpowiedź w historii świata właśnie padła. I ty się dziwisz, że nigdy nie miałeś nikogo na dłużej? Z taką porażającą elokwencją w sprawach sercowych..? - kpiłem z siebie, bo co innego mi pozostawało?
    Zmiąłem w palcach krawędź koca. Zakochałem się jak cholerny gówniarz. Błądziłem spojrzeniem wszędzie, byleby zbyt długo na niego nie patrzeć.
    - Myślałeś o tym, co zrobisz… co potem?

    OdpowiedzUsuń
  74. - Znając ciebie? Nawet bardzo – mruknąłem, nadal nieco zmienionym głosem, choć już nie tak, jak poprzednio. Uśmiechnąłem się nieznacznie, widząc, jak odrobinę się przybliża. Zazwyczaj wolałem, gdy od ludzi dzielił mnie pewien dystans, właściwie w każdej sferze… Ale on, konkretnie on okazywał się wyjątkiem od wszelkich reguł.
    Umilkłem, słysząc jego następną wypowiedź. Przysięgałem wierność. Jednocześnie, żeby być lojalnym wobec Rzeszy, muszę pozwolić, by Mikhail zginął. Nawet, jeśli jakimś mało prawdopodobnym zrządzeniem losu nie zadecyduje o tym mój następca, ten moment kiedyś nastąpi i albo stanie się to bez mojej wiedzy, albo sam będę musiał podjąć decyzję. Odwlekanie niczego nie da. Będzie tylko gorzej. Okażę się tylko większym hipokrytą.
    Powiodłem wzrokiem do drzwi, jakby upewniając się, czy nikt nie może nas usłyszeć. Szukałem wymówki, wybawienia od decyzji. Jak tchórz.
    Przez całe życie byłem tchórzem. Żeby uniknąć ryzyka, nie dopuszczałem nawet myśli, że mogłoby mi na czymś, na… na kimś zależeć. Bo przecież wtedy strata boli mniej. Tak naprawdę, co dał mi ten kraj, ta wielka Rzesza Niemiecka, dla której ryzykowałem wszystko? Prestiż, stanowisko. Szacunek. Poczucie, że robię coś ważnego. Że robię to… dla kogoś. Że nie żyję sam dla siebie. Świadomość bycia kimś, ważnym, wyjątkowym. Potrzebnym?
    Potrzebnym tylko dopóki mogę walczyć, być trybikiem w całej maszynie systemu.
    Wystarczy, że obejrzę się na niewłaściwą osobę, a cały szacunek zniknie. Trafię na przesłuchanie a potem do obozu, dokładnie tak samo, jak jakieś radzieckie czy polskie ścierwo. Prawie jak Żyd.
    A przecież ja nie zdradziłem podczas pierwszej wojny. Mój ojciec produkował dla Rzeszy bombowce. Moja matka przed wojną grała w filharmonii, w której bywali najwyżsi dygnitarze. Ja ryzykowałem życie w każdej bitwie; gdyby kazali mi wystawić się na cel, żeby moi ludzie mogli zwyciężyć, zrobiłbym to. Tymczasem niemieccy cywile, swego czasu także niektórzy Francuzi, oni wszyscy byli usłużni nie tyle wobec mnie, ile mojego esesmańskiego munduru.
    Munduru, który mogłem nosić, póki nikt nie znał prawdy. Nie znał mnie.
    Ten jeden Rosjanin, zwykły jeniec, był bodaj jedynym, bo nawet co do Fuchsa nie miałem tej pewności, który widział po prostu mnie. Raczej nie szanował. Może nawet gardził, dogryzał na każdym kroku, stawiał się… ale uratował mi życie. Bo przecież nikt z kompanii nie miał mojej grupy krwi. Widziałem go tam, nie miałem co do tego wątpliwości. Pomógł mi, po tym, jak go zawiodłem, jak zakpiłem z jego emocji, chwili zapomnienia, z jego… zaufania.
    - Nie za dwa dni – odezwałem się z uporem. W moim głosie odbiła się ta sama determinacja, z jaką wydawałem rozkazy na polu bitwy. Uniosłem się na łokciach, krzywiąc się z bólu. Zaciskając zęby, by nie krzyknąć, przytrzymałem się oparcia krzesła na tyle, by podnieść się do siadu. Ten prosty ruch wymagał tak wielkiego wysiłku, że na chwilę pociemniało mi w oczach. Oparłem się bokiem o drewniane pręty, oddychając ciężko. Koce opadły, odsłaniając mój tors, ale zupełnie się tym nie przejąłem. Spojrzałem na Yashanova, licząc, że w moich oczach nie widać bólu, przez który miałem ochotę jęczeć jak panienka w chorobie. Wziąłem głębszy wdech. – Musisz stąd uciec. To cholernie ryzykowne, wiem. Jeżeli ktoś się zorientuje, rozstrzelają nas obu, ale… - Popatrzyłem mu w oczy. Nie myślałem o tym, co robię, co mówię. – Kocham cię, Mikhail.

    OdpowiedzUsuń
  75. - Wiem – szepnąłem. - Przecież nie mówię, że teraz. – Czułem na sobie jego wzrok, ale nie przeszkadzało mi to. Dotknąłem jego ramienia i lekko przesunąłem po nim palcami. – Razem z ludźmi Freischera, przyjadą jacyś nowi. Podobno Wehrmacht. – Zawahałem się, mówienie mu o tym już było zdradą… a żeby mu pomóc, nie mogłem na tym poprzestać. Jedyne, czym się usprawiedliwiałem, to fakt, że Yashanov nie mógł wrócić do swoich. Nawet jeżeli ucieknie, Sowieci niczego się nie dowiedzą, a sam fakt ucieczki jeńca nie pogorszy sytuacji moich ludzi. Jedynym, co mogłoby naprawdę podkopać morale, byłoby odkrycie, że jestem zdrajcą… a do tego nie zamierzałem dopuścić.
    Jestem zdrajcą. Dziwne uczucie. Mieć się jednocześnie za drania i tłumaczyć sobie, że robi się to dla kogoś.
    - Zapanuje bałagan, bo nie będą się znali i rozpoznawali – dokończyłem, jeszcze bardziej ściszając głos.
    Zamarłem, widząc jego reakcję na swoje wyznanie. Na te kilka głupich, naiwnych słów, których za nic nie chciałbym cofnąć. Kilka słów, nieudolnie próbujących wyrazić to, co we mnie obudził.
    Nie kochasz, tylko znów gadasz głupoty... pewnie przez gorączkę”.
    Spuściłem wzrok, próbując zachować resztki godności, którą przed chwilą sam położyłem przed nim, nieomal na podłodze, do podeptania. Sam się o to prosiłem. GŁUPI! Gapiłem się w półmrok obok niego, w jakiś fragment odłażącej od ściany, brudnej boazerii… ale tak naprawdę nie widziałem nic. Jak mogłem się łudzić..?
    - Pewnie tak – słowa padły głucho, jakby bez udziału świadomości. Wydawały się martwe. Spojrzałem na niego krótko, nieufnie, słysząc ten nagły wybuch złości. Zostaw mnie. Chciałem się odsunąć. Po wojnie. Czy dla któregoś z nas będzie jeszcze jakieś „po wojnie”? Dotyk sprawił, że znieruchomiałem. Zastygłem, stężałem, jak przygotowane na ucieczkę zwierzę. Skamieniały z zaskoczenia, nie czułem, że bandaż zaciśnięty na moich żebrach powoli nasiąka wilgocią. Czego ty w końcu chcesz, Mikha? Niechętnie pozwoliłem mu się położyć. Właściwie… Nie, nie było mi wszystko jedno. Świadomość tego bolała jeszcze bardziej.
    Moje usta mimowolnie drgnęły do uśmiechu, gdy się pochylił. Wyciągnąłem rękę, chcąc na chwilę uchwycić przynajmniej jego dotyk, przedłużyć to zapewne pozbawione dla niego znaczenia zetknięcie warg, skoro nie mogłem zatrzymać jego.
    Usłyszysz to. Przysięgam, że usłyszysz. Nawet, jeśli to dla ciebie nic nie znaczy.
    - Nie musiałeś udawać. Ani teraz, ani… wcześniej. Pomógłbym ci i tak.

    OdpowiedzUsuń
  76. - Wcale nie chcę – syknąłem z naciskiem, oburzony samym takim przypuszczeniem. „Chcę”. A to dobre. Musiałbym chyba być nienormalny, żeby chcieć. – Po prostu nie mam innego wyjścia, idioto. – Końcowe wyzwisko brzmiało zdecydowanie zbyt czule, bo nawet, jeśli aktualnie mówił bzdury, to przecież nadal był on. Jedna z trzech osób, na które było mi znacznie trudniej się złościć, niż na inne. Jedyna z tamtych trzech osób, która nadal żyła. – Obaj wiemy, że to w końcu wyjdzie na jaw. Nie pasuję tu. Nigdy nie pasowałem i tylko udawałem sam przed sobą, że jest inaczej. - Zachciało mi się… przynależeć gdzieś, dokończyłem w myślach. Jakby to w moim wypadku było w ogóle możliwe.
    Odwzajemniłem pocałunek, przez moment po prostu rozkoszując się chwilą. Nie myśląc, co dalej. Tak naprawdę… kto to może wiedzieć, co będzie? Równie dobrze za kilka godzin wszyscy możemy być martwi. Wystarczy jeden nalot. Nigdy nie czułem się nieśmiertelny, zbyt wielu umierających widziałem… a ostatni atak, te chwile na skraju życia, to wszystko jeszcze dobitniej uświadomiło mi, jak niewiele mogę mieć czasu.
    „Nie udawałem, ani teraz nie wcześniej”.
    Wlepiłem w niego wzrok, niedowierzając. Kolejne kłamstwo?
    Westchnąłem, czując ciepło jego oddechu i to lekkie przygryzienie.
    - Kiedyś cię nie puszczę – mruknąłem, przesuwając dłonią od jego karku na plecy. Uśmiechnąłem się na to muśnięcie w policzek. To było tak bardzo nie w jego stylu… tak bardzo nie w stylu kogokolwiek, kto był ze mną bliżej.
    - Mikha? – Spojrzałem na niego spod zawadiacko przymrużonych powiek. – Ale to będzie realne. Przysięgam ci to, jakem Sigmar Schurz. - Wykrzywiłem wargi w bezczelnym, przepełnionym pewnością siebie uśmiechu. – Ode mnie się tak łatwo nie uwolnisz.
    Kiedy dostrzegłem, gdzie wędruje jego spojrzenie, chciałem go ubiec i przykryć się, nim uzna, że coś jest nie tak. Nie zdążyłem.
    - Mikha, do cholery, to tylko trochę krwi! – warknąłem. Znając Rungego, nafaszeruje mnie tak, że przez tydzień będę przejawiał funkcje życiowe warzywa. – Nic mi nie będzie.
    Dotknąłem opatrunku, był mokry. Przez to wszystko sam już nie wiedziałem, kiedy mnie boli, a kiedy nie. Teraz czułem się po prostu nieco rozkojarzony. Rana dziwnie mrowiła, skóra pod krawędzią bandażu była gorąca, ale przecież gdyby działo się coś naprawdę poważnego, poczułbym.

    OdpowiedzUsuń
  77. Chciałem ucisnąć ręką ranę, żeby chociaż trochę zatamować krew. Cholerny szef musiał puścić... na pewno nie na całej długości, wtedy raczej darłbym ściany z bólu. Pewnie tylko kawałek, jedno, dwa miejsca… Odrobinę mocniejszy dotyk sprawił, że syknąłem, na moment przestając się kontrolować.
    - Niech ci będzie, wzywaj tego konowała – mruknąłem, kiedy i tak już wychodził. Szlag by to wszystko trafił! Sowietów pierdolonych… mojego pecha… Freischera… ich wszystkich, psia ich mać!
    Czekałem, usiłując się nie przejmować czerwienią na bandażu. Skoro wtedy przeżyłem, nic mi nie będzie. Na mnie zawsze wszystko goiło się jak na psie.
    Zniosłem cierpliwie minę Rungego, gdy wchodził do pokoju, najwyraźniej już wiedząc, że nie leżałem jak kłoda. Powstrzymując komentarze, zgrzytanie zębów i zaciskając palce na krawędzi łóżka, żeby się nie drzeć, kiedy lekarz odklejał ode mnie cały na wpół przesiąknięty, a na wpół przyklejony szajs, zniosłem wstępną fazę „zajmowania się mną”. Widziałem, jak Runge zerka na ranę. Nie miałem pojęcia, gdzie nauczył się kląć, ale słowa, które padły, przekonały mnie, że najwyraźniej w o wiele bardziej plugawym towarzystwie, niż ja. Spojrzał na mnie z jawną złością.
    - Do wyra za… - zdał sobie chyba sprawę, do kogo mówi, ale i tak dokończył: - przywiązać. – Ucisnął brzeg rany, tym razem zaciśnięcie ręki na materacu nic nie dało. Syknąłem z bólu. Z rany pociekła gorąca ropa. – Nic pan nie czuł?! Brzegi spuchnięte, wszystko się rozłazi, ropy aż tylko, a pan w zaparte – burczał. Przypuszczałem, że gdyby nie mój stopień, darłby się na mnie w najlepsze.
    Milczałem, bo co miałem powiedzieć? I tak nie pozwolę, żeby znowu mnie uśpił na ileś godzin, nie w obecnej sytuacji.
    Oczyścił ranę, przyjrzał się szwom.
    - Nie mógłbyś tego jakoś tak zszyć, żebym przynajmniej siedzieć mógł?
    Postukał się w głowę, jakby miał do czynienia z idiotą. Miałem ochotę walnąć go w ten nafaszerowany mądrościami łeb.
    - Nie dam panu przeciwbólowego. Wystarczy? – Widocznie rozumiał, że w tej kwestii nie wygra. Opatrzył mnie, nakładając nieco więcej bandaży, by bardziej usztywnić żebra. – Nie może pan wstawać, żadnych gwałtownych ruchów. Rano dostanie pan lekkie śniadanie, do tego czasu musi pan po prostu odpoczywać.
    „Odpoczynek”. Słowo, którym niedługo będę rzygać, pomyślałem gorzko.
    Zerknąłem na Mikhaila. Czuwał przy mnie prawie cały czas. Nie spał, nie jadł. Otwierałem już usta, by wydać Rungemu polecenie w tej sprawie, ale lekarz mnie ubiegł.
    - Yashanov, starczy tego dyżuru. – Skinął na niego, pokazując mu, by się wynosił. - Przyślę do pana jednego z moich sanitariuszy, lepiej, żeby był z panem ktoś przeszkolony w medycynie.
    Kiwnąłem niechętnie głową.
    - Coś do jedzenia mu chociaż daj, to on się uparł, żeby po ciebie iść.
    Runge spojrzał na mnie, jakby zaskoczony. Kiwnął wolno głową. Odprowadziłem ich wzrokiem.
    ***
    Runge z pełnym znużenia westchnieniem zamknął drzwi.
    - Z obersturmführera raz wyszedł człowiek – mruknął tak cicho, by przebywający w sąsiednim pomieszczeniu Schurz nie mógł go usłyszeć.

    OdpowiedzUsuń
  78. Runge zawahał się, zdając sobie sprawę, że powiedział za dużo. Spojrzał uważnie na jeńca. Ten raczej nie donosi… Chociaż, kto go tam wie. Dziś każdy mógł kapować, szpiclem zostawało się za choćby za cień nadziei na cokolwiek… Westchnął. Popieprzona ta wojna.
    - W sensie, że wilk Hitlera ma jednak jakieś ludzkie odruchy – stwierdził cicho. – Czasami.
    Poprawił torbę z medykamentami. Bezwiednie potarł przybrudzony, czerwony krzyż na jej wierzchu.
    - Wiem, że będzie. Gdyby nie to, że domyślam się, czemu chce być przytomny, wcale bym go nie pytał o zdanie – westchnął ciężko. Chwilami nienawidził tych wszystkich gierek, których był świadkiem. Przyjechał tu ratować żołnierzy, nie uprawiać politykę.
    - Pracowałem z jego bratem. Dobry, pomocny chłopak, z oczu był bardzo podobny do ciebie. Nietypowy… Nawet na was patrzył jak na ludzi. Do tej pory nie wiem, jak ich dwóch – nieznacznym ruchem brody wskazał na drzwi - żyło w jednym domu…
    Spojrzał na jeńca, jakby otrząsając się z zadumy.
    - No chodź, na co czekasz. Zaprowadzę cię z powrotem na tą ciężarówkę, jakieś jedzenie ci zorganizuję… - urwał, jakby sobie o czymś przypominając. - Ten twój kolega. Trzyma się jakoś?

    OdpowiedzUsuń
  79. Morozov zerknął na zewnątrz zaraz po Mikhi. Zacisnął palce na desce.
    - Skąd te skurwysyny… - Nie dokończył, zresztą mówił bardziej do siebie, niż do towarzysza. Przyglądał się temu wszystkiemu z niedowierzaniem. Na początku myślał, że to przebrani Niemcy, ale… Był niemal pewien, że jeden z tamtych mówił coś ze wschodnim akcentem. Na jeńców nie wyglądali, nikt ich nie popychał, nie trzymał na muszce… Szlag by…
    Wkurzało go, że Yashanov przez te ostatnie dni jakby się poddał. Przecież musiała być jakaś szansa, nawet jeżeli ten cholerny szwab od papierzysk wyzionie ducha! Spojrzał na Mikhę.
    - Nie mów tylko, że się martwisz o tego swojego Romeo – mruknął. Od czasu, kiedy obaj siedzieli w baraku, Yashanov zachowywał się coraz dziwniej. Nieszczególnie rozumiał, o co chodzi, przecież ich sytuacja cały czas była tak samo parszywa, ale jednak zawsze mogło być gorzej. Żyli. Przy odrobinie szczęścia może nadal trochę pożyją.
    Słysząc szmer uchylanej plandeki, odskoczył od szpary jak oparzony. Zamrugał, gdy ostre światło poraziło go w oczy. W ponurym milczeniu wygramolił się z ciężarówki. Rozwalą nas? Kątem oka niespokojnie obserwował, co dzieje się dookoła. Prowadzili ich do budynku… czyli raczej nie na rozstrzelanie, to chyba zrobiliby na zewnątrz… prawda? Szedł w milczeniu, na coraz bardziej miękkich nogach. Udawanie bohatera nigdy specjalnie mu nie wychodziło. Odwzajemnił to krótkie spojrzenie, licząc, że może Yashanov coś wie, w końcu często bywał u tamtego szwaba.
    ***
    Freischer czekał w pomieszczeniu, które musiało być kiedyś gabinetem, może biblioteką. Podłogę pokrywały porozrzucane, przegniłe kartki z nieodwracalnie zniszczonych książek. Na regałach nie ostało się prawie nic. Ktoś robił tu rewizję? Podniósł jakiś oprawiony w lakierowaną skórę tomik i zważył go w ręku. Puszkin. Z pogardą puścił książkę. Hałas, z jakim upadła na podłogę nie był w stanie zagłuszyć dobiegających z dołu odgłosów odpoczywającego oddziału. Skrzywił się. Luksus, jakim były osobne kwatery dla oficerów został jakieś kilkaset kilometrów na zachód. Gdyby stacjonowali tu dłużej, kazałby komuś posprzątać ten chlew…
    Tak nawet nie miało to sensu.
    Z powrotem usiadł na krześle przy ocalałym głównie dlatego, że wykonanym z ciężkiego, solidnego drewna biurku. Oparł łokcie na blacie, splótł palce. Czekał.
    Ciche pukanie rozległo się szybciej, niż się spodziewał.
    - Wejść.
    Drzwi uchyliły się z głośnym skrzypnięciem dawno nie oliwionych zawiasów.
    - Herr hauptsturmführer, jeńcy są do pańskiej dyspozycji – młody, pełen dyscypliny głos wydawał się znajomy. Ten smarkacz, adiutant Schurza. Jak mu tam było… Fuchs?
    - Daj mi… - zerknął na leżącą na blacie notatkę, by przypomnieć sobie nazwisko – Yashanova. Drugiego na razie trzymajcie na dole.

    OdpowiedzUsuń
  80. Posłał Rosjaninowi lekceważące spojrzenie. Nie zaproponował, by usiadł, choć w rogu pokoju stało drugie krzesło. Odchylił się nieco, napawając się sytuacją. Świadomością, że może zrobić cokolwiek, że ta i inne radzieckie szumowiny są całkowicie zależne od jego woli. Uśmiechnął się ponuro. Wytrzebimy tą czerwoną zarazę… Szkoda tylko, że ku chwale kogoś takiego, jak Hitler.
    Niedbale złożył leżącą przed nim kartkę, nadal ignorując jeńca. Jeżeli do wyboru jest komunizm i faszyzm, trzeba wspierać faszystów… Do tego wniosku doszedł już podczas wojny domowej w Hiszpanii, zaciągając się do Gruppe "Imker".
    Posłał pełne odrazy spojrzenie Rosjaninowi.
    - Byłeś w kadrze dowódczej Armii Czerwonej – to nie było pytanie, raczej stwierdzenie. Jeszcze po drodze poukładał sobie wszystkie informacje od Schurza i dodał do tego obserwacje swoje i Meyera. – Ilu miałeś pod sobą ludzi, gdzie walczyłeś i co dokładnie robiłeś. – Ton jego głosu jednoznacznie wskazywał, że rozmowę z Sowietą traktuje jako dopust boży i po cichu liczy na pretekst, by natychmiast ją zakończyć. Najchętniej na tyle definitywnie, by Rosjanin skończył z kulką we łbie.

    OdpowiedzUsuń
  81. Spojrzenie Freischera stawało się coraz uważniejsze, w miarę, jak słuchał. Polska, Finalandia… Polska była osłabiona, Finalandia… przy takim stosunku sił mogliby ich roznieść w pył… ale to kwestia decyzji na najwyższych szczeblach. Zapowiadało się nieźle, warto było go jakoś sprawdzić.
    Skrzywił się, słysząc taką bezczelność.
    - Stul pysk, to ja tutaj zadaję pytania. Albo na nie odpowiadasz i korzystasz z tego, że chcę ci dać szansę, albo za pięć minut będziesz trupem, zrozumiano?
    Zmierzył go przepełnionym nienawiścią wzrokiem. Wolno wstał i rozłożył zwiniętą dotąd w rulon mapę taktyczną, przedstawiającą tereny wokół Kijowa. Gestem pokazał Rosjaninowi, by podszedł bliżej.
    - W tej miejscowości wróg zgromadził ważne zasoby. – Wskazał odpowiedni punkt na mapie. Małe miasto musiało leżeć jakieś pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Kijowa. - Musisz zdobyć to miasto, ale tak, by go nie zniszczyć. Masz do dyspozycji dwustu ludzi z piechoty zmotoryzowanej. Do tego kilka czołgów. Jakbyś to zrobił?
    Był ciekaw odpowiedzi, jednocześnie, póki nie wiedział, czy jeniec się do czegoś przyda, nie zamierzał mu niczego wyjaśniać.

    OdpowiedzUsuń
  82. Nieco zdziwił się, że Yashanov nie potrzebował żadnej dodatkowej zachęty, by przedstawić plan. Na jego czole pojawiła się pionowa bruzda, kiedy analizował całą strategię, jednocześnie wychwytując wszystkie jej słabe punkty. Tych, na szczęście dla Rosjanina, było niewiele. Wydawać by się mogło, że w miarę upływu czasu, humor Freischera jakby się poprawiał. Zdecydowanie podobało mu się to, co usłyszał, ale nie zamierzał dawać tego po sobie poznać. Przybrał taki wyraz twarzy, jakby plany przedstawione przez jeńca zakrawały co najmniej na miano kretynizmu.
    - Oczywiście wszystko to bez rozpoznania – mruknął ironicznie. - Kwintesencja Armii Czerwonej –dokończył z wyraźnym grymasem wyższości. – Wygrałbyś. Pod warunkiem, że żaden z wrogów, choćby cywili, mieszkających na obrzeżach, nie dotarłby w tym czasie do Kijowa. Prawdopodobnie, zanim wytłukłbyś ich wszystkich, ktoś z ichniego sztabu zadzwoniłby do Kijowa. Obojętne, który z tych wariantów by się sprawdził, w przeciągu jakichś dwóch godzin miałbyś na karku co najmniej drugie tyle wrogów, zachodzących twoich ludzi od tyłu, być może okrążających was... Chyba, że wcześniej zniszczyłbyś zaplecze komunikacyjne. Jakieś… pomysły? Zastanów się dobrze, gra toczy się o twoje życie, Yashanov – dokończył zjadliwie. Rosjanin mógłby być najlepszym strategiem pod słońcem, ale to i tak nie sprawiłoby, że Freischer poczułby względem niego choć namiastkę sympatii.

    OdpowiedzUsuń
  83. Skinął głową, jakby z namysłem.
    - Cwany jesteś… ale to dobrze. – Zwinął mapę i niedbale odłożył ją na bok. Wrócił na swoje miejsce, zastanawiając się, nim podejmie ostateczną decyzję. Akurat tego jednego jeńca bardzo chętnie wysłałby przyśpieszonym kursem na tamten świat, ale…
    - Te czasy mogłyby wrócić… w pewnym zakresie, oczywiście – stwierdził. – Formujemy pluton złożony z ochotników ze wschodu – ostatnie słowa wymówił z tak jawną pogardą, że nie dało się jej wyraźnie nie poczuć. – Pięćdziesięciu ludzi. Ukraińscy ochotnicy, dezerterzy z Armii Czerwonej, kilku, którzy zmądrzeli w obozie… Potrzebny jest dowódca, a ty przed chwilą udowodniłeś, że się nadajesz. – Co do tego, że Yashanov zapanuje nad całą tą zgrają nie miał wątpliwości. Wielokrotnie był świadkiem jego uporu, teraz także… No i sam fakt, że Meyer go nie złamał, choć bardzo chciał. – Co ty na to, Yashanov? Zrobisz z tej pięćdziesiątki żołnierzy, jakich potrzebuje Rzesza… a ja raczej zapomnę o fakcie, że jako radzieckiemu podoficerowi, należy ci się kulka w łeb.

    OdpowiedzUsuń
  84. - Jak sobie chcesz – mruknął, wzruszając lekko ramionami. – Jeżeli nie ty, to może ten dureń Morozov… albo, ostatecznie, któryś z tamtych. Mi nie zależy, by którykolwiek z nich przeżył pierwsze natarcie. – Zawiesił na chwilę głos, zastanawiając się, jakiego argumentu najlepiej będzie użyć... czy może jednak odpuścić i faktycznie mianować kogoś głupszego, ale niesprawiającego problemów. W najgorszym razie, mógł nawet oddelegować któregoś z Niemców, choć to dopuszczał w ostateczności. Nie zamierzał bynajmniej zgadzać się na żadne ustępstwa wobec Yashanova. Albo rusek zgodzi się grać na jego zasadach… albo znajdzie kogoś innego, kto to zrobi. Osobiście uważał, że tworzenie jakiegokolwiek oddziału z sowietów to strzał we własne kolano, ale nie mógł zakwestionować rozkazów. A te były jasne: sformować pułk. Taki, a nie inny.
    - Chociaż nie powiem, trochę mi szkoda. Zwłaszcza po tym, jak obersturmführer Schurz bardzo przekonująco wmawiał mi, że nie jesteś bezużyteczny, kiedy mimochodem wspomniałem, że zamierzam dziś rozstrzelać ciebie i tą polityczną wesz. To było doprawdy rozczulające… Oczywiście, mógłbym uznać, że gorączka zaćmiła mu umysł – dodał, jakby po chwili namysłu. Uważnie obserwował reakcję Rosjanina. – Choć, skoro tak stawiasz sprawę, chyba nie uznam – dokończył cicho.

    OdpowiedzUsuń
  85. Słysząc ten bezczelny i w jego odczuciu zdecydowanie zbyt głośny śmiech, Freischer zacisnął szczęki, z trudem powstrzymując się od gwałtowniejszej reakcji. Sam fakt, że jakiś żałosny Sowieta, komunista, ważył się…
    Miał ochotę go złamać, zgnieść jak robaka. Niecierpliwie postukał palcami w blat biurka. I na to przyjdzie czas. Nie ma umysłów niezniszczalnych. Niekiedy po prostu trzeba nad nimi dłużej popracować.
    Zauważając to napięcie na twarzy Rosjanina, nie potrafił powstrzymać wypływającego mu na twarz uśmieszku pełnego satysfakcji. Zaryzykował… i widocznie trafił. Pytanie tylko, jak bardzo w cel.
    „To groźba?”
    I tu cię mam, pomyślał. Temat zdecydowanie było warto podrążyć. Który jeniec, w normalnej sytuacji, zareagowałby w ten sposób, słysząc o swoim potencjalnym oprawcy?
    Poczuł się mniej pewnie, poznając ciąg dalszy. Czyżby się jednak pomylił? Rosjanin potrafił być przekonujący. Choć, z drugiej strony, jeżeli się mylił, to i tak w niczym mu nie zaszkodzi. Jeżeli Yashanov mimo wszystko odmówi, jeszcze dziś trafi do piachu z przestrzeloną czaszką. Nikt inny nie będzie wiedział o całej rozmowie. Fuchsowi i reszcie wystarczy informacja, że jeniec nie przyjął oferty. Przecież poniekąd tego się spodziewają… A Schurz? Jego i tak będzie trzeba się pozbyć, zwłaszcza, jeśli Moskwa upadnie. Wtedy, we Francji, popełnił błąd, za który nie miał zamiaru płacić życiem. Schurza oczywiście będzie mu trochę szkoda, był jednak nieco bystrzejszy, niż większość hitlerowskich ideowców… Ale, trudno. Od zawsze dzielił ludzi na nic nie znaczących, tymczasowo przydatnych, oraz takich, których wprawdzie lepiej nie tracić w byle akcji, ale których czasem można poświęcić w imię wyższego celu.
    Zastanowił się przez chwilę, jak najlepiej rozegrać tę partię.
    - Ależ skąd – stwierdził niemal serdecznie, nadal jednak świdrując Rosjanina spojrzeniem. – Po prostu w podróży miałem czas na skojarzenie pewnych… zależności – uśmiechnął się złośliwie. – Schurz samowolnie wybiera dwóch jeńców do pracy przy papierach. O dziwo, tym razem robota idzie jakoś mało efektywnie… przedłuża się…. jeńcy nie mówią nic ciekawego… oczywiście, może nic nie wiedzą. Po twoim pierwszym przesłuchaniu u Meyera, Schurz twierdzi, że chce cię dostać z powrotem, kiedy skończymy… i faktycznie cię zabiera, chociaż obiektywnie rzecz biorąc, nie jesteś do niczego potrzebny. Potem ten szyfr, to oczywiście było imponujące. Dziwnym zrządzeniem losu, dzień przed tym, jak chciałem się ciebie pozbyć, dostałeś przydział do Rungego. Wtedy uwierzyłem, że to przypadek, ale teraz… Schurz zostaje ranny, prawie umiera, a jedyną osobą, którą poznaje, jesteś ty. Wasza współpraca musiała rzeczywiście układać się nad wyraz… pomyślnie. – Urwał na moment. Wstał i spokojnym ruchem wyjął z biurka szarą kopertę. – Widzisz, zajęło kilka dobrych godzin, zanim w to uwierzyłem. Ostatecznie Schurz był zawsze takim nieskazitelnym nazistą… Aryjczyk z dziada pradziada, w połowie arystokrata, w SS od 36’ roku… - urwał przybierając taką minę, jakby naprawdę było mu żal. W istocie biografia Schurza go bawiła. Jak naiwnym trzeba być, by już w trakcie studiów wstąpić do partii i autentycznie wierzyć w te wszystkie rasowe dyrdymały..?
    - Ale, przecież ciebie to nic nie obchodzi… W końcu mi odmówiłeś – stwierdził, udając, że dopiero sobie o tym przypomniał. – Tak sobie myślę, że chyba dam ci wybór. – Upuścił kopertę na blat w taki sposób, by wysypało się z niej parę zdjęć, o które poprosił kilka miesięcy temu, uznając, że świetnie nadają się na straszak dla kilku tchórzliwych podoficerów, niemających ochotę na walkę w ZSRR. Zastępca komendanta Auschwitz spisał się aż nazbyt dobrze. – Ostatecznie, skoro i tak będziemy mieli jednego pasażera w drodze na zachód, drugi nie zaszkodzi. To jak, Yashanov, wolisz umrzeć tutaj, czy tam? Wiesz co, nie jestem pewien, jak w tych obozach wyglądają poszczególne strefy… ale chyba czasami widzielibyście się przez druty. To by było w sumie ciekawe doświadczenie, sprawdzić, który z was zdechnie szybciej.

    OdpowiedzUsuń
  86. Freischer przez krótką chwilę myślał, że nic nie ugra. Że nawet jeżeli miał rację co do motywów Schurza, ten tutaj okaże się zupełnie obojętny na jego los. Ostatecznie, prawdopodobieństwo, że Rosjanin w jakikolwiek sposób przywiązał się emocjonalnie do Niemca, było znikome.
    Kiedy usłyszał głębszy wdech i pytanie, dokładnie to, które chciał usłyszeć, aż się uśmiechnął. Był autentycznie zaskoczony, że mu się udało.
    - Tak. – Oszczędził jeńcowi dodatkowej porcji kpin, choć aż świerzbił go język, by go ostatecznie pogrążyć. Widział, z jakim trudem Yashanov podjął decyzję. Istniało ryzyko, że nie zniesie kolejnej dawki upokorzenia w tak krótkim czasie i zmieni zdanie.
    „Zrobię z tej pięćdziesiątki żołnierzy jakich chcesz”.
    - Uwierzę, jak zobaczę – stwierdził beznamiętnie. Ponownie wlepił wzrok w Rosjanina.
    - Zdejmę, kiedy tylko złożysz przysięgę. – Zdawał sobie sprawę, że w tym wypadku nie będzie ona miała żadnego znaczenia, ale nie mógł nikogo mianować podoficerem z pominięciem tej procedury. – Zostaniesz scharführerem, po waszemu to chyba plutonowy. Dostaniesz mundur, twoi ludzie też. – Zaopatrzenie przyszło niewiele po rozkazie, chyba po to, żeby nie ryzykować odstrzału własnych „sojuszników”. Może to i lepiej, jeśli ta hołota przestanie wyglądać jak zupełna zbieranina obszarpańców. – Ci z was, którzy dysponują mundurami czerwonoarmistów będą mogli je zatrzymać na wypadek akcji taktycznych. Jeśli złożysz przysięgę natychmiast, jeszcze dziś będziesz mógł określić, czy wszyscy z tych pięćdziesięciu… pięćdziesięciu jeden, właściwie, nadają się do twojego oddziału. Im szybciej zajmiesz się ich przeszkoleniem, tym większe będziecie mieli szanse. To jak, Yashanov? Ile czasu na przemyślenia potrzebujesz?

    OdpowiedzUsuń
  87. Wzruszył ramionami.
    - Będziesz miał w oddziale takich, którzy byli kapitanami… a dziś teraz ledwie zostali szeregowymi – stwierdził, wyjątkowo bez kpiny. Jak na niego, było to nawet dość neutralne.
    Zaskoczyło go, że Yashanov w ogóle poruszył kwestię politycznego. No cóż, tylko potwierdza się, że oni wszyscy to takie same komunistyczne gnidy… Zawahał się na ułamek sekundy, nim udzielił mu odpowiedzi. Właściwie, to bez znaczenia.
    - Ty o tym zdecyduj.
    Aż się uśmiechnął, słysząc odpowiedź.
    - W takim razie miejmy to za sobą. – Nie ukrywał, że zaprzysiężenie Sowiety wcale nie było dla niego przyjemnością. Już prędzej przykrym obowiązkiem, który chciał jak najprędzej mieć za sobą. – Stań na baczność… zresztą, przecież ty dobrze wiesz jak… – jednak nie potrafił nie zakpić - …i powtarzaj za mną. Przysięgam ci, Adolfie Hitlerze, jako wodzowi i kanclerzowi Rzeszy Niemieckiej wierność i odwagę. – Freischer wymawiał słowa dokładnie, ale bez typowej dla esesmanów dumy i fanatyzmu. Znał te kilka linijek tekstu na pamięć, sam je kiedyś powtarzał… ale w ogóle w nie nie wierzył. Ani wtedy, ani teraz. Widział dość zabawną ironię w fakcie, że to właśnie on zaprzysięgał Yashanova. - Przyrzekam tobie i wyznaczonym przez ciebie przełożonym, wierność do śmierci.*

    [*Dla realizmu dałam autentyczny tekst, w końcówce jest jeszcze klasycznie „tak mi dopomóż Bóg”.]

    ***
    Kilka godzin później, Mikhail, już jako „scharführer Yashanov”, w mundurze różniącym się od zwykłych, niemieckich, jedynie wzorem na patkach, mógł po raz pierwszy zobaczyć swoich nowych ludzi.
    Kilkudziesięciu obszarpańców, niektórzy w cywilnych ubraniach, kilkunastu w radzieckich mundurach i dziesięciu w obozowych pasiakach, wyglądało jak zbieranina najgorszego sortu. Brudni, z dobytkiem, który dałoby się unieść w jednej ręce, patrzyli w większości nieprzychylnie. Twarde, zacięte twarze kryły ponure oczy ludzi, których złamano. Dumnych ze swojego obecnego położenia było niewielu, ale dało się ich usłyszeć z daleka. Inni albo rozmawiali ściszonymi głosami, albo w ogóle milczeli. Dym z kilku byle jakich, bardziej kopcących niż palących się ognisk zasnuwał okolicę, w której nie było nawet wiaty chroniącej przed deszczem. Wszak starą rezydencję, jedyny budynek w okolicy, zajęli Niemcy.
    Daniła Rohov, dwudziestokilkulatek w cienkim pasiaku ostrożnie popijał rzadką i obrzydliwą w smaku zupę, jaką niedawno dostali od Niemców. Przydługie, rudawe włosy wpadały mu do oczu. Kiedy siedzący obok Ivan, ochotnik z Ukrainy, pokazał mu palcem idącego ku nim nowego dowódcę, podobno także nie-Niemca, nieopatrznie uniósł wzrok. Wystarczyło krótkie spojrzenie. Tego człowieka poznałby chyba wszędzie. Zaczął rozpaczliwie kaszleć, usiłując nie udławić się zupą.
    Morozov patrzył na tę scenę z pewnej odległości, trzymając się tak daleko, jak tylko mógł, mając z jednej strony tamtych ludzi, a z drugiej pilnujących ich szwabów z karabinami. Prawie połowę jego twarzy pokrywało siniejące limo. Kiedy Niemcy wyprowadzali go z budynku, był pewien, że już po nim, że zaraz zginie i nie da się nic zrobić. Bał się jak nigdy i chyba z tego strachu mu odwaliło… w każdym razie, kiedy jeden z prowadzących go żołnierzy zakpił, że Yashanov właśnie go wystawił i że wszyscy Sowieci to tchórze, Siergiej nie wytrzymał. Zawył pierwszą strofę Międzynarodówki*, śmiejąc się temu durnemu szwabowi w twarz jak zupełny szaleniec. Zaraz potem wprawdzie dostał po mordzie…
    Ale, jakimś cudem, nadal żył i czuł się bardzo dziwnie z myślą, że pierwszy raz w życiu się komuś postawił.

    [* Pierwsza strofa „Międzynarodówki” brzmi tak:
    Wyklęty, powstań ludu ziemi!
    Powstańcie, których dręczy głód!
    Myśl nowa blaski promiennemi
    Dziś wiedzie nas na bój, na trud.
    Przeszłości Ślad dłoń nasza zmiata;
    Przed ciosem niechaj tyran drży!
    Ruszymy z posad bryłę świata,
    Dziś niczem — jutro wszystkiem my!]

    OdpowiedzUsuń
  88. Pożegnał go szmer ściszonych głosów. Wśród całej grupy zapanowało poruszenie. Byli tacy, którzy zareagowali jakimś tam entuzjazmem, ostatecznie mogli trafić gorzej. Przynajmniej nie będą musieli słuchać Niemca. Może w tych wszystkich zapewnieniach jednak jest trochę prawdy..?
    Inni po cichu okazywali swoje niezadowolenie, nie śmiejąc jednak odezwać się na głos.
    Powoli rozchodzili się, każdy z powrotem na swoje miejsce, niektórzy tworząc grupki. Łatwo można było zauważyć, że ludzie po obozie raczej unikali towarzystwa, za to ochotnicy trzymali się w większych i na ogół hałaśliwych „drużynach”. Część przyszłych żołnierzy próbowała się po prostu wtopić w tłum, nie wyróżniać.
    ***
    Siergiej ruszył się z miejsca, zerkając dość niepewnie na dawnego towarzysza niedoli. Dowódca, psia mać. Ten to zawsze na cztery łapy spadnie. Jak on to robi?. Podszedł te kilka kroków, zrównując się z Yashanovem. Skrzywił się, słysząc przytyk.
    - Nie, tak sobie dla przyjemności obrywam – mruknął, ostrożnie dotykając puchnącego sińca. Bolało. Próbował zdecydować, czy chociaż było warto, ale niespecjalnie potrafił. Chyba dlatego, że nadal był w lekkim szoku.
    - Spodziewałbym się każdego, ale nie ciebie – stwierdził, odnosząc się do kwestii, która nie dawała mu spokoju. Spojrzał na niego poważnie. – Niemcy gadali, że sam zaproponowałeś stworzenie tego oddziału. Niektórzy z… - odchrząknął - naszych w to wierzą. – Umilkł, widząc przechodzącego kawałek dalej mężczyznę w mundurze czerwonoarmisty. Poczekał, aż tamten sobie pójdzie i dopiero się odezwał: - Uważaj na tamtego, był chyba jakimś oficerem. Zawiść ścisnęła mu dupę i podburza ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  89. - No popatrz. Myślisz, że będziesz miał towarzystwo? – burknął w odpowiedzi. Z perspektywy czasu cała akcja wydawała mu się zwyczajnie głupia, bezmyślna. Tamten szwab mógł go zabić na miejscu. Słów nie zrozumiał? Chyba tak… na szczęście. Siergiej nie był pewien, co mu odbiło. Chyba faktycznie ze strachu… Pokręcił głową, jakby chciał odpędzić niedające mu spokoju myśli.
    Spojrzał na Yashanova, zdumiony, że ten w ogóle mu się tłumaczy. Od kiedy to jego zdanie się jakkolwiek liczyło? Nawet kiedy byli w oddziale, w Armii Czerwonej, podoficer miał go najzupełniej w dupie. A teraz… chciał czegoś, czy jak?
    Westchnął, zniecierpliwiony.
    - Gadasz, jakbym tego nie widział, Mikha. Siedzieliśmy razem na pace tamtej ciężarówki, w przeciwieństwie do tamtych wiem, o co chodzi z tym twoim szwabem. Wierzę ci, jasne?
    O dziwo, kłamał tylko połowicznie. Niby mu nie wierzył, ale mając do wyboru trzymać z nim lub z Niemcami, wolał pierwszą opcję. Pytanie, czy rzeczywiście jest jakaś różnica, pomyślał kwaśno.
    Kiwnął głową, jakby dla podkreślenia, że się zgadza. Los tamtych był mu obojętny, ale przewidywał, że jeżeli Yashanov straci funkcję, na przykład z powodu buntu, on zapewne tego nie przeżyje. Zachowywanie statusu quo było zdecydowanie korzystniejsze.
    Słysząc ciąg dalszy, aż się zatrzymał. W zadumie przygryzł od środka policzek. Nie rozumiał. Spojrzał na Yashanova z pewną dozą ostrożności.
    - Dlaczego..?
    Czegoś chciał, to nie ulegało wątpliwości.
    Słysząc następne zdanie, omal nie parsknął. Ależ oczywiście.
    - Nie było pytania – mruknął, jakby z nutą rezygnacji w głosie. Nie bardzo rozumiał, skąd ten zawód. Przecież właściwie nie spodziewał się niczego innego. Fakt, coraz bardziej przyzwyczajał się do nieugiętej postawy Yashanova, do tego, że się stawiał, ale… – Posłucham i poinformuję. - Urwał na moment. – Mikha? – Odczekał, aż towarzysz na niego spojrzy. – Właśnie zachowałeś się jak rasowy Niemiec. Przełożony byłby z ciebie dumny – dodał, ułamek sekundy później się ewakuując.

    *
    Tkwiliśmy na miejscu dłużej, niż zakładały plany. Fuchs, który od mojej słownej utarczki z Freischerem bywał u mnie prawie codziennie, choć na bardzo krótko, wspominał coś o jakimś nowym oddziale, potem o chaosie informacyjnym… Wieści przelatywały mi koło uszu, zupełnie nie zapadając w pamięć. Moim jedynym pragnieniem była cisza. Chciałem, by wszyscy się ode mnie odchrzanili, poszli sobie w cholerę i pozwolili mi zdechnąć na tym zapyziałym łóżku. Nic nie zrobiłem. Runge miotał się, faszerował mnie na przemian znieczuleniem i sulfonamidami, rana zaczynała się zrastać. Tylko że teraz to już nie miało znaczenia. Zabili jedyną osobę, która cokolwiek dla mnie znaczyła, a ja nic nie zrobiłem. Słysząc głos Fuchsa, chowałem twarz w poduszkę. Osobę, która była przy mnie, kiedy zwijałem się z bólu, kiedy bredziłem w malignie, kiedy nie byłem nikomu potrzebny.
    Mijały kolejne dni. Czas stracił znaczenie, zlał się w jedno szare pasmo. Kocham cię, Mikhail. Po raz kolejny zacisnąłem pięści. Wreszcie zdjęli mi bandaż z prawej ręki. Usiłowałem nie patrzeć na siatkę blizn, pokrywających dłoń jak wyrzut sumienia. Miałem mu to powtórzyć. Po wojnie. Zacisnąłem powieki, nawet nie zauważając, że mój adiutant wreszcie sobie poszedł. Wrzeszczałem na Freischera. Przekonywałem, coraz bardziej desperacko. Wmawiałem, że Yashanov to świetny strateg. Był świetny? Z jakiegoś powodu wierzyłem, że tak. Przez kilka godzin gapiłem się w jeden punkt na ścianie. Przypominały mi się wszystkie chwile, te normalne, te nasze pochrzanione chwile. Docinki nad zaszyfrowanym meldunkiem. „Ruskie bydle”. Mikha, dotykający swojego upranego munduru… Ten moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go w cywilu, kiedy w ogóle przyszło mi do głowy, że mógłbym nie widzieć w nim wyłącznie jeńca. Ten jego szept. Uśmiech. „Wydajesz się dość kruchy”. Ja? Było tyle rzeczy, o których nigdy mu nie powiedziałem, o które nie zapytałem.
    Runge powiedział, że mógłbym chodzić. Mógłbym… Po co?
    Znów zawiodłem. Znów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *
      Na zewnątrz wyszedłem tylko dlatego, że zmusiło mnie do tego poczucie obowiązku wobec moich podkomendnych. Uporczywa świadomość, że jeżeli się nie ruszę, Freischer wyznaczy na dowódcę kompanii kogoś, kto być może wytraci moich ludzi w pierwszej potyczce z Rosjanami, zmusiła mnie do jakichkolwiek wysiłków, by wrócić do dawnej sprawności. Zacząłem wstawać z łóżka, najpierw na krótko, potem wychodząc na coraz dłuższe spacery w towarzystwie Rungego lub któregoś z sanitariuszy. Za każdym razem, gdy widziałem Freischera, miałem ochotę go zatłuc. Nie zrobiłem tego głównie dlatego, że nie miałbym siły. Poruszałem się powoli, ostrożnie, bo żebra nadal się całkiem nie pozrastały. Przy każdym oddechu czułem ból, ale to nie miało znaczenia. Nic już nie miało. Z trudem zmuszałem się, by zachowywać pozory, by, mimo wszystko, wyglądać jak dawniej, mówić z tym samym chłodem i patrzeć z identyczną pogardą. Dopóki trzymałem się w miarę prosto, nie było widać, że cokolwiek jest ze mną nie tak. Usztywniający moje żebra bandaż w ogóle nie odznaczał się pod mundurem.
      Tamtego dnia po raz pierwszy wyszedłem dalej, niż najbliższe otoczenie rudery. Czułem się na tyle silny, by, jak dawniej, zrobić obchód wśród swoich ludzi. Próbowałem zorientować się w zmianach, jakie zaszły przez te wszystkie dni. Zauważyłem, że prócz ludzi Freischera, pod prowizorycznie rozstawionymi namiotami obozuje grupa, której nie znałem. Przez chwilę przyglądałem się im z oddali. Skrzywiłem się. Przynajmniej połowa z nich nie poruszała się jak żołnierze. Zauważyłem kręcącego się w okolicy Fuchsa. Przywołałem go. Podszedł natychmiast, witając mnie entuzjastycznym „Heil Hitler”.
      - Co to za hołota? – spytałem ostro.
      Fuchs spojrzał na mnie ostrożnie.
      - Nowy oddział złożony z ochotników, herr obersturmführer.
      Zmrużyłem oczy, nawet nie próbując ukrywać irytacji. Przecież oni się prezentują jak… jak jakaś zbieranina cholerna! Niby jak to-to ma walczyć?!
      - Skąd są ci ochotnicy..? Z jakichś Włoch, czy jak?!
      Fuchs przełknął ślinę.
      - Ze wschodu.
      W pierwszej chwili zaniemówiłem.
      - Volksdeutsche, znaczy. – Usiłowałem znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie czegoś, co z każdą chwilą mniej mieściło mi się w głowie. Ochotnicy ze wschodu. W SS. To jakiś, kurwa, żart?!
      Adiutant cofnął się o krok.
      - Nie, proszę pana.
      Znieruchomiałem. Spróbowałem wziąć głębszy wdech dla uspokojenia, ale ostry ból w żebrach sprawił, że natychmiast tego zaniechałem.
      - Kto nimi dowodzi? – syknąłem.
      Fuchs splótł nerwowo palce. Znałem ten gest. Bardzo nie chciał mi o czymś mówić, ale jednocześnie wiedział, że musi. Spojrzał mi w oczy.
      - Scharführer Yashanov.
      Poczułem się, jakbym dostał czymś ciężkim w głowę. To niemożliwe. Wbrew rozsądkowi, serce zaczęło mi łomotać jak szalone. Jeżeli to on… jeżeli to jakimś cudem naprawdę on…
      - Ten… - odchrząknąłem, usiłując przybrać normalny ton głosu. – Ten jeniec?
      Skinienie głową.
      - Teraz nie jest już jeńcem, herr obersturmführer.
      Szok.
      Nadzieja.
      Myśli kłębiące się w głowie.
      - Za chwilę jego ludzie będą składać przysięgę.
      To niemożliwe.
      *
      Zamierzałem trzymać się w pewnej odległości, ale Freischer mi na to nie pozwolił. Musiałem stać obok niego, gdy wygłaszał krótkie i bardzo polityczne przemówienie. Stałem dokładnie naprzeciw szeregu tych „nowych żołnierzy” i z każdą chwilą bardziej trafiał mnie szlag. To było wbrew wszystkim zasadom, jakie…
      Stałem tutaj, pozornie niewzruszony, udając człowieka, którym byłem parę godzin po bitwie pod Smoleńskiem tylko po to, by się przekonać. Bo to przecież nie mógł być on. To niemożliwe. On nigdy by się na to nie zgodził.
      Uniosłem wzrok, słysząc kroki. Spojrzałem na podoficera, który dowodził tą zgrają, by ostatecznie zdławić w sobie durną nadzieję, że on może żyć. Zobaczyłem sylwetkę, twarz…
      Zamarłem.
      Rozpoznałbym go wszędzie.

      Usuń
  90. Odwróciłem wzrok od Yashanova na ułamek sekundy przed tym, jak spojrzał na mnie Freischer. Przełknąłem ślinę. Musiałem bardziej uważać. Nie dawałem po sobie poznać, że w ogóle zwróciłem na niego uwagę. To w pewnym sensie też jest nienaturalne, uświadomiłem sobie. Zmusiłem się, by posłać byłemu jeńcowi takie spojrzenie, jakbym zobaczył niebywale obrzydliwą glizdę. Kiedy Freischer podszedł do Rosjanina, zerknąłem na nich krótko. Od kiedy Mikhail w ogóle go toleruje? Od kiedy się kogokolwiek słucha? Zacisnąłem zęby. Musiał zgodzić się na współpracę. Nie było innej możliwości. Zgodził się, żeby przeżyć? Jeśli tak, Freischer na pewno nie poprzestał na przyjęciu go na służbę. Na pewno wyciągnął z niego wszystko, co mógł. Przynajmniej… ja sam bym tak zrobił. Zdusiłem przekleństwo. Skoro Yashanov gadał, musiał przecież gadać, to jakim cudem nadal żyję?
    Błądziłem spojrzeniem po twarzach nowych żołnierzy. Esesmani, kurwa mać. Może jeszcze mi ktoś wmówi, że spełnili wszystkie kryteria? Jak to jest, do ciężkiej cholery możliwe? Czy tam, w Berlinie, nikogo nic już nie obchodzi? Ci „żołnierze” zasługiwali co najwyżej na to, żeby wycierać nam buty.
    Odszedłem natychmiast po tym, jak skończyła się ceremonia. Wolałem uniknąć konfrontacji przy świadkach. Musiałem, koniecznie musiałem pomówić z Yashanovem sam na sam. Problem w tym, że teraz nie było takiej możliwości.
    *
    Okazja nadarzyła się dopiero dwa dni później. Kiedy wyszedłem ze spotkania w sztabie, było już ciemno. Potrzebowałem chwili spokoju. Stałem na zewnątrz, wsparty plecami o mur rezydencji. Powietrze wydawało się zimne, w moim odczuciu zbyt zimne, jak na tę porę roku. Martwiło mnie to. Skoro tak wygląda początek jesieni, jaka okaże się zima?
    Wolno wróciłem na tyły budynku. Przeszedłem między namiotami, w których nocowali ludzie Freischera, dla których nie starczyło miejsca w budynku. Dalej był już tylko obóz tej bandy.
    Kątem oka zauważyłem ruch między namiotami. Jakiś młody żołnierz zmierzał ku części, w której stacjonował oddział Yashanova. Uniosłem brew, widząc, jak przekłada w ręku aktówkę w rodzaju tych, w których zwykle nosiło się meldunki. Udałem, że zawracam, po czym okrążyłem go szerokim łukiem. Zaszedłem go od przodu, kryjąc się w cieniu namiotu. Czekałem, aż podejdzie bliżej. Kiedy odległość zmniejszyła się na tyle, że mógłby mnie zauważyć, zaświeciłem mu w oczy latarką. Odruchowo zasłonił oczy.
    - Rzuć aktówkę – mój głos był niewiele głośniejszy od szeptu.
    Młody próbował oponować. Miał paskudny ruski akcent. Byłem zupełnie spokojny. Światło latarki działało na tyle mocno, że nie mógł mnie dokładnie widzieć.
    - Rzuć, bo cię zastrzelę, psie. – Dla potwierdzenia realności tej groźby odbezpieczyłem pistolet. Poskutkowało. Aktówka z cichym stuknięciem wylądowała na ziemi, tuż przede mną.

    OdpowiedzUsuń
  91. - Odwróć się. - O dziwo, posłuchał. - Odmaszeruj i zapomnij.
    Widziałem, jak z trudem powstrzymuje się, by się nie obejrzeć. Przeszedł kilka kroków, ostrożnie, jakby spodziewał się, że zaraz strzelę mu w plecy. Potem zaczął biec. Zgasiłem latarkę. Wykorzystałem moment, by szybko podnieść aktówkę i z powrotem skryć się w cieniu. Otworzyłem ją i zerknąłem na zawartość. Widok kanciastego pisma Freischera sprawił, że mimowolnie się skrzywiłem. W sumie, czego ja się spodziewałem? W końcu Yashanov jest teraz jego podkomendnym.
    Stłumiłem chęć przeczytania tych papierów co do literki. Jeżeli wyjdzie na jaw, że miałem do tego dostęp, podoficer będzie miał poważny problem…. że już o tamtym szeregowym nie wspomnę. Schowałem wszystkie papiery z powrotem, dokładnie tak, jak były. Wziąłem głębszy wdech dla uspokojenia. Dywersja wśród własnych ludzi. Tego jeszcze nie robiłeś, Schurz.
    Rozejrzałem się, z jednej strony upewniając się, czy nikt nie wygląda sprawdzić, co się dzieje, z drugiej, szukając wzrokiem sporego namiotu, który, jak wcześniej zdołałem się dowiedzieć, zajmował teraz Yashanov.
    Im bliżej, tym ostrożniej szedłem, pilnując, by nikt mnie nie widział. Miałem przeczucie, że nikt nie powinien wiedzieć, że mieliśmy okazję rozmawiać bez świadków. Nikt, a już na pewno nie Freischer. Nie wiedziałem, gdzie przebywał obecnie Mikhail, ale na pewno nie było go u siebie. Wokół było za cicho, a namiot zasunięto od zewnątrz.
    Ostatnie kilka metrów pokonałem całkiem jawnie, jakbym był u siebie. Szybkim ruchem odsunąłem połę namiotu. Zerknąłem do środka. Pusto. Polowe łóżko, jakiś stolik, trochę zwyczajnych rzeczy. Wsunąłem się do namiotu, natychmiast z powrotem go zamykając. Zerknąłem na aktówkę. Ciekawe, co mu powiem, gdy przyjdzie? Dobry wieczór, panie plutonowy, przyniosłem panu meldunki?
    Z cichym westchnieniem usiadłem na łóżku. Pozostawało czekać.

    OdpowiedzUsuń
  92. Obserwując ciemny zarys jego skrytej w cieniu sylwetki, kiedy wchodził do namiotu, ledwie powstrzymywałem się przed podejściem do niego. Oparłem dłonie na kolanach, czekając. Chciałem usłyszeć, co ma do powiedzenia. Widząc jego reakcję na moją obecność tutaj, wygiąłem jeden kącik ust w kpiącym uśmiechu.
    - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - stwierdziłem cicho. Patrzyłem na niego, bezczelnie skanując każdy centymetr jego twarzy, porównując z wyrytym w mojej pamięci obrazem jego patrzące z wrogością oczy, nos, linię ust. Poczułem ukłucie niepokoju. Czy przyjście tutaj było błędem?
    Ten nagły uśmieszek. Jak to interpretować?
    „Cóż cię tu sprowadza”?
    Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć. Przez tyle dni nie dał mi znaku życia. Ani razu nie przyszedł. Nie wiedziałem, co się z tą piekielną mendą dzieje, myślałem, że go zabili, a ten… „Cóż cię tu sprowadza”. Tylko tyle. Tylko tyle, kurwa jego mać, po tym wszystkim! On mnie pyta, po co przyszedłem!
    Mimowolnie podążyłem za nim wzrokiem. Ogarnij się, przecież nie przylazłeś tu po to, żeby się na niego gapić, skarciłem się ostro w myślach.
    Wstałem, przytrzymując się słupka konstrukcyjnego namiotu. Tym razem udało mi się nie skrzywić z bólu. Przeszedłem się nerwowo po namiocie. Wziąłem głębszy wdech i odwróciłem się w jego stronę.
    - Myślałem, że nie żyjesz, debilu cholerny – syknąłem, z trudem hamując wściekłość. Ja sobie omal łba z rozpaczy nie roztrzaskałem, a ten skurwiel w tym czasie szkolił własny oddział! – Dwa dni temu wychodzę i co słyszę?! Że dowodzisz tą pierdoloną ruską bandą! – Raptownie zatrzymałem się tuż przed nim. – I wiesz co jest najgorsze..? – Spojrzałem mu w oczy. Miałem ochotę go rozszarpać na tysiąc maleńkich kawałeczków. - Że ci za to nawet po mordzie nie potrafię dać, skurczysynie. - Pochyliłem się nad nim i mocno, gwałtownie, pocałowałem go w usta, opierając ręce na jego ramionach.

    OdpowiedzUsuń
  93. Mimowolnie westchnąłem, czując jak jego dłonie przesuwają się po moim ciele. Całowałem go, całkowicie zatracając się w każdym zakątku jego ust. Zdążyłem już zapomnieć, jak bardzo można pragnąć czyjegoś dotyku. Te kilka dni bez niego wydawało mi się teraz wiecznością.
    - Powiedział… choć bardzo nie chciał – mój głos przez chwilę brzmiał mniej bezkompromisowo, niż powinien. W nowej pozycji poczułem się dziwnie, jakbym częściowo utracił kontrolę… ale ta bliskość, bijące od jego torsu ciepło i kształt jego ud pode mną, były tego warte.
    Słysząc następne pytanie, posłałem mu zaczepny uśmiech.
    - Tak sądzisz? – wymruczałem, przysuwając się jeszcze bliżej. Z pasją oddawałem jego pocałunki. Moje dłonie same z siebie zaczęły błądzić po jego karku, drapiąc lekko skórę paznokciami i szukając drogi niżej, aż do łopatek. Drgnąłem, czując przygryzienie wargi.
    - Myślisz, że to wystarczy, żeby mnie udobruchać? – Uniosłem nieznacznie brew. Patrzyłem na niego wzrokiem, w którym stopniowo topniejąca złość mieszała się z jakąś specyficzną czułością. Przymknąłem oczy, czując na szyi muśnięcia jego gorących warg.
    - Na przykład za to, że nie dałeś… mmm… znaku życia? Albo że… - Przesunąłem palcami po jego szczęce i boku szyi, by w końcu natrafić na górny guzik jego munduru. Z każdą chwilą bardziej ogarniało mnie podniecenie. – …nosisz na sobie mundur, na który nie… - urwałem, zdając sobie sprawę, że nie powinienem kończyć. Zamierzałem powiedzieć ”na który nie zasługujesz”. Po raz pierwszy w życiu pomyślałem, że mogę komuś takiemu jak on sprawić przykrość. Po raz pierwszy nie było mi to obojętne. - … i dlatego, że służysz teraz Freischrowi? – Rozpiąłem jego mundur. Sięgnąłem do górnego guzika koszuli, nachylając się do niego i krótko muskając ustami jego szyję poniżej ucha.
    - Twierdził, że was rozstrzela, obawiał się buntu w dalszej drodze. – Nie chciałem o tym teraz mówić, psuć tej chwili. Słowa padły same, mimowolnie. - Mikha? – Oparłem brodę na jego ramieniu, rękami mocno oplatając go w pasie. – Kocham cię, draniu. Cały czas.

    OdpowiedzUsuń

  94. Pozwalałem mu się dotykać, te niby proste gesty z jego strony sprawiały mi więcej przyjemności, niż kiedykolwiek wcześniej. Obserwując jego dłoń, wsuwającą się pod moją bluzę, poczułem szybsze bicie serca. Bezwiednie oblizałem wargi, wciąż czując na nich smak jego ust. Kiedy usłyszałem jego wypowiedź, aż się odsunąłem, chcąc widzieć jego twarz, jakby to mogło mi dać pewność, że nie kłamał.
    - Byłeś..? – wyrwało mi się. Zmusiłem się do zachowania spokoju, do trzeźwej oceny sytuacji. Dlaczego Runge mi o tym nie powiedział?. Dotyk palców Mikhaila, jeszcze chłodnych po pobycie na dworze, w zetknięciu z moją gorącą skórą, przyprawił mnie o dreszcz. – Pytałem go, kto u mnie był. Powiedział mi tylko o Fuchsie. – Dotyk skutecznie mnie dekoncentrował.
    Zesztywniałem, słysząc jego ostry głos. Poczułem się jak zupełny skurwiel. To było sprzeczne ze wszystkim, w co wierzyłem, ale chciałem, by czuł się przy mnie dobrze, chciałem traktować go jak… człowieka.
    - Nie myślę tak – stwierdziłem z naciskiem. Spojrzałem mu w oczy, przyłapując się na tym, że najchętniej nie odrywałbym od niego wzroku. Był dla mnie wyjątkiem, wyjątkiem od wszystkich reguł. Jak to możliwe, że ktoś taki jak on, odważny, zdecydowany, wzbudzający szacunek, a przy tym tak niesamowicie seksowny, był tylko Słowianinem? Wciąż nie mogłem pogodzić się z tym, że facet z moich snów to cholerny podczłowiek.
    Kiedy poczułem, jak się o mnie opiera, owładnął mną jakiś spokój. Nie miałem najmniejszej ochoty się od niego odsuwać.
    - Postawił ci ultimatum: zostaniesz dowódcą, albo zginiesz – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Nie byłem rozczarowany jego wyborem. Ostatecznie, przeżył. Wolałem czuć go tutaj, przy sobie, słuchać jego głosu, niż myśleć o nim, jak o jakimś poległym bohaterze.
    Przyłapałem się na tym, że dziwi mnie ta myśl. Rusek bohaterem? Odetchnąłem, upajając się jego zapachem. Ten konkretny rusek? Tak.
    Mruknąłem coś cicho, zgadzając się w kwestii opinii o Freischerze.
    - Mamy szczęście, że niczego się nie domyślił – szepnąłem, mając to za pewnik. Gdyby mój przełożony cokolwiek podejrzewał, Mikhail od dawna by nie żył, a ja… ja też poniekąd byłbym w drodze na tamten świat.
    Usłyszałem to prychnięcie i późniejszy szept. Skrzywiłem się, odsuwając się nieco.
    - A od kiedy to ja się ciebie słucham? – spytałem ironicznie. – Wiesz co… - mruknąłem, jakby z namysłem. – Wspominałeś coś o jakimś mistrzostwie… ale ja chyba w to nie wierzę. - Mrugnąłem do niego.

    OdpowiedzUsuń
  95. Uwielbiam ten twój uśmiech, pomyślałem przelotnie. Miałem ochotę znów dotknąć jego warg, właściwie mógłbym to robić w nieskończoność. Mimowolnie zastanawiałem się, czy normalni zakochani też tak reagują na tę jedną, najniezwyklejszą dla nich osobę. Pewnie tak.
    Słysząc jego następne słowa, słowa, które, co najgorsze, miały w sobie wiele prawdy odnośnie tego, co myślałem, zerknąłem na niego ze złością.
    - Ale ty nie jesteś dla mnie zwykłym Rosjaninem. Gdybyś był… - Pokręciłem głową, jakby odpędzając od siebie niepożądane myśli. – Nie jesteś i koniec. Drażni mnie ta hoł… twój oddział. Toleruję to tylko dlatego, że dzięki temu możesz przeżyć.
    ”To nie było tak wygodne ultimatum”.
    Znieruchomiałem. Słuchałem go, mając wrażenie, że moja krew stopniowo zamarza, że chłód przenika na ścianki żył, a po nich aż na zewnątrz, do skóry. Wychwyciłem to ściszenie głosu, tę… niepewność? Jakieś… poczucie winy? U niego? Nie… Nie uwierzyłbym w to. Zagryzłem wargę. Nie musiał mówić ani słowa więcej. Patrzyłem na niego, zszokowany. Łudziłem się, że jesteśmy bezpieczni. Że ja… że to się da ukryć. Przez tyle lat się dawało. Tylko dlatego, że nikogo nie kochałeś, Sigmar. Byłeś gotów wysłać swojego kochanka do obozu, żeby tylko prawda nie wyszła na jaw.
    Kiedy dotarło do mnie sedno tego wszystkiego, poczułem wręcz fizyczny ból, jakby moje serce skrzepło i zaczęło uwierać, zamiast wybijać swój monotonny rytm. Siedzenie mu na kolanach wydało mi się nagle niewygodne i gdyby nie fakt, że złapał mnie za mundur, najpewniej bym się wycofał. Uciekłbym.
    „Kocham cię”. Mówiłem to co najmniej trzem osobom. Za każdym razem była to gówno prawda. Tylko wobec niego… kiedy chodziło o niego, czułem, że mógłbym przykładać do tych słów większą wagę. Odwróciłem wzrok od jego oczu, czując podejrzaną gulę w gardle. Spojrzałem na jego palce. Delikatnie oderwałem jego dłoń od swojego munduru. Przytknąłem ją do ust i z czułością, o jaką nawet bym się nie podejrzewał, całowałem każdą z wystających kostek. Nie potrafiłem mu w żaden inny sposób podziękować, nie umiałem wyrazić tego, co czułem. Szok i gniew na Freischera, nienawiść do siebie, bo przecież nie zasługiwałem, myśl, że sam do tej sytuacji doprowadziłem… Freischer mnie sprawdzał. Celowo wspomniał o rozstrzelaniu jeńców. Czy gdybym nie rekomendował mu Mikhaila, faktycznie zrobiłby to, co zapowiadał? Tamte uczucia mieszały się z trudną do opisania wdzięcznością, niedowierzaniem, że Mikha wybrał to upokorzenie, tę, z jego perspektywy, zdradę dla mnie i ze świadomością, że w obliczu tego wszystko, co mógłbym zrobić i powiedzieć, będzie gówno warte.
    Tkwiłem tak, niemal w bezruchu, przez dłuższą chwilę usiłując dojść do ładu z emocjami.
    Kilka minut później, widząc jego wyraz twarzy, wycofałem się, stając jakiś metr od niego. Założyłem ręce, gdyby nie to, co wydarzyło się między nami wcześniej, uznałbym, że mnie nie chce. Przekrzywiłem głowę.
    - Dlaczego? – spytałem cicho. –Wydawało mi się, że tego chciałeś.
    Mieliśmy czas, do rana nikt nie powinien nawet zauważyć, że nie wróciłem do swojego pokoju. No chyba, że Fuchs… Do diabła z Fuchsem. Powiem mu… cokolwiek. Runge przychodzi zawsze rano, już po świcie. Freischer wie, że miałem się przyjrzeć mapom i naszej strategii na przyszłe tygodnie.
    Miejsce… Miejsce było i tak mniej plugawa, niż cały ten front.
    - Nikt nie wie, że jestem u ciebie.

    OdpowiedzUsuń
  96. „Emocjonalny esesman, kto by pomyślał”.
    Skrzywiłem się. Czasem doprowadzasz mnie do szału, Yashanov, pomyślałem, nie wypowiadając jednak tego na głos. Wkurzało mnie, że nie potrafię przy nim zachowywać zwykłego dla mnie spokoju, że moje emocje zmieniają się w zmienną, nieobliczalną, skłębioną chmurę. Właściwie co ty w nim widzisz, Sigmar? Jest bezczelny, w porównaniu z tym, jak cię wychowano, chwilami wręcz chamski w obejściu. Jakbyś dobrze poszukał, znalazłbyś kilkudziesięciu przystojniejszych, choćby w samym Linz… no dobra, może najwyżej kilku z tych kilkudziesięciu byłoby tobą zainteresowanych, ale mniejsza o to. Tutaj też, gdybyś się rozejrzał… ostatecznie nawet ten Fuchs, jeżeli faktycznie coś jest na rzeczy. Przynajmniej by cię szanował… w sumie, trudno żeby nie, kto inny przyjąłby do SS chłopaka z domu dziecka? Kto by go w dodatku mianował swoim adiutantem? Dałeś mu szansę, zaczął łazić za tobą jak pies... Ale ty się zadurzyłeś w cholernym czerwonoarmiście!
    Słysząc, jak niejako staje w obronie swoich ludzi, zmarszczyłem brwi. Miałem zamiar się nie zgodzić, ale w ostatniej chwili zachowałem swój sprzeciw, nawet oburzenie, dla siebie.
    Stojąc ten kawałek dalej, czułem na sobie jego spojrzenie. Czasem zupełnie cię nie rozumiem, Mikha.
    „O czym myślisz?”
    Szukając odpowiednich fraz, błądziłem spojrzeniem po podłożu, jakby przestrzeń wokół naszych butów stała się nagle nie wiadomo jak interesująca.
    - O tobie. Chyba najbardziej. O tym, że… - westchnąłem, jakby się poddając. Uniosłem wzrok. Coś we mnie pękło, słowa nadeszły same, zbyt toporne i jednocześnie zbyt miękkie, ale po młodzieńczemu szczere. – Uwielbiam, kiedy mnie dotykasz, kiedy mnie całujesz, uwielbiam ciebie, ale im bardziej wydaje mi się, że wszystko będzie proste, tym dobitniej pokazujesz mi, że jesteś co najmniej tak daleko, jak ta twoja Moskwa.
    Zobaczyłem te błyski w jego oczach.
    Kącik moich ust zadrżał, stopniowo układając się w uśmiech i pociągając do tego drugi.
    - Oho, w Moskwie zapalają światła – roześmiałem się cicho. Obserwowałem, jak zdejmuje bluzę. Mimowolnie wyobraziłem sobie, że koszula idzie w jej ślady.
    Kidy wytknął mi, jak bardzo ryzykuję, mój uśmiech tylko się poszerzył. Naruszyłem odrobinę dzielącą nas przestrzeń.
    - Zapomniałeś, że sam się do tego namiotu wcisnąłem – zauważyłem, niby mimochodem. Przypomniałem sobie o pozostawionej pod łóżkiem polowym aktówce. Właściwie, powinienem mu oddać te meldunki… A niech je szlag trafi, gdyby były naprawdę ważne dla Rzeszy, Freischer by go wezwał do siebie. A skoro tak, to mogą poczekać. Zdecydowanie mogą, pomyślałem z zadowoleniem, czując jego usta na swoich. Ten pocałunek sprawił, że oblała mnie fala gorąca, a serce zabiło mocno, aż boleśnie. Nie udało mi się ukryć rozczarowania, kiedy przerwał. Miałem ochotę go zatrzymać, przycisnąć do siebie i zrobić to wszystko, na co nie pozwoliłem nam ostatnio, jeszcze w mojej kwaterze. Czując dotyk na biodrach, mimowolnie zadrżałem. Mój oddech przyspieszył, ten drobny gest był tak podniecający, tak intymny, że moje ciało ostatecznie mnie zdradziło.
    - Łaskawca – syknąłem, bo przecież drań zaraz będzie miał satysfakcję. Wciągnąłem powietrze, czując ponownie jego bliskość. Przygryzienie tym razem wydało mi się aż bolesne, ale nie na tyle, by przyćmić przyjemność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przytrzymałem go, jedną ręką za kark, drugą za plecy, wczepiwszy palce w materiał jego koszuli.
      - Tak bardzo się boisz, że zobaczą mnie twoi… żołnierze? – w ostatnie słowo mimowolnie wdarła się nuta kpiny. – Spokojnie, wychodziłbym bardzo ostrożnie. – Przesunąłem dłoń z pleców na jego pośladki, uciskając je lekko. – Mimo to, chętnie skorzystam. Nawet bardzo chętnie – posłałem mu drapieżny uśmiech. Przegiął, teraz już nie potrafiłem się powstrzymać. Jego wina. Ciekawe, co powie Rungemu, jeśli jego cholerne szwy znów się rozpieprzą? – Jest tylko jeden problem – szepnąłem, całując linię jego szczęki. – To twoje łóżko… - Nieco mocniej zacisnąłem palce na jego pośladku. – Jest okropnie wąskie. Będziesz spał na ziemi? – spytałem przybierając zupełnie niewinny ton głosu.

      Usuń
  97. - Właśnie tak o mnie myślisz? – mruknąłem ostrzej, niż zamierzałem, ukrywając zawód. Byłem zły na siebie samego, że nie potrafię dać sobie z nim spokoju, że działa na mnie tak mocno, a ja mu na to pozwalam. Nie było sensu się oszukiwać, nie wyszedłbym z tego namiotu nawet, gdyby miał mnie za jakąś męską dziwkę. Nie dziś. Nie, mając w perspektywie dalszą drogę na wschód i walki o Moskwę. – A jeśli to ostatni raz? Jutro opuścimy bezpieczny rejon... Freischer… będzie naszym najmniejszym zmartwieniem – zdania padały szybko, urywane jak gorący oddech. Westchnąłem, te jego pocałunki były takie przyjemne, a przy tym delikatne. Czując dotyk na swoim członku, mocniej zacisnąłem palce na jego plecach.
    - Sam się o to pro… - nie dokończyłem, z moich ust wydarł się niemal natychmiast stłumiony jęk. - …prosiłeś – dokończyłem, błagając w myślach, by nie przestawał. Do wypowiedzenia tych próśb na głos w życiu bym się nie zniżył. – Nie zrobisz tego – sapnąłem, usiłując mimo wszystko zachować twarz. – Nie zrezygnujesz. Wtedy też byś nie zrezygnował.
    Nabierając pewności, że tylko się ze mną droczył, rozpiąłem mu koszulę. Moje ruchy były bardziej chaotyczne, niż zwykle.
    - Aż tak mnie nienawidzą? – Dziwiło mnie w zasadzie tylko to, że tak szybko. Przyszło mi do głowy, że jako dowódca wątpliwej sławy oddziału mógł słyszeć więcej ciekawych rozmów, niż ja. Prawdopodobnie moi ludzie mniej się pilnowali przy kimś tam, jak on... Warto będzie to wykorzystać… później.
    Wyczułem jego napięcie. Pocałowałem go, jakby dla uspokojenia, na końcu jednak nie powstrzymałem się przed liźnięciem jego górnej wargi. Palcami zjechałem nieco niżej, na tylną część uda. Odsunąłem się nieco, ułatwiając mu zdjęcie mojej bluzy.
    - Nie przejmuj się tym – szepnąłem, widząc jego spojrzenie, gdy zobaczył bandaż. W moim głosie wyraźnie pobrzmiewała czułość. To było takie… słodkie, że w ogóle o tym myślał, że mimo pozorów się o mnie troszczył. – Nic mi nie będzie.
    Słysząc następną wypowiedź, zmrużyłem oczy, wyraźnie zirytowany. Przytrzymałem go za kark, brutalniej, niż wcześniej, prawie boleśnie.
    - Nie mów tak do mnie. Nie ty, nie teraz – syknąłem. Przesunąłem dłonią po jego ramieniu, jakby się uspokajając. Wsunąłem palce po rozpiętą koszulę, błądząc palcami po jego torsie. Wyczuwając sutek, ścisnąłem go lekko.
    Odchyliłem głowę, czując pocałunek na obojczyku.
    - Runge zobaczy – mruknąłem, nieco rozbawiony, domyślając się, co robi. Nie przeszkodziłem mu jednak, to było zbyt przyjemne.
    - Zimno? Przy tobie? Raczej nie – prychnąłem cicho, drżąc pod jego dotykiem. Niemal czułem, jak krew podgrzewa się i nabrzmiewa w żyłach, każdy jego pocałunek, każde muśnięcie palców pobudzało mnie bardziej. Zsunąłem rozpiętą wcześniej koszulę z jego ramion, masując je dłońmi, po czym zsuwając ręce na jego nagi już tors i badając fakturę rysujących się pod skórą mięśni. Mój oddech stawał się coraz bardziej niespokojny, ręce pewniej podążyły ku zapięciu jego spodni. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że tego chcę. Nie mogąc już wytrzymać tego, jak się ze mną drażni, przesunąłem się tak, by jego dłoń natrafiła wreszcie na mojego członka.

    OdpowiedzUsuń
  98. Spojrzałem na niego zaskoczony, trudno określić, czym bardziej: czułym gestem, czy tym wyznaniem. Nie byłem pewien, czy potrafię otworzyć się na kogoś, kto podkreśla moją słabość. Odkąd sięgałem pamięcią, kojarzyłem to z przedmiotowym traktowaniem, z jakąś… pogardą?
    Pogardą, którą czułem wobec siebie i którą przenosiłem na partnerów. Kiedy tak o mnie mówił, czułem się trochę tak, jakby role się odwróciły.
    Odetchnąłem głębiej. Ten facet drugi raz uratował mi życie. Dbał o mnie, widziałem przecież tę troskę, kiedy opatrunek zaczął przesiąkać krwią. Samo to, jak mnie całował, wtedy i teraz. Z wyczuciem. Oddał mi swoją krew. Byłem pewien, że to on. Widziałem go tam, a Runge potwierdził później, że miałem transfuzję. Mikhail musiał sam się zgłosić, nikt z moich ludzi nie miał odpowiedniej grupy krwi. Gdyby nie powiedział prawdy, nie wiedzieliby, czy może zostać dawcą. Runge nie zdążyłby tego sprawdzić.
    Czy w obliczu tego wszystkiego moja duma faktycznie jest aż tak ważna?
    Spuściłem nieco wzrok, błądząc spojrzeniem po jego wargach. Przesunąłem palcami po jego obojczykach.
    - Spróbuję – zabrzmiało jak obietnica.
    Zerknąłem krótko w jego oczy, jakby nie dowierzając. To nierealne. Stalin nie odda Moskwy, nie póki w ZSRR będzie choć jedna dywizja jego armii. Na pewno zgromadził tam jakieś siły. Jeżeli podejście pod Moskwę ma być łatwe… Zamierzają nas wpuścić i zamknąć w kleszcze? Podejrzenie sprawiło, że poczułem lodowaty chłód, rozchodzący się po ciele, który w połączeniu gorącym dotykiem Rosjanina przyprawił mnie o wyraźny dreszcz.
    - Ty o czymś wiesz?
    Słysząc ciąg dalszy, umilkłem. Nachyliłem się do niego, starając się ukryć swój wyraz twarzy i ten twardy, stalowy błysk w oczach, gdy w mojej świadomości wykiełkowała pewna myśl. Nie chciałem, by mnie takim widział. Nie tej nocy.
    - Zwykle naprawdę nienawidzą mnie dopiero po bliższym poznaniu. – Uśmiechnąłem się z nutą dyskretnej ironii.
    Skrzywiłem się, ponownie słysząc swój stopień.
    - Nie utrudniaj mi. Proszę. – Nie chciałem łączyć sfer, których pogodzenie było niemożliwe.
    Wyczułem to drżenie. Uśmiechnąłem się lekko, zwiększając natężenie pieszczot. Zacząłem całować jego tors, od obojczyków, przez pierś, zahaczając językiem o sutki. Nie zastanawiałem się już nad tym, co robię, pożądanie przyćmiewało jasność myśli.
    Mruknąłem z zadowolenia, gdy zajął się moją męskością. Pulsująca przyjemność stopniowo ogarniała całe moje ciało. Podobało mi się, że trzyma mnie w ten sposób, że mogę czuć bijący od niego żar, słyszeć oddech. Przesuwałem dłońmi po jego plecach, usiłując nie wzdychać jak prawiczek, kiedy jego ruchy stawały się mocniejsze. Kląłem się w myślach, jak to możliwe, że kiedy chodzi o niego, podnieca mnie byle dotyk? Musiał widzieć mój przymglony pożądaniem wzrok, nawet nie próbowałem ukryć tego, jak bardzo go pragnę. Słysząc pytanie, spiąłem się na moment, ale to, co ze mną robił, skutecznie odbierało mi chęć do jakiegokolwiek oporu.
    - Tak. – Oblizałem wargi, po czym pocałowałem go z całą namiętnością, na jaką było mnie stać. Zmusiłem go do rozchylenia ust, przesunąłem końcem języka po jego zębach, zaprosiłem jego język do rewanżu, przestając dopiero, gdy zabrakło mi tchu. – Tak, nadstawiam się. Chcę, żebyś mnie kochał. Tu i teraz. Mikha… Jak nikt wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
  99. Po raz pierwszy od miesięcy śniłem o czymś innym, niż wojna, strzały, śmierć. Wydawało mi się, że jestem gdzieś daleko, a wokół panuje spokój. Cisza… Nie słychać komend, a jedynie czyjś oddech. Spokojny… Jakbyśmy nie znali strachu.
    Tylko… ten chłód.
    - Zimno jakoś – szepnąłem, szukając ciepła w oplatających mnie ramionach. – Mikha?
    Niechętnie uchyliłem powieki. Zgniłozielony sufit… Płótno. Przecież jesteśmy w namiocie. Pozwoliłem sobie na chwilę bezruchu. Wsłuchałem się w odgłosy z zewnątrz. Cisza… prawie zupełna. Odetchnąłem, wypuszczając z płuc nadmiar tlenu. Serce Mikhaila biło tuż pod moją głową. Uśmiechnąłem się, głaszcząc wierzch jego przedramienia.
    Chciałbym tu zostać.
    Delikatnie odsunąłem jego rękę, oswobadzając się z ciepłych objęć. Zerknąłem na porzucone na ziemi ubrania. Zsunąłem się z wąskiego łóżka polowego, krzywiąc się, kiedy żebra przypomniały o swoim istnieniu. Stanąłem bosymi stopami na zimnym podłożu. Oddzieliłem rzeczy swoje i Mikhaila. Bielizna, spodnie, koszula… wszystko było nieprzyjemnie wilgotne. Kretyn, zostawić w ten sposób mundur! Zerknąłem na rzeczy Rosjanina. Zawahałem się, po czym rozłożyłem je na skrzyni, tuż przy łóżku. Może wyschną. Zerknąłem na twarz Yashanova. Przez moment miałem ochotę go nie budzić. Musiałem odejść przed świtem, zanim jego ludzie zaczną się kręcić wokół namiotów, ale on miał jeszcze trochę czasu do pobudki.
    Meldunki, przypomniałem sobie. Aktówka.
    Nachyliłem się na śpiącym, nie mogąc się powstrzymać przed drobnym żartem.
    - Wstawajtie, soldat!* – szepnąłem tuż nad jego uchem, przybierając ton zdrowo wkurzonego oficera.

    [*wstawajcie, żołnierzu]

    OdpowiedzUsuń
  100. Widząc reakcję Mikaila, parsknąłem. Nie mogłem się uspokoić przed dobrą chwilę, wystarczyło jedno zerknięcie na niego, bym z powrotem zaczął dusić się ze śmiechu. Kiedy złapał mnie za ramię, w pierwszym odruchu chciałem stawić opór, ale ostry ból towarzyszący napięciu uszkodzonych mięśni szybko wybił mi to z głowy. Zagryzłem wargę, by nie syknąć i pozwoliłem się przyciągnąć. To krótkie muśnięcie w policzek sprawiło, że jeszcze bardziej poprawił mi się humor.
    - I tak było warto. – Posłałem mu szeroki i tylko trochę złośliwy uśmiech. – Dobrze wiedzieć, że jesteś taki gorliwy… Twój poprzedni dowódca to musiał być kawał prawdziwej cholery – usiłowałem nie trząść się od tłumionego śmiechu, ilekroć przypomniałem sobie jego minę, gdy się obudził. Czując dotyk, mimowolnie zerknąłem na jego dłoń.
    - Wcale nie chcę. Rozsądek mówi, że muszę – mruknąłem. Najchętniej w ogóle bym się stąd nie ruszał, tym bardziej, że zapewne czekała mnie dziś wizyta w sztabie. Towarzystwo Mikhaila byłoby zdecydowanie przyjemniejsze. Znów zerknąłem na jego dłoń. Ani trochę nie chciało mi się zdejmować jej ze swojego uda. Na szczęście skończył, nim zaczęło mnie to ruszać mocniej, niż powinno. Patrzyłem na niego, gdy się przykrywał. Poprawiłem koc, żeby nie ziębiło go po plecach, po czym nachyliłem się nad nim nisko, zatrzymując swoje usta tuż nad jego.
    - Tak właściwie, wczoraj przyszedłem z meldunkami dla ciebie. Ale to, co robiliśmy, jakoś podobało mi się bardziej… – wymruczałem. Musnąłem wargami kącik jego ust, płynnie przechodząc do pełnego pocałunku. Odsuwając się, trąciłem nosem jego policzek. – Aktówka jest pod łóżkiem. Jeden młody od ciebie dość szybko ją oddał… Na łącznika poszukaj odważniejszego, ktoś może powtórzyć moją akcję.

    OdpowiedzUsuń
  101. Słysząc odpowiedź dotyczącą jego poprzedniego dowódcy, uniosłem lekko brew, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób. Zapytałem od tak, na wpół żartem, więc tym bardziej nie zamierzałem zdobywać jakichś konkretniejszych informacji. Nie moja sprawa.
    Kiedy zmierzwił mi włosy, spojrzałem na niego z nutą ostrożności i zaskoczenia. Zachowałem poważny wyraz twarzy.
    - Nie utrudniam, jedynie sprawdzam twoich ludzi, zanim zrobi to wróg – stwierdziłem zmęczonym tonem głosu. Dlaczego niżsi rangą zawsze uważają, że oficerowie chcą im utrudnić życie? Chyba lepiej, żebym to ja obnażył ich błędy, niż miałaby to zrobić Armia Czerwona. Ktoś musi pilnować, by wszystko działało jak należy, inaczej zamiast zwycięstwa, damy Rzeszy setki trupów, wdów i sierot.
    Usiłowałem nie zwracać uwagi na to szczególne spojrzenie Mikhaila, i tak miałem aż za wielką ochotę, żeby z powrotem zająć miejsce tuż obok niego. Dopiąłem bluzę od munduru, założyłem pas z kaburą. Splotłem i wygiąłem palce, u siłując nie poddawać się uczuciu niepokoju przed wizytą w sztabie. Freischer. Jak ja nienawidzę tego bydlaka…
    Zanim opuściłem namiot, dla pewności sam zerknąłem na zewnątrz. Cisza, spokój… Odszedłem, odpowiadając uśmiechem na mrugnięcie Yashanova. Gdyby zobaczyli mnie teraz moi ludzie, zapewne byliby w lekkim szoku. Raczej nie słynąłem z dobrego humoru.
    *
    Spotkanie w sztabie okazało się mniej nieprzyjemne, niż się spodziewałem. Freischer dość konkretnie przekazał mi i pozostałym oficerom dyspozycje z góry i plan strategiczny na najbliższe tygodnie. Czekał nas trudny czas, ciężka bitwa. Musieliśmy zdobyć niewielkie, ale dobrze umocnione miasto, istniało bowiem ryzyko, że jeżeli pozwolimy, by pozostało w rękach Sowietów do czasu natarcia na Moskwę, dywizja pancerna Armii Czerwonej zyska dostęp do naszych tyłów. Z uwagą śledziłem kolejne etapy planu ofensywy. Półtorej godziny minęło niemal niepostrzeżenie.
    Kiedy inni oficerowie zaczęli się rozchodzić, Freischer przywołał mnie do siebie. Podszedłem, usiłując przewidzieć, co kombinuje.
    - Jak twoje zdrowie, Schurz?
    - Moje zdrowie nie ma nic do rzeczy, herr obersturmführer. Wykonam, co będzie trzeba.
    Freischer w zadumie zastukał palcami o blat biurka. Nie potrafiłem odgadnąć, o czym myśli. Minęła chwila, nim się odezwał:
    - Zdobycie tego miasta jest szalenie istotną sprawą. Mamy tylko jedną szansę, żeby zaatakować, nie stać nas na błędy.
    - Dlaczego mówi mi pan o tym na osobności?
    - Bo mimo twojej skłonności do samowoli, Schurz, nadal jesteś jednym z lepszych dowódców polowych w tej dywizji. Chcę, żebyś osobiście pokierował rozpoznaniem.

    Wyprostowałem się jeszcze bardziej, niż zwykle.
    - Tak jest, herr obersturmführer.
    - To nie wszystko, Schurz. Twoja grupa będzie musiała także odciąć łączność.
    Milczałem przez dłuższą chwilę. To… da się zrobić, choć będzie szalenie trudne. Zwłaszcza, że jeśli Rosjanie się zorientują, co się święci, drugiej szansy nie będzie.
    - Proszę o pozwolenie na osobiste wybranie ludzi do tej akcji. Ludzi z całego batalionu, herr obersturmführer.
    Freischer zmarszczył brwi.
    - Twoja kompania nie wystarczy?
    - W mojej kompanii nie ma Rosjan, herr obersturmführer.
    - Nie boisz się, że zaczną wam strzelać w plecy?
    Zwlekałem z odpowiedzią. Wreszcie wziąłem głębszy wdech.
    - Tylko oni znają dokładnie radziecki system łączności. Ponadto wymieszanie ich z moimi ludźmi da dobry efekt propagandowy. Jeżeli ci Sowieci mają dobrze walczyć, muszą poczuć się jednymi z nas. Mi też się to nie podoba, herr obersturmführer, ale siłą naszej formacji od zawsze była jedność. Pan to na pewno rozumie.
    Freischer zastanawiał się przed dłuższą chwilę.
    - Masz wolną rękę, Schurz.
    *
    Kilkadziesiąt minut później wybrałem do akcji czterech swoich ludzi. W następnej kolejności udałem się do części, w której obozowali Sowieci. Zaczepiłem pierwszego żołnierza, jaki się napatoczył i kazałem natychmiast zaprowadzić się do ich dowódcy. Wolałem zadbać o pozory.

    OdpowiedzUsuń
  102. Widząc go, poczułem dziwne ciepło na sercu, choć od ostatniego spotkania minęło zaledwie kilka godzin. Mimo wszystko, zachowałem obojętny wyraz twarzy. W każdej chwili ktoś mógł podejść bliżej i nas zobaczyć. W miarę, jak go słuchałem, humor mi się pogarszał. Zmarszczyłem brwi, ten ton stanowczo mi się nie podobał. Odczekałem chwilę, zmuszając się do zachowania chłodnego spokoju.
    - Tego typu pytania, to ja ci mogę zadawać, Yashanov. Jeszcze jedna równie bezczelna odzywka do mnie, a wyznaczę ci karę za łamanie dyscypliny. I nie będzie miało dla mnie znaczenia, że wczoraj poszedłem z tobą do łóżka, to ci nie daje żadnej taryfy ulgowej, rozumiesz? – przy ostatnim zdaniu zniżyłem głos do bardzo cichego szeptu.
    Kątem oka zerknąłem, czy nikt nie kręci się bliżej, niż powinien.
    - Szykuje się akcja w terenie. – Spojrzałem mu poważnie w oczy. - Potrzebuję dwóch Rosjan. Obaj muszą być dobrze wyszkoleni, z doświadczeniem w podkradaniu się. Mile widziany jakiś łącznościowiec, o ile kogoś takiego masz. Na razie nie mogę ci powiedzieć więcej. – zastrzegłem. Cały czas utrzymywałem surowy, zdystansowany ton głosu. Dopiero potem przysunąłem się, zmniejszając odległość między nami do dość niewielkiej, choć wciąż, gdyby obserwował nas ktoś trzeci, nie podejrzanej.
    - Jak z Freischerem? – zapytałem cicho.

    OdpowiedzUsuń
  103. Westchnąłem ciężko. Czy on tego naprawdę nie rozumie?
    - Mikha – zacząłem cicho. – Tu nie chodzi o moją dumę, ani o to… - starałem się znaleźć jakieś dyplomatyczne określenie na jego grupę etniczną, które by go nie uraziło. - …o to, kim jesteś. Wczoraj w nocy nikt nie próbował nas zabić i mogliśmy sobie pozwolić na pewien… luz. We wszystkim. Ale lada moment wkroczymy na tereny, na których nie będzie tak spokojnie. Czy jeżeli polecą na nas bomby, albo Armia Czerwona otworzy do nas ogień, też będziesz mi się stawiał? – zapytałem poważnie, bez cienia kpiny.
    Milczałem, czekając na odpowiedź. Widziałem, jak ogląda się przez ramię, ale nie ponaglałem go. Jeżeli mi odmówi, wykorzystam pełnomocnictwo od Freischera i tak wezmę kogoś od nich. Gdyby nie moje uczucia względem Mikhaila, zapewne nawet bym go nie pytał, a poobserwował ich w trakcie ćwiczeń i dobrał sobie dwóch żołnierzy.
    Zmarszczyłem brwi, nie podobało mi się to, co słyszę. Chciałem mu tego zabronić, powiedzieć, że go tam nie potrzebuję, cokolwiek, byle nie pchał się na tą akcję. Tutaj będzie bezpieczniejszy, Freischer go potrzebuje. Zresztą, póki obaj żyjemy, ma haka na nas obu. Bezwiednie zacisnąłem palce na mankiecie bluzy. Jeżeli Mikhail pójdzie z nami, tamta dwójka będzie posłuszniejsza. On sam ma zmysł taktyczny, z nim całe przedsięwzięcie będzie miało większe szanse powodzenia. Zdradzić nas nie zdradzi, w końcu u swoich czeka go kulka w łeb.
    Nie zabrać go na tą akcję, to obniżyć szanse całego rozpoznania.
    Pozwolić mu iść, to być może patrzeć, jak umiera.
    Ale jeżeli nie zrobimy dobrego rozpoznania, cały batalion może zginąć w zbliżającym się starciu. On też.
    - Ze względu na dobro akcji nie mogę ci odmówić. Ostateczna decyzja należy do ciebie. – Spojrzałem mu w oczy, intensywnie, jakbym chciał mu przekazać swoje myśli. Zrezygnuj. Nie idź tam, zrezygnuj. – Połowa z nas nie wróci z tej akcji. To są straty, które zakłada plan taktyczny – dodałem z naciskiem. Z mojego doświadczenia, te straty i tak były zaniżone. Gdyby nie fakt, że nie mieliśmy wyboru, nie dało się tego zrobić inaczej, nigdy nie wysyłałbym co najmniej połowy grupy na śmierć.
    - Spotkanie będzie o osiemnastej, w moim pokoju. – Urwałem na moment, nim dodałem: - Niezależnie od tego, co zdecydujesz, nie mów nikomu ze swoich o tych stratach. Ja swoim żołnierzom też nie mówię. Tak będzie lepiej.
    Kiedy zmierzył mnie spojrzeniem, nie spuściłem wzroku, nie cofnąłem się.
    - Owszem, moja. Szantażuje cię przeze mnie.

    OdpowiedzUsuń
  104. Gdybym żył chwilą, jedna z nich szybko zostałaby moja ostatnią, pomyślałem cierpko, nie odezwałem się jednak. Nie widziałem innego sposobu na przetrwanie, niż trzymanie ręki na pulsie i lawirowanie między gierkami wyżej postawionych. To, co powiedział Mikha, wydawało mi się co najmniej naiwne. W dwudziestowiecznej Europie nie ma miejsca dla tych, którzy nie potrafią panować nad własnym życiem w zakresie większym, niż jego momenty; dla słabych.
    Słabość. Zabawne, że nigdy nie patrzyłem na Mikhaila w tym kontekście. Nawet kiedy był jeńcem. Zazwyczaj pogardzałbym kimś takim, tymczasem teraz, nie wiedzieć czemu, poczułem chęć, by tę jego słabość chronić, by osobiście zadbać, by nikt w nią nie uderzył. To głupie, zdałem sobie sprawę. Chroniłeś Egona, odkąd zachorowała matka. I co to dało? Chyba tylko tyle, że umierając nadal miał głowę pełną ideałów... tych swoich gówno wartych marzeń o świecie, w którym jest miejsce na ludzkie odruchy nawet wobec najgorszych śmieci.
    - Nigdy nie przyszło ci do głowy, że możesz się mylić? Że ktoś ma, na przykład, pełniejszy obraz sytuacji?
    Kiedy usłyszałem jego deklarację, moje spojrzenie pociemniało, a przez twarz przeszedł ponury cień. Dlaczego ty mnie nigdy nie słuchasz..?
    Nie wybaczę sobie, jeżeli on zginie. Nie wybaczę… a jednocześnie nie mogę traktować go inaczej, niż innych.
    Spojrzałem na niego, zaskoczony.
    - Po tym wszystkim, czego doświadczyłeś ze strony swoich, nadal uważasz, że w jakiejkolwiek armii jest inaczej? Już zapomniałeś o tamtym meldunku?
    Zmarszczyłem brwi, raz jeszcze zastanawiając się nad swoją wcześniejsza koncepcją. Może miał rację? Ale, do diabła, oni i tak będą musieli razem działać. Im szybciej dojdzie do konfrontacji, tym lepiej, po prostu muszę to zdławić w zarodku, ustawić całą grupę do pionu jeszcze przed akcją.
    - Może zły, ale i tak przyjdźcie we trzech. Ci ode mnie też będą. Od dziś niestety wszyscy jesteście moją drużyną – mruknąłem. Słysząc ciąg dalszy, nie odpowiedziałem. Po co zaprzeczać prawdzie?
    Po jego wyjaśnieniu powstrzymałem chęć, by położyć mu rękę na ramieniu albo w jakikolwiek inny sposób okazać wsparcie. Spojrzałem mu w oczy. Zdecydowanie za bardzo uwielbiałem ich kształt i kolor.
    - Wtedy też by mnie to interesowało – stwierdziłem cicho. Martwiłem się o niego, jakkolwiek absurdalne mogłoby się to wydawać. – Widzimy się wieczorem. – Zmusiłem wargi do wygięcia się w uśmiech.

    OdpowiedzUsuń
  105. Na długo przed spotkaniem zacząłem się do niego przygotowywać. Raz jeszcze przeanalizowałem cały plan, który zamierzałem im przedstawić, wyszukując w nim potknięcia i poprawiając te działania, które wydawały mi się zbyt ryzykowne. Myśl, że już niedługo będę musiał traktować kilku Słowian na równi ze swoimi ludźmi, ba! że będę musiał uznać ich za cześć drużyny, sprawiała, że miałem ochotę zgrzytać zębami. Jednocześnie byłem boleśnie świadom, że jeśli akcja ma się powieść, muszę nie tylko wcielić ich do swojego mini-oddziału, ale także sprawić, by walczyli dla mnie lepiej, niż dla swojego poprzedniego dowódcy.
    To będzie, mimo wszystko, ciekawe zadanie.
    Oby tylko nie moje ostatnie...
    Ale na to nie miałem wpływu. Jedyne, co mogłem zrobić, to przygotować nas wszystkich najlepiej, jak się da.
    *
    Pierwszy przyszedł Klaus Dehne, dwudziestoletni szatyn w randze rottenführera, o pociągłej, zaciętej, poważnej ponad wiek twarzy. Słyszałem, jak spaceruje po korytarzu, nie chcąc narzucać się przed czasem. Potem doszedł do niego Uwe Schneider, dwudziestotrzyletni szeregowiec z Innsbrucku. Słysząc dobiegający z za drzwi głos Uwego, opowiadającego zapewne jakąś anegdotę i wypowiedziane najczystszym berlińskim niemieckim: „nie rozumiem” Klausa, bezwiednie się uśmiechnąłem*.
    Podszedłem do drzwi i wpuściłem ich do środka.
    Dehne natychmiast zasalutował, Uwe zreflektował się, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać.
    - Gdzie Walter i Gunter? – zapytałem dość ostro, w końcu mieli być we czterech.
    Klaus stał niemal na baczność.
    - Melduję, że szeregowy Madla czyści latryny.
    - Jak to, TERAZ?! – ze złości grzmotnąłem pięścią w biurko.
    - Teraz, herr obersturmführer. To rozkaz jego dowódcy, który usłyszał, jak Madla mówi za nim coś po polsku.
    Zakląłem cicho. Jeszcze to mi teraz wchodzi w paradę.
    - Mam nadzieję, że chociaż nie czyści tych latryn w mundurze.
    - No… nie, po mundur miał przyjść do dowódcy i o niego poprosić. Po niemiecku, rzecz jasna.
    Uwe od pewnego czasu rechotał w kułak. Posłałem mu krótkie, acz dosadne spojrzenie. Zrozumiał i się zamknął. Dlaczego najlepsi żołnierze w czasie przerw od walki sprawiają zawsze najwięcej problemów? Wyrwałem z leżącego na blacie notesu kartkę i napisałem na niej kilka zwięzłych zdań. Złożyłem papier i podałem go Dehnemu.
    - Przekaż to dowódcy Madli. Ale o mundur ma poprosić, inaczej będzie chodził w gaciach i bez żarcia. A gdzie Gunt…
    - Przepraszam, herr obersturmführer. - Drzwi otworzyły się z rozmachem, wpuszczając do środka najpierw autentycznie speszony, młody głos, a dopiero potem nieco misiowatą sylwetkę Guntera. – Uuh, przepraszam. – Chłopak ostrożnie domknął drzwi, które wcześniej odskoczyły od futryny. Odetchnął, prostując się.
    We trzech poczekaliśmy, aż Klaus wróci z Walterem. Przyszli tuż przed Rosjanami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *
      Obserwowałem najpierw Yashanova, potem pozostałych Rosjan. Moja czwórka trzymała się z tyłu, Dehne jak zwykle sztywno wyprostowany, Gunter z nieco pochyloną głową i w pewnej odległości od pozostałych, a Walter w dopiętym na ostatni guzik mundurze tuż obok Uwego w rozpiętej pod szyją koszuli.
      Skinąłem lekko głową, słysząc wyjaśnienia.
      - Przedstawcie się – poleciłem swoim.
      - Rottenführer Klaus Dehne, stale w rozpoznaniu – Klaus wysunął się nieco do przodu. Schneider wzruszył ramionami i poszedł w jego ślady.
      - Uwe, z piechoty zmotoryzowanej, tak zwane mięso armatnie – mrugnął do Rosjan. – Podobno przynoszę szczęście, ale dla odmiany w to, że oszukuję w karty, nie ma co wierzyć. Uczciwość to moje drugie imię.
      Gunter spojrzał na niego z wyraźnym powątpiewaniem. Zerknął na mnie, potem na Rosjan i na resztę.
      - Gunter Netzel. Jestem z łączności.
      Spojrzałem ponaglająco na Madlę.
      - Walter – mruknął.
      Przeszedłem się kilka kroków wszerz pokoju. Zauważyłem, że Yashanov trzyma ręce w kieszeniach, ale na razie pominąłem to milczeniem.
      - Walter jest snajperem – dopowiedziałem. – Na czele Rosjan stoi Mikhail Yashanov, obecnie w randze plutonowego, wcześniej trochę wyżej – mój głos brzmiał chłodno, jak zwykle. Spojrzałem na Rosjan, których przyprowadził Mikha. – Obersturmführer Schurz, w trakcie tej akcji jestem waszym dowódcą – przedstawiłem się krótko. - Znajdźcie sobie jakieś miejsca, to będzie dłuższa rozmowa – ostatnie zdanie skierowałem do wszystkich. Przed spotkaniem udało mi się zorganizować trzy krzesła, jedno stało tu wcześniej, do tego znalazł się jeszcze niski stołek.
      Usiadłem na łóżku, blisko poduszek, by w razie czego wesprzeć się o jedną z kolumienek.
      - To, co chciałbym wam powiedzieć na początku, to że w mojej grupie nie ma miejsca na puste słowa. Jeżeli zapowiadam, że będę was traktował w zależności od waszych umiejętności, a nie czegokolwiek innego, to znaczy, że tak będzie. Czeka nas cholernie trudna akcja. Albo wykonamy ją dobrze, albo od razu możemy sobie strzelić w łeb.
      Odczekałem chwilę, dając im czas na przetrawienie tego.
      - Mikhail, twoja jednostka ma na stanie kilka radzieckich mundurów. Ile dokładnie i w jakim stanie – pytanie było bardziej rozkazem udzielenia odpowiedzi. Potrzebowałem tej informacji, bo w zależności od tego musiałem ostatecznie wybrać jeden z dwóch scenariuszy całej akcji.

      Usuń
  106. Spojrzałem krótko na Zajceva, nie dając jednak w żaden sposób do zrozumienia, że go rozumiem. Pieprzony legion cudzoziemski. Choć, z drugiej strony dobrze, że ten Zajcev przynajmniej rozumie po niemiecku. Ciekawe, jak ten drugi. Jak mu tam… Demidov. Liczyłem, że ten, kto kierował selekcją Rosjan brał znajomość języka jako jakieś kryterium… bo wszystkie inne, na czele z rasowym, najwyraźniej sobie darował.
    Strzepnąłem pyłek z munduru, pilnując się, by ani przez chwilę nie patrzeć na Mikhaila dłużej, niż nakazywałaby norma.
    - To dobrze, bo dopuszczam taką opcję – przyznałem. Rzuciłem w jego stronę krótkie spojrzenie, wyczuwając kpinę. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli teraz wdam się z nim w jakąkolwiek pyskówkę, będę skończony, więc trzymałem nerwy na wodzy. – Nasz plan składa się z trzech części. Po pierwsze, rozpoznanie. Przez pierwsze kilka bezpiecznych kilometrów dowiozą nas samochodem, potem będziemy musieli radzić sobie sami. Podchodzimy najbliżej jak się da do miasta, w którym stacjonuje obecnie wróg. Zwracamy uwagę na liczebność, rodzaj jednostek, sposób i kierunek ustawienia pojazdów i ogólną aktywność Sowietów w rejonie. Gunter się tam przyczaja i czeka, nie wychylając się. – Spojrzałem na łącznościowca. Siedział na stołku, pod ścianą. – Dostaniesz telefon polowy, będziesz naprowadzał ogień artylerii, kiedy zacznie się główne natarcie. Siedzisz tam tyle, ile się da, potem, jeśli zrobi się zbyt gorąco, zwiewasz.
    Gunter skinął głową. Popatrzyłem z powrotem na pozostałych.
    - My przebieramy się w mundury czerwonoarmistów i podkradamy się bliżej. Nikolai i Klaus, wasze zadanie to odciąć Sowietom łączność. Wystarczy przeciąć kable, jeszcze lepiej dodatkowo uszkodzić anteny. Walter będzie was osłaniał i zajmie się likwidacją wrogów, gdyby coś poszło nie tak. W tym samym czasie ja, Uwe, Mikhail i Lew robimy dywersję. Nasze zadanie to podłożyć ładunki na moście, tym samym odetniemy główną drogę łączącą ich z sąsiednim miastem. Jeśli będzie trzeba, robimy trochę zadymy. Most musi wylecieć w powietrze zanim trójka od łączności zrobi swoje, bo bez chaosu nie dadzą rady podejść wystarczająco blisko. Wszystkie grupy unikają strzelaniny, dopóki się da, nie ujawniamy się. Musimy dbać o idealną synchronizację. Od czasu, kiedy most wyleci w powietrze, grupa odpowiedzialna za łączność ma równo piętnaście minut na akcję i odwrót. Potem Guner przekazuje współrzędne do artylerii i zaczyna się ostrzał. Nim Sowieci się po nim pozbierają, musimy odskoczyć od miasta, bo tam się nie utrzymamy. W lesie zmieniamy mundury i, jeśli będzie taka możliwość, dołączamy do oddziału czekającego w odwodzie. W trakcie akcji nie mamy możliwości kontaktu, więc de facto każda grupa jest zdana na siebie. Czy ktoś ma jakieś pytania albo wątpliwości?
    Klaus przed dłuższą chwilę zaciskał usta.
    - Ja mam – odezwał się w końcu. – Dlaczego mamy z nimi współpracować?
    Powoli wypuściłem powietrze.
    - Choćby dlatego, że jeżeli któryś z wrogów uzna cię za swojego, nawet nie będziesz w stanie mu odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Ktoś jeszcze?

    OdpowiedzUsuń
  107. Spojrzałem na niego z uwagą, przez dłuższą chwilę analizując za i przeciw do tego, co powiedział. Wstałem, wykorzystując całą siłę woli, by zrobić to bez przytrzymywania się czegokolwiek czy skrzywienia, zdradzającego, że nadal odczuwam ból. Wyjąłem ze stojącego pod ścianą plecaka mapę taktyczną i rozłożyłem ją na biurku.
    - Podejdźcie tutaj – zwróciłem się do wszystkich, choć patrzyłem przede wszystkim na Mikhaila. – Według danych dostarczonych przez Luftwaffe, najdalej wysunięty posterunek Armii Czerwonej znajduje się dwa kilometry na zachód od miasta. Zakładam, że sowieci kontrolują w rzeczywistości większy obszar, biorąc pod uwagę topografię terenu… moim zdaniem mają pełną kontrolę jeszcze dwa, trzy kilometry dalej i częściową na kolejnym. Czyli mamy pięć do sześciu kilometrów, które musimy pokonać pieszo. Samochody planowałem zostawić w tym lesie – pokazałem palcem odpowiednie miejsce, leżące w pewnej odległości od niebezpiecznej strefy. - Wolałbym zaoszczędzić na czasie, bo jeżeli my wiemy tyle o Sowietach, oni mogą wiedzieć równie dużo o nas. Kwestia tego, kto zaatakuje pierwszy. – Oparłem się dłońmi o krawędź blatu. – Mikhail, jaki teren, według ciebie, jest pod obserwacją wroga? – Jeżeli przedstawiłby jakieś rozsądne szacunki, byłbym skłonny się z nim zgodzić i zmienić część planu. W końcu to on służył wcześniej w Armii Czerwonej, nie ja.
    Słysząc komentarz Zajceva, westchnąłem ciężko.
    - Oczywiście – stwierdziłem dość głośno, mierząc Rosjanina wrogim spojrzeniem. – Żeby wam nie przeszkadzać, posiedzimy sobie, najlepiej z resztą batalionu, żeby Sowieci, jak już wykorzystacie okazję, żeby zdradzić im wszystko co trzeba, mieli nas w jednym miejscu – zakpiłem. Aż nazbyt wyraźnie usłyszałem parsknięcie Uwego. - Taki plan by ci się podobał bardziej, co? A tobie, Uwe, co tak wesoło?
    - Bo, panie dowódco, właśnie zakładaliśmy się z Walterem, ilu naszych kosztuje zapomnienie o zdradzie w Armii Czerwonej, no i Walter obstawił aż pluton na łebka.
    Kącik moich ust zadrgał, ale powstrzymałem się od bodaj uśmiechu. Nie mogłem pozwolić, by Uwe jeszcze bardziej zaognił sytuację w grupie, do tego wystarczało zachowanie Zajceva.
    - W trakcie marszu ty i Walter nosicie we dwóch całe dodatkowe wyposażenie. Za zakłady w trakcie zebrania.
    Mina Uwego zrzedła. Walter wymamrotał coś, czego nawet nie starałem się usłyszeć.
    - Wracając do tematu, nie ma opcji, żebyście poszli tam sami. Natomiast jeżeli macie jakieś propozycje, co zrobić, żeby zmniejszyć szanse, że się zorientują, chętnie posłucham. Przypominam, grupa od łączności wchodzi do miasta dopiero, gdy Sowieci skoncentrują się na opanowaniu sytuacji na moście, nie wcześniej, inaczej naprawdę będzie to awykonalne. – Nawet gdybym ja im zaufał, dowództwo nie zaakceptowałoby takiego planu. Samowola, którą mi niejednokrotnie zarzucano, to jedno, a świadome narażanie całej kompanii, to drugie.

    OdpowiedzUsuń
  108. Słuchałem go z uwagą. Nie byłem z góry uprzedzony do jego planów, choć podchodziłem do nich ze sporą dozą ostrożności. To co słyszałem, wydawało mi się jednak rozsądne. Może dlatego, że byłem raczej pesymistą, skłaniałem się ku opcji dziewięciu kilometrów w naszą stronę. Co prawda nie widzieliśmy, by w okolicy latały ruskie samoloty zwiadowcze, ale… kto ich wie, nie mogliśmy zakładać, że nie znają naszego położenia.
    Słysząc sugestię na temat tego, jakim dowódcą był Yashanov, musiałem się trochę postarać, by nie powiedzieć mu, żeby sobie tak nie pochlebiał. Poczułem nawet cień rozbawienia, o dziwo, nieokraszonego ironią. To było tak bardzo w jego stylu…
    Zagryzłem wargę, raz jeszcze zerkając na mapę i analizując pierwszą fazę planu.
    - Możesz mieć rację – mruknąłem w zadumie. Wyprostowałem się, ostatecznie podejmując decyzję. – Dobra, w kwestii dystansu zdajemy się na ocenę Mikhaila.
    Uwe się skrzywił, trudno orzec, czy dlatego, że autorem nowego fragmentu planu był Rosjanin, czy ze względu na wizję taszczenia za nami sprzętu przez dwa razy dłuższą drogę. Nie odezwał się jednak. Wychwyciłem nieufne spojrzenie Waltera, ugodowe „ja się na tym nie znam” Guntera i, o dziwo, aprobujące skinienie głową u Klausa. To ostatnie upewniło mnie w przekonaniu, że postąpiłem słusznie.
    Słysząc pytanie Yashanova, parsknąłem cicho.
    - Skądże znowu. To, co powiedziałem, byłoby zapewne opcją najłagodniejszą i to kolejny powód, dla którego nie pójdziecie sami.
    Pozwoliłem, by to Mikhail zdyscyplinował Zajceva. Póki co, ten dualizm przewodnictwa był mi nawet na rękę. Potem… miałem pewien pomysł, jak nieco „uciszyć” krnąbrnego podkomendnego Mikhi. Nie podobało mi się, że będę musiał posunąć się do czegoś takiego… ale, z drugiej strony, nie takie rzeczy robiłem dla dobra sprawy.
    Słysząc ostatnią wypowiedź Yashanova, aż uniosłem na niego wzrok. Na moment spojrzałem mu w oczy. Jeżeli przeżyjemy tą akcję, w dziedzinie romansów ze śmiercią zasłużę chyba na miano Don Juana.
    - W porządku, w takim razie wrócimy do sprawy na miejscu. – Wziąłem głębszy, uspokajający wdech, na powrót skupiając się na całej grupie. – Proponuję wyruszyć w nocy, tak, by akcję przeprowadzić przed świtem. Wtedy warty są najmniej czujne. – Urwałem na moment, zastanawiając się, czy o niczym nie zapomniałem. – Każdy z was odpowiada za swój sprzęt. W razie potrzeby powołajcie się na mnie, niech wydadzą wam co trzeba z magazynu. Wasza trójka – zwróciłem się do Rosjan – odpowiada dodatkowo za przygotowanie mundurów. Jeśli trzeba dorobić jakieś imitacje odznaczeń, cokolwiek, macie tu zdolnego artystę, nie takie rzeczy podrabiał – skinąłem lekko na Waltera. – Na chwilę obecną to wszystko, zbiórka o zmroku, przed wejściem do tej rudery. Możecie się rozejść… Aha, Lew, zostań na moment.

    OdpowiedzUsuń
  109. Tylko nie zrób nic głupiego”.
    Wychwyciłem jego spojrzenie. Wykrzywiłem jeden kącik ust w ledwie zauważalnym uśmiechu. Obawiam się, że to, co zamierzam, dawno wykroczyło poza twoją skalę głupoty, pomyślałem. Odwróciłem się, jakby wcześniejsza wymiana spojrzeń nie miała miejsca. Zająłem się złożeniem mapy, ochota, by się za nim obejrzeć była zbyt wielka, bym mógł pozwolić sobie na zwykłe czekanie, aż wyjdą. Odczekałem, aż kroki na schodach ucichną. Obrzuciłem Zajceva uważnym spojrzeniem. Podszedłem do niego bliżej.
    - Ja prosto chotiel’ wam skazat’, szto buduci tem, kto ja, eto nie moja zawietnaja miećta* – zacząłem spokojnie, pilnując się, by mój głos pozostawał na tyle cichy, by nie dało się go usłyszeć zza drzwi. Rosyjskie słowa przychodziły dość lekko, posłusznie układając się w zdania. Tylko akcent nie pasował, przez co całość brzmiała dziwnie chropowato i obco. - Wasza droga eto buntowanje, no niekotoryje ludi dołżny żdat’… - spojrzałem mu w oczy, nim dokończyłem: - …w tajnie.** – Ostatnie słowa zmieszały się z dobiegającymi z dworu komendami. Wróciłem do składania mapy, jakby nic się nie wydarzyło.
    - To wszystko – przeszedłem z powrotem na niemiecki. – Przekaż swojemu dowódcy, żeby przyszedł do mnie z raportem, kiedy tylko sprzęt i mundury będą gotowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~*~
      Kiedy wyszedł, przez chwilę stałem, patrząc gdzieś w przestrzeń. Splotłem palce, a niech się teraz Zajcev zastanawia. Nawet jeśli powie Mikhailowi… mniejsza. O ile powie. Odetchnąłem, kończąc porządkować pokój. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Niezależnie od tego, jak pójdzie nam akcja, więcej tu nie wejdę. Mój wzrok zatrzymał się na nadgniłej szafie. Stara, masywna komoda sklecona z desek tak zbutwiałych, że raczej niemożliwe, by przetrwały w niej jakiekolwiek ubrania. Bezmyślnie otworzyłem drzwi, spodziewając się zobaczyć przegniłe szmaty i nic więcej. Nie pomyliłem się. Miałem już zamknąć szafę, gdy zdałem sobie sprawę, że spod sterty zetlałej materii wystaje jakieś pudełko. Ten charakterystyczny, obły kształt, to ciemne drewno i żłobione litery… Wysunąłem je, zaskoczony. Futerał. Boże, jak ja dawno nie miałem tego w rękach.. Uchyliłem wieko, spodziewając się co najwyżej resztek skrzypiec, w końcu w tych warunkach…
      Przesunąłem opuszkami palców po ciemnym, gładkim od zmatowiałego lakieru drewnie. Jedna struna była zerwana. Wyjąłem skrzypce, ostrożnie opierając je o obojczyk, jak do gry. Odruchowo podniosłem smyczek. Był cały. Niepewnie przesunąłem po jednej ze strun. Skrzywiłem się, słysząc niepasujący, skrzypliwy fałsz. Bezwiednie zacząłem stroić instrument. Freischer chciał, by zameldować mu o planie dopiero przed początkiem akcji… sprzęt od dawna przygotowany, broń nasmarowana… Popołudniowe słońce świeciło prosto w okno. Uśmiechnąłem się, słysząc, jak ostatnia z ocalałych strun zaczyna brzmieć.
      Jasny salon. Promienie słońca wpadają przed okno, są ciepłe… Matka po raz kolejny ustawia moją krnąbrną dłoń na smyczku. Boli. Jasne loki matki łaskoczą mnie w twarz.
      Dźwięki przyszły same. Z początku oporne, nierówne. Instrument źle leżał, był zbyt delikatny, w porównaniu z wiolonczelą zbyt kruchy… struny zbyt cienkie. Odwykłe palce uciskały je to za mocno, to za lekko.
      Wielka, wysoko sklepiona sala. Zerkam na ojca, który siedzi niepewnie, zaledwie na skrawku fotela. Wśród widowni wydaje się nie na miejscu… jakby był tu po raz pierwszy. Może jest. Gestem, który tylko dla niego może być dyskretny, wskazuje na scenę. Z jego pomocą odnajduję na scenie znajomą sylwetkę. Ktoś patrzy na nas zgorszony. Moje nogi dyndają dobre piętnaście centymetrów nad podłogą. Siedząca pośród innych skrzypków matka uśmiecha się i mam wrażenie, że jest to uśmiech wyłącznie dla nas.
      Palce odnalazły rytm. Dźwięki pięły się w górę, jak kroki. Przymknąłem oczy, niemal widząc pod powiekami nuty.
      - Mamo, ale czemu nie grasz tego na koncertach?
      Łagodny, nostalgiczny śmiech.
      - Ponieważ to Adagio trzeba grać dla kogoś.

      Grałem, mając przed oczyma nakładające się obrazy.
      Pewne ciemne, niepokorne oczy. Ten moment, gdy trzymał mnie za rękę… Gdy mi dogryzał, a ja jemu.
      Uśmiechnąłem się.
      Jego śmiech. Gorące ciało i zapomnienie.
      Muzyka rozpalała się w sercu, płynęła przez nadgarstek do palców jakby z pominięciem rozumu, z każdą chwilą bardziej niespokojna, drżąca wraz z powietrzem, to cichnąca, to narastająca stopniowo, jakby szła do przodu, musząc się przed kimś cofać… rwana, gdy należało zagrać na brakującej strunie.
      Adagio trzeba grać dla kogoś.
      Ten moment, gdy dotykał wypranego munduru.
      Muzyka staje się harmonią, pasją, uczuciem. Mieszają się z dźwiękami z zewnątrz, z ciemnością pokoju i nielicznymi pasmami światła, a czas traci na znaczeniu.
      _______________
      [*Chciałem ci tylko powiedzieć, że bycie tym, kim jestem, to nie jest mój szczyt marzeń.
      ** Twoja droga to buntowanie się... ale niektórzy muszą czekać... w tajemnicy. – jeżeli w którymś zdaniu jest błąd, to przepraszam, wszystko było tłumaczone z głowy, a że miałam dość długą przerwę od rosyjskiego, to wszystko możliwe. W transkrypcji starałam się jako-tako oddać brzmienie, stąd jest jaka jest.

      Usuń
    2. [A tutaj masz utwór, który gra Sigmar: https://www.youtube.com/watch?v=-ywL_zokELE ;) Niestety wersji na same skrzypce brak.]

      Usuń
  110. Urwałem, dość nagle wracając do rzeczywistości. Dopiero teraz wyczułem, że nie jestem sam. Otworzyłem oczy, wyklinając w myślach swoją nieostrożność. To nie był czas i miejsce na durny sentymentalizm! Widząc Mikhaila, poczułem się zupełnym idiotą. Grając, nie myślałem nad tym, że ktoś to usłyszy. Nawet by mi to nie przeszkadzało. Dopiero teraz, gdy do głosu na powrót doszedł rozum, poczułem gorzki, palący wstyd, że przyłapał mnie na rozmarzeniu. Odłożyłem skrzypce do futerału. Koniec snów, Sigmar. Jest wojna.
    Zaskoczyła mnie jego reakcja. Spodziewałem się raczej kpiny… sam bym to wyśmiał, gdybym był na jego miejscu. Spojrzałem na niego z pewną dozą ostrożności.
    - Od dziecka. Z tym, że częściej na wiolonczeli. Moja matka była dość uznaną skrzypaczką, stąd znam i ten instrument. – Uśmiechnąłem się cierpko. - Niewiele brakowało, a też bym koncertował. – Z dzisiejszej perspektywy wydawało mi się to tak dalekie, że aż nieprawdopodobne. Życie potrafi być zdecydowanie za bardzo pochrzanione.
    - Dzięki – mruknąłem, oglądając dany mi mundur. Wyglądał na trochę znoszony, i dobrze. Nie spodziewałem się, że się tak… postara.
    Zawahałem się. Spojrzałem na Rosjanina, potem zerknąłem na drzwi. Przesunąłem jedno z krzeseł, ustawiając je pod drzwiami tak, by zablokować klamkę. Zdjąłem bluzę, zacząłem rozpinać koszulę.
    - Zajcev nadal bezczelny? – zapytałem, niby od niechcenia, z jednej strony autentycznie chcąc to wiedzieć, a z drugiej starając się nie czuć dyskomfortu. To było dziwne, przebierać się przy kimś, ale za nic nie chciałbym, żeby teraz wyszedł. Możliwe, że więcej nie będziemy mieli okazji zostać sami. Chciałem jeszcze przez chwilę czuć spokój, nie udawać.
    Przebrałem się. Zerknąłem w dół, odruchowo przygładzając obcy materiał. Całość pasowała jak ulał, a jednak… w mundurze czerwonoarmisty czułem się dość… niepewnie. Spojrzałem na Mikhaila. Uśmiechnąłem się z nutą kpiny. Mrugnąłem do niego.
    - Jak wyglądam?

    OdpowiedzUsuń
  111. Roześmiałem się cicho.
    - Raczej zabawnym – stwierdziłem łagodnie, wręcz z nutą rozczulenia. Ta postawa była tak… inna od tego, co słyszałem w domu. Surowe „nie wywyższaj się” mojego ojca pobrzmiewało mi w uszach do dziś. Owa pokora dotyczyła rzecz jasna jedynie innych Niemców… jakby wciąż pamiętał, że nie jest z „wyższych sfer”. Czasami, zwłaszcza w chwilach złości, zastanawiałem się, jakim cudem matka w ogóle go zauważyła… i o czym rozmawiała z takim konformistą.
    - Kiedyś… może. Dziś raczej nie – mruknąłem, błądząc wzrokiem po podłodze. - Od jakichś… dwunastu lat ukrywam emocje, zamiast je wyrażać. Dla muzyki to zbyt długo.
    Słysząc ciąg dalszy, skrzywiłem się lekko.
    - Mógłbyś być o nią spokojny.
    Rozbierając się, aż nazbyt wyraźnie czułem na sobie jego wzrok. Przerwałem na chwilę w pół gestu. Zerknąłem na niego, ale zdecydowałem się udawać, że niczego nie widzę. Kiedy moje podejrzenia co do reakcji Zajceva się potwierdziły, spojrzałem w inną stronę. Bezpieczniej, żeby nie widział wyrazu moich oczu. Nad ustami panowałem na tyle, by nie zdołały ułożyć się w pełen satysfakcji uśmieszek.
    - Rzeczywiście, dziwne – mruknąłem, przybierając całkowicie neutralny ton głosu. Słysząc następne słowa Mikhaila… a przede wszystkim ton głosu, jakim je wypowiedział, aż uniosłem brew. – O czym ty myślisz, Mikha?
    Pasuje ci”.
    Zesztywniałem na moment. Taak? A czuję się w tym jak w szmacie, miałem ochotę odpalić, ale wyrzuciłem tę myśl z głowy tak szybko, jak się pojawiła. To tylko strój, w dodatku na potrzeby jednej akcji. Gdyby to mundur decydował o tym, kim się jest, równie dobrze Mikha byłby teraz takim samym esesmanem, jak ja.
    - Oby. Choć mam nadzieję, że nie będziemy musieli wchodzić w tak bliski kontakt – stwierdziłem sucho, starając się zatuszować emocje. Wystarczyło, że musiałem go gnoić przy innych. Teraz nie chciałem.
    Zerknąłem na łóżko, na którym siedział. Czułem się zmęczony i obolały, cały dzień na nogach wciąż nie był dla mnie lekką sprawą. I jak ty chcesz iść na akcję, pomyślałem cierpko.
    - Za późno przyszedłeś, miałem właśnie chwilę odpocząć – nadałem wypowiedzi ton lekkiego wyrzutu, jakby mnie to irytowało. Zsunąłem buty i usiadłem na łóżku, by, po chwili wahania, się na nim położyć. W pierwszej chwili, mimo prób zachowania kontroli, syknąłem z bólu, ale późniejsze rozluźnienie mięśni przyniosło olbrzymią ulgę. Oparłem głowę na jego kolanach. – Mam nadzieję, że przynajmniej masz chwilę, żeby porobić za poduszkę?

    OdpowiedzUsuń
  112. - Jeszcze bardziej? – podchwyciłem, zaintrygowany. To, na ile zdążyłem poznać jego zachowania, dawało mi przeczucie, że mógł nieźle nawywijać.
    Słysząc ten pozornie lekki ton i kontrastujące z nim słowa, spojrzałem na niego uważniej. Jakkolwiek głupie to było, ta podejrzliwość mi w pewnym stopniu pochlebiła. Wykrzywiłem lewy kącik ust w zaczepnym uśmiechu.
    - Czyżbyś był zazdrosny..? – spytałem cicho, nie spuszczając z niego wzroku. Byłem niemal pewien, że chodzi o to i jakaś cząstka mnie skręcała się teraz ze śmiechu, że on, właśnie on, poczuł się zaniepokojony. Ale żeby przypuszczać, że ja i Zajcev… Serio? - Myślisz że mam jakiś fetysz na punkcie czerwonego, czy jak?
    Zauważyłem, jak nagle zmienił się wyraz jego twarzy. Musiał mimo wszystko zauważyć moja reakcję… chyba, że jednak nie chodziło o to? Poczułem coś na kształt wyrzutów sumienia, ale dość szybko je stłumiłem.
    Czując przyjemny dotyk, przymknąłem oczy, pozwalając sobie na chwilę całkowitego rozluźnienia.
    „Chyba muszę przestać zapominać, że ten mundur nie ma dla ciebie żadnego znaczenia, a jest porównywalny z byle szmatą”.
    Spochmurniałem. Czasem wolałbym, by nie potrafił tak trafnie odgadywać moich myśli. Otworzyłem oczy, patrząc na niego uważnie. Czułem się winny, jakbym okazał… nawet nie tylko okazał, ale i pomyślał coś, czego nie powinienem. Przytrzymałem jego dłoń, układając na niej swoją.
    - Przepraszam – słowo padło cicho, dziwnie trudne do wypowiedzenia przez nienawykłe do niego wargi. Przesunąłem palcami po jego skórze, jakbym próbował w ten sposób wyrazić uczucia, które nie potrafiły przecisnąć się przez gardło.
    - Nie po to poszedłem na front, żeby sobie bezpiecznie siedzieć – mruknąłem. – Od kampanii francuskiej ani razu nie opuściłem swoich ludzi. Tym bardziej nie zrobię tego teraz. – mój głos był nieugięty, w pełni wierzyłem w to, co mówię. Zawsze działałem w rozpoznaniu i to się nie zmieni. Nie puszczę ich samych, a tym bardziej nie z jakimś patafianem od Freischera. Poza tym, skoro ten ostatni użył mnie jako środka szantażu, musiał dojść do wniosku, że nie jestem mu już specjalnie potrzebny. A skoro tak, potrzebowałem pilnie sukcesu, o ile chciałem dożyć końca tej wojny. Dużego sukcesu. Odchyliłem nieco głowę, by lepiej widzieć jego twarz. – Nie martw się o mnie. Skurwysynów diabli nie biorą.
    Milczałem dłuższą chwilę. W zasadzie, nie chciałem przerywać tej ciszy. Było mi dobrze ze świadomością, że mamy jeszcze czas, że on jest tutaj, blisko. To dawało ułudę bezpieczeństwa. Westchnąłem cicho. Koniec snów, Sigmar. Wiesz, jak jest.
    - Masz jeszcze tę kartkę z adresami?

    OdpowiedzUsuń
  113. - Jaki tajemniczy – parsknąłem, odpuszczając jednak temat. Nie lubiłem zmuszać innych do mówienia. Nie znaczyło to oczywiście, że czasem tego nie robiłem, jeśli zaistniała konieczność. Tutaj po prostu jej nie widziałem. Jeśli będzie chciał, kiedyś mi powie.
    „Kiedyś”. Od kiedy ja myślę o relacji z kimkolwiek w taki sposób, jakby miała trwać dłużej?
    Słysząc jego następną wypowiedź, spoważniałem.
    - Nie mam – stwierdziłem krótko. Niech sobie nie myśli, nie ciągnie mnie do byle kogo. On był po prostu wyjątkiem, kimś kogo poznałem od innej strony, przez co fakt, że też jest „czerwony” tracił nieco na znaczeniu.
    Powiodłem wzrokiem za jego ręką, ale w żaden sposób nie zaprotestowałem. Zdecydowanie za bardzo lubiłem jego dotyk.
    - Może chcę, skoro chodzi o ciebie – szepnąłem. Miałem ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć na chwilę jego twarzy.
    Słysząc pytanie, skrzywiłem się. W pierwszej chwili zamierzałem zakończyć temat, wręcz ochrzanić go za wtykanie nosa w cudze sprawy, ale… Milczenie nie sprawia, że coś przestaje istnieć. Nasza relacja była tego najlepszym dowodem.
    - Przypomnij sobie swoją pierwszą w życiu walkę – zacząłem cicho. – Ten chaos, panikę jaką się czuje, kiedy nad głową nagle zaczynają ci świstać kule, a ty w pierwszej chwili nie wiesz, co się dzieje i na moment zapominasz o wszystkim, czego cię uczono. W tamtej chwili jak nigdy chcieliśmy, żeby nasz dowódca, ten który nas ochrzaniał i ten, który nas wspierał, był z nami. Właśnie wtedy, kiedy w piachu i pyle szczaliśmy w gacie ze strachu. Chcieliśmy, by pozwolił nam wierzyć w nasze niechybne zwycięstwo, o którym tyle gadał w przemowach. Ale Freischer nas zostawił. Był wtedy obersturmführerem, jak ja teraz. Kilka tygodni później widziałem podobnie przerażone twarze moich żołnierzy, którzy liczyli na mnie. Przysiągłem sobie wtedy, że nigdy im tego nie zrobię. Dla ciebie to pewnie brednie… Ale ja nadal pamiętam tamten strach… i na własne oczy widziałem, jak potrafią się bić ludzie, którzy wierzą, że dla wspólnej idei pójdziesz z nimi w ogień.
    Widziałem ten jego uśmiech i nie potrafiłem go odwzajemnić. Wyciągnąłem rękę i musnąłem jego ramię powyżej łokcia.
    - Nie, ale chciałbym mieć nadzieję.
    Bałem się, że nie wrócimy z tej akcji. Choć plan wydawał się dobry, cały czas miałem wrażenie, że coś przeoczyłem, że nie wziąłem pod uwagę jakiegoś istotnego czynnika. Nie wierzyłem w przeczucia, ale… Coś było nie tak, o czymś nie pomyśleliśmy. Najgorsze, że nie miałem pojęcia, w czym rzecz.
    Widząc, jak się odchyla, poczułem się wręcz nieswojo, że zacząłem się wylegiwać, nawet nie pytając, czy on aby nie jest bardziej zmęczony ode mnie. Omal nie prychnąłem. Skąd w ogóle takie myśli? Jest u mnie, na dobrą sprawę powinien przede mną stać na baczność, więc co mi w ogóle przyszło do głowy? Przejmować się wygodą ruska to może mógłbym w czasie pokoju, ale na pewno nie teraz…
    A jednak, komfort gdzieś zniknął. Niechętnie usiadłem, tym razem na szczęście prawie bez grymasu. Milczałem dłuższą chwilę. Przez chwilę w zadumie, z jakąś nostalgią, patrzyłem w dół, na jego twarz. Ignorując ból, nachyliłem się nad nim i pocałowałem go w skroń. Przesunąłem palcami po jego policzku, zsuwając je na linię jego szczęki.
    - Nie – stwierdziłem w końcu cicho. – Po prostu… w razie czego… Gdybyś potrzebował papierów, a fałszerz stawiał opór, albo wymagał zapłaty, narysuj mu sześcioramienną gwiazdę. Będzie doskonale wiedział, o co chodzi. – Zapatrzyłem się w przysłonięte kotarą okno. Brudnobordowy, spłowiały materiał wisiał smętnie, jakby zbyt ciężki od nagromadzonego w nim kurzu. Freischer ma mnie w garści, jeszcze bardziej, niż ja tamtego fałszerza. To się nie skończy, nie póki ja albo Yashanov jesteśmy mu potrzebni. A potem… kula w łeb i do piachu, bo co innego? Ukręciłeś stryczek na własną szyję. Po jaką cholerę zniszczyłeś tamtą kliszę? Kilka zdjęć i Freischer wsiałby za zdradę Rzeszy. A ty uwierzyłeś w jego intencje.
    - Opowiedz mi coś, Mikha. Cokolwiek. Może być nawet w tym twoim języku… cokolwiek… byle nie o wojnie – zabrzmiało jak prośba. Chyba po raz pierwszy w życiu miałem dość.

    OdpowiedzUsuń
  114. - O to się raczej nie musisz martwić – zapowiedziałem. Prędzej Rzesza upadnie, niż mi wejdzie w nawyk przepraszanie kogokolwiek. Tutaj to była sytuacja wyjątkowa, która raczej szybko się nie powtórzy.
    Jego reakcja mnie zaskoczyła. Spodziewałem się raczej dystansu, nie zrozumienia. Tak naprawdę… tego drugiego nie oczekiwałem chyba nigdy i od nikogo.
    - Nie jestem pewien, czy by się z tobą zgodzili – stwierdziłem nieco kpiąco. – Podejrzewam, że raczej mają mnie za upierdliwego, fanatycznego dupka, którego jedyną pasją jest czepianie się o niedopięte mundury, nienasmarowaną broń i dekadenckie komentarze.
    Słysząc jego następne słowa, skinąłem lekko głową.
    - Widzę, że mamy podobne podejście.
    Uśmiechnąłem się, widząc, że wyraźnie pragnie dotyku. Starałem się utrzymać pogodny wyraz twarzy, choć oczy przez cały czas miałem poważne. Opuszkami palców obrysowałem jego wargi, przesunąłem po brodzie, pogładziłem bok szyi, zahaczając o brzeg materiału.
    - Jest Niemcem, ale ożenił się z żydowską wywłoką – nawet nie próbowałem kryć obrzydzenia, które, wymieszane z pogardą, sprawiło, że ton mojego głosu diametralnie różnił się od jego wcześniejszej barwy. – Zaraz po tym, jak dostaniesz papiery, zlikwiduj ich oboje – dokończyłem beznamiętnie. Skoro ktoś zawarł jeden układ, mógł zawrzeć i drugi, na przykład zakładający wydanie poprzednich „klientów”.
    Westchnąłem cicho, kładąc się tak, jak tego chciał. Objąłem go w pasie. Przez chwilę po prostu leżałem rozkoszując się jego ciepłem. Było mi po prostu dobrze i zdałem sobie sprawę, że chciałbym się w ten sposób budzić po wojnie. Bo to się przecież skończy… kiedyś, nawet jeśli Niemcy to naród wojowników. Każdy potrzebuje czasem ciszy.
    „Nie wiem co mógłbym ci opowiedzieć, zwłaszcza jeśli miałoby to być nic związanego z wojną”.
    Uśmiechnąłem się, ale grymas ten był gorzki jak nigdy. Przesunąłem dłonią po jego piersi.
    - Czasem, widząc że któryś z moich żołnierzy pisze list, zastanawiam się, o czym opowiada swojej żonie, matce, rodzinie… cywilom, i dlaczego potrafi. Bo ja swojemu ojcu już nie potrafię. Nie mam o czym.
    Umilkłem, przez dłuższą chwilę po prostu wsłuchując się w bicie jego serca.
    Pukanie do drzwi rozbrzmiało nagle, wydawało mi się zbyt głośne, brutalne, choć przecież naprawdę było ciche, cichsze, niż zwykle. Nie ruszyłem się z miejsca. Nie teraz. Idź w cholerę. Pukanie się powtórzyło, urywane, znacznie bardziej niepewne. Jeżeli chodzi o jakąś pierdołę…
    Wstałem, dość gwałtownie. Na moment pociemniało mi w oczach, ale niemal natychmiast wziąłem się w garść. Zerknąłem w dół, na mundur Armii Czerwonej, potem na swój, złożony w kostkę na krześle, i na łóżko, z którego kołdra zwieszała się aż do podłogi.
    - Właź pod łóżko. Już – rozkazałem szeptem tak cichym, że niemożliwym byłoby usłyszenie go z odległości większej, niż ta, która nas dzieliła.

    OdpowiedzUsuń
  115. - Oni mają być elitą, Mikha. Jak im się broń zatnie, to zginą. Powiedz mi, warto przez taka głupotę? A mundury mają od tego, żeby wyglądali jak ludzie, a nie jak wyciągnięci z lasu bandyci.
    Odetchnąłem głębiej, czując przyjemny dotyk na włosach. Z pewnym zadowoleniem obserwowałem jego reakcje. Miałem coraz większą ochotę, by pocałować go w te miękkie i zapewne ciepłe usta. Powstrzymałem się przed tym tylko dlatego, że się odezwał. Mój wzrok stwardniał. Przez chwilę zapomniałem, z kim rozmawiam.
    - Wcale tego od ciebie nie wymagam. Gdybyś był Niemcem, rozumiałbyś. – Ale nie był i, choćbym nie wiem, jak bardzo chciał wyprzeć to ze świadomości, przedstawiał wartość niewiele większą, niż tamta żydowska szmata. Zacisnąłem zęby. Jesteś idiotą, Sigmar. Pieprzonym idiotą, że cokolwiek do niego czujesz. - Nie chcę, żeby cię zakatowali w obozie, durniu – warknąłem, tracąc resztki humoru. Nie jestem mordercą bardziej, niż inni. – Myślisz, że ci tutaj na stałe zapomnieli, kim jesteś?
    Stężałem, czując jego dotyk, właśnie teraz, po tym wszystkim. Zagryzłem wargę, nie odtrącając go, ale także nie reagując. Popełniłem błąd, że do tego dopuściłem. Że w ogóle zacząłem z nim rozmawiać. Że widząc go chwilę przed planowaną egzekucją, nie wybrałem kogoś innego. To się nie może dobrze skończyć, a wtedy… wtedy byłoby przynajmniej łatwiej.
    Dalej wszystko potoczyło się szybko i w głębi ducha czułem ulgę, że przynajmniej pomyślałem o tym, by zastawić drzwi.
    - Idiota – fuknąłem tak cicho, że nie byłem pewien, czy faktycznie usłyszał. Pogięło go. On sobie myśli, że jak ja bym się z tego wytłumaczył? Mniejsza o radziecki mundur, ale do tego jego towarzystwo i wygnieciona kołdra… Z tego raczej bym nie wybrnął, zwłaszcza gdyby wlazł tu Freischer.
    Bez najcichszego skrzypnięcia czy szelestu podszedłem do drzwi i odsunąłem blokujące klamkę krzesło na bok, by wyglądało jakby od dawna stało pod ścianą.
    - Wejść – zabrzmiało ostro i zimno, jak zwykle.
    Po cichu liczyłem, że dobijająca się do pokoju menda jednak sobie poszła, ale sekundę później ktoś nacisnął klamkę i drzwi się uchyliły. Widząc bladą twarz Fuchsa, wyraziłem w myślach najgorsze bluzgi, jakie przyszły mi do głowy.
    Mój adiutant zmierzył mnie bardzo uważnym spojrzeniem, jakby upewniał się, czy oczy go nie mylą. Potem ostatecznie wrósł w ziemię. Przełknął ślinę.
    - H-herr obersturmführer, przepraszam, że przeszkadzam.
    - Nie przeszkadzasz. – Stwierdziłem, myśląc coś dokładnie odwrotnego. Wygoniłbym go w sto diabłów, ale emanowała z niego taka niepewność, że wzbudziło to mój niepokój. – Wejdź. Coś się stało?
    Chwila ciszy. Przeczący ruch głową. Spojrzenie.
    Zamknąłem za nim drzwi. Fuchs przez chwilę wyglądał, jakby chciał się odsunąć, ale jednak pozostał na miejscu. Zauważyłem, że znów zerka na „mój” mundur.
    - Skąd..?
    - Od Yashanova. Wolałem zawczasu sprawdzić, czy da się w tym chodzić. W jakiej sprawie przyszedłeś? – spytałem dość miękko, nie rozumiejąc jego obaw.
    - Przyniosłem panu racje żywnościowe, o które pan prosił.
    Zmarszczyłem brwi. Normalnie nie chodził po takie bzdury osobiście. Mógł wydać polecenie komuś z zaopatrzenia, załatwiliby to od ręki. Poczekałem, aż położy te kilka konserw na biurku. Zerknąłem krótko na łóżko. Mikhail zabije mnie śmiechem. Podszedłem bliżej do Fuchsa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Coś jeszcze?
      Chłopak pokręcił głową. Uciekł wzrokiem, po czym nagle na mnie spojrzał. W powietrzu wisiało dziwne napięcie.
      - Chciałem panu coś powiedzieć.
      - Służbowo? Jeśli tak, to mów szybko, mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. – Liczyłem, że go odstraszę. Jeżeli Mikha miał rację i on naprawdę…
      Widziałem, jak Fuchs bierze głęboki wdech i chciałem go uciszyć, zanim powie zbyt wiele.
      - Hauptsturmführer Freischer podejrzewa pana o zdradę. Ja w to nie wierzę i… jeśli mogę jakoś pomóc… Nikt nie zrobił dla mnie tyle, co pan. Ja to wszystko pamiętam. Każdy dzień. Chciałem panu o tym powiedzieć już wcześniej, bo pan… pan nie jest dla mnie tylko dowódcą.
      Kierowałem się impulsem. Nie wiem czemu, położyłem mu dłoń na ramieniu. Nie mów mi tego. Nie chcę o tym wiedzieć. Spojrzał na moją dłoń, potem na mnie. Nie zdążyłem zareagować, nim mnie uścisnął.
      - Jest pan dla mnie jak starszy brat – powiedział to tak cicho, że ledwie usłyszałem. – Dziękuję za zaufanie. Za wszystko i… po prostu… powodzenia.
      Odsunął się. Miałem ściśnięte gardło i nie potrafiłem wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi. Fuchs wyszedł, choć bardziej pasowałoby tu słowo: uciekł, a ja nadal stałem w miejscu.

      Usuń
  116. Otrząsnąłem się dopiero słysząc jego śmiech. Odwróciłem się, czując dziwaczną mieszaninę smutku, tęsknoty i wściekłości.
    - Strasznie, kurwa, śmieszne – burknąłem, z założonymi rękoma czekając, aż wreszcie skończy rżeć. Wypuściłem z płuc nadmiar powietrza. Czułem się zmęczony, jakby ktoś dawno temu złożył na moich barkach solidny ciężar i nadal go nie zdjął, zamiast tego dokładając następny. W tej chwili jak chyba jeszcze nigdy pragnąłem, by po prostu się zamknął, umilkł, odczepił się. Czułem się wręcz w obowiązku kazać mu się odpieprzyć od Fuchsa, mimo, że, obiektywnie rzecz biorąc, mój adiutant zachował się właśnie jak zupełny dzieciak. Zmęłłem w ustach przekleństwo.
    - Ty jesteś pod wrażeniem, a mnie ogromnie zadziwia, jak bardzo można się zakurzyć w ciągu tak krótkiej chwili… ale wiesz co, nawet ci to pasuje – odgryzłem się.
    Stałem nieruchomo, kiedy obchodził mnie dookoła. Zadziałał instynkt wyrobiony w trakcie szkolenia. Nie ruszać się. Nie oglądać za siebie. Nie okazywać emocji, bo wróg tylko na to czeka.. Wróg, parsknąłem w gorzko w myślach.
    - No to szalenie mi przykro, że się zawiodłeś. – Skrzywiłem się, odsuwając się od niego. – Nie gap się, komedia skończona. – Nie było mi ani trochę do śmiechu. Spojrzałem na zamknięte drzwi, potem znów na niego.
    - Tu dawno nie chodzi o domysły. Freischer ma pewność. Ktoś nas zdradził.

    OdpowiedzUsuń
  117. - Osobiście zaknebluję go jego własnym mundurem, zanim cokolwiek powie – warknąłem, po czym zdałem sobie sprawę, jak to mogło zabrzmieć. No szlag by to trafił, teraz będzie rżał jeszcze bardziej…
    Zerknąłem na niego, nie wiedząc, czego się spodziewać. Po raz pierwszy od wielu dni zobaczyłem u niego taką… ostrożność, zamiast pewności siebie. Przechyliłem nieco głowę, czekając.
    Patrzyłem na niego uważnie, z pewną dozą dystansu. To brzmiało, jakby mu na mnie… jakby mu na mnie jednak zależało. Pozwoliłem mu się dotknąć, nadal nie ruszając się z miejsca ani o centymetr. Im bardziej się do mnie zbliżał, tym mocniej biło mi serce. Udało mi się nie zadrżeć pod jego dotykiem. Spojrzałem mu w oczy, przez długą chwilę nie odrywając od nich wzroku. W mojej głowie ponownie obudziła się chłodna jak stal, wyzuta z ludzkich emocji myśl, która zrodziła się podczas naszej wspólnej nocy i od tego czasu uparcie tkwiła na granicach świadomości. Trzeba to zakończyć. Raz na zawsze. Przeniosłem spojrzenie nieco w bok, patrząc w przestrzeń tuż obok Mikhi. Freischer nie odpuści, jeśli już raz zwęszył trop. Nie możemy czekać, aż zyska pewność. A zyska. Skoro rozgryzł mnie Mikhail, on też to zrobi. To kwestia czasu. Pytanie, kto potwierdził jego przypuszczenia. Kto doniósł.
    Pozwoliłem mu się wycofać. Kiedy obserwowałem, jak podchodzi do drzwi, wciąż rozważałem za i przeciw. Czy będę w stanie to zrobić?
    - Zaczekaj – mój głos wydał mi się dziwnie głośny, dobiegający jakby skądś indziej. Podszedłem do niego, szybko, gwałtownie. Chwyciłem go za ramiona, zmuszając go, by oparł się plecami o drzwi.
    - Nie zapomnę i nie zostawię cię, rozumiesz? Choćby nie wiem, co się działo. Choćby mieli mnie za to rozstrzelać. – Pocałowałem go, mocno napierając na jego wargi, jakby smak jego ust zmieniał gniew w pożądanie, w pasję.

    OdpowiedzUsuń
  118. - Masz rację – mruknąłem. Sam nie zamierzałem dopuścić dziś do niczego więcej, ale mój głos i tak zdradził niezadowolenie, że na tym koniec. Kierując się rozsądkiem, cofnąłem się o krok, potem jeszcze o jeden. Nie spuszczałem z niego wzroku.
    - Mikha, czy mogę ci zaufać? – spytałem cicho. Zabrzmiało nad wyraz spokojnie, jakby tych wszystkich szalejących we mnie emocji po prostu nie było. Jakbym jednocześnie nie wyczekiwał i nie bał się odpowiedzi… bo dziś nie można było nikomu ufać, szczególnie tym, którzy zapewniali, że są tego zaufania godni. Może byłem w tym momencie głupi, z pewnością ryzykowałem, ale pewnych rzeczy, pewnych misji nie da się wykonać w pojedynkę. Potrzebowałem grupy, wąskiego grona, na które mogłem liczyć niezależnie od okoliczności… tym bardziej, że pętla wokół mnie stopniowo się zaciskała. Nie wiedziałem ile to potrwa, ile dni a może miesięcy dostanę, ale nie zamierzałem biernie czekać. Nie, póki miałem o co walczyć.

    OdpowiedzUsuń
  119. Przez większość drogi byłem milczący. Słuchałem toczących się obok strzępków rozmów, uśmiechałem pod nosem na niektóre docinki, ale nie brałem w tym udziału. Nie wiem który raz z kolei analizowałem cały plan, zaczynając od samego początku. Denerwowałem się bardziej niż zwykle, ale skrupulatnie to maskowałem typową dla mnie dokładnością. Podkomendni znali mnie jako poważnego i skupionego na sprawie, stąd moje dzisiejsze zachowanie pozornie nie odbiegało od normy.
    Starałem się nie wracać myślami do wczorajszej rozmowy z Mikhą. Nadal nie miałem pewności, że mogę mu ufać, ale… jeśli nie jemu, to komu, skoro mój własny dowódca był gotów mnie wystawić?
    Jeszcze zanim wyjechaliśmy, osobiście sprawdziłem stan naszego wyposażenia. Początkowo rozważałem jazdę od razu w mundurach Armii Czerwonej, ale uznałem, że to zbyt wielkie ryzyko. Gdybyśmy natknęli się na któryś z naszych wysuniętych posterunków, żołnierze mogli zareagować instynktownie i zacząć do nas strzelać. Mielibyśmy dodatkowy kłopot.
    Odchyliłem się do tyłu, opierając się głową o plandekę. Plecak, na którego wierzchu tkwił zwinięty mundur czerwonoarmisty, stał pod ścianą, w przeciwieństwie do rozwłóczonych na środku gratów Uwego. Z każdą chwilą coraz gorzej trzęsło, chyba wjechaliśmy do lasu.
    Rozmowa z Mikhailem pomogła mi ostatecznie skupić się na akcji i zminimalizować stres. Będzie dobrze. Nawet jeśli Sowieci z czymś wyskoczą, zabrałeś na akcję samych porządnie wyszkolonych żołnierzy. Poradzą… poradzimy sobie.
    Cała droga koszmarnie mi się dłużyła, więc kiedy samochód nareszcie się zatrzymał, w pierwszej chwili mi ulżyło. Dopiero moment później uzmysłowiłem sobie, że coś tu nie gra, że jechaliśmy zbyt krótko, by dotrzeć na miejsce.
    - Cisza – nakazałem ostro. Ułamek sekundy później przybiegł do nas kierowca.
    - Herr obersturmführer, nad lasem krąży ruski samolot. Zwiadowczy. Teraz nas nie widzą, ale jak się ruszymy, będą mieli nas na widoku. Co mam robić?
    Zakląłem w myślach.
    - Dalej idziemy pieszo – zarządziłem. – Zmieniamy mundury.

    OdpowiedzUsuń
  120. Zauważałem pozorną zgodzę w oddziale, ale byłem pewien, że jest za wcześnie, by uznać ją za dłuższy stan. Najprawdopodobniej wystarczy jedno niepowodzenie, by pojawiły się podejrzenia i wzajemne oskarżenia.
    Zaledwie chwilę później potwierdziło się, że się nie pomyliłem.
    Przebierając się w radziecki mundur, celowo stałem bliżej zupełnie nie będącego w moim typie Uwego, niż mających „coś” w sobie Klausa czy Zajceva. O zerkaniu na Mikhę wolałem nawet nie myśleć, bo wtedy liczenie na własną samokontrolę byłoby mniej więcej tak rozsądne, jak chronienie się przed serią z karabinu za kawałkiem tektury.
    - …że to przypadek. – szept Uwego był tak cichy, że gdybym stał odrobinę dalej, nie miałbym szansy go usłyszeć. I tak docierały do mnie tylko niektóre słowa. – …branie na akcję… tych ruskich… zdradzą.
    Zapiąłem spodnie, włożyłem koszulę. Szybko, machinalnie. Sięgając do plecaka po bluzę, zerknąłem na stojącego obok Uwego Waltera akurat w momencie, gdy ten kiwnął lekko głową. No to mamy szemranie w oddziale. Jeśli Uwe i Walter nabrali podejrzeń, to znaczy, że Klaus ma już całą teorię spiskową. Zapiałem mundur, jak zwykle pod samą szyję. Materiał był miększy, niż ten, do którego przywykłem. Odruchowo strzepałem przyczepiony do ramienia pyłek.
    Zeskakując z ciężarówki skrzywiłem się z bólu, ale trwało to tak krótko, że chyba nikt nie zauważył. Przed akcją założyłem na żebra usztywniający bandaż, co ułatwiało mi „wyczucie” jak bardzo mogę się poruszyć. Póki co działało. Kątem oka zauważyłem, jak Mikha wygładza mundur. Spojrzałem w niebo, głównie po to, by ukryć cieplejsze ogniki w oczach. Dlaczego, wbrew rozsądkowi, nie potrafię zobojętnieć na jego uczucia?
    Obrzuciłem krótkim spojrzeniem całą grupę.
    - Idę przodem, łącznościowcy zawsze w środku, reszta jak chce. Lew, osłaniasz tyły. – Wychwyciłem zszokowane spojrzenie Klausa. Dla każdego, kto choć trochę znał się na rozpoznaniu, mój rozkaz był oczywistym dowodem zaufania wobec Rosjanina. Nie powierza się ochrony własnych pleców komuś, kto może w nie strzelić. Po takiej zawoalowanej deklaracji z mojej strony, każda sugestia, że ktoś z nie-Niemców zdradził, będzie równoznaczna buntem przeciwko dowódcy. A za to w warunkach polowych groziła kulka w łeb, na miejscu.
    Jak na grupę tej wielkości, szliśmy niemal bez hałasu. Wiedziałem, że tutaj, pod drzewami, załoga samolotu nie może nas zobaczyć, ale ilekroć słyszałem złowieszczy dźwięk silnika, odruchowo spinałem wszystkie mięśnie i miałem ochotę przypaść do ziemi. Nie tylko ja. Te same objawy dostrzegałem u Uwego. Obaj aż nazbyt dobrze pamiętaliśmy, co się dzieje, gdy na oddział piechoty spadają bomby. Słysząc ujadanie psów, uniosłem rękę, nakazując całej grupie się zatrzymać.
    - „Chyba element zaskoczenia nam nie wyjdzie”.
    Skinąłem głową, mrużąc oczy i badając teren. Z natężenia dźwięku wnioskowałem, że są kilkaset metrów od nas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Walter, daj mieszankę. – Chłopak błyskawicznie wyjął dwie niewielkie buteleczki i podał mi jedną z nich. – Rozdzielamy się. – Spojrzałem na Yashanova i zawahałem się na ułamek sekundy. Mam w oddziale podoficera. Mógłby dowodzić drugą grupą. Szlag, przecież nie dam Niemców pod rozkazy Słowianina. – Klaus, dowodzisz drugą grupą. Walter, Uwe i Nikolai, okrążacie z nim miasto od południa. Reszta idzie ze mną od północy. Spotykamy się o czwartej rano za miastem od wschodu. – O ile Sowieci się nas spodziewali, to od zachodu. – Czekacie na nas pół godziny, jeśli się nie pojawimy, idziecie sami. Wszystko jasne?
      - Tak jest – głos Klausa brzmiał spokojnie, byłem pewien, że podoła. Chwilę później cała grupa zniknęła za drzewami. Podałem Gunterowi buteleczkę.
      - Co jakiś czas wylewaj trochę na ziemię, psy będą tracić trop. – Płyn zwany potocznie „mieszanką” był wynalazkiem Waltera; kombinacją marnego tytoniu, pieprzu jakiegoś zielska, tak nieprzyjemną dla psów, że nie były w stanie dalej podążać tropem. Wcześniej przetestowaliśmy to kilkakrotnie: działało.
      Gestem przywołałem do siebie Mikhaila.
      - Z ilu grup składa się zwykle patrol, z ilu obława? – spytałem szeptem. Wolałem, by reszta oddziału tego nie słyszała.

      Usuń
  121. Nie byłem pewien, sąd ta nagła wrogość. Chyba nie myślał, że oddam mu pod rozkazy swoich ludzi? Zaufanie zaufaniem, ale w tej sytuacji nie chodzi przecież o mnie! To, że ja przestaję się szanować i pozwalam mu na pewne rzeczy wobec mnie, nie oznacza, że przeniosę to na całą grupę Niemców, na mój naród. Nie mogę uwikłać ich wszystkich w moje błędy. Gdybym chociaż miał pewność, że przeszkolenie podoficerów w Armii Czerwonej jest mniej żałosne, niż przedstawiono to w Das Schwarze Korps*… Moja prywatna opinia o Mikhaile nie miała tu nic do rzeczy, nie mogłem mu powierzyć dowodzenia, nawet, gdybym chciał.
    - Dobrze wiesz, że jako jedyny możesz zweryfikować to, co wiem o sowieckiej strategii –syknąłem na tyle cicho, by nikt poza Yashanovem tego nie usłyszał. – Ichni dowódca raczej niczego mi nie powie.
    Dwie do pięciu grup… Dobrze, że się rozdzieliliśmy, któraś z drużyn musi dotrzeć na miejsce. Poczułem cień ulgi, kiedy potwierdził mój wniosek, że patrol z psami nie jest częścią obławy.
    W zupełnej ciszy przekradaliśmy się przez las. Za każdym razem, gdy do naszych uszu dobiegało szczekanie, otaczaliśmy patrolującą teren grupę możliwie szerokim łukiem. Pierwsza cześć planu, mimo komplikacji, okazała się możliwa do wykonania zgodnie z założeniami – o umówionej godzinie byliśmy na miejscu. Niewielka, dobrze osłonięta polana w lesie po wschodniej stronie miasta tchnęła spokojem, nie było słychać samolotów, ale i tak nakazałem całej grupie nie wychodzić spomiędzy drzew. Drugiej drużyny… nie było. Wzbudziło to mój niepokój. Ostatecznie, to oni mieli do pokonania krótszą i łatwiejszą od naszej trasę. Zagryzłem wargę. Mieli tu na nas czekać. Kolejne minuty mijały powoli, przepełnione narastającym niepokojem. Dziesięć minut. Piętnaście. Dwadzieścia…
    - Mikhail, Gunter, idźcie na zwiad.

    [*oficjalna gazeta SS]

    OdpowiedzUsuń
  122. Zmrużyłem oczy, patrząc na niego gniewnie.
    - Nikt i nigdy nie jest tak dobrze przygotowany, by nie mógł być jeszcze lepiej – warknąłem. – A jeżeli sobie tego nie uświadamia, to znaczy, że jest ignorantem.
    Doprowadzało mnie do szału, że teraz, właśnie teraz, podważa mój autorytet. Nie musiałem brać ich na tą akcję. Albo inaczej, mogłem wziąć kogoś sprawiającego mniej problemów i postawić mu klasyczne ultimatum, by zrobił, co trzeba. Większość z nich zapewne dba o swoje życie. Przy takim obrocie spraw, Freischer wykorzystałby cały oddział Yashanova jako mięso armatnie najgorszego sortu, rzucając ich na pierwszą linię walk. Szczerze mówiąc, gdyby nie Mikhail, sam bym mu to zasugerował.
    Stajesz się parszywym dowódcą, Schurz... przeistaczasz się w egoistycznego dupka podobnego do polityków z czasów Republiki Weimarskiej, pomyślałem gorzko. Albo jeszcze gorzej. Zamiast kierować się interesem narodu, dbasz o swojego kochanka. Im bardziej sobie to uświadamiałem, tym większe obrzydzenie do siebie czułem.
    Nie usłyszałem, co dokładnie mówił Mikhail. Kiedy odchodził z Gunterem na zwiad, zerknąłem za nim krótko. W tym spojrzeniu po raz pierwszy od dłuższego czasu była autentyczna nieufność.
    *
    Kiedy wrócili, w dodatku całą szóstką, powitałem ich oszczędnym, ale pełnym ulgi uśmiechem, który jednak zniknął natychmiast po tym, jak Mikhail dał mi sygnał, że chce mi coś powiedzieć na osobności. Podszedłem do niego, uprzednio karząc Zajcevowi i Uwemu odejść kilkadziesiąt metrów dalej i pilnować, by nikt nie zaszedł nas od strony lasu.
    Kiedy mówił, nie odzywałem się. Po prostu słuchałem, a pionowa bruzda na moim czole pogłębiała się coraz bardziej. Kiedy skończył, wziąłem głębszy wdech, jakby dla uspokojenia. - Czyli Abwehra miała rację – mruknąłem cicho. Zawahałem się na moment. Czy powinienem mówić mu więcej? Cholera, w końcu jesteśmy jednym oddziałem. W końcu… powinienem zacząć mu ufać. - Wiedziałem o tym jeszcze zanim przyszedłem do ciebie w sprawie ludzi do akcji. Niemniej dziękuję za lojalność. – Uniosłem nieco wzrok, patrząc mu teraz w oczy. – Twój żołnierz schrzanił nam akcję – mój głos był cichy, ale bardzo poważny. - Tamci lada moment zorientują się, że coś jest nie tak, wartownicy na pewno mieli jakieś sygnały, a ci, których zabiliście, nie nadadzą ich w porę. Nie zdążymy przeprowadzić dywersji. Nie miej do mnie żalu – stwierdziłem z naciskiem. Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków.
    - Demidov i dowódca grupy, do mnie – przywołanie zabrzmiało ostro, mój głos nie znosił sprzeciwu, choć nie brzmiał głośno. Wszak powinniśmy zachować ciszę.
    Wyczułem na sobie czujne spojrzenia. Podeszli.
    - Przez twoją samowolę, Demidov, cała grupa mogła zginąć – nie podnosiłem głosu, ale i tak było w nim słychać wrzący gniew. – Przez twoją samowolę, nasza obecność tutaj zapewne nie jest już tajemnicą. – Wyjąłem z kabury broń. Widziałem, jak Klaus zaciska palce na pasku od swojego Mausera, jak wśród stojących dalej Niemców panuje poruszenie, jak twarz Uwego staje się poważna i niemal biała, a grdyka Waltera przesuwa się, gdy przełyka nerwowo ślinę. Każdy z moich ludzi wiedział, co wydarzy się za chwilę. – Za twoje działanie na szkodę Rzeszy skazuję cię na karę śmierci. – Odbezpieczyłem pistolet. W tej samej chwili Klaus wyrwał się do przodu. Stanął między mną a Nikolaiem. Powietrze stało się ciężkie, wisiało między nami jak rozpylony ołów.
    - To moja wina, herr obersturmführer.
    Nasze spojrzenia się spotkały. Zdziwiła mnie pewność, jaka malowała się w jego oczach.
    - Nie prosiłem cię o zabranie głosu, Dehne.
    Rysy Klausa stężały, ale nie wycofał się.
    - To moja wina – powtórzył z uporem. – Demidov przedstawił pomysł, ale to ja wydałem pozwolenie na tę akcję. To ja za nią odpowiadam, herr obersturmführer.

    OdpowiedzUsuń
  123. Właśnie dlatego ci o tym nie powiedziałem, pomyślałem beznamiętnie. Byłem przyzwyczajony do tego, że nie wszystkim podaje się całość informacji, że tak jest nieraz po prostu bezpieczniej. Dla obu stron… zwłaszcza, jeśli pracuje się z Rosjanami.
    Widziałem to rozczarowanie w jego oczach i sprawiało mi ono niemal fizyczny ból. Z każdą chwilą wyraźniej słyszałem powracającą uparcie co kilka lat myśl: znów kogoś zawiodłeś, Sigmar. Skrzywiłem się. Pieprz to. Nie możesz wiecznie oglądać się na innych. To jest wojna, nie salony arystokracji.
    Widziałem w jego oczach wzbierającą złość. Nie rozumie. W sumie… czego ja oczekuję od Rosjanina?.
    „ Co ty chcesz zrobić?”
    Zacisnąłem zęby. To, co w tej sytuacji muszę, pomyślałem, nie odezwałem się jednak ani słowem. Demidov swoją samowolą naraził cały oddział. Gdyby Mikha i Gunter nie przyszli im z pomocą, cała grupa by zginęła. My być może też, gdyby któryś z nich sypnął, albo gdyby Rosjanie zdecydowali się przeszukać okolicę. Jeśli my zawiedziemy… pal licho rozpoznanie, ale cały batalion zostałby wtedy bezradny jak zwierze, któremu wyłupiono oczy. Wymiar kary to nie była moja fantazja, a prawo obowiązujące w III Rzeszy. Moje zdanie i odczucia nie miały tu nic do rzeczy.
    Pozwoliłem, by Demidov odszedł, w tej sytuacji nie miałem podstaw, by go sądzić. Patrzyłem na Klausa z nieodgadnionym wyrazem twarzy, w którym jednak wyraźnie dawało się wyczuć złość. Idiota. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
    Słysząc głos Mikhaila, zerknąłem na niego krótko. Zważyłem w dłoni broń. Wątpiłem, by wystrzał naprawdę było słychać w mieście. Spojrzałem na Klausa, potem na pozostającego w oddaleniu Demidova. Tracimy czas..
    - Wrócimy do tej sprawy – stwierdziłem lodowato, wsuwając pistolet z powrotem do kabury. – Działamy zgodnie z planem. Gunter, radiostacja na twojej głowie. – Kątem oka widziałem, jak Uwe z wyraźna ulgą przesunął w stronę łącznościowca duży i koszmarnie ciężki plecak ze sprzętem do nadawania. - Wasza trójka – zwróciłem się do Klausa, Demidova i Waltera – czeka na pierwszy wybuch na moście. Załatwiacie tylu, ilu będzie trzeba, ale priorytetem jest odcięcie łączności. I lepiej dla was, żebyście tym razem nie zawiedli – dokończyłem ciszej, patrząc wyłącznie na Demidova i Klausa.
    Wyprostowałem się, patrząc na grupę przydzieloną do dywersji.
    - Idziemy.

    [*w kwestii łączności ogarnęłam, że na większe odległości wykorzystywali radiostacje, które były ciężkie i nieporęczne, ale jednak dało się je przenosić. Z telefonu polowego faktycznie korzystano, ale na krótsze dystanse (kwestia kabla) – to tak w ramach sprostowania.]

    OdpowiedzUsuń
  124. Kątem oka obserwowałem szepczących między sobą Rosjan, ale zdecydowałem się nie interweniować. W ich sytuacji zbuntowanie się byłoby najgłupszym, co mogli zrobić: mieliby wtedy dwie grupy wrogów, zamiast jednej. Byłem bardziej niż pewien, że Yashanov to rozumie i nie szemrze przeciwko mnie i moim ludziom. A skoro tak, cokolwiek nie mówiłby swoim, powinno wpłynąć pozytywnie na funkcjonowanie grupy. Póki co liczyło się przecież, by Rosjanie zrobili, co trzeba. Rozumiałem, że nie mam szans na zostanie ich autentycznym dowódcą, więc tym bardziej tolerowałem „pośrednictwo” Mikhaila.
    W trakcie marszu starałem się uspokoić myśli, ukoić emocje, które jak dotąd zbyt mocno wpływały na moje zachowanie i decyzje. Odetchnąłem głębiej, próbując odzyskać dawna wewnętrzną równowagę. Co się z tobą dzieje, Sigmar? Odkąd Egon zginął, a ty poznałeś Yashanova, zachowujesz się zupełnie jak nie ty. Pozbieraj się wreszcie!
    Kiedy dotarliśmy na miejsce, rzut oka na most wystarczył, bym wychwycił jego najsłabsze punkty. Uśmiechnąłem się lekko, gdy Mikhail podzielił się ze mną swoimi wnioskami, tym bardziej, że sam nie zauważyłem uszkodzenia u podstawy pierwszego przęsła. Jedynym problemem było czterech wartowników i stosunkowo słaba widoczność – będąc ukryci przed wzrokiem Sowietów nie mogliśmy widzieć, co dzieje się w mieście.
    - Mikhail, dobierz sobie kogoś do pomocy przy rozkładaniu ładunków – wyszeptałem, pilnując, by cała nasza grupa pozostawała w cieniu drzew. Otaczające przepływającą leniwie pod mostem, mulistą rzekę chaszcze były wystarczająco gęste, by z góry nie było nas widać. Gałęzie młodych olch zwieszały się ku samej wodzie, a z porastających brzegi szuwarów unosił się ciężki smród zgnilizny. Brudnobrązowa woda tyko w środkowym nurcie pozostawała wolna od unoszących się na powierzchni glonów.
    Sprawnym ruchem zsunąłem z ramion plecak, w którym przez całą drogę niosłem zabezpieczone ładunki. Mimo wiedzy, że bez podłączenia nie wybuchną, i tak poczułem ulgę. – Po podłączeniu masz dwie minuty. Wybuchają co do sekundy.
    Zakładałem, że dwóch z naszej grupy powinno tu zostać: jeden, by zdjąć wartowników, a drugi, by nas osłaniać na wypadek, gdyby Sowieci zlecieli się tu zbyt wcześnie.

    OdpowiedzUsuń
  125. Jego wybór mnie zaskoczył, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób. Zastanowiło mnie, że wziął pod uwagę jedynie dwóch ludzi, choć właściwie pozwoliłem mu wybrać spośród trzech.
    Odczekałem, aż znikną w zaroślach, życząc im w myślach powodzenia.
    - Osłaniasz ich – mruknąłem do Lwa, zaczynając się cicho, najciszej jak było to możliwe, czołgać w stronę cuchnącej wody. Wolałem pozostać w pewnej odległości od Zajceva. Kiedy wyeliminuję pierwszego wartownika, pozostali spróbują mnie zastrzelić. Lepiej, by rusek wtedy nie oberwał, zwłaszcza, że ja ryzykowałem. Lepiej mieć jeszcze jedno zabezpieczenie.
    Szuwary w tamtym miejscu były wręcz idealną kryjówką dla strzelca: na tyle gęste, by zasłaniały przed wzrokiem kogoś patrzącego z mostu i na tyle rzadkie, by dało się spomiędzy nich celować. Ignorując obrzydzenie, zanurzyłem dłoń w szlamie i przeciągnąłem nią po twarzy. Z doświadczenia wiedziałem, że ludzka głowa aż nazbyt rzuca się w oczy, wyglądając pośród zarośli jak spora, jasna plama.
    Czekałem.
    Kolejne minuty wydawały się straszliwie długie. Półleżałem w błocie, tuż przy linii wody, z gotową do strzału bronią. Wokół coraz natarczywie brzęczały niezrażone porą doby komary. Pieprzona Rosja.
    Drugi wybuch był tak głośny, że całkowicie mnie ogłuszył. Jedynie przygotowanie bojowe sprawiło, że byłem w stanie się szybko pozbierać. Nadal zupełnie głuchy, wycelowałem w dowódcę warty. Palec na spuście, zimna determinacja. Strzał. Dziwny, bezgłośny. Nie miałem czasu sprawdzać efektu, natychmiast wycelowałem po raz drugi. Strzał. Jedno ciało na moście, drugie przechylające się przez barierkę i wpadające do wody. Głośny plusk. Krzyki. Pociski przeorały wodę zaledwie metr ode mnie. Mocniej zacisnąłem palce na broni. Jeszcze dwóch. Wymierzyłem. Wciśnięcie spustu… chybiłem o cal. Seria z karabinu wznieciła fontannę błota tuż przede mną. Strzeliłem jeszcze raz, na oślep. Wrzask. Ranny. Tknięty niezrozumiałym impulsem szarpnąłem się w bok. Ułamek sekundy później pocisk rozdarł rękaw munduru, o milimetry mijając skórę. Gdybym się nie ruszył, byłbym martwy. Kolejne rozbryzgi błota sprawiały, że nic nie widziałem. Zacząłem się ostrożnie wycofywać w stronę Lwa.

    OdpowiedzUsuń
  126. Kiedy zapadła cisza, Uwe przez chwilę nieufnie obserwował otoczenie, nie poruszając się ani o cal. Podpuszczają nas..? Podświadomie czekał na kolejną falę ostrzału. Ta jednak nie nastąpiła. Uśmiechnął się.
    „Chodź”.
    Rzucił się do biegu, przypominającego wydłużone skoki kogoś stale przygiętego do ziemi i wykorzystującego każdą, nawet najdrobniejszą kryjówkę, by nie dać się zobaczyć. Jego ruchy były pewne, widać było, że nie raz brał udział w podobnych akcjach. Padł na ziemię, błyskawicznie sięgając po pozostawionego na niej Mausera. Wycelował nieco bardziej w lewo, niż Mikhail, wrogów z pewnością było więcej, niż jeden.
    Zaraz po tym, jak jedna seria urwała się gwałtownie wraz z życiem właściciela karabinu, odezwały się następne. Powietrze wypełniły rosyjskie komendy, z których Uwe prawie nic nie rozumiał.
    - Uuuh, ale walą – sapnął, gdy obaj ledwie uniknęli gradu pocisków. – Ale celować, to ni chuja! – Uśmiechnął się szeroko, choć można było przypuszczać, że ta wesołość to reakcja na stres. Oczy mu błyszczały od adrenaliny.
    Odstrzeliwał się Rosjanom, wiedział jednak, że musi oszczędzać amunicję.
    Słyszał wystrzały nieco po lewej, rozpoznawał styl strzelającego dubletami Schurza i krótkie serie Zajceva.
    *
    Wykorzystałem moment, w którym Lew zaczął strzelać, by się wycofać. Pochylony na tyle nisko, by zasłaniała mnie roślinność, wpadłem w zarośla tuż obok Zajceva.
    - Jestem – rzuciłem, dla pewności, że nie uzna mnie za wroga. Przeładowałem broń. Strzeliłem jeszcze kilka razy. Wystrzały w mieście nie milkły, słyszałem je, gdy tylko u nas robiło się ciszej. To mogło oznaczać tylko jedno: grupa odpowiedzialna za przerwanie łączności musiała otworzyć ogień. Mieli kłopoty.
    - Wzmocnić ogień! – wrzasnąłem na tyle głośno, by słyszała mnie cała grupa. Rosjanie i tak wiedzieli już gdzie jesteśmy, a jeżeli mieliśmy jakkolwiek pomóc drugiej grupie, musieliśmy ściągnąć na siebie jak najwięcej żołnierzy.
    Obły kształt toczący się w naszą stronę zobaczyłem kątem oka. Zadziałał instynkt, myśli przeleciały przez świadomość jak rwane błyskawice. Wszyscy zginiemyMa opóźnienie…. Złapałem toczący się jeszcze granat i cisnąłem go w stronę mostu.
    - PADNIJ!!!
    Wybuchł w powietrzu. Przestrzeń rozdarł huk, niebo poczerniało od odłamków. Większość z nich wpadła do wody, część poleciała na wrogów, część na nas. Kilka wbiło się w wątłe drzewko tuż przede mną, jeden na wysokości mojej krtani. Przełknąłem ślinę.
    - Żyjesz? – wydyszałem, szukając wzrokiem Lwa. Szlag, nie utrzymamy się długo.
    *
    - PADNIJ!!!
    Uwemu nie trzeba było powtarzać. Jakaś drobnica siekła go w nogę, ale refleks uratował mu życie. Zerknął na Yashanova, jednocześnie odpinając od paska jeden z trzech granatów, jakie miał.
    - Osłaniaj mnie! – rzucił szybko. Utykając, dobiegł do pozostałości mostu na odległość kilku metrów. Cisnął jeden granat, potem drugi. Dwa wybuchy powinny były zmieść sowietów z powierzchni ziemi…
    I zmiotły. Huk ucichł, dym zaczął się rozwiewać…
    … ukazując, prócz dryfujących w wodzie trupów, przejeżdżającą główna arterią miasta opasłą, zbliżającą się do nich z ponurym łoskotem metalową masę. Długa lufa olbrzymiej z perspektywy Uwego maszyny nakierowywała się na cel. Gąsienice pożerały grunt. Czołg. Niemiec poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Nie. Nie zwykły czołg. Kurwa jebana mać, T34!!!.

    OdpowiedzUsuń
  127. „Zabijesz nas”. Zauważyłem jego nerwową reakcję, ale nie uspokajałem go. Liczyłem się z tym, że być może będę musiał doprowadzić do tego, że nasza grupa zginie, by reszta akcji się powiodła. Teraz najważniejsze było przerwanie łączności, bez tego przegramy całą bitwę, bo Rosjanie zapewne otoczą batalion pozostający pod dowództwem Freischera. Zanim przyjedzie jakiekolwiek wsparcie, sowieci wyrżną ich w pień. To, czego w tej chwili żałowałem najbardziej, to że nie przydzieliłem Mikhaila do drugiej grupy. I że w ogóle zabrałem go na tę akcję. Zakląłem w myślach. Odkąd zaczęła się wojna, żałowałem każdego straconego żołnierza, ale nigdy w ten sposób. Nigdy nie brakowało tak niewiele, bym zdecydował się przedłożyć dobro jednostki nad interesy Rzeszy. I właśnie dlatego pomysły w stylu legionu tebańskiego* nie sprawdzają się w dobie blitzkriegu.
    Słysząc głos Lwa, zerknąłem krótko w jego stronę. Przynajmniej tyle, że żyjemy.
    Przez dłuższy moment dym uniemożliwiał nam zobaczenie czegokolwiek innego, niż pobojowisko. Rozwiał się, gdy czołg był już blisko. Przerażająco blisko.
    *
    Uwe patrzył na Mikhaila szeroko rozwartymi oczyma. Widział już radziecki czołg w akcji i świadomość, że zaraz znajdzie się na jego celowniku go paraliżowała.
    - Zwariowałeś. Zwariowałeś jak Schurz.
    Mimo to go posłuchał. Wykorzystał moment, w którym załoga skupiona była na namierzaniu celu i podbiegł do czołgu. Serce mu łomotało, trzęsące się ręce utrudniały wyciągnięcie zawleczki, ale jednak się udało. Rzucił, natychmiast odbiegając od machiny tak daleko, jak tylko zdążył. Nie liczył metrów, nie zastanawiał się. Po prostu biegł, biegł szybko jak jeszcze nigdy w życiu, padając na ziemię, gdy powietrze rozdarł huk wybuchu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *
      Widziałem, jak Mikhail wystawia się na cel. Chciałem do niego krzyknąć, kazać mu się schować… i dobrze wiedziałem, że nie mogę. Zagryzłem wargę tak mocno, że spłynęło po niej kilka kropel krwi. Wycelowałem w czołg. Jeśli trafiłbym w zbiornik paliwa… Bzdura. Nie trafię. Strzałem z takiej broni mogę najwyżej pogłaskać czołg po blasze. Przynajmniej odwrócę uwagę, przynajmniej… Opuściłem broń. Jeśli to zrobię, zabiję nas wszystkich. Czułem wręcz fizyczny ból. Zmusiłem się, by skupić się na kilku żołnierzach za czołgiem. Wyeliminowałem ich, nim dostrzegli Uwego. Widziałem wszystko jakby w zwolnionym tempie, podświadomie czekając na huk wystrzału, który zabije Mikhaila. Znów nie mogłem nic zrobić. Nic.
      Widziałem jak Uwe rzuca się do ucieczki. Kierowany impulsem, pociągnąłem Lwa na ziemię. Wybuch był tak głośny, że wydawało mi się, iż cały świat zadrżał od niego w posadach. Kiedy odzyskałem ostrość widzenia i zaczął wracać mi słuch, mimowolnie zerknąłem w miejsce, gdzie ostatni raz widziałem Mikhaila. W tym dymie i kurzawie, w tym śmierdzącym spalenizną, na wpół płonącym pobojowisku, równie dobrze mógłbym szukać szpilki. Dotarło do mnie, że mamy chwilę, nim ruscy się pozbierają. Potem rzucą tu wszystkich żołnierzy, jakich mogą.
      - Wycofujemy się – mój glos był schrypnięty, podrażnione pyłem gardło odmawiało współpracy. Chciałbym stąd zwiać, po drodze znajdując Mikhę… ale nie mogłem. Uwe, jeśli przeżył, nie wróci sam. Sowieci odstrzelą go, gdy tylko się podniesie. – Znajdź Mikhaila i wracajcie do lasu. Ja idę po Uwego.
      Uporczywy głos w mojej głowie powtarzał, że to bez sensu, że nie ma szans, by Uwe przeżył. W przeciwieństwie do Mikhaila, był zbyt blisko. Zignorowałem ten podszept. Nie zostawia się swoich.
      Pierwsze, bezpieczne metry udało mi się przebiec, potem samo przygięcie się do ziemi nie wystarczało. Sowieci znów zaczęli strzelać. Czołgałem się, wypatrując ruchu w tlącej się trawie. Nie miałem czasu, by osłonić twarz, dym wdzierał się do nosa i gardła, drapiąc śluzówkę. Z trudem powstrzymywałem kaszel. Zobaczyłem leżącą postać. Wiedziałem, co oznacza jej bezruch, ale głupia, irracjonalna nadzieja zmusiła mnie do podczołgania się bliżej. Ciało było tak zmasakrowane, że nie rozpoznałbym go, gdyby nie „gapa”, którą Uwe uparł się przypiąć do radzieckiego munduru. Uderzyłem pięścią w ziemię. Jakaś zabłąkana seria przeleciała mi nad głową, podrywając w górę tlące się źdźbła trawy. Oderwałem orzełka, który, zamknięty w dłoni, wydał mi się naraz dziwnie mały, kruchy.
      Wycofałem się. Nic więcej nie mogłem zrobić.

      Usuń
    2. [Przypisy, o których jak zwykle zapomniałam:
      *1 - legion tebański - grecki legion złożony z homoseksualnych par, uchodził za elitarny, bardzo bitny i walczący do końca.
      *2 - gapa - potoczne określenie stylizowanego orła, w tym wypadku godła II Rzeszy - orzeł trzymający w szponach laur otaczający swastykę.]

      Usuń
  128. Powrót okazał się trudniejszy, niż sądziłem. Kilkakrotnie musiałem padać na ziemię, by uniknąć trafienia. Miałem wrażenie, że pociski są wszędzie, że gęstnieje od nich powietrze. Sowieci chyba myśleli, że jest nas więcej… o ile cokolwiek myśleli. Odczołgałem się za linię drzew. Dopiero tam mogłem się podnieść i zacząć biec, klucząc pomiędzy pniami. Kilkakrotnie zatrzymywałem się i strzelałem do nielicznych Rosjan, którzy podchwycili mój trop. Nie mogłem ich doprowadzić do Mikhi i Zajceva, nawet, jeśli miałbym przez to zginąć. Na moje szczęście, większość sowietów szukała zupełnie nie z tej strony, co trzeba. Ile czasu potrwa, nim zorganizują porządną obławę..?
    Zwolniłem, pilnując kierunku. Zerknąłem na zegarek. Walczyliśmy przez dwadzieścia pięć minut. Jeżeli druga grupa do tego czasu nie wykonała zadania, to znaczy, że już nic nie może im pomóc. Oparłem się o pień brzozy, gdy moim ciałem wstrząsnął wyduszający powietrze z płuc kaszel. Zasłoniłem usta ręką, zmuszając się, by przestać. Ruszyłem dalej, naprzód. Kiedy zobaczyłem niewyraźne sylwetki dwóch mężczyzn, odruchowo wycelowałem w nich broń. Zostało mi już tylko kilka naboi. Jeśli to sowieci…
    Zmrużyłem oczy, usiłując dostrzec szczegóły. Radzieckie mundury, ale to o niczym nie świadczy… Twarze. Znajome twarze. Spojrzałem raz jeszcze, upewniając się. Zamrugałem. Oni. Cholera, oni, naprawdę oni!
    - Mikha? Lew? – Czułem, jak ulga wypełnia mnie od środka, jak dodaje mi sił. Przyśpieszyłem… a potem dostrzegłem, że Yashanov ledwo trzyma się pionu. Podbiegłem, zerknąłem na jego sylwetkę, na zdradzającą cierpienie twarz. Mój wzrok natychmiast zjechał w dół, na ranę.
    - Kurwa mać.
    Rzuciłem na ziemię plecak, wyszarpując z niego bandaż. Miałem dwie rolki, na własny użytek. Od kiedy zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, wolałem trzymać coś w rezerwie, żeby w razie czego sanitariusz miał mnie czym załatać. Nie myślałem o tym, co dalej. Nie teraz. Coś sztywnego, przyszło mi do głowy. Jeśli nie działa opaska, trzeba przyłożyć coś twardego, przez co nie przesiąknie krew. Jedyną sztywną rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, była kabura na pistolet. Szlag.
    - Podtrzymaj go – rzuciłem do Lwa. Owinąłem ranę jednym bandażem, potem odpiąłem kaburę i przycisnąłem ją płaską stroną do rany. Solidna, gruba skóra, powinno choć trochę zablokować upływ krwi. Owinąłem całość drugim bandażem.
    - Pilnuj żeby nie wrzasnął – warknąłem do Zajceva, nim zacisnąłem bandaż najmocniej, jak się dało. Dopiero teraz odważyłem się spojrzeć Mikhailowi w oczy. Będzie nas spowalniał - zimna, pragmatyczna myśl zagnieździła się w moim umyśle, choć jej nie chciałem. Przecież go nie zostawię.
    - Idziemy. Musimy wrócić na polanę, z której wyruszyliśmy – stwierdziłem cicho.
    Chwyciłem Mikhę z drugiej strony, świadom, że Zajcev na dłuższą metę nie da rady sam go prowadzić.
    - Przy rzece jest kocioł, kilkudziesięciu. Jeszcze nie zorganizowali obławy. Mamy szansę.

    OdpowiedzUsuń
  129. Zbyt dobrze go poznałem, by uwierzyć w maskę wytrzymałości, jaką wyraźnie starał się utrzymać. Poczułem w gardle dziwną gulę. Nie przywykłem do oglądania go takim. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że odkąd zwróciłem na niego baczniejszą uwagę, odkąd zacząłem go obserwować, podświadomie widziałem w nim „tego silniejszego”, wytrzymalszego, kogoś, kogo po prostu nie da się złamać. Idealizacja? I to jeszcze jak żałosna.
    Wsunąłem broń za pasek od spodni, z tyłu, tak, by nie przeszkadzała, teraz i tak nie będę w stanie jej użyć.
    Trzymałem Mikhaila mocno, wręcz zmuszając do tego, by przeniósł na mnie część swojego ciężaru. Im bardziej będzie się napinał, tym szybciej będzie krążyła krew, tym szybciej wypłynie przez ranę.
    Czułem jak jego palce zaciskają się na moim ramieniu tak mocno, że aż boleśnie, ale nie reagowałem. Dopiero, gdy kątem oka zauważyłem, że Lew odwrócił nieco głowę, wypatrując najwyraźniej potencjalnego zagrożenia, wolną dłonią chwyciłem Mikhę za nadgarstek, trochę tak, jakbym chciał go lepiej przytrzymać.
    - Wyjdziemy z tego gówna – stwierdziłem z przekonaniem, tak, jakbym zwracał się do wszystkich. Po prostu, do swojego oddziału, swojej grupy. Tej jednej rzeczy – że, przynajmniej jako całość, damy radę, byłem akurat pewien. Dywizja, do której należeliśmy, jeszcze nigdy nie przegrała żadnej bitwy.
    Teraz chodziło o to, by jak najmniej osób okupiło tę wygraną życiem.
    Kiedy dotarliśmy na polanę, odruchowo rozejrzałem się uważnie dookoła, sprawdzając, czy jest bezpiecznie. Na razie ani śladu ruskich, choć niedługo pewnie się to zmieni. Zerknąłem krótko na siedzącego Mikhę, ale cichy szelest między drzewami sprawił, że natychmiast wyjąłem broń, baczniej rozglądając się dookoła. Uspokoiłem się dopiero rozpoznając w nadchodzących trzyosobową grupę. Nasi.
    - Zadanie wykonane? – zapytałem bez zbędnych wstępów. To było teraz najważniejsze.
    Przygarbiony dotąd Klaus wyprostował się nieco.
    - Tak jest, herr obersturmführer. – Roztarł najwyraźniej stłuczone żebra. Na szczęście nie był ranny. – Melduję, że łączność została zerwana. Opuszczając miasto, widzieliśmy, że sowieci mają czołgi.
    Skrzywiłem się.
    - T34, widzieliśmy. Ile ich mają?
    Klaus znów się przygarbił.
    - Cztery.
    Uśmiechnąłem się krzywo.
    - No to teraz już trzy. – Zauważyłem jego pytająco-niedowierzające spojrzenie, ale nie dałem mu czasu na zadanie pytania. – Jak reszta sprzętu?
    - Wozy pancerne, artyleria, dużo tankietek. Wszystkiego dużo.
    - Dozbroiły się skurwysyny – mruknąłem ponuro. Jeśli reszta batalionu nie będzie wiedziała o T34, zastosują strategię niedopasowaną do sytuacji. - Co z Gunterem?
    - Brak kontaktu.
    Zakląłem w myślach. Lada moment zacznie się właściwe natarcie. Powinniśmy natychmiast powiadomić Freischera. Zerknąłem na Mikhę. Spowolni nas. Nie zdążymy. Zacisnąłem zęby. Spojrzałem z powrotem na Klausa.
    – Weź kogoś jako wsparcie i natychmiast przekażcie meldunek Freischerowi. Za wszelką cenę. Muszą wiedzieć o czołgach, zanim puszczą piechotę.
    Klaus skinął sztywno głową. Zerknął na Waltera, potem na Demidova. Wyraźnie się zawahał.
    - Niki, idziemy.
    Walter podszedł bliżej nas. Oparł się plecami o pień drzewa, przenosząc ciężar na lewą nogę. Zmarszczyłem brwi. Pokręcił tylko głową. Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie, potem na Yashanova i Zajceva, jakby zbierając się, by o coś zapytać. A raczej o kogoś.
    - Uwe..? – nie musiał kończyć.

    OdpowiedzUsuń
  130. Wybór Klausa i to, w jaki sposób zwrócił się do Demidova zszokowało mnie do tego stopnia, że ewidentnie mnie zatkało. Gapiłem się na Klausa, jakbym zobaczył go pierwszy raz w życiu. Dotychczas postrzegałem go jako poważnego, zdyscyplinowanego służbistę, a przy tym człowieka małomównego. Miał wyraźnie negatywny stosunek do Rosjan, a tu nagle… Dziwne. Choć, z drugiej strony, wspólna walka zbliża. Będę musiał się temu bliżej przyjrzeć.
    Ponownie zerknąłem na Mikhaila. Krótko, zaledwie przez moment, by nikt nie uznał, że jego stan martwi mnie z przyczyn innych, niż wyłącznie kwestia przydatności w trakcie akcji. Skrzywiłem się. Jeśli będziemy czekać, wykrwawi się. Jeśli wyruszymy natychmiast i nie zachowamy odstępu między nami a Klausem i Nikolaiem, zmniejszymy ich szanse. Mniejszej grupie łatwiej się przedrzeć. Cholera. Doskonale wiedziałem, jaką powinienem podjąć decyzję. Im szybciej, tym lepiej… ale ty jak zwykle wolisz mieć złudzenia, Schurz.
    Pytanie Waltera pozwoliło mi przez moment skupić się na czym innym, udać, że, pośród morza innych, tego jednego problemu nie ma.
    Problem. Dlaczego w którymś momencie zawsze dochodzi do sytuacji, w której mój aktualny facet jest problemem?
    Zmusiłem się, by spojrzeć na Waltera. Ktoś musi to powiedzieć na głos. Miałem wrażenie, że oderwany od munduru poległego orzełek ciąży mi w kieszeni jak bryła granitu. Posłałem pełne złości spojrzenie Mikhailowi. Byli tam we dwóch. Taki mocny w gębie, tylko jak trzeba powiedzieć o czymś ważnym, to brakuje jaj.
    - Razem z Yashanovem zniszczyli czołg. Uratowali życie całej naszej grupie, ale Uwe nie zdążył uciec przed wybuchem. Nie mógł zdążyć. – Mówiłem cicho i zupełnie bez emocji. Te szalały w środku, we mnie, jakby zamknięte w szczelnej, dźwiękoszczelnej klatce. Na zewnątrz wydostawał się tylko chłód. Jak… jak wtedy.
    Cichy, ciemny pokój. Po zimnych szybach spływa deszcz. Siedzę na parapecie, przy tym samym oknie, przy którym lubiła grać. Powietrze wydaje się zupełnie puste, podłoga zbyt gładka, ściany zbyt dalekie. Obejmuje się ramionami. Ignoruję dźwięk uchylanych drzwi.
    - Sigmar? – ojciec podchodzi do mnie tym swoim szybkim, nerwowym krokiem kulawej czapli. Zaciskam dłonie na kolanach. Na podłodze poniewiera się mój tornister. Patrzenie na jego zmatowiałą powierzchnię jest mniej wymagające, niż uniesienie wzroku na twarz rodzica. – Sigmar, ona by nie chciała, żebyś ciągle wracał do przeszłości.
    Czuję sztywną grudę w gardle, ale przełykam ślinę i stwierdzam najspokojniej, jak potrafię:
    - Wiem – mam wrażenie, że mówi to ktoś inny, ktoś kto niczego nie czuje.
    Patrzymy na siebie przez długą, cichą minutę. Jak nigdy chcę, żeby mnie przytulił, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć, to położenie mi ręki na ramieniu.
    Z sąsiedniego pokoju słychać płacz Egona. Widzę, że ojciec się waha. Zagryzam wargę.
    - Idź, tato.

    Zacisnąłem zęby. Wspomnienia, nawet te najbardziej żywe, nikogo nam nie wrócą. Odpędziłem nakładające się na siebie obrazy. Matka, Egon, Uwe… z Uwe składaliśmy przysięgę w tym samym dniu. Poczułem ciężar na sercu. Przypomniała mi się kampania francuska i te jego durne żarty o Francuzkach, w momencie, kiedy „ich mężowie” otworzyli do nas ogień. Zacisnąłem pięść. Dosyć. Trzeba myśleć o tych, którzy żyją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Usłyszałem, co mówił Mikha, ale padło to tak cicho i, w moim odczuciu, niewyraźnie, że nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem rosyjskie słowa. Spojrzałem na zegarek. Jak daleko mogli odejść Klaus i Demidov?
      - „Nie chcę tu siedzieć i czekać aż się wykrwawię”.
      To było w tej sytuacji absurdalne, nie powinienem się na niego gniewać, ale znów mnie wkurzył.
      - Myślisz, że tak dla fantazji tu siedzimy? – warknąłem. Wziąłem głębszy wdech. Miałem ochotę mu jednocześnie przyłożyć za egoizm i nie wiem, objąć, pocałować, trzymać za rękę, żeby jakkolwiek odwrócić jego uwagę od bólu. Miałem wrażenie, że to cierpienie na mnie promieniuje, jakbym był ranny od środka.Spojrzałem na jego nogę. Wykrwawi się. Kurwa mać, wykrwawi się. Przeszedłem dwa kroki, szybko, nerwowo, po czym nagle się zatrzymałem. Zacisnąłem palce tak mocno, że czułem, jak krótko obcięte paznokcie wrzynają się w skórę.
      - Oddział, wymarsz. Lew, idziesz przodem. Walter, ubezpieczasz tyły.
      Podszedłem do Mikhaila. Ująłem jego rękę i przełożyłem ją sobie nad karkiem. Objąłem go mocno w pasie i powoli, ostrożnie, pomogłem mu się podnieść.
      - Wracamy do naszych. Do oddziałów odwodowych. – Spojrzałem na Mikhę. Po raz kolejny, coś we nie pękło. – Musisz wytrzymać – wyszeptałem. - Runge cię poskłada, zadbam o to. Tylko wytrzymaj, słyszysz?

      Usuń
  131. - Nie chciej wiedzieć co myślę.
    Zmrużyłem oczy. Nie wierzyłem, że słyszę to od niego. Znał sytuację lepiej, niż ktokolwiek w tej grupie. Doskonale wiedział, że nie mogłem odmówić wykonania rozkazu. Musiał wiedzieć, chyba w tej jego pieprzonej Armii Czerwonej nie było inaczej? Powiedziałem mu wszystko, co mogłem. W swojej głupocie zaufałem mu do tego stopnia, że zdradziłem się z emocjami, pokazałem, że boje się tej akcji. Potraktowałem go jak kogoś więcej, niż tylko podkomendnego, a on… on nie mógł nawet w pełni uznać mnie za dowódcę. Spojrzałem na niego wręcz wrogo, za nic nie chcąc, by dowiedział się, jak bardzo ruszyły mnie jego słowa.
    Bo domyślałem się, o co mu chodzi. Sam tak myślałem.
    - Jeśli masz na myśli, że to moja wina, to… - zmełłem w ustach przekleństwo - to masz pierdoloną rację – syknąłem. - Ale gdyby był z wami ktoś inny, straty byłyby większe, a ty już byś nie żył, bo inny dowódca kazałby cię dobić. – Dokończyłem tonem, w którym „inny” jednoznacznie oznaczało „lepszy”. Sam za dobrego się nie uważałem, nie tylko ze względu na sentymenty. – To nie ja podjąłem decyzję o tej akcji. Ale musimy ją wykonać, bez względu na okoliczności. – Nie miałem wątpliwości, że od tego w niedalekiej przyszłości może zależeć nasze życie.
    Słysząc jego komentarz, przywołałem na twarz krzywy, wymuszony uśmiech.
    - Chciałbyś – mruknąłem w tym samym języku. – Jak wyzdrowiejesz, odbiję sobie tę abstynencję. Z nawiązką.
    Zagryzłem wargę. Mówiłeś do mnie podobnie, kiedy nie było wiadomo, czy przeżyję.
    - Oby. Wcale nie chcę, żebyś dawał mi spokój. – Posłałem mu coś na kształt smutnego uśmiechu. – No i o obietnicach pamiętaj, gryzienie gleby nie liczy się jako koniec wojny.
    Zacisnąłem zęby, starając się iść w sprawnym tempie mimo ciężaru ogarniającego mnie z każdą chwilą bardziej zmęczenia. Nie zostawię go, do ciężkiej kurwy, nie zostawię. Straciłem matkę, potem brata i kolejnych żołnierzy. Nie mogę stracić jeszcze jego.

    OdpowiedzUsuń
  132. - Jaki pewny swego – zakpiłem, starając się choć trochę uspokoić, bo nerwy to najgorsze, czemu mogłem w tej chwili ulec. Stara rana znów zaczynała mi dokuczać, ale całość zrosła się na tyle, że raczej nie powinna się otworzyć… chyba, że coś w środku za słabo trzyma. Jak jeszcze teraz dostanę krwotoku wewnętrznego, to już będzie szczyt, pomyślałem, starając się skupić na oddychaniu, które przez usztywniający bandaż było trudniejsze, niż normalnie. Byłem wdzięczny Mikhailowi, że przynajmniej próbuje utrzymywać ciężar na zdrowej nodze. Było mi coraz trudniej iść, po czole spływał mi pot.
    Czułem się źle z tym, że właściwie nie wiem, co się dzieje, że nie idę, jak zwykle, na przedzie. Jednocześnie wiedziałem, że spośród zdolnej do marszu trójki jestem teraz najsłabszy, logika nakazywała więc ustawić się na najgorszej, bo stanowiącej najłatwiejszy cel pozycji i dać szansę obrony Walterowi i Zajcevowi.
    Zauważyłem przymglone spojrzenie Mikhi. Spuściłem wzrok. Miałem nawet coś odpowiedzieć, ale poczułem na sobie czujne spojrzenie Waltera i zdecydowałem się umilknąć. Dawno nie powiedziałem na głos tylu zdań po rosyjsku, a już na pewno nie w obecności moich ludzi. Sytuacja wiele usprawiedliwiała, ale lepiej nie ryzykować dalej. Wątpiłem wprawdzie, by akurat Walter na mnie doniósł, nawet, gdyby miał podstawy, ale… w tych czasach bezpieczniej nikomu nie ufać, na nic nie liczyć.
    Nie zobaczylibyśmy ich, gdyby słońce nie odbiło się od okularu lornetki wartownika. Musieli widzieć nas wcześniej. Nie wiedziałem, dlaczego do nas nie strzelali. Na początku myślałem, że ktoś nas rozpoznał, potem zrozumiałem, że po prostu mieliśmy szczęście.
    Zdziałali pierwsi, dokładnie w momencie, gdy zdążyłem chwycić Mikchaila za mundur, nim upadł na ziemię. Nie wiedziałem, ile luf w nas celuje, ale czułem się jak całkowicie odsłonięta tarcza strzelnicza.
    - Hände hoch! Rzućcie broń!
    - Zwariowałeś?! – z nerw mój austriacki akcent stał się tak wyraźny, że nie wiedziałem, czy gość mnie rozumie. - Jesteśmy z rozpoznania!
    - Z jakiego, kurde, rozpoznania?!
    Poczułem, jak robi mi się zimno. Nie mogłem nawet spróbować pomóc Mikhailowi, bo natychmiast ktoś by mnie odstrzelił. Zerknąłem na Zajceva.
    - Ani słowa – syknąłem do niego na tyle cicho, by nie usłyszeli mnie wartownicy. Rozejrzałem się, usiłując namierzyć wszystkich żołnierzy. Ten, który do nas krzyczał, był mniej-więcej na wprost. Pozostali chyba otaczali nas półkolem.
    - Co najmniej ośmiu – ściszony głos Waltera utwierdził mnie w podejrzeniach. Wartownik nie zamierzał czekać.
    - Powtarzam, z jakiego rozpoznania?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mieliśmy szans. Zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę. Jeśli to wrogowie, to i tak jesteśmy już martwi.
      - Obersturmführer Schurz z oddziałem! Z dywizji Das Reich!- W akcie desperacji podałem nawet numer jednostki. - Mamy rannego! Potrzebujemy pomocy.
      - Rzućcie broń.
      Zerknąłem na swoich ludzi, na nieprzytomnego Mikhę…
      - Rzućcie broń – powtórzyłem spokojnie, wyjmując zza paska pistolet i rzucając go na ziemię. Podeszło do nas czterech żołnierzy. Nadal w nas celowali. Widząc ich mundury, omal nie zakrztusiłem się powietrzem. Wehrmacht?! Skąd oni tu…
      - Jesteśmy Niemcami. Mieliśmy tu akcję. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy, jeden z moich ludzi ma krwotok – tłumaczyłem desperacko. – Dajcie tu chociaż lekarza!
      - Niemcami, ehe – jeden z żołnierzy splunął mi pod nogi. Wściekłość odebrała mi zdolność racjonalnego myślenia. Podszedłem do tego idioty, nie bacząc na to, że jego kolesie do mnie celowali. Szarpnięciem podwinąłem rękaw munduru i pokazałem mu palcem swój tatuaż.
      - Widzisz to? -mój głos był twardy jak stal. – Może sobie, kurwa, podrobiłem?! Jak mój człowiek przez ciebie umrze, to będziesz wisiał, żebym, kurwa, miał leźć do Himmlera!
      Żołnierz spiął się, ale nadal we mnie celowano.
      - Panie plutonowy, to chyba naprawdę jest SS! – krzyknął do kogoś, kogo nie mogliśmy jeszcze zobaczyć.
      - Głośniej i dłużej drzyj tą mordę – warknąłem, ale zostałem zignorowany. – Weźcie go chociaż do lekarza, tylko o to proszę!
      W końcu decyzja zapadła. Dwóch Niemców podniosło Mikhaila, słyszałem, jak trzeci pobiegł po lekarza. Sam nie mogłem nic zrobić, bo pozostali żołnierze nie pozwolili mi się nawet ruszyć. Nie przestając w nas celować, zaprowadzili nas na sporą polanę nad brzegiem niewielkiego jeziora, gdzie mieściło się prowizoryczne, ale doskonale zamaskowane obozowisko.
      - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą. To ważne – zażądałem. Żołnierz wzruszył ramionami.
      - To zależy, czy dowódca będzie chciał rozmawiać z tobą. – Mimo tej bezczelności, jeden z żołnierzy odszedł, miałem nadzieję, że po to, by powiadomić swojego dowódcę.
      Przez kilka kolejnych godzin siedzieliśmy na gołej ziemi, stale pod obserwacją.

      Usuń
  133. Siedziałem głównie dlatego, że nie miałem siły chodzić. Oparcie się o wilgotny, chropowaty pień było najlepszym rozwiązaniem, jeśli zamierzałem wiarygodnie ukrywać swoją słabość. Mimo to co jakiś czas nerwowo zaciskałem dłoń na wyczuwalnym przez materiał kieszeni metalowym orzełku. Bałem się o Michaila. Jeżeli odezwie się po rosyjsku, będzie po nim. Poza tym, czy w ogóle się nim zajęli? Co, jeśli nie udało się powstrzymać krwotoku? Mikha mógł już dawno nie żyć. Nie miałem pojęcia, co się z nim dzieje, nie mogłem go zobaczyć, nie miałem nawet kogo zapytać o jego stan. Niepokój i uporczywy strach, że umrze, że go stracę, nie pozwalały mi się na niczym skupić. Przychodziły momenty, w których miałem ochotę gołymi rękami zatłuc pilnujących nas ludzi, byle tylko dobiec do ichniego szpitala i dowiedzieć się, co z Yashanovem.
    Słysząc wypowiedź Zajceva, na moment wstrzymałem oddech. Zerknąłem na wartowników. Nie usłyszeli. Spojrzałem w dół, na swoje ręce. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przez dłuższy czas zrywałem znajdujące się najbliższej źdźbła trawy i rwałem je na coraz mniejsze kawałeczki. Jako wróg. Właśnie tym dla nich jesteśmy..? Gdyby nie te cholerne ruskie mundury, może by nam zaufali. A tak… za jakichś szpiegów nas mają, czy co? Bo przecież nie za sowietów, bo od razu by nas rozstrzelali.
    Uniosłem wzrok na Zajceva. Spojrzałem mu poważnie w oczy. Nie trzeba było wielkiego talentu, by wyczytać z nich mieszaninę smutku i obaw.
    - Nie wiem – stwierdziłem cicho. – Logika mówi, że nie zaryzykują jego śmierci, bo nie są pewni, czy nie powiedziałem im prawdy. – Ale logika czasem się myli, dopowiedziałem ponuro w myślach. Cisnąłem o ziemię maleńkim kamykiem. Jeden z wartowników spojrzał na mnie uważnie, najwyraźniej kontrolując, czy niczego nie kombinuję. Westchnąłem ciężko.
    - Człowieku, daj chociaż wody.
    *
    Przez dłuższą chwilę Mikhail był sam. Dopiero po kilkunastu minutach do jego posłania zbliżył się sanitariusz: dziewiętnastoletni, ciemnowłosy chłopak o garbatym nosie, tym tylko różniący się od pozostałych żołnierzy, że na ramieniu nosił opaskę czerwonego krzyża. Przyjrzał się leżącemu. Przyklęknął przy nim i dotknął jego czoła, sprawdzając temperaturę. Przez chwilę wydawało mu się, że czuje na sobie spojrzenie rannego.
    - Proszę pana, słyszy mnie pan? – nie miał pojęcia, kim jest pacjent, wiedział tylko tyle, że do ich obozowiska zbliżyła się jakaś grupa podająca się za esesmanów.

    OdpowiedzUsuń
  134. Skrzywiłem się.
    - Też tego nie rozumiem. Sowieci zakłócali nasze meldunki, może informacja do nich nie dotarła. I do nas, że oni tu będą. – Przez całą akcję byłem przekonany, że jedyną niemiecką jednostką w okolicy jest nasz batalion. Gdybym wiedział, że tak blisko będzie potencjalne wsparcie, zaplanowałbym ten zwiad zupełnie inaczej. Po cichu rozważałem jeszcze jedną opcję. Wiedziałem, że Freischer ma jakąś zadawnioną urazę do Wehrmachtu. Było mi trudno uwierzyć, że dla własnego interesu zmanipulowałby naszą akcję, byśmy, na przykład, wykonali ją sami. Był skurwysynem, owszem, ale przecież nie zaryzykowałby, że ruscy wygrają. Za bardzo ich nienawidzi. Chciał się pozbyć mnie i Yashanova? Bzdura, przecież na początku nie chciał, by Rosjanie uczestniczyli w akcji. Wnerwił się, kiedy powiedziałem mu, że Mikhail idzie z nami, więc musiał mieć co do niego jakieś plany…
    I nagle zdałem sobie z czegoś sprawę. Miasto. Nasi powinni je właśnie zdobywać. Tu powinno być niewiele ciszej, niż na polu bitwy. Co się tu do ciężkiej… Zmarszczyłem brwi.
    - To jest jakaś większa afera. Nasi nie zaatakowali miasta.
    W przeciwieństwie do Zajceva patrzyłem na żołnierza z bezczelnym wyczekiwaniem. Kiedy wszystko się wyjaśni, będzie się giął w przeprosinach. Kiedy podał mi manierkę, moje spojrzenie ni trochę nie straciło na wrogości. Wypiłem kilka łapczywych łyków. Zawahałem się, po czym podałem naczynie Lwu. Siedzący kawałek dalej Walter rysował coś palcem w ziemi. Minęło kolejne kilkadziesiąt długich minut, nim do pilnujących nas wartowników podszedł jakiś żołnierz.
    - Major chce, żeby przyprowadzić mu tych tutaj.
    Poczułem cień nadziei.
    - Nareszcie – mruknąłem, podnosząc się z ziemi. Wartownik momentalnie skierował na mnie lufę karabinu. Zatrzymałem się, posyłając mu spojrzenie, które byłoby zbyt surowe nawet dla zdechłej żaby. Opuścił broń. Spojrzałem na Waltera i Zajceva. – Idziemy.
    *
    Młodzik skrzywił się, widząc jak pacjent zaczyna się kręcić.
    - Niech się pan nie rusza, dostał pan mocne leki. – Istniało poważne ryzyko, że wstałby, po czym ugięłyby się pod nim nogi. – Jest pan w szpitalu polowym naszej jednostki. Kazano nam się panem zająć. Pamięta pan, co się wydarzyło? – Starał się ustalić, na ile przytomny jest ranny. Miał o tym zameldować przełożonemu, chyba chciał go przesłuchać. – Ostatnie pytanie pominął, wracając do niego dopiero po dłuższej chwili. – Nazywam się Hans Vogel, jestem sanitariuszem. Kim pan jest? – W to, że Rosjaninem, by nie uwierzył, przecież nie wpuściliby ich do obozowiska… Ale na esesmana przecież nie wyglądał, wątpił, by przyjęto go z takimi rysami twarzy.

    OdpowiedzUsuń
  135. Ktoś chce się nas pozbyć. Nas albo mnie.
    Zakładałem taką możliwość, ale… brakowało mi danych, przede wszystkim motywu. Na chwilę obecną, to się nie trzymało kupy. Ci, którzy mogli mi życzyć śmierci, byli w stanie pozbyć się mnie w łatwiejszy sposób. Wystarczyłby donos i swingowane (a w przypadku Freischera nawet prawdziwe) dowody. Więc chodziło o całą grupę? Ale… po co? Zrozumiałbym, gdyby ktoś wystawił w ten sposób cały oddział Yashanova, bo z jednej strony pozbyłby się ich, a z drugiej, po odpowiednim nagłośnieniu „nieudanej” akcji zniechęcił dowództwo do powtarzania podobnych pomysłów. Więc jakieś personalne pretensje? Przecież… poza mną, w grupie nie było nikogo ważnego, żadnego oficera… a takich machlojek jak te z łącznością nie mógł przecież zrobić szeregowy żołnierz!
    Szlag by to… Motyw, koniecznie trzeba znaleźć motyw. Komu mogłoby zależeć na naszej śmierci? Albo inaczej. Komu byłoby na rękę, gdyby miasto nie zostało zdobyte czy wręcz zaatakowane? Sowietom. Przede wszystkim im. Zerknąłem na Zajceva. Nie… Przecież i Yashanov, i jego oddział są wśród nas tak naprawdę nikim. Nawet przy założeniu, że byliby gotowi się poświęcić, po prostu nie byliby w stanie zorganizować dywersji tego typu.
    Dywersja.
    Przecież nie pierwszy raz dzieje się coś dziwnego. Ten atak w lesie. Partyzanci. Skądś wiedzieli, że będziemy jechać właśnie tamtędy.
    Zagryzłem wargę. Szpieg? Jeśli tak, to gdzieś na wyższych szczeblach, co najmniej podoficer.
    Drogę na spotkanie z majorem pokonałem zanurzony w ponurych myślach.
    *
    Sanitariusz zmarszczył brwi, wyraźnie coś mu się nie zgadzało, ale chyba jeszcze nie wiedział, co konkretnie. Skrzywił się wyraźnie.
    - „Zjeżdżaj” to może pan sobie mówić do ruskich – burknął. Wygrzebał spomiędzy ustawionych na ziemi pakunków drugi koc i okrył nim rannego. Potem wyjął jakiś środek z apteczki i wymieszał go z wodą w cynowym kubku.
    - Musi pan to wypić, trzeba uzupełnić płyny. – Na powrót przyklęknął przy Yashanovie, gotów pomóc mu się odrobinę podnieść, gdyby sam nie miał na to sił. Dostał wyraźne polecenie, by zająć się rannym, więc robił to najlepiej, jak potrafił. – Jaką ma pan grupę krwi? – Nie zauważył u niego nieśmiertelnika, na którym mogłaby się znaleźć taka informacja. O tatuażach w SS coś słyszał, ale nie był pewien, na ile to prawda, a na ile plotka.
    *
    Major przyjął nas pod prowizoryczną wiatą, pod która mieściło się chyba centrum dowodzenia i łączności. Na tyle, na ile mogłem, przyjrzałem się radiostacji i reszcie sprzętu. Jakością nie różniła się od naszej.
    Sam oficer wzbudził we mnie mieszane uczucia. Starszy ode mnie o kilkanaście lat, łysiejący na skroniach, emanował aurą dziwnej serdeczności, być może przez te kurze łapki w kącikach piwnych oczu.
    - Potrzebuję dowodu, żeby wam uwierzyć – przyznał bez ogródek. – Od tygodnia nasza radiostacja milczy. Nie mieliśmy żadnych sygnałów od waszej jednostki. Kto jest waszym dowódcą?
    Spojrzałem na niego uważnie.
    - Hauptsturmführer Heinz Freischer.
    Uniósł rzadkie brwi.
    - Ten, który zasłużył się w Belgii?
    - Proszę nie robić ze mnie idioty, herr major. Cała nasza dywizja służyła we Francji, potem na Bałkanach i tutaj. Nikt z nas nigdy nie był w Belgii.
    Oficer uśmiechnął się lekko.
    - W takim razie pozostaje mi panów przeprosić za podejrzliwość. Sam pan rozumie, sposób, w jaki się tu pojawiliście… - spojrzał krytycznie na nasze mundury. - Będzie pan w stanie wywołać swoją jednostkę przez radiostację?
    - Nie znam się na tym, herr major. Pamiętam hasła i odzewy, ale potrzebuję kogoś do obsługi sprzętu.

    OdpowiedzUsuń
  136. Chłopak kiwnął głową, zapamiętując informację. Sam nie potrafił ocenić, czy ranny wymaga przetoczenia krwi, ale lada moment wróci przełożony… niech on o tym decyduje. Spojrzał krytycznie na leżącego. Jego stan był stabilny, przynajmniej na razie. Zamierzał już odejść, gdy usłyszał pytanie. Założył ręce, jakby chciał się odgrodzić od zdecydowanie zbyt pewnego siebie pacjenta. Zawahał się. Powinien mu powiedzieć prawdę? Westchnął, podejmując decyzję.
    - Byłaby śmiertelna, gdyby ktoś nie zaczął panu tamować krwawienia tam, w lesie. Na szczęście zrobił to dość solidnie, choć i tak niewiele brakowało. Pocisk uszkodził tętnicę udową i mięśnie. – Przygryzł wargę, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. – Mój przełożony robił co mógł, ale nie wiadomo, czy mięsień zrośnie się poprawnie. Możliwe, że… że nigdy nie będzie pan mógł chodzić inaczej, niż o kulach.
    *
    Walter przez całą rozmowę trzymał się z tyłu, unikając spojrzeń. Nie odezwał się ani razu, pozostając jeszcze bardziej ponury, niż zwykle. Od czasu do czasu łypał na Schurza i obcego oficera. Jak to jest, że z całej grupy najpierw giną ci w miarę w porządku, a prawdziwi skurwiele mają się dobrze..? Spojrzał ukradkiem na Zajceva. Nie wiadomo kto gorszy, szkopy czy ruskie… Zmarszczył brwi, dostrzegając wyraz twarzy Lwa.
    - Coś nie tak? – spytał szeptem. Nie rozumiał po rosyjsku, ale usłyszał, że mężczyzna coś mówił.
    *
    Chaos zaczął się nagle. Nikt nie zdążył zareagować: w jednej chwili panował spokój, w następnej powietrze wypełnił wizg silników. Nagły huk mnie ogłuszył. Odruchowo padłem na ziemię. Nie było nic widać, wszystko wypełniło się czarnym dymem. Bomby - myśl była szybsza, niż uderzenie serca. Łoskot zagłuszał wszystko. Sowieci.

    OdpowiedzUsuń
  137. Chłopak uciekł spojrzeniem. Nienawidził takich momentów. Nie potrafił się zdystansować. Ale… mężczyzna sam chciał znać prawdę. Być może tak było lepiej.
    - Za pół godziny ktoś do pana przyjdzie – mruknął na odchodne.
    *
    Powoli podniosłem się z ziemi. Na twarzy, jak wszyscy, miałem wypisaną mieszaninę szoku i przerażenia, które stopniowo zaczęła zastępować złość, że tak ławo daliśmy się podejść. Dobiegające z zewnątrz dźwięki wwiercały się w moją świadomość, uporczywe, przynoszące makabryczne obrazy, widokówki z przysłoniętego pyłem piekła. Powietrze drżało, suche i gorące.
    Muszę znaleźć Mikhaila.
    Zerknąłem na Waltera, Zajceva i majora. Żyli. Mieliśmy więcej szczęścia, niż rozumu. Widziałem, jak oficer wybiega spod wiaty, by spróbować opanować sytuację wśród swoich ludzi.
    - Pomóżcie im przy rannych – rozkazałem. Dopiero w połowie zacząłem wyraźnie słyszeć własny głos. Odszedłem, mając wrażenie, że wkraczam w inny świat, że wybuch poderwał mnie z ziemi i przeniósł w odmęt jakiegoś surrealistycznego koszmaru. Duszący pył opadał, ukazując poczerniałe pnie drzew i głębokie leje po bombach. Z obozowiska zostały jedynie porozrzucane strzępy, wyglądające jak rozwłóczone przez bezpańskie kundle śmieci. Wszechobecne wrzaski, charkot konających i czyjś płacz wdzierały się w mój umysł, niemal cięły tkankę. Uszedłem kilka kroków, nim potknąłem się o trupa. Wolałem nie patrzeć na to, co z niego zostało. Kilka metrów dalej płonęły strzępy jakiegoś namiotu, ogień rozprzestrzeniał się na drzewa. Jakiś żołnierz biegł w amoku, wyjąc jak konające zwierzę. Płonął jak pochodnia. Zdążyłem go przewrócić, w biegu zdzierając z siebie bluzę i desperacko próbując ugasić ogień. Mężczyzna rzucał się po ziemi. Płomień zgasł. Zerknąłem na jego dokładniej. Nie potrafiłem nawet ocenić, jak bardzo jest poparzony. Nie miałem pojęcia, czy przeżyje, czy ratowanie go miało sens.
    - SANITARIUSZ, TUTAJ! – wrzasnąłem, widząc jakichś ludzi z noszami między kłębami ciemnoszarego dymu. Musiałem znaleźć Yashanova. Nic innego się teraz dla mnie nie liczyło. Biegłem między resztkami sprzętu, przez zrytą, spaloną ziemię, usiłując namierzyć punkt sanitarny… albo to, co z niego zostało, o ile cokolwiek. Bałem się, co zobaczę.
    Wszystko zasnuwał dym. Ognia było coraz więcej, bomba musiała spaść naprawdę blisko. Podmuch przygiął drzewa, w niektóry pniach tkwiły płaty stali. Cuchnęło spalonym mięsem, z trudem powstrzymywałem torsje. Nie wiem, co mnie podkusiło, by zajrzeć za tlącą się pałatkę. Posłanie, pakunki… W pierwszej chwili myślałem, że leżący obok człowiek nie żyje. W drugiej go rozpoznałem. To się nie może tak skończyć. Ten debil nie mógł umrzeć, nie on, nie tak po prostu, nie tutaj, nie teraz! Podbiegłem do niego, padając na ziemię tuż przy nim i szarpiąc go za ramię w jakiejś szaleńczej desperacji.
    - Mikha! Mikha, ocknij się! – wszechobecny łoskot i krzyki zagłuszały mój głos i bijącą z niego rozpacz. – Słyszysz, ty… ty gieroju jebany, ty… Mikha… Mikha, proszę cię.

    OdpowiedzUsuń
  138. Kiedy otworzył oczy, poczułem ogłupiającą wręcz euforię. Radość z tego, że ten jeden, konkretny rusek żyje, na moment odebrała mi zdolność racjonalnego myślenia. Miałem ochotę go uściskać i nigdy więcej nie puścić.
    Suczy syn.
    Skrzywiłem się, dość brutalnie przywrócony do rzeczywistości. To było tak bardzo w jego stylu. I za co ja cię tak lubię, draniu? Nawet wdzięczności nie umiesz okazać.
    - Wstawaj. Tu jest coraz więcej dymu, podusimy się – mój głos był schrypnięty, z każdą chwilą bardziej drapało mnie w gardle. Czułem, jak Mikhail wczepia się w mój mundur. Starałem mu się pomóc, podtrzymać. Otworzyłem szerzej oczy, gdy mnie pocałował. Nie spodziewałem się tego, nie teraz, nie w tej sytuacji. Nie odpowiedziałem na pocałunek, moje wargi pozostały niewzruszone. Myślami byłem przy tym, jak nas z tego wydostać. Kiedy się o mnie oparł, na moment zesztywniałem. Mikha, co ci jest..? Ostrożnie pogłaskałem go po włosach, trochę tak, jak uspokaja się wystraszone zwierzę.
    - Obaj jesteśmy tylko pionkami – szepnąłem. – Mam pewną hipotezę. Teraz najważniejsze, to nawiązać kontakt z resztą. - Starałem się, brzmieć jak ktoś opanowany, nie okazywać, że w głębi duszy boję się jak każdy. Czułem, że on mnie w jakiś sposób potrzebuje, że nie chodzi wyłącznie o fizyczną słabość.
    Zmarszczyłem brwi, gdy odezwał się ponownie.
    - Chyba nie sądzisz, że szukałem cię tylko po to, żeby teraz zostawić? – burknąłem, chwytając go mocno na wysokości żeber i dźwigając do góry – Oprzyj się na mnie, dam radę i… - Dopiero teraz dotarło do mnie, co właściwie powiedział. – Mikha, co ty pieprzysz? To jest tylko durny postrzał! Weź się w garść – warknąłem na niego, przejmując na siebie większość jego ciężaru. Zacząłem iść, właściwie go ciągnąc. Po kilkunastu metrach musiałem przystanąć, nagły atak kaszlu wydusił mi powietrze z płuc. Przez dłuższą chwilę usiłowałem zaczerpnąć powietrza, wreszcie udało mi się odetchnąć.
    - Nadal nie wiem, czemu mi tak zależy – mruknąłem do siebie, na tyle niewyraźnie, że wątpiłem, by mnie zrozumiał.

    OdpowiedzUsuń
  139. Zauważyłem ten dziwny brak pewności siebie, jakieś takie… psychiczne wypalenie. Objąłem go mocniej.
    - Nie poddawaj się… moj lubimyj* – wyszeptałem. Ostatnie dwa słowa ledwo przeszły mi przez gardło.
    Słysząc jego pytanie, zmarszczyłem nieznacznie brew.
    - Sądzisz, że będę bezczynnie czekał? Dorwę tego gnoja, tego zdrajcę, choćby miało chodzić o samego generała. – Teraz, po tym nalocie, byłem już pewien, że obecna sytuacja to wynik zdrady, najprawdopodobniej wśród oficerów. Świadomość, że ktoś z wyższej kadry dowódczej przeszedł na stronę sowietów, budziła we mnie mieszaninę gniewu i niedowierzania. Jak, będąc Niemcem, można… - Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu – dokończyłem głosem przepełnionym wypadkową nienawiści i zawziętości.
    Mimo to, gdzieś w głębi czułem uwierającą dawkę niepokoju. Czy ja na pewno różnię się od tego zdrajcy? Był przecież moment, że chciałem pomóc Mikhailowi w ucieczce. Najpierw przemyślałem wprawdzie, czy to nie zaszkodzi kompanii… więc to chyba jednak nie była zdrada? Wtedy gorączka utrudniała mi racjonalne myślenie… czy teraz, gdybym musiał wybrać między Yashanovem a Rzeszą, zdradziłbym? Mimowolnie pomyślałem o zamiarze, który już dwukrotnie powstawał w moim umyśle. Ale przecież wyeliminowanie zdrajcy to nie jest zdrada. Zresztą… teraz Freischer, o ile on i reszta batalionu żyją, może stać się cennym sojusznikiem. Zagryzłem wargę. Nie czas na rozważania.
    Idąc, wbijałem wzrok przed siebie. Starałem się nie widzieć zbyt wiele. Nie myśleć. Nie czuć.
    Minęła dłuższa chwila, nim odzyskałem normalny oddech. Zakląłem w myślach. Dziwny ucisk w okolicach skroni stawał się bolesny. Szlag by to, powinienem zasłonić usta i nos przed tym szajsem w powietrzu, ale żeby to zrobić, musiałbym puścić Mikhę. Stracilibyśmy tylko czas… On jest osłabiony, im szybciej go stąd wyciągnę, tym lepiej. Teraz to jest najważniejsze, ja sobie poradzę.
    - Nie wygłupiaj się – syknąłem na niego, widząc jego bezskuteczne próby samodzielnego chodzenia. Pociągnąłem go ku sobie, zmuszając, by na powrót się o mnie oparł. – Wysłałem Zajceva jako pomoc przy rannych. Lepiej, żeby ci tutaj nie patrzyli na nas jak na pasożyty. Sami na razie nie przetrwamy… No, chodź. – Zakaszlałem znowu, tym razem już się nie zatrzymując. Pochyliłem się niżej, ale dym był wszędzie, szczypał w oczy, ograniczał widoczność. W pewnym momencie zahaczyłem o coś nogą. Zerknąłem w dół, pełen najgorszych przeczuć, ale tym razem zobaczyłem jedynie jakiś dziurawy worek. Odetchnąłem. Ominęliśmy głęboki lej po bombie. Widząc na ziemi porozrywane, krwawe ochłapy, zacisnąłem mocno zęby. Odwróciłem głowę w stronę Mikhi, nie chcąc patrzeć na to, po czym idziemy. Nienawidzę tej wojny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weszliśmy między drzewa. Dym stopniowo się przerzedzał. Zobaczyłem majaczące w oddali sylwetki. Czekali na nas. Szliśmy ku nim, zostawiając za plecami głuchą ciszę, bo wszyscy, którzy mogliby krzyczeć, albo już umarli, albo zdążyli zabrać ich sanitariusze.
      Kiedy wróciliśmy ze zwiadu, oddział majora liczył kilkuset żołnierzy.
      Teraz zostało ich dwudziestu. Tylko tylu było w stanie utrzymać się na nogach. Kolejnych sześciu leżało na rozłożonych na ziemi kocach, czasem na własnych, zdjętych w trakcie opatrywania ran kurtkach. Przesunąłem po nich spojrzeniem. Co najmniej czterech z nich nie przeżyje najbliższych godzin. Nie tutaj. Nie lepiej byłoby ich zostawić..? Poszukałem wzrokiem majora. Stał kawałek dalej, w otoczeniu dwóch swoich ludzi. Jeden z nich, młody plutonowy, podbiegł podtrzymać Mihaila z drugiej strony.
      - Dzięki – mruknąłem, gdy pomógł mi posadzić Rosjanina tak, by ten mógł opierać się plecami o pień drzewa. Zakręciło mi się w głowie. Przytrzymałem się chropowatej kory. Musiała minąć krótka chwila, nim byłem w stanie pewnie stanąć na nogach. Podszedłem do oficera.
      - Co dalej, majorze? – zacząłem ściszonym głosem.
      Oficera spojrzał na mnie wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek pozytywnych emocji.
      - Znajdujemy pański oddział i atakujemy to cholerne miasto.
      Nie trzeba było dokładnie się przyglądać, by dostrzec, jak w moich oczach pojawia się stalowy błysk, a usta rozciągają się w szerokim, paskudnym uśmiechu. To ostatnie, czego spodziewają się teraz sowieci.
      - Gdzie moi ludzie? Pomagali wam.
      - Cali i zdrowi. – Mężczyzna wskazał dłonią na grupkę żołnierzy, wśród których zauważyłem Waltera. Zajcev musiał być w pobliżu. Poczułem coś w rodzaju ulgi, że ta dwójka wciąż żyje… a potem zdąłem sobie z czegoś sprawę. Zerknąłem na Mikhaila, potem na resztę rannych. Czułem, jak wzrok majora idzie w ślady mojego, po czym spoczywa na mnie. Zacisnąłem zęby. Jeżeli myślał o tym samym, co ja…
      Ja nie podejmę tej decyzji.
      Odszedłem kilka kroków w bok i usiadłem na ziemi przy Yashanovie, na tyle blisko, że stykaliśmy się ramionami. Przyjrzałem mu się. Rana na nodze się nie otworzyła, przynajmniej tyle.
      Pochyliłem głowę. Ostrożnie dotknąłem miejsca, gdzie Runge założył mi opatrunek. Ból w klatce piersiowej nie promieniował stamtąd.

      [* mój lubimyj – mój kochany, kochanie – w zależności od kontekstu może być tłumaczone też jako mój ulubiony.]

      Usuń
  140. Spojrzałem na niego spod zmrużonych powiek.
    - Nie zapomniałem – odezwałem się cicho. „Bezsensowne wyznania”. Zmęłłem w ustach przekleństwo, dlaczego tak bardzo nie chciałem widzieć tego, że on sobie ze mną po prostu pogrywa? Rosjanin to jednak zawsze będzie Rosjanin… choćbym nie wiem jak chciał, żeby było inaczej.
    Słysząc jego następne słowa, wykrzywiłem wargi w ironicznym grymasie.
    - I tak jesteś gadem, Yashanov. Nie łudź się – mruknąłem.
    To ciche stwierdzenie zupełnie mnie zaskoczyło. Sądziłem, że nadal jest w jakiś sposób przywiązany do swoich, że nie ma wątpliwości co do tego, że bombardowania takie jak to, choć straszne, są konieczne. Tę postawę rozumiałbym lepiej. Utkwiłem wzrok w przestrzeni przed nami, w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie.
    - Może nie jesteś komunistą – zasugerowałem, usiłując brzmieć dość obojętnie.
    *
    Cały czas siedziałem blisko, pilnowałem się jednak, by nie dotknąć go w sposób, który mógłby wzbudzać jakiekolwiek podejrzenia. Było to o tyle trudne, że brakowało mi pewności, co faktycznie jest nienormalne, a co jedynie mi wydaje się oczywistym sygnałem, że chodzi o cokolwiek więcej, niż zwykła relacja w oddziale. Czułem, jak major wlepia we mnie zdumiony wzrok. Miałem nadzieję, że to z mojej strony wystarczająca deklaracja.
    Początkowo zamierzałem zignorować pytanie Yashanova. W obecnej sytuacji wydawało mi się retoryczne. Rozważać a chcieć, to są dwie różne sprawy, a parszywość roli dowódcy polega na tym, że musi rozważyć wszystkie warianty. Z jednej strony rozumiałem majora. Jego pragmatyzm był mi w pewien sposób bliski, zdawałem sobie sprawę, że narażanie całej grupy na rzecz rannych, którzy najprawdopodobniej i tak nie przeżyją, nie ma sensu. Z drugiej… W odniesieniu do kilku z nich nie mogliśmy mieć pewności, że zginą. Niektórzy mogli przeżyć, gdybyśmy dali im szansę, nawet w tych warunkach.
    Słysząc ciąg dalszy jego wypowiedzi, ledwie zmusiłem się do pozostania na miejscu, łącznie z patrzeniem w ziemię, zamiast na niego.
    - Nie zrobi – stwierdziłem tak cicho, by nikt oprócz Mikhaila nie mógł tego usłyszeć. – Jesteś moim żołnierzem, nie jego… a on nie jest moim przełożonym. – Miałem plan i jednoczesną cichą nadzieję, że major jednak nie będzie tak głupi, by spróbować wydawać mi rozkazy. W szczególności takie. Odchyliłem głowę, biorąc kilka głębokich wdechów. Ból w klatce piersiowej nieco zelżał. Kątem oka obserwowałem majora. Nie słyszałem, co mówi, ale on, drugi oficer i plutonowy zdecydowanie się kłócili. Niektórzy z szeregowych żołnierzy zaczynali ukradkiem zerkać w ich stronę. Kącik moich ust drgnął w pełnym irytacji grymasie. Jeżeli major faktycznie jest takim idiotą, na jakiego wygląda, wybuchnie bunt. Odruchowo zacisnąłem dłoń na tkwiącym w kieszeni orzełku. Głupotą byłoby tego nie wykorzystać, zwłaszcza w kontekście rychłego spotkania z Freischerem… Ostatnie, na co mogłem sobie pozwolić, to powrót z cudzym oddziałem, jako przegrany. Raz jeszcze zerknąłem na kłócących się. Bunt jest dla mnie w tej sytuacji zdecydowanie korzystny… zwłaszcza, że major, o ile wyda rozkaz zabicia lub pozostawienia rannych, nie będzie miał szansy wygrać. Jego żołnierze prócz zemsty, chcą teraz przetrwać. On, siedząc przez pół życia w sztabie, może tego nie zauważał… ale dla mnie miny jego ludzi były aż nadzrozumiałe. Strat w ludziach było zbyt wiele.
    Odszukałem wzrokiem Waltera. Pokazałem mu dwa palce i przywołałem gestem. Widziałem, że zrozumiał, bo dyskretnie szturchnął Zajceva i coś do niego powiedział. Spokojnym, wyważonym ruchem sięgnąłem po broń i, korzystając z gwaru, odbezpieczyłem ją. Położyłem pistolet na ziemi, tuż przy swoim prawym udzie, tak, by zasłaniać go przed oficerami. Na wszelki wypadek.

    OdpowiedzUsuń
  141. Pilnowałem się, by w żaden sposób nie okazać napięcia, jakie czułem od rozmowy z majorem. Jeżeli faktycznie dojdzie do konfrontacji, muszę być kimś zdecydowanym, silnym, kimś, komu można zaufać. Po prostu dowódcą.
    Sytuacja mnie nie dziwiła, front widział niejedno… oficerowie zbyt często patrzyli na wojnę inaczej, niż niżsi stopniem, by nie dochodziło do spięć. Przypuszczałem, że to nie jest domena naszych czasów, że tak było zawsze.
    Uniosłem na niego wzrok, akurat, gdy się odezwał. Kąciki moich ust zadrgały w uśmiechu, który usiłowałem powstrzymać. Podobały mi się te błyski w jego oczach. Miałem ochotę go zapytać, coś powiedzieć… ale w obecnej sytuacji zdecydowanie nie byłoby to bezpieczne. Zrezygnowałem więc.
    Słysząc jego szept, bezwiednie zacisnąłem pięść.
    - Nadal mam nadzieję, że nie – odszepnąłem. Było to zgodne z prawdą. Mimo, że bunt z pewnych względów byłby mi na rękę, całość planu była ryzykowna… do tego, jeśli mieliśmy w niedalekiej przyszłości zdobywać miasto, wolałbym, by w sztabie była większa grupa doświadczonych oficerów.
    Drgnąłem, czując niespodziewany dotyk.
    - Mogli zauważyć – syknąłem tak cicho, że ledwo słyszalnie, odwracając głowę bardziej w jego stronę. Miałem zamiar odnieść się jakoś do jego słów, ale kłótnia stała się zdecydowanie zbyt głośna, choć cała trójka nadal pilnowała się, byśmy nie słyszeli, co dokładnie mówią. Zerknąłem w ich stronę. Plutonowy stał naprzeciwko majora. Nieznany mi oficer wyraźnie popierał tego drugiego. Próbowałem wywnioskować, czy młody ma jakąkolwiek szansę przekonania starszych stopniem, gdy powietrze przeciął szorstki głos majora:
    - Schurz!
    - Szlag – zakląłem. Nie spodobał mi się sposób, w jaki ten idiota mnie wołał; jak jakiegoś psa. Wolno podniosłem się z ziemi, zabierając broń. – Czekajcie – mruknąłem do Mikhi, Waltera i Zajceva. Z wyraźnym ociąganiem, ale trzymając się prosto, wręcz dumnie, podszedłem do oficerów. – Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty, majorze – stwierdziłem lodowato. Zmierzył mnie nieprzychylnym spojrzeniem.
    – Wie pan, co musimy zrobić. Nie ma innej opcji.
    - Czego pan ode mnie oczekuje? – chciałem, żeby to powiedział.
    - Wydasz rozkazy swojej dwójce. Jesteście spoza oddziału.
    - Ty szujo..! Co my, kurwa, sowieci jesteśmy?! – plutonowy nie zdzierżył. Dopiero po tym wybuchu ściszył głos, by reszta żołnierzy nie słyszała: – Chcecie naszych zabijać?!
    - Schurz, to jest rozkaz – głos majora był nieugięty. Całkowicie ignorował młodego. W tym momencie stracił resztki szacunku, jaki mógłbym do niego czuć. Brakowało mu odwagi, by samemu załatwić się sprawę, więc zamierzał posłużyć się moimi ludźmi. Dokładnie tak, jak przewidywałem.
    - Nie będę strzelał do Niemców – stwierdziłem na tyle głośno, by słyszeli mnie już jawnie nas obserwujący żołnierze. Słyszałem, jak zaczynają między sobą szeptać. Kilku podeszło bliżej.
    Kliknęła odbezpieczana broń. Nie musiałem patrzeć, by wiedzieć, że major we mnie celuje. Zacisnąłem zęby. Ani drgnij. Widziałem, jak plutonowy blednie, jak na jego twarzy pojawia się determinacja, a błyskawicznie wyciągnięty bagnet zaczyna dotykać krtani majora. Drugi oficer wyraźnie się zawahał, ale poparł swojego zwierzchnika. Dotyk zimnej lufy na skroni sprawił, że po kręgosłupie spłynął mi lodowaty strumyczek potu. On to zrobi. Jeżeli się pomyliłem, jeżeli tamci szeregowi się nie włączą…

    OdpowiedzUsuń
  142. Nie widziałem reakcji żołnierzy. Stałem tyłem do nich. Musiały mi wystarczyć dźwięki: narastający szmer, chrzęst ściółki, gdy ktoś się zbliżał, zgrzyt gotowej do strzału broni, i widok zmieniającej się twarzy majora. Twarzy, na której widniał autentyczny strach.
    Stałem nieruchomo, świadomy, że nadal mogę zginąć. Rychła przegrana nie oznacza, że któryś z oficerów nie pociągnie za spust. Patrzyłem twardo na majora.
    - Poddaj się – nie mówiłem głośno. Posłuchu nie zdobywa się wrzaskiem. Wiedziałem, że sam nie mogę opuścić broni, bo jeżeli w moje ślady pójdzie plutonowy, moi ludzie i reszta żołnierzy, bunt upadnie i nic nie uratuje mnie przed rozstrzelaniem. Starałem się nie patrzeć na ciemny wylot skierowanej we mnie lufy. Wewnątrz czułem lodowaty chłód. Sekundy płynęły wolno, straszliwie wolno… Aż pełną napięcia ciszę przerwało głuche stuknięcie, gdy broń majora upadła na ziemię. Opuściłem nieco ramiona.
    - Ty też. – ponagliłem drugiego mężczyznę. Nie miałem szansy zobaczyć, jak jego palec dotyka spustu, jak zaczyna go naciskać, zbliżając się do granicy, po której nieuchronnie nastąpi wystrzał.

    OdpowiedzUsuń
  143. Na dźwięk wystrzału, moje ciało spięło się odruchowo, jak do ucieczki. Nagły skok adrenaliny na moment przytłumił szok, jaki wywołał tak blisko oddany strzał, ale już ułamek sekundy później odgłos dotarł do mózgu, wywołując wręcz fizyczny ból. Siłą woli zmusiłem się, by ustać na nogach, nie chwiejąc się. Wziąłem głębszy wdech. Miałem nadzieję, że tego po mnie nie widać, ale byłem mokry ze strachu. Spojrzałem na Zajceva. Bardziej domyśliłem się, niż usłyszałem, co mówił.
    Pokręciłem przecząco głową. Echo wystrzału wciąż powtarzało go w mojej świadomości. Kolejny wdech… wydech… szum krwi w uszach. Ucisk na ramieniu. Mikhail. Zerknąłem na niego. Dźwięki, te prawdziwe, zaczynały powoli wracać, najpierw dziwnie przytłumione, potem coraz wyraźniejsze. Świat stopniowo odzyskiwał realność.
    Major miał szok wypisany na twarzy. Powstrzymałem cisnący mi się na usta, pogardliwy grymas.
    - Opuśćcie broń, starczy tego cyrku – stwierdziłem na tyle głośno, by każdy z żołnierzy mnie usłyszał. Najpierw posłuchał plutonowy, potem reszta Wehrmachtu i Walter. Zerknąłem przelotnie na Lwa, potem na leżącą na ziemi broń. Oddanie jej majorowi, to proszenie się o śmierć.
    - Weź pistolet, ostatnio chyba kończyły ci się naboje – zwróciłem się do Zajceva. Coś mu się należało za uratowanie mi życia. Major powoli, jakby ostrożnie, wycofał się, pozostając w pewnej odległości od swoich byłych żołnierzy. Doskonale wiedział, że został sam.
    Odwróciłem się do szeregowych, zmuszając się, by w tej sytuacji nie uciec przed dotykiem Mikhaila. Przecież on sam nie ustoi. Przytrzymałem go za ramię, mocny, pewny chwyt. Usłyszałem kroki obok. Plutonowy. Będę musiał się dowiedzieć, jak on się nazywa, skąd jest… w ogóle, czegokolwiek. Może być potencjalnie niebezpieczny, bardzo szybko mnie poparł..
    - Co teraz? – czułem, jak on i pozostali na mnie patrzą. To wyczekiwanie… Odetchnąłem, żeby się uspokoić.
    - W waszym centrum dowodzenia była radiostacja. Powinniśmy sprawdzić, czy działa. Czy jest wśród was ktoś z łączności?
    Cisza. Kilku żołnierzy pokręciło głowami. Zakląłem w myślach, dlaczego wszystko musiało się sypać… I wtedy, właśnie wtedy, gdy traciłem już nadzieję, z luźnego szeregu wystąpił mężczyzna o twarzy przywodzącej na myśl drobnego cwaniaczka z jakiejś podlejszej dzielnicy Berlina.
    - Przed wojną trochę grzebałem przy radiach… z radiostacją też powinienem sobie poradzić.
    - Jak się nazywasz?
    - Karl Weber.
    Kiwnąłem głową. Widziałem, że dwóch rannych, tych najbardziej przytomnych, patrzy na mnie z uwagą. Raz jeszcze przyjrzałem się wszystkim żołnierzom.
    - Mamy tylko jednego sanitariusza. Potrzebnych jest dwóch ochotników do pomocy i trzech sprawnych ludzi do przyniesienia radiostacji. Chętni wystąp.
    Cały czas starałem się ignorować bliskość Mikhaila. W pewnym sensie, cieszyłem się, że tu jest. Paradoksalnie dawało to poczucie jakiegoś wsparcia, miałem wrażenie, że nie zostaję sam z problemem. Dopiero załatwiwszy sprawę pomocy medycznej i ludzi od radiostacji, pomogłem mu dojść do miejsca, w którym ziemia była na tyle sucha, by na niej usiąść.
    - Nie martw się, będziesz mi jeszcze potrzebny. Nawet w tym stanie. – Posłałem mu krzywy uśmiech.

    OdpowiedzUsuń
  144. Widząc minę Mikhaila, mimowolnie się uśmiechnąłem w ten rzadki, zupełnie szczery sposób, który obejmował twarz aż do oczu, rysując w ich kącikach cienkie zmarszczki. Ten wariat zupełnie mnie rozbraja. Poczułem przemożną chęć, by dotknąć jego twarzy.
    Miałem zamiar faktycznie usiąść obok, ale nie wszystko zostało jeszcze załatwione. Spochmurniałem, wracając wzrokiem do mojego nowego oddziału. Dwóch żołnierzy odciągnęło ciało zastrzelonego oficera poza pole widzenia. Chociaż tyle, że nie muszę się tym zajmować... Spojrzałem na majora. Stał w oddaleniu od pozostałych. Gdy tylko wyczuł, że na niego patrzę, wyraźnie się spiął. Skrzywiłem się. Trzeba było jasno określić, co dalej.
    - Na co czekasz? – spytałem chłodno. Nie zamierzałem mówić mu per pan, nie po tym, jak chciał zrobić ze mnie draba od brudnej roboty. „To jest rozkaz”. On, mi, kurwa jego mać, rozkazywał. On mi. Człowiekowi z elitarnej dywizji SS. - Trzeba sprawdzić, czy ocalało cokolwiek ze sprzętu. Punkt dowodzenia się ostał, pytanie, co z waszym magazynem. Z nas wszystkich ty najlepiej wiesz, co tam było. – Z zaopatrzeniowców nikt nie przeżył, co nie wróżyło dobrze, ale bylibyśmy durniami, gdybyśmy nie spróbowali wygrzebać czegokolwiek przydatnego. Urwałem na moment, wyszukując wzrokiem kogoś odpowiedniego pośród szeregowych. Moją uwagę zwrócił dość barczysty brunet. – Idź z nim. Tylko macie wrócić obaj – dodałem z naciskiem.
    Dopiero, gdy odeszli, podążając za grupą wysłaną po radiostację, powoli podszedłem do Yashanova. Usiadłem tuż obok niego.
    - Wybacz, nie jest mi szczególnie do śmiechu – mruknąłem, odnosząc się do jego wcześniejszej wypowiedzi. Na wpół bezwiednie potarłem szorstki od nieco dłuższego, niż bym chciał zarostu policzek. Oparłem się plecami o pień drzewa.
    - Mam dla ciebie zadanie – zacząłem półgłosem. – Powęszysz wśród rannych. – Była szansa, że to właśnie oni w przyszłości okażą się najlojalniejsi z całej nowej grupy. – Muszę wiedzieć, którzy z nich to naziści, którzy tchórze… a których należałoby dodatkowo pilnować. Dowiedz się skąd pochodzą, czy znali kogoś z oddziału jeszcze przed wojną. Wysonduj na czym im zależy, czego się boją…czy mają rodziny. Wszystko, co zdołasz. Muszę to wiedzieć, nim połączymy się z resztą batalionu.

    OdpowiedzUsuń
  145. Widząc jego nieprzychylne spojrzenie w pierwszej chwili spiąłem się, jakby gotowy do odwrotu i zajęcia się własnymi sprawami. Dopiero, gdy zobaczył, że to ja do niego podszedłem, dotarło do mnie, jak bardzo różnił się będąc ze mną, od tego, jak odnosił się do wszystkich pozostałych. Pytanie, co jest maską. Skarciłem się w duchu. Miałeś mu zaufać… przynajmniej spróbować. Komuś w końcu musisz.
    Skinąłem ostrożnie głową, słysząc jego wyjaśnienie.
    - Chyba musisz mnie tego nauczyć – szepnąłem. Weź się w garść. Dowodzisz w tym burdelu, nie możesz wyglądać jak zdeptany śmieć. Zacisnąłem zęby. Jeszcze nie wygrali. Zdobędziemy to pieprzone miasto… a wtedy żaden rusek nie wyjdzie stamtąd żywy.
    Zerknąłem na niego krótko, zaskoczony. Odsunąłem rękę od twarzy. Mój wzrok nabrał powagi. Przyjrzałem się mu uważniej.
    - Dzięki, Mikha. I… dobrze wiesz, że wcale nie uważam cię za kalekę – stwierdziłem cicho. - Skąd ci się to wzięło? Wcześniej taki nie byłeś.
    Dopiero teraz zauważyłem, jak się kuli. Przydałby się jakiś koc, ale teraz nawet tego nie mieliśmy. Sięgnąłem do zapięcia swojej bluzy. Dopiero wyczuwając kształt guzików, uświadomiłem sobie, że nadal mam na sobie radziecki mundur. Przez to wszystko zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Zdjąłem bluzę i nałożyłem ją od przodu na ramiona Mikhaila, tak, by jak najbardziej osłonić go przez chłodem. Położyłem mu dłoń na czole, żeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
    - Zamierzałem poczekać z mówieniem ci tego na lepszy moment… Oczywiście jeszcze nie wiem, jak zareaguje dowództwo… ale zamierzam wnioskować o twój awans.

    OdpowiedzUsuń
  146. Zmarszczyłem brwi, nie spuszczając z niego wzroku. Wcześniej byłem przekonany, że to z jego strony wyłącznie pesymizm. Potrzebowałem dłuższej chwili, by przyjąć do wiadomości, że jest taka opcja, możliwość, że mój Mikhail będzie kaleką. Ale jeśli…
    Wziąłem głębszy wdech.
    - Zgaduję, że to diagnoza ichniego medyka? – Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Spokojnie. Był czas, że Runge był przekonany, że zdechnę, nie byłem przecież głupi, słyszałem że o moim wyzdrowieniu mówił bez większego przekonania. Hans był świetnym lekarzem i się pomylił, ten tutaj tym bardziej mógł być w błędzie. Tylko, czemu mu powiedział? Mimowolnie przypomniałem sobie, jak sam żądałem informacji od Rungego. – Mikha, skoro on powiedział „może”, to znaczy, że tak naprawdę gówno wie. Nie daj się temu zatruć… Cholera, nie potrafię pocieszać. Po prostu… Sam mi mówiłeś, że na froncie dzieją się rzeczy, w które normalnie nikt by nie uwierzył. Niekiedy także dobre. Sam zobacz, jesteśmy tutaj, obaj. Nadal żyjesz, choć nikt ci tego nie wróżył. Kiedy połączymy się z resztą, powiem Rungemu, żeby cię jeszcze raz obejrzał. Co jak co, ale akurat kończyny to ta menda potrafi łatać.
    Odsunąłem się odrobinę, nie chcąc wzbudzać jakichś podejrzeń.
    - Nic mi nie będzie. – Jakby na potwierdzenie tych słów wzruszyłem ramionami. – Wystarczy, że pomyślę, ile niepewnych ideologicznie elementów ściągnąłem sobie do oddziału, a ciśnienie skacze mi tak, że nie da się zmarznąć. Z tym twoim Zajcevem na czele, tak na marginesie. – Umilkłem na chwilę, nim zapytałem: - Właściwie… co ty o nim wiesz?
    Widząc to spojrzenie, omal nie wywróciłem oczami. Westchnąłem ciężko.
    - Wspominasz o Armii Czerwonej, ale to już nie wróci. Już nigdy tam nie wrócisz, rozumiesz? – powiedziałem z wyraźnym naciskiem. – O awansach decyduje przełożony Freischera. Z racji… rzeczy, nad którymi pracowałem wcześniej, mogę wysłać do niego bezpośrednio pismo. I zamierzam to zrobić, bo za tą akcję z czołgiem każdy inny żołnierz by awansował. Jeżeli cię to przekona, Uwe pośmiertnie dostanie stopień Rottenführera. Wiesz… Składał przysięgę razem ze mną, ale przez całe życie był szeregowym - w moim głosie wyraźnie odbiła się nostalgia. - Żołnierzem był świetnym, ale ilekroć dowództwo zaczynało patrzeć na niego przychylniej, palnął coś głupiego – uśmiechnąłem się smutno. – A ty… ideologicznie jesteś poprawny, oficjalnie jesteś przecież ochotnikiem – parsknąłem gorzko, bo taki sposób „rekrutowania” nowych żołnierzy przeczył wszystkiemu, w co wierzyłem. – Temu, kto wpadł na pomysł stworzenia twojego oddziału pewnie się to nawet spodoba… piękne propagandowo, nie sądzisz? Swoim przykładem udowodnisz, że w służbie Rzeszy nawet Rosjanie mogą dostąpić zaszczytu… - nie potrafiłem powstrzymać przepełnionej goryczą kpiny. Nie mogłem pogodzić się z tym, że taki oddział w ogóle powstał, ale skoro już nie miałem na to wpływu, chciałem przynajmniej, by Yashanov na tym skorzystał.

    OdpowiedzUsuń
  147. Zagryzłem wargę, gdy schowane zazwyczaj za maską opanowania emocje na chwilę wzięły górę. Słysząc, że spodziewa się powtórzenia diagnozy, w pierwszym momencie chciałem zaprotestować, jednak wyraz jego twarzy sprawił, że zamilkłem. Nie wiedziałem nawet, co mógłbym powiedzieć. Słowa niczego nie zmienią. Mógłbym go co najwyżej zapewnić, że… że nawet jeśli ma rację, to dla mnie to niczego nie zmienia, że kochałbym go nawet takim. Tylko, czy to cokolwiek dla niego znaczy? Natura stworzyła człowieka jako egoistę; to naturalne, że, zwłaszcza w obliczu nieszczęścia, myślimy przede wszystkim o sobie. W sytuacji, w której wszystkie nasze plany, marzenia, aspiracje biorą w łeb, miłość może być co najwyżej okruchem, który został przed nami po tym, jak odebrano nam nasz kawałek ciasta. Słowa o niej, to jeszcze mniej.
    Słysząc jego następną wypowiedź, zmarszczyłem brwi, próbując powstrzymać się przed ostrzejszą reakcją.
    - Trudno mi zaakceptować coś, co jawnie depcze ideę, za którą codziennie ryzykuję życiem – starałem się zachować spokój, ale echo chłodu w moim głosie sygnalizowało, że wkroczył na niebezpieczny grunt. Odetchnąłem głębiej, próbując wyciszyć gniewne myśli i skupić się na sprawie Zajceva.
    - Unikam polegania na czyimś zaufaniu, ale kiedy ty o tym mówisz, jestem w stanie uwierzyć – westchnąłem.
    W pierwszej chwili zignorowałem jego irytację, w końcu jeszcze przed chwilą sam powstrzymywałem złość. Słysząc to „spieprzaj”, drgnąłem, spinając się wyraźniej, niż bym chciał. Zacisnąłem zęby, patrząc mu prosto w twarz. Powinien się z tym wreszcie pogodzić. Nie wnikam w to, co myśli, nie próbuję wyperswadować mu tych wszystkich bolszewickich bredni, w które zapewne nadal wierzy, ale, do diabła, nie może żyć mrzonkami o powrocie. Żeby jeszcze było do czego.
    - Sam mi powiedziałeś, że zastrzeliliby cię za dezercję. Otrzeźwiej, wreszcie, Mikha! Oni cię wystawili. Twoje dowództwo wystawiło ciebie i twój oddział, posłali was na pewną śmierć, żeby zdążyć uratować własne dupy! – Wkurzał mnie jego upór, to jak zapominał o oczywistych faktach na rzecz mrzonek.
    Słysząc pytanie, z trudem powstrzymałem cisnące mi się na usta przekleństwo.
    - Bo nadal liczę, że zmądrzejesz! – nie potrafiłem ukryć gniewu. – Dostałeś szansę, żeby wyjść z tego gówna, ale nie, ty sobie tą szansę olejesz dla swojej pierdolonej dumy!
    Kiedy powiedział mi, żebym się stąd wyniósł, zacisnąłem pięści. Mieszanina bezsilności i złości na jego głupotę sprawiały, że miałem ochotę przyłożyć mu w ten durny łeb.
    - Proszę bardzo – syknąłem. Wstałem gwałtownie. Zerknąłem w jego stronę, z jakiegoś powodu to opuszczenie głowy wkurzyło mnie jeszcze bardziej. – Ale ty jesteś durny, Yashanov! Ta wojna się kiedyś skończy. Wypadałoby pomyśleć o przyszłości… Ale nie, kurwa, po co?! Przecież znowu ci uratuję dupę! Tak sobie myślisz? Otóż nie, geniuszu, w Rzeszy będę miał gówno. Do. Powiedzenia! – przy ostatnich słowach tylko rozsądek zmuszał mnie do ściszenia głosu.

    OdpowiedzUsuń
  148. - A jakie to ma znaczenie, czy ja o tym pamiętam?! Ja bym w życiu nie sformował ruskiego oddziału! – nerwy puściły mi już do reszty, gdyby nie to, że Yashanov był ranny, chyba właśnie by oberwał. Duma to ostatnie co mu pozostało, bohater, kurwa jego mać! Gieroj ruski! A żeby go szlag, ja się przejmuję, jakby przyszło co do czego, to samego Himmlera bym się za niego wstawił, żeby mu pomóc, choćby mieli mnie za to razem z nim rozstrzelać, a ten… ten jeszcze mi pyskuje! Ja jestem kretynem? Ja?! Do reszty go pogięło! - Teraz mi o dumie chrzanisz, teraz! Tylko jak o szyfrach śpiewałeś, jak w moim łóżku zdychałeś po przesłuchaniu, to ta duma inaczej wyglądała! – jeszcze udawało mi się mówić na tyle cicho, by wszyscy wokół nie słyszeli. Jeszcze.
    Wziąłem głęboki wdech, z każdą chwilą miałem bardziej gdzieś to, ilu i w jaki sposób na nas patrzy.
    - Może i jestem kretynem. Może, kurwa twoja mać, jestem, ale w przeciwieństwie do ciebie nie ograniczam swojej perspektywy kilku minut! A ty… ty to jak jakaś, kurna, rybka! Pięć minut w przód, pięć w tył! Żarełko jest, dupkę posadzić można, to koniec zmartwień! A o przyszłość niech się inni martwią, nie? Myślisz, że ten twój cholerny oddział, ta… ta hołota, będzie jedyna?! Lada moment będą potrzebowali wzoru dla nowych! Dla waszych jebanych dowódców także, więc byłbyś im potrzebny na długie lata! Dlaczego ja ci muszę zawsze wszystko wykładać jak krowie na miedzy?! Wszyscy w tej twojej Rosji są tacy tępi?!
    Jeśli przeżyję tą pieprzoną wojnę, najlepszym co mnie spotka to ucieczka jak najdalej od ZSRR i Rzeszy, by żyć sobie gdzieś jako zwykły cywil... tylko tyle mogę osiągnąć, więc daruj sobie pieprzenie o awansach, bo nic mi to nie da.
    W akcie bezsilności wyrzuciłem z siebie wiązkę bluzgów, nie wytrzymam z tym debilem! Jeszcze moment i… nie wiem, co mu zrobię… ale szlag mnie… kurwa… trafi!
    - Proszę bardzo! Żebyś wiedział, że sobie daruję! Bardzo wiele rzeczy sobie daruję! – nie panowałem nad sobą i od jakiegoś czasu po prostu się na niego darłem. – I wiesz co? Pierdol się! Kretyn nie będzie ci więcej pomagał. A żeby cię mieli w najbliższym rowie zakopać, to nie będzie! – Wyciągnąłem gwałtownie rękę, chcąc zedrzeć z niego swoją bluzę, ale powstrzymałem się w pół gestu. Przecież ten debil jest słaby jak betka. Burknąłem coś gniewnie, samemu niespecjalnie zdając sobie sprawę z tego, co mówię i odszedłem od niego jak najdalej, nie chcąc go nawet widzieć.

    OdpowiedzUsuń
  149. Jego ostatnie, gniewne słowa sprawiły, że znieruchomiałem, czując się, jakbym właśnie dostał w twarz. Zatkało mnie. Wyciągnięcie na wierzch akurat tego, było ostatnim, czego się spodziewałem. W pierwszej chwili chciałem mu coś odpalić, dotknąć go do żywego, żeby poczuł się tak samo, jak ja. Potem dotarło do mnie, że ma rację. Podłożyłem się Freischerowi jak głupi, tylko dlatego, że…
    Tylko dlatego, że się o tego durnia bałem.
    Znalazłem sobie, kurna, ideał. Zwykłą ruską gnidę, nie ideał.
    - Nienawidzę cię, Yashanov.
    *
    Ani razu nie odwróciłem się za siebie. Posłałem zirytowane spojrzenie gapiącym się na mnie szeregowym.
    - Komedia skończona – warknąłem. W ostatniej chwili powstrzymałem się przed zapytaniem, czy naprawdę mają tyle czasu, by się gapić. Przecież nie mogę wyładowywać się na ludziach tylko dlatego, że jakiś…
    Wziąłem głębszy wdech. Spokój, Schurz. Wytrącenie z równowagi to ostatnie, na co możesz sobie teraz pozwolić.
    Najgorsza była świadomość tego, dlaczego Yashanov mnie tak wkurzył. Wcale nie chodziło o ten durny awans, gdyby szło o kogoś innego, innego Rosjanina, w życiu by go nie dostał. Nie z mojego wskazania. Po prostu… mimo wszystkich racjonalnych argumentów przeciw, nadal mi na nim zależało. Byłem pewien, że prędzej czy później ludzie pokroju Feischera przesądza o tym, że oddział Yashanova pójdzie pod mur. Los tych „żołnierzy” był mi całkowicie obojętny, no, może Zajceva byłoby mi trochę szkoda, bo sprawdził się na akcji, ale nie na tyle, by czymkolwiek w jego sprawie ryzykować. Z całej ich pięćdziesiątki, liczył się dla mnie wyłącznie Yashanov. Byłem boleśnie świadom, że, jeżeli Rzesza wygra tę wojnę – a to wydawało mi się niemal pewne - nic nie zagwarantuje mu stuprocentowego bezpieczeństwa. Zamierzałem jednak zrobić wszystko, by stworzyć jak najwięcej powodów, by przedłużyć czas, przez jaki uznają Mikhaila za potrzebnego. Rok do roku i dożyje starości, trzeba tylko dobrze kombinować... Tylko że ten idiota się na to nie zgodzi, duma mu nie pozwoli!
    Oparłem się barkiem o jedno z drzew, potrzebowałem spokoju i… ciszy. Po prostu ciszy.
    Czy gdybym był na jego miejscu, też odrzuciłbym takie życie? Prychnąłem. Ja nie byłem Słowianinem. Jakiekolwiek porównanie tego typu… Ale, załóżmy. Czysto hipotetycznie. Co bym zrobił?
    Szlag, dobrze wiedziałem, że dokładnie to samo. Utkwiłem wzrok gdzieś w oddali. Dlaczego ja się w ogóle tym przejmuję, dlaczego mi na nim zależy? Przecież… to oczywiste, że nic z tego nie wyjdzie. Nie będziemy razem, to po prostu niemożliwe. Dlaczego, nawet z tą świadomością, chcę, żeby przeżył? Dlaczego mnie to obchodzi? Przez tyle lat myślałem o sobie, jedynymi osobami, o które dbałem był Egon i, jako-tako, Fuchs. Dlaczego tym razem jest inaczej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy jakiś czas później wrócili żołnierze wysłani po radiostację, zdążyłem uspokoić się na tyle, by na powrót przybrać maskę chłodnego opanowania. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu: radiostacja okazała się częściowo uszkodzona, ale Weber był w stanie ją prowizorycznie naprawić. Mogliśmy odbierać i nadawać. Major i wysłany z nim żołnierz przeszukali zgliszcza magazynu. Zostało niewiele: wszystko, czego nie chronił metal, spłonęło. Udało się odratować trochę konserw z żarciem, zaledwie na jedną skromną porcję dla naszej grupy. Kilka sztuk broni okazało się nadtopionych. Nie nadawały się do niczego, jedyne, co mogliśmy zrobić, to powyjmować z nich magazynki, które pozostały nienaruszone. Mieliśmy amunicje do Mauserów, jak na złość brakowało nabojów do pistoletów, nie mówiąc o zdobycznym sprzęcie. Nakazałem podzielić zawartość konserw na większe porcje dla sprawnych żołnierzy i o połowę mniejsze dla rannych. Nie mogłem ryzykować, że żołnierze zdolni do walki będą osłabieni. Sam, po dłuższej chwili wahania, przyjąłem porcję dla zdrowych. Zakazałem rozpalania ognisk, z resztą chyba nikt normalny by tego w obecnej sytuacji nie zrobił, więc zimne żarcie rosło mi w gardle po każdym kęsie. Nie wiem, czy kiedykolwiek jadłem coś równie paskudnego.
      Godzinę później, po wielu nieudolnych próbach, Weber złapał pierwszy sygnał na radiostacji.

      Usuń
  150. Słysząc, jak radiostacja ożywa, a na twarzy pochylającego się nad nią Webera pojawia się wyraz ulgi, przejąłem od niego słuchawki. Znałem podstawowe sygnały, a techniki nadawania nauczono mnie jeszcze w Akademii Wojskowej. Całe szczęście. Zdawałem sobie sprawę, że odesłanie Demidova było błędem, ale w tamtej sytuacji nie mogłem przypuszczać, że nagle zaczniemy potrzebować łącznościowca. Zastanawianie się nad tym teraz nie miało najmniejszego sensu. Przez chwilę słuchałem szumu.
    - Dostrój – syknąłem do Webera. Poruszył pokrętłem. Miedzy szumem zaczęły przebijać się jakieś inne dźwięki. Pokazałem szeregowemu, żeby przestał. Zmrużyłem oczy. Jedynie jakieś piski… szlag. To były sekwencje pisków! Alfabet Morse’a. Problem polegał na tym, że komórka łączności w naszym batalionie nie korzystała z tej metody. Poczułem falę ciepła, pobudzającą mieszaninę ekscytacji i lęku.
    - Ile potrwa, nim nas namierzą? – spytałem cicho, ukrywając napięcie.
    - Mamy co najmniej piętnaście minut.
    Pośpiesznie wyjąłem z kieszeni jakiś świstek papieru i ołówek kopiowy. Zwilżyłem końcówkę. Zacząłem notować. To mogło być ważniejsze, niż przypuszczaliśmy.
    - Mierz czas - mruknąłem, nie przestając wychwytywać kolejnych dźwięków. Zapiszę tyle, ile zdążę. Znałem częstotliwość, na której nadawał batalion Freischera, żeby złapać z nimi kontakt, wystarczy mi około pięciu minut.
    - Siedem minut.
    Zabrakło mi miejsca na kartce. Zerknąłem na swoją lewą dłoń. W akcie desperacji zacząłem pisać po skórze. Ołówek zostawiał wyraźne, fioletowe ślady.
    - Dziewięć minut.
    Zaczynało brakować miejsca, ostatnie cyfry notowałem już wzdłuż palców.
    -Dziesięć.
    Skończyli nadawać. Podałem Weberowi częstotliwość naszego batalionu. Nastrojenie sprzętu zajęło mu półtorej minuty. Kląłem w myślach. Tak to jest, jak się pracuje z amatorem. Wreszcie ich złapał. Wyraźnie usłyszałem, jak Martin z łączności próbuje kogoś wywołać. Zagryzłem wargę. Ktoś może nas podsłuchiwać. Nie mogłem zdradzić naszego położenia, położenie batalionu też musiało pozostać tajemnicą. Podobnie jak nasza liczebność, a więc i nazwy jednostek… Szlag. Jak mi nie uwierzy… Wziąłem głębszy wdech. Zacisnąłem dłoń na krawędzi radiostacji.
    - Martin, słyszymy was. Tu Schurz. Misja wykonana, przekaż dowódcy.
    W słuchawkach zapadła głucha cisza. Zakląłem. Zaraz skończy nam się czas. I nagle…
    - Słyszymy cię, Schurz – głos Freischera, ostrożny, pełen napięcia. Miałem ochotę odtańczyć kankana z radości. Uwierzyli mi. Sowieci ich nie zbombardowali. Weber pokazał mi na palcach, że zostały dwie minuty. Kiwnąłem głową. Freischer znów się odezwał: - LRL, K40.
    Zajęło chwilę, nim dotarł do mnie sens tego, co powiedział. Uśmiechnąłem się szeroko. Położenie. Las, Rzeka, Las. Są w trójkącie, na północy mają las, na wschodzie rzekę, na południu las, na zachodzie, 40 kilometrów dalej coś na K. Miejscowość. Odtworzyłem w pamięci mapę, wkuwanie topografii terenu przed każdą akcją przyniosło efekt.
    - Zrozumiałem. Bez odbioru.
    Skończyłem pół minuty przed końcem czasu. Spojrzałem na Webera i kilku żołnierzy, którzy podeszli bliżej. Wśród nich był plutonowy, który okazał się sprzymierzeńcem w trakcie buntu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Udało się nawiązać kontakt. Znam położenie batalionu. – Uniosłem wzrok na plutonowego. – Przygotuj ludzi do drogi… rannych też. Czeka nas pięć kilometrów marszu. – Cholernie trudnego marszu, dokończyłem w myślach, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie było wyjścia. Jeśli Freischer ruszy swoich ludzi, sowieci to zauważą i namierzą całą grupę. – Wyruszamy za pół godziny.
      Przez chwilę obserwowałem tych ludzi. Zabrali się do roboty, prawie nie szemrząc. Byli dobrze wyszkoleni, na szczęście. Odszedłem kawałek dalej, potrzebowałem spokoju. Oparłem się plecami o drzewo i zacząłem analizować przechwycona transmisję. Litery nie układały się w żadne sensowne słowa. Skrzywiłem się, uświadamiając sobie, jaki popełniłem błąd. Nadpisałem sygnały pod niemiecki alfabet, zamiast pod cyrylicę. Odszukałem wzrokiem Waltera.
      - Masz jakąś kartkę? – zapytałem. Zdziwił się, ale kiwnął głową. Wyjął z kieszeni mały, cienki notatnik i przewertował go w poszukiwaniu wolnej strony. Udało mi się zauważyć kilka bardzo udanych szkiców. Zmarszczyłem brwi. Wiedziałem, że rysuje, ale nie sądziłem, że aż tak. Wyrwał pojedynczą kartkę i podał mi. Czułem, że przyglądał mi się, gdy przepisywałem na czysto cały zapis, tym razem dopasowując go pod cyrylicę. Zmarszczyłem brwi.
      - Walter, idź po Yashanova.

      Usuń
  151. Czekając na Yashanova, zrobiłem jeszcze jedno podejście do nadanej przez sowietów wiadomości. Prześledziłem wzrokiem litery. Od przodu, od góry… Czytane od tyłu przypominały układem meldunki, które nauczył mnie rozszyfrowywać Mikhail, ale to nie był dokładnie ten sam szyfr. Coś było nie tak, coś nie pasowało…
    Słysząc kroki, uniosłem wzrok. Mikha i Zajcev, Walter odłączył się po drodze. Zacisnąłem zęby, widząc jak Yashanov opiera się o drzewo, nie mogąc ustać bez pomocy. Ruszało mnie to o wiele bardziej, niż powinno. Zmierzyłem go lodowatym spojrzeniem, starając się zamaskować wcześniejszy przypływ współczucia.
    - Złapaliśmy to na 96,4. Jestem pewien, że nikt z naszych… nikt z Niemców – poprawiłem się dla jasności - nie nadaje na tej częstotliwości. Są trzy opcje: sowieci, radioamator albo agent w terenie. Przekaz nadano alfabetem Morse’a. Niemiecki alfabet nie pasuje, cyrylica znacznie lepiej. Czytane od tyłu wygląda jak szyfr, który mi pokazałeś, ale matryca znaków się nie zgadza. Jesteś w stanie cokolwiek z tego wyczytać?
    Przyjrzałem mu się uważnie, usiłując nie okazywać żadnych uczuć. Od jakiegoś czasu, gdy emocje opadły, coraz wyraźniej odczuwałem chłód powietrza. Potarłem ramiona. Zimny, choć niezbyt silny wiatr przenikał moje ciało aż do kości. Prócz smrodu spalenizny i dymu niósł inny, trudny do określenia zapach północy. Zapowiedź zimy, pomyślałem mimowolnie. Ale przecież był dopiero wrzesień, za wcześnie na mróz…
    - Usiądź. Musisz oszczędzać siły na drogę – stwierdziłem na pozór obojętnie, jakby chodziło jedynie o dobro całego oddziału, który dodatkowo by spowolnił. Mój głos był chłodny, pełen dystansu, bo złość wcale nie minęła. Podszedłem bliżej, gotowy mu pomóc.

    OdpowiedzUsuń
  152. Słysząc przytyk, wzniosłem oczy ku niebu.
    - Co ty nie powiesz – sarknąłem, wyjątkowo zirytowany jego komentarzem. O ile jego obecność byłem jeszcze w stanie tolerować, zwłaszcza, póki chodziło o sprawy służbowe, o tyle jego wymądrzania się miałem już powyżej uszu. „Potajemne uwielbienie do rosyjskiego”. Mhm, chciałby.
    Bacznie obserwowałem jego reakcje, zamierzając porównać je z tym, co powie. Byłem bliski wiary w to, że mnie nie oszuka, ale… Kto może wiedzieć, co ruskowi strzeli do głowy. Skoro był gotów odrzucić możliwość częściowego polepszenia swojego losu, możliwe, że zdobędzie się też na większe ryzyko i wpuści mnie w maliny. Grom wie. Wydawało mi się, że między nami naprawdę coś jest (było..?), że mogę na niego liczyć, ale… czy mój ostatni partner nie myślał tak samo o mnie?
    Skinąłem lekko głową, słysząc wyjaśnienie. Kiedy kartkę przejął Lew, nadal uważnie obserwowałem ich obu. Nie wyglądało, żeby coś kombinowali.
    - Czyli straciliśmy czas – mruknąłem niechętnie, bo gdybym nie zajął się spisywaniem, może złapalibyśmy inną częstotliwość i ważniejszy przekaz. Trudno. Grunt, że wiemy, gdzie jest reszta batalionu, w tej chwili to najważniejsze.
    Mimo to, chyba dla zasady, zażądałem zwrotu kartki z zapisem.
    Gdy zignorował polecenie, spojrzałem na niego wręcz z politowaniem. Sam sobie, idioto, szkodzisz, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Prędzej zdechnę, niż pokażę tej mendzie, że się o nią martwię.
    Kiedy oddał mi bluzę, zawahałem się na ułamek sekundy. Zaraz ją jednak założyłem, było zbyt zimno, by rezygnować z okrycia. Całe szczęście, że batalion ma do dyspozycji sporo dodatkowych rzeczy i porządne koce. Skoro tak wygląda dzień, to noc… Mimowolnie pomyślałem o innym ogrzewaniu nocą. Takim przyjemniejszym. Omal nie prychnąłem Prędzej zamarznę, niż do niego przyjdę.
    Spojrzałem na Yashanova, nie kryjąc irytacji.
    - To wszystko, możesz sobie iść.
    Zerknąłem na Zajceva.
    - Lew, przyjdź do mnie za chwilę. Chciałbym z tobą coś ustalić – dodałem tonem mówiącym jasno, że o rozmowie innej niż w cztery oczy nie ma mowy.

    OdpowiedzUsuń
  153. Nagły chwyt na koszuli mnie zaskoczył i w pierwszym odruchu miałem się cofnąć. Siłą woli zmusiłem się, by się od niego nie uwolnić, jakakolwiek, nawet tak pragmatyczna bliskość była ostatnim, czego w tej chwili chciałem. Bardziej z rozsądku, niż z empatii przytrzymałem go za ramię, pomagając mu utrzymać się w pionie. Jeżeli teraz się przewróci, wszyscy zaczną się gapić.
    - Puść – syknąłem ostro. – Mylisz się, jeśli myślisz, że takie rzeczy będą ci uchodzić na sucho. Taryfa ulgowa się skończyła.
    Przymrużyłem oczy, słysząc jego słowa.
    - Mógłbym to zrobić wyłącznie w jeden sposób – warknąłem tak cicho, by tylko on mógł mnie usłyszeć. Freischer nie jest idiotą, oziębłość w naszych relacjach mu nie wystarczy. Wie, że coś jest lub było na rzeczy, nie odpuści tak łatwo. Zbyt wiele ryzykuje, zachowując wiedzę o odmienności dwóch dowódców dla siebie.
    Gdy się odsunął, strzepnąłem i wygładziłem pomiętą koszulę, jakbym chciał zatrzeć wszelki ślad po tym, że mnie dotknął.
    Widząc, jak się zachwiał, w pierwszym odruchu chciałem podbiec i go podtrzymać. W miejscu zatrzymała mnie złość. Nie będę pieskiem na jego posługi. „Zadbaj o to, by Freischer szybko zobaczył, że nasza współpraca zakończyła się”. Co to w ogóle miało znaczyć?! On mi będzie wydawał polecania? Jeszcze czego!
    Kiedy Lew mu pomógł, odwróciłem się do nich plecami, udając, że patrzę na resztę żołnierzy i sprawdzam, jak idą przygotowania do wymarszu. Chwilę później faktycznie do nich podszedłem, zamieniając po kilka słów i kontrolując, czy wszystko zostało zrobione, jak należy. Wytknąłem im kilka błędów w rodzaju klekoczącego oporządzenia (jak można o tym nie pomyśleć..? Przecież to z daleka słychać!). Podobna niefrasobliwość u szeregowych doprowadzała mnie do szału.
    Następnie udałem się do sanitariusza i odchodząc z nim na stronę, podpytałem o stan rannych i o to, jak dużo środków przeciwbólowych posiada. Okazało się, że niewiele. Po namyśle i tak poleciłem, by dał jedną dawkę Mikhailowi – na tyle dużą, by zadziałała. Będzie mi potrzebny najbardziej ze wszystkich rannych.
    *
    Kiedy przyszedł Zajcev, kończyłem czyścić broń. Gestem wskazałem mu miejsce obok siebie. Choć starałem się tego nie okazywać, byłem zmęczony i chciałem przez chwilę po prostu posiedzieć. Jak dotąd nie miałem nawet na to czasu.
    - Teraz już „ty”? – mruknąłem, nie podnosząc na niego wzroku. Dokończyłem czyszczenie broni. Złożyłem ją. – Mam dla ciebie zadanie. Tajne. – Dopiero teraz uniosłem głowę. – Niedługo wrócimy do batalionu. Chcę, żebyś obserwował Freischera. Przez większość czasu nie dasz rady tego robić, ale interesuje mnie to, z kim rozmawia, kiedy trzyma się z dala ode mnie i od moich ludzi. Ktoś do niego donosi i prawdopodobnie robił to, gdy Freischer przychodził do waszej części obozowiska. Podejrzewam kilka osób… ale muszę mieć pewność. Od tego może zależeć życie wielu osób. Niekoniecznie Niemców – dodałem z lekkim naciskiem na pierwsze słowo. Umilkłem na chwilę, jakby coś rozważając. Naprawdę dobierałem właściwe słowa. Nie stać mnie było na pomyłki. – Jeszcze jedno. Yashanov nie może o tym wiedzieć. Wiem, że traktujesz go jak swojego dowódcę o wiele bardziej, niż mnie, ale zanim zacznę cokolwiek robić, muszę mieć pewność, kto w tej grupie działa na dwa fronty. Czy mogę na ciebie liczyć?

    OdpowiedzUsuń
  154. Spojrzałem na Zajceva uważniej, niż wcześniej. Pokręciłem wolno głową.
    - To raczej kwestia przyzwyczajenia. Przez ileś lat wszyscy ci nadskakują… odmiana budzi zdziwienie. Niekoniecznie negatywne – stwierdziłem, wzruszając lekko ramionami. – Tym bardziej doceniam tamte pozory przed akcją.
    Przez chwilę milczałem, bez większego zainteresowania patrząc, co robi. Mimowolnie zauważyłem, że ma ładne dłonie, ale nie wzbudziło to we mnie żadnych emocji. Słysząc jego uwagę, w moim odczuciu dość trafną, wykrzywiłem lewy kącik ust w czymś, co od biedy dałoby się określić jako uśmiech.
    - Większość z nich – potwierdziłem. Powaga głosu zaprzeczyła mimice. Ta rozmowa, podobnie jak wiele innych, była elementem większej gry. Zastanawiałem się, na jak wiele mogę sobie pozwolić, ile zaryzykować. Przykre, powracające z uporczywością godną uprzykrzonej muchy echo rozmowy z Yashanovem utrudniało mi skupienie. Czy on naprawdę uważa, że po tym wszystkim… że chciałbym… że cały czas tego chciałem? Powiedziałem mu, że go nienawidzę.
    Nienawidzę go?
    Nie.
    Nienawidzę tego, że się o niego boję. Nienawidzę Związku Radzieckiego, komunistów i Rosjan. Nienawidzę tego, że jest cholernym podczłowiekiem, ale nie potrafię nienawidzić jego.
    Po raz nie wiem który tego dnia zacisnąłem dłoń na orzełku Uwego. Oderwałem go od jego munduru tylko po to, by utrudnić sowietom doliczenie się naszych strat. Wysunąłem go i obróciłem w palcach. Dotyk drobnego, twardego kształtu mnie uspokajał.
    - Nie miałem zamiaru cię nakręcać. To są jedynie fakty. Freischer nienawidzi komunistów. Wystarczy mu byle pretekst, bo wasza wartość bojowa nie ma dla niego żadnego znaczenia. Jeżeli donosi ktoś od was, łatwiej mu będzie taki pretekst zyskać.
    Gdy odezwał się ponownie, spojrzałem na niego, z trudem kryjąc zdumienie. Spodziewałem się odmowy.
    - Wspomniałem mu, że zamierzam ci zlecić pilnowanie naszych nowych… sojuszników. Najprawdopodobniej pomyśli, że rozmawiamy o tym.
    Zmarszczyłem lekko brwi, słysząc następne pytanie. Zawahałem się przez moment. Ile powinienem mu powiedzieć? Westchnąłem ciężko. Miałem już ułożoną gotową i dość wiarygodną odpowiedź, ale w ostatniej chwili zdecydowałem się na szczerość.
    - Nie miałem o tym pojęcia – stwierdziłem cicho. – I… Pokłóciliśmy się. Po prostu. – Odsunąłem się odrobinę, zbyt mały dystans między mną a kimkolwiek zazwyczaj sprawiał, że czułem dyskomfort. – Nie wiem, co zamierza on. Ja dotrzymuję umów. Nawet tych zawieranych z Rosjanami – mówiłem na tyle cicho, by mieć pewność, że nikt poza Zajcevem tego nie usłyszy.

    OdpowiedzUsuń
  155. - Najbardziej mnie boli, że muszę się z tobą zgodzić – mruknąłem. Miałem tak parszywy humor, że nawet nie miałem ochoty się z nim wykłócać. Z resztą… po pierwsze, to rusek. Nie warto. Po drugie… dobrze wiedziałem, że ma cholerną rację. Mogłem mieć złudzenia co do wielu rzeczy, ale wiara w to, że wszyscy u nas robią cokolwiek dla wyższych niż własny zysk celów, byłaby naiwnością godną dziecka.
    Skrzywiłem się, słysząc zbyt gwałtowną reakcję Zajceva. Bezwiednie pomyślałem o tym, jak Mikhail określił go w takcie spotkania. „Nie do zatrzymania w walce”. Poza polem bitwy tacy żołnierze to nie lada problem, zwłaszcza, gdy trzeba działać skrycie. Problem polegał na tym, że liczba osób, którym mógłbym powierzyć tego typu zadanie, była drastycznie mała. Paradoksalnie, bezpieczniej było polegać na nie-Niemcach. Moi ludzie mogli liczyć na profity ze współpracy z Freischerem. Rosjanie, przynajmniej ci mądrzejsi, zdawali sobie sprawę, że nikt im tutaj nie pomoże.
    - Wstrzymaj się z tym – mój głos nie znosił sprzeciwu. – Ten kapuś może nam się przydać. Grunt, żeby nie wiedział, że go rozgryzłeś. Jeżeli go wykończysz, Freischer znajdzie sobie nowego i zostaniemy z niczym. Jeśli będziemy dyskretni, będziemy mogli sterować informacjami. – Celowo użyłem formy „my”. Dopuszczałem pewien udział Zajceva, ostatecznie działanie we własnym interesie jest najlepszą motywacją. Starałem się nie myśleć o tym, że jeżeli ktokolwiek dowie się o naszym układzie, polecą co najmniej dwie głowy.
    Słysząc te ciche słowa, utkwiłem wzrok w jakimś odległym punkcie.
    - Nie wiem, czy chcę o nich wiedzieć. – Pokręciłem lekko głową, odrzucając niechciane refleksje. W czasach takich, jak dzisiejsze, trzeba mieć jakieś oparcie, w coś wierzyć. Zwłaszcza tutaj, na froncie.
    - Ty, ja i Yashanov mamy jedną cechę wspólną – stwierdziłem dość ponuro. – Nikomu nie ufamy… więc nie uwierzę w jego… - zawahałem się, jakiego słowa użyć - …wierność, dopóki jej nie zobaczę.
    Umilkłem na moment.
    - Z mojej strony to wszystko. Informuj mnie na bieżąco. – Zawahałem się. - Czy jest coś, co chciałbyś wiedzieć?
    Zamierzałem zakończyć tę rozmowę, ale w ostatniej chwili coś przyszło mi do głowy.
    - Lew? Zaczekaj moment.
    Mikhail i ja… Zupełnie go nie rozumiem. Przez większość czasu nawet nie starałem się zrozumieć.
    - Służyłeś w tej waszej… w Armii Czerwonej – zmusiłem się do zastosowanie neutralnej nazwy. – Jak tam jest? – zapytałem ściszonym głosem, mając wrażenie, że zupełnie zwariowałem.

    OdpowiedzUsuń
  156. „Parszywy dzień”. Zerknąłem na niego krótko. Pomyślałem dokładnie to samo, choć w innym języku. Właściwie, ta zbieżność opinii była w pewien sposób zabawna i gdyby nie świeża pamięć o ostatnich wydarzeniach, możliwe, że jakoś bym to skomentował.
    - Pilnuj się bardziej w kwestii języka – zwróciłem się do niego szeptem. Mój głos wyjątkowo nie był niechętny, a po prostu zmęczony. Czułem się wyprany z sił. – Ja i Walter wiemy wystarczająco, by nie uznać was za zdrajców. Ci tutaj niekoniecznie. Są rozdrażnieni, szukają winnych. Nie dawaj im dodatkowego powodu do niechęci, to ostatnie, czego teraz potrzebujemy.
    Dziwiłem się, że tamci żołnierze dość łatwo przełknęli fakt, że ich nowym dowódcą został esesman. Relacje między naszymi formacjami bywały naprawdę różne. Podejrzewałem, że gdyby nie decyzja, przy jakiej obstawiał major i moment, w którym jego oficer był gotów mnie zastrzelić, szeregowi z Wehrmachtu nigdy by mi nie zaufali. Prawdopodobnie dla większości z nich nadal jestem zindoktrynowanym fanatykiem. Jak zwykle wybrałeś sobie drogę pod górę, Schurz.
    Zignorowałem jego parsknięcie. Moje polecenia nie musiały mu się podobać; grunt, by je wykonał.
    - Trzymam cię za słowo. Co do Yashanova… Powiem mu, kiedy tylko będę miał pewność, że nie ma z tym nic wspólnego. – Hipoteza, że Freischer wie cokolwiek od niego wydawała mi się absurdem już na pierwszy rzut oka, ale musiałem mieć dowód, obiektywną pewność. Najczęściej zdradzają najbliżsi.
    „Najbliżsi”. Omal nie parsknąłem. Naprawdę tak o nim pomyślałem? Ta wojna do reszty pomieszała mi w mózgu.
    Skinąłem lekko głową, słysząc, że wie wszystko, co powinien. Zapytałem pro forma.
    Kiedy odezwał się ponownie, przygryzłem wargę, słuchając znacznie uważniej, niż powinienem.
    Przez niemal całą wojnę wpajano mi dość konkretny obraz radzieckiej armii: fanatyczni, koszmarnie wyszkoleni, obdarci głupcy bez dobrego sprzętu, najczęściej pijani, czerwoni na mordach, nieskomplikowani. Część z tego potwierdziło kilka pierwszych walk, jakie stoczyliśmy na wschodzie, więc w zasadzie nie miałem wątpliwości co do tego, że sowieci do barbarzyńcy na tle cywilizowanej Europy. Rozmowy z Yashanovem godzina po godzinie, dzień po dniu, uświadamiały mi, że przynajmniej on jest inny. Za grosz nie wierzyłem w świetlaną wizję, jaka wyłaniała się z jego drobnych wzmianek wypowiedzianych najczęściej w chwilach złości, w brednie o tym, że nie zostawiają swoich. Skoro tak, to czemu transporty do obozów odjeżdżają pełne jeńców? Jeżeli są tak dobrze wyszkoleni, czemu przegrywają? Czemu zdarzało mi się widzieć sowietów bez broni, muszących dopiero ją sobie zdobyć? Odpowiedź Zajceva, choć teoretycznie potwierdzająca to, czego mnie uczono, zrodziła tylko więcej pytań.
    „Z resztą, jeśli jesteś ciekaw, pytaj Mikhaila, a nie mnie”.
    Skrzywiłem się. Już widziałem minę tego dupka, w sytuacji, gdybym zapytał go o coś takiego. Nie ma mowy.
    Pozwoliłem sobie na kilka błogich minut odpoczynku, które w założeniu miały być bezmyślnym siedzeniem na tyłku, a w praktyce okazały się czasem spędzonym na analizowaniu dalszego planu działania. Po prostu nie potrafiłem się nad tym nie skupiać. Nie póki trwała akcja.
    *
    Przed wymarszem udałem się jeszcze w miejsce, gdzie przebywali ranni. Chciałem upewnić się, czy Mikhail dostał leki. Początkowo zamierzałem podejść tam jak gdyby nigdy nic, ale moja pewność siebie w pewnym momencie dziwnie wyparowała. Zatrzymałem się w odległości kilku metrów, obserwując ich z tej odległości.

    OdpowiedzUsuń
  157. Kiedy Zajcev określił Mikhaila jako „specyficznego”, musiałem bardzo się pilnować, by nie okazać, że wiem na ten temat coś więcej. Gdybyś tylko wiedział… pomyślałem przelotnie. Ciekawe, czy byłby zszokowany… czy może jednak czegoś się domyślał? Nie. Niemożliwe. Nie pytałby wtedy o kłótnię, sam by zrozumiał.
    Słysząc drugą część, spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Yashanov nigdy mi o tym nie wspomniał… chyba, że… może była jakaś wzmianka, pozornie błaha, na która nie zwróciłem należytej uwagi? Miałem ochotę zapytać o szczegóły, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. Przyjdzie czas i na to… o pewnych rzeczach lepiej nie dowiadywać się w złości.
    *
    Zauważyłem to skinienie. W pierwszej chwili miałem ochotę być wredny i udać, że niczego nie zauważyłem. Zrobiłem krok w jego stronę… Zatrzymałem się, walcząc sam ze sobą. Ostatecznie zmusiłem się, by podejść do niego dość blisko, choć cała moja postawa emanowała niechęcią do kontaktu z nim.
    - Czego chcesz? – spytałem lodowato. Nie będę z nim gadał, jak gdyby nigdy nic. Nie po tym, jak ostatecznie zrobił ze mnie mordercę bez skrupułów. „Więc zrób i miej spokój, bo chyba tylko tego chcesz, co?” Chyba tylko tego chcesz. Kretyn. Ryzykowałem o wiele więcej, niż on, przez cały ten czas! Wyciągnąłem go z egzekucji, wziąłem do siebie po przesłuchaniu, potem załatwiłem mu bezpieczną posadkę u Rungego, dziś przez pół dnia służyłem mu jako podpórka, naraziłem całą grupę, żeby się nie wykrwawił, a on… on ma czelność twierdzić, że od początku chcę się go pozbyć? Ryzykuję dla niego wszystkim. Dla niego! Choć jest nikim, choć jako podczłowiek nie zasługuje na jedno spojrzenie z mojej strony.
    Skrzywiłem się, widząc jak poklepuje ziemię obok siebie. Zignorowałem to. Założyłem ręce i czekałem, ale to niespodziewane „proszę” mnie zmiękczyło. Mam nadzieję, że to coś ważnego, pomyślałem, siadając. Cała moja poza świadczyła o tym, że jestem gotów natychmiast wstać i pójść w cholerę, jeżeli to, co miał mi do przekazania, nie okaże się wystarczająco interesujące. Patrzyłem na niego wzrokiem jasno mówiącym, że powinien się streścić, bo nie mam dla niego czasu… Jednak już pierwsze słowa sprawiły, że zacząłem słuchać uważniej.
    „Przepraszam”. Znieruchomiałem. Zamrugałem, jakbym nie wierzył, że to słowo padło naprawdę. Mimo to, nie odezwałem się, nie zamierzając mu ułatwiać. „Wiem, że jestem dupkiem... ale tego już nie zmienię to po prostu mój charakter”. Zagryzłem wargę, przestając natychmiast, gdy zdałem sobie sprawę, że to robię. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Spodziewałem się wszystkiego… oprócz tego jednego. Zaczerpnąłem powietrza, zamierzając coś powiedzieć. Zamknąłem usta, nim zacząłem. Nie wiedziałem, co. Nie potrafiłem przyjmować przeprosin.
    - Wrócimy do tego później – stwierdziłem cicho, znacznie łagodniej, niż zwykle. – Gdy nie będziesz potrzebował tak silnego znieczulenia.
    Miałem zamiar na tym zakończyć temat, tym bardziej, że nie mieliśmy najmniejszej szansy na prywatność, ale zdałem sobie sprawę, że Mikhail może to potraktować jako odrzucenie. Nadal byłem na niego zły. Nadal uważałem, że jest… czy może raczej: bywa durniem, ale…
    - Połowa z tego, co ci wtedy nagadałem, to były bzdury. Byłem wkurzony akcją, tym całym syfem tutaj i… - skrzywiłem się. Pokręciłem głową, mówienie o tym było zbyt trudne.

    OdpowiedzUsuń
  158. W pierwszym momencie poczułem coś na kształt satysfakcji, że czuje się upokorzony, że wreszcie to on musi zapłacić wysoką cenę za to, że mu zależy.
    Zależy mu.
    Oswajałem się z tą myślą, za którą kiełkowały jednocześnie zadowolenie i obawa. Zazwyczaj nie musiałem liczyć się z innymi. Większość ludzi, zwłaszcza mężczyzn, trzymałem na dystans, a ci nieliczni, których dopuściłem bliżej i tak nigdy nie dowiadywali się wszystkiego. Nie lubiłem się odsłaniać. Dotychczas było to o tyle łatwe, że mi nie zależało. Nie czułem się odpowiedzialny, związek trwał dotąd, dopóki nie okazał się zbyt trywialny, by nadal pociągać, lub, częściej, dokąd było to bezpieczne. Nie wierzyłem w miłość, a na pewno nie w taką, dla której warto byłoby zaryzykować życie. Mój ostatni partner budził moją litość, ilekroć liczył na „coś więcej”. Dlaczego to się zmieniło? Wystarczył jeden, jedyny facet, ten facet, bym zupełnie oszalał. Zwariowałem do tego stopnia, że było mi wstyd za niektóre myśli, za wcześniejszą satysfakcję, tylko dlatego, że mogło go to zranić. Wystarczył jego jeden grymas, jedno odwrócenie wzroku, bym poczuł się po prostu… kanalią. Zupełną, pobawioną moralności gnidą.
    Chciałem go dotknąć; gestem naprawić albo chociaż złagodzić efekt, jaki wywołały niefortunnie dobrane słowa. Ani drgnąłem. Nie wytłumaczylibyśmy się z tego. Chwilami nienawidziłem tego ukrywania się, tego ciągłego strachu, że się wyda. Ale jaka była alternatywa? Farsa procesu i pobyt za drutami obozu koncentracyjnego. Zacisnąłem palce w pięść.
    - … I cholernie żałuję, że w porę nie umilkłem – stwierdziłem tak cicho, że ledwo słyszalnie. – Mikha, naprawdę uważasz, że chciałbym się ciebie pozbyć? Po tym wszystkim?

    OdpowiedzUsuń
  159. Kiedy trącił mnie ramieniem, ukradkiem zerknąłem na jego twarz. Nie miałem pojęcia, do czego to wszystko zmierza, ale nie zamierzałem stąd odchodzić, nawet, jeśli nie spodziewałem się pozytywnego obrotu spraw. Nie wiem, co tak naprawdę mnie tu trzymało. Naiwna nadzieja? Przywiązanie? Chęć, by wszystko wreszcie stało się jasne, by się ostatecznie rozstrzygnęło?
    „Nie umiem ufać”.
    Wbiłem w niego wzrok, z każdym kolejnym słowem bardziej zszokowany. Nie przypuszczałem, że jest zdolny do takich wyznań… nie czułem się właściwą osobą, do tego, by ich słuchać. Każde słowo sprawiało, że czułem się większym draniem, a jednocześnie było dziwnie bliskie, znajome, jakby to, o czym mówił, było przez analogię także w pewien sposób moim doświadczeniem. Przesunąłem się, zajmując teraz miejsce tyłem do rannych i reszty żołnierzy w taki sposób, by moje plecy odrobinę nas zasłaniały. Kierowany impulsem chwyciłem jego dłoń. Splotłem swoje palce z jego, dziwnie poruszony.
    - Mikha… - Przełknąłem ślinę, usiłując się pozbyć podejrzanej guli w gardle. A jednak, słowa przyszły same, płynąc wprost z umysłu do ust, niewymagające rozumowej transformacji: - Wbrew temu, co powinienem uważać jako Niemiec, wbrew temu, za czym opowiadałem się będąc w partii i tutaj, mam cię za kogoś więcej. Widzę, jaki jesteś, przynajmniej tyle, ile pozwalasz mi zobaczyć. Nie wiem, jak to się stało, ale jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Tajemnicą, wyzwaniem, ale jednocześnie… moim światłem, ostoją dla spokoju, który wydawało mi się, że straciłem na zawsze. Taką… muzyką we mnie, najpiękniejszą, jaką znam. Nie wiem, dlaczego tak jest. Nie rozumiem, jak to możliwe... Ludzie to jakiś popieprzony gatunek, nigdzie indziej rasy się nie mieszają… Ale mimo to, gdybym miał wybór między tobą a jakimś aryjczykiem, chciałbym być z tobą. Gdyby… gdyby było trzeba, oddałbym za ciebie życie. Myślisz pewnie, że to jedynie głupie zapewnienie, ale tak, zrobiłbym to! Bez ciebie to życie byłoby i tak gówno warte. Ale… Mikhail. Urodziłem się Niemcem, płynie we mnie niemiecka krew i zdrada tego… To nie jest kwestia wyboru. Jestem tylko jednostką, a tu chodzi o cały naród. Nie mogę ci niczego obiecać, niczego, co wykracza poza miarę jednostki.

    OdpowiedzUsuń
  160. Zauważyłem zmianę w jego oczach. Nie byłem pewien, czy dobrze ją interpretuję, ale odżyła we mnie nadzieja. Może jednak nie wszystko stracone? Może jest szansa, by między nami było jak wcześniej? Czułem się zażenowany tym, jak bardzo tego chcę. Zakochałeś się jak szczeniak. Jak zupełny gówniarz, Schurz, pomyślałem cierpko, ale to w niczym nie pomogło. Rozsądek usunął się w cień, pilnując tylko tego, by inni nie nabrali podejrzeń co do mojej relacji z Mikhailem.
    Słysząc coś, co z początku wyglądało na przytyk, uniosłem brew. W pierwszej chwili miałem zamiar się odgryźć, ale ciąg dalszy skutecznie zatkał mi usta. Wzmocnienie uścisku sprawiło, że poczułem w sercu dziwne ciepło. Posłałem mu mimowolny, dyskretny uśmiech.
    - Staram się jak mogę – wymruczałem, lekko przymrużając oczy. – Bo przecież nie za skurwysyństwo mnie… lubisz..? – nim wypowiedziałem ostatnie słowo, zawahałem się przez moment. Lubi, czy jednak…?
    Widziałem jak pochmurnieje, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Zagryzłem wargę. To nie tak miało być. Poczułem się parszywie winny. Zdałem sobie sprawę, że odkąd się poznaliśmy, cały czas go krzywdzę. Czasem dlatego, że nie mam wyjścia, czasem… Spuściłem wzrok. Nie zdziwiłbym się, gdyby mnie zostawił. Rozumiałem, że musi mu być ciężko, a ja dodatkowo wszystko utrudniam. Odizolowanie się byłoby najlepszym, co mógłby dla siebie zrobić, zwłaszcza, że nie potrafiłbym traktować go równie surowo, jak innych Rosjan. Mimo wszystko, starałbym się, by przeżył, nawet nic z tego nie mając.
    Zmusiłem się, by podnieść na niego wzrok. Wręcz chciałem, by mógł odczytać moje emocje, by wiedział, że nie kłamię.
    - Mikha, zależy mi na tobie – słowa wybrzmiały ciche i dziwnie zduszone. - To co wcześniej było między nami… z mojej strony to było na poważnie. Nadal jest.

    OdpowiedzUsuń
  161. W moich oczach zapaliły się iskierki, zdecydowanie ocieplając chłodne zazwyczaj spojrzenie. Trwało to ledwie chwilę, do momentu, gdy dokończył wypowiedź. Potem spochmurniałem. Nie potrafiłem pogodzić tych dwóch sfer. Będąc nazistą, nie mogłem kochać Rosjanina. Będąc kochankiem Mikhaila, powinienem zapomnieć o wszystkim, co dotąd uważałem za własne, bliskie. Ten romans nie miał racji bytu, ale… gdyby człowiek poddawał się za każdym razem, gdy wydaje mu się, że stoi w obliczu niemożliwego, świat nadal tkwiłby w epoce kamienia łupanego. Więc może czasem trzeba spróbować. Podjąć to cholerne ryzyko, choćby po to, by nie stać w miejscu… bo przecież życie jest krótkie. W jednej chwili tu jesteśmy, w następnej trafia nas byle pocisk. W dłuższej perspektywie to i tak nie ma sensu; nic, na czele z samą egzystencją go nie ma… więc może powinniśmy chwytać namiastki celowości? Te idee, tę miłość i marzenia, wszystko, co pozwala się łudzić, że do czegoś dążymy, że cokolwiek możemy?
    Spojrzałem mu w oczy, przez chwilę pozwalając sobie na zatonięcie w ich ciemnej głębi. Dziwne. Zawsze miałem słabość do jasnych oczu.
    Wziąłem głębszy wdech i powoli wypuściłem powietrze, uspokajając emocje.
    - Chyba mi ulżyło – mruknąłem, siląc się na w miarę swobodny ton. – Nawet nie wiesz, jakie to kłopotliwe, starać się nie być zimnym draniem. – Nie uśmiechałem się, zachowując ten specyficzny rodzaj powagi, zapowiadającej zwierzenie. Podrapałem się w policzek, chyba nerwowo. – W twojej obecności postaram się używać tych słów rzadziej. Ale nie obiecuję – zastrzegłem, by nie roił sobie zbyt wiele.
    Zacisnąłem palce na krawędzi rękawa munduru. Złość na niego powróciła, przywołana tym jednym zdaniem. Siłą woli utrzymywałem nerwy na wodzy. Nie siedziałem tu z nim, żeby znów się kłócić.
    - Jak dotąd, za każdym razem wybierałem twoje dobro – warknąłem. Stłumiłem chęć, by się od niego odsunąć. Jego wyrzut mnie zabolał znacznie bardziej, niż powinien. – Wytłumacz mi, o co ci chodzi, Yashanov? Głupi nie jestem, widzę, że cię do mnie ciągnie, ale ilekroć zaczyna być za dobrze, próbujesz to spieprzyć. Tęsknisz za tą swoją narzeczoną? Albo, nie wiem, za kimś innym, kogo chciałbyś widzieć zamiast mnie? Czy może zwyczajnie się boisz? Bo to tak wygląda. Jakbyś zwietrzył zobowiązania i zaczął taktyczny odwrót.

    OdpowiedzUsuń
  162. Zerknąłem na niego, nieco zdezorientowany, w pierwszej chwili nie bardzo rozumiejąc, o czym mówi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że chodziło mu o mój wcześniejszy gest, omal nie parsknąłem.
    - W życiu bym nie pomyślał, że coś takiego cię rusza. – Wzruszyłem lekko ramionami. – Po prostu irytuje mnie świadomość, że wyglądam jak zaniedbany dziad. – Autentycznie tak się czułem, zwłaszcza mając na sobie ubabrany błotem i przepocony, w dodatku nienależący do mnie mundur.
    Założyłem ręce.
    - Takie są zasady, Mihail. W SS nie ma miejsca dla tych, którzy swoją samowolą narażają resztę. Gdyby chodziło o któregoś z moich ludzi, postąpiłbym dokładnie tak samo. – Nie mogłem zignorować tego typu akcji, nie w takiej sytuacji, jak tamta. Co gorsza, sprawa nadal nie była zamknięta. Klaus wziął na siebie winę, obaj z Demidovem dostali wprawdzie szanse na zrehabilitowanie się, ale Dehne mimo to będzie musiał stanąć przed sądem… o ile on i Demidov nadal żyją. – I, szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, jakbyś się tłumaczył. Te męty doskonale wiedzą, że jesteś najlepszym z tych, na których mogli trafić, ale gdyby mimo to zaczęli się buntować, rozwiązanie byłoby proste. I nie, nie ja bym to zarządził – dodałem, uprzedzając przewidywane oburzenie z jego strony.
    Westchnąłem ciężko, widząc ewidentny objaw zdenerwowania, ale nic nie mogłem na to poradzić. To wojsko, nie plac zabaw.
    Wywróciłem oczami, słysząc coś, co zapewne miało być przytykiem. Gdy mówił dalej, nie spuszczałem z niego wzroku, szukając w jego twarzy potwierdzenia, że mówi prawdę. Gdy skończył, przez długą chwilę patrzyłem na niego w milczeniu. Cisza, która zawisła między nami, była aż gęsta. Chciałem poprosić, by dał mi szansę, ale zdałem sobie sprawę, że mógłbym go zawieść. Nie wiedziałem, jak się zachowam, jeżeli dojdzie do sytuacji, w której będę musiał dokonać wyboru miedzy nim, a Rzeszą. Przygryzłem wargę.
    - Więc dobrze, nie ufaj mi. Po prostu… bądź obok. Tyle chyba możesz mi dać? - Może kiedyś przekonam cię, że warto, dokończyłem w myślach.

    OdpowiedzUsuń
  163. - Lepiej uważaj z tym, co mówisz, następny etap to będą już chyba komplementy… a tego w twoim wykonaniu sobie nie wyobrażam – rzuciłem żartem, posyłając mu prowokujący uśmiech. – Musisz jeszcze trochę wytrzymać, ale jak zrobimy porządek w okolicy, wykroję dla nas trochę czasu… sam na sam – ostatnie trzy słowa wypowiedziałem jeszcze ciszej, niż poprzednie.
    Słysząc dość nieoczekiwane stwierdzenie, uniosłem brew. Próbowałem rozgryźć, czy mówi poważnie… ale chyba tak było.
    Przechyliłem nieco głowę, słuchają dalej. Zaciekawił mnie, choć trudno powiedzieć, czy bardziej dlatego, że chodziło o niego, o jakiś fragment jego wcześniejszego życia, które dotąd zakrywał szczelny woal tajemnicy, czy o samą historię.
    - Tym się właśnie różnimy – szepnąłem dziwnie poruszony, gdy skończył. – Nadal wierzysz w ludzi. Bardzo… specyficznie, ale nadal… A ja po prostu wiem, że przyjdzie dzień, w którym zdechnę zupełnie sam, jak kundel wyrzucony zimą na bruk. Zbyt wiele razy widziałem, jak giną dobrzy dla żołnierzy dowódcy i jak przeżywają gnidy. Jedyne, co mogę zrobić, to być sprawiedliwy. – Nie łudziłem się, że będę w stanie zaskarbić sobie sympatię żołnierzy, a nawet gdyby, to zwyczajnie nic mi to nie da. Doskonale wiedziałem, że będę żył dotąd, dokąd się nie wyczerpię, nie zużyję.
    Zacisnąłem zęby, słysząc jego radę.
    - Nie było, ale mogły być. Wystarczyło, żebyście po nich nie poszli. Gdyby tamci ich zabili, dla nas pół biedy, ale nie możesz wiedzieć, czy nie wydaliby nas na torturach. Mogło być i tak. Teraz, wiedząc o całej szopce z łącznością, mogę ocenić to łagodniej… więc wezmę pod uwagę twoją radę… zwłaszcza, że Klaus skutecznie uratował twojemu człowiekowi dupę i musiałbym osądzić jego, a obaj dobrze wiemy, że to nie był jego pomysł. Wierz mi, nie mam interesu w tym, by dostał kulkę. – Wcześniej zakładałem, że doprowadzę do oficjalnego uniewinnienia, ale, grom wie, może faktycznie lepiej będzie to wyciszyć. Wszystko zależy od sytuacji, od tego, czy wykonali swoje zadanie… o ile w ogóle żyją.
    Odruchowo powiodłem wzrokiem za spojrzeniem Yashanova. Zmarszczyłem brwi, widząc dość dziwne zachowanie Zajceva.
    - Wcale się nie zadowalam – burknąłem, nadal próbując dojrzeć, co się dzieje. – Po prostu wolę na razie mieć tyle, niż nic.
    Słysząc jego uwagę, z powrotem na niego spojrzałem.
    - Właśnie zamierzałem pogonić tych leni, pół godziny już minęło – skrzywiłem się, niezadowolony, bo część żołnierzy dopiero teraz skończyła szykować się do drogi. – Przydzielę do ciebie kogoś – zapowiedziałem, wracając do tonu, jakim posługiwałem się jako dowódca. - Pewnie chciałbyś Zajceva, ale on ma pełny magazynek... Więc postaraj się trzymać język za zębami.

    OdpowiedzUsuń
  164. Zirytowało mnie to jego parsknięcie, a raczej fakt, że przez jego głośne zachowanie pozostali zwrócili na nas uwagę. Skrzywiłem się nieznacznie, ale pominąłem temat milczeniem. W gruncie rzeczy, to nie było teraz takie ważne. Może nawet lepiej, że widzą, iż między mną a Yashanovem ponownie panuje zgoda, zawsze to lepiej dla morale.
    Nie wiedziałem czemu, ten kpiący uśmieszek sprawił, że miałem ochotę zetrzeć mu go z ust pocałunkiem. Pokręciłem lekko głową, trudno powiedzieć, czy bardziej w odniesieniu do jego słów, czy chcąc odgonić ten absurdalny w obecnej sytuacji pomysł.
    Słysząc jego następną wypowiedź zmarszczyłem lekko brwi.
    - Powiedziałem, zastanowię się – przypomniałem z wyraźnym naciskiem. Odetchnąłem głębiej, nie zamierzając dać się wyprowadzić z równowagi. Wystarczy, że sytuacja wokół była nienajlepsza.
    - Nawet bardzo – mruknąłem, bo faktycznie byłem tego ciekaw, co musiało się wydarzyć, by tamtych dwóch zaczęło się w jakiś sposób lubić, albo przynajmniej cenić. – Mam podejrzenie, że Demidov mu czymś zaimponował. Klaus nigdy nie był ufny i nie zawiera łatwo znajomości, więc raczej na pewno nie chodzi o żaden rodzaj sympatii. Podpytam Waltera, byli w jednej grupie… - zawahałem się na moment, gdy coś przyszło mi do głowy. – Albo lepiej ty go podpytaj. Walter może próbować ich przede mną kryć, jeżeli to ma związek z tamtą samowolą. – Ostatnie, na co miałem ochotę, to rezygnowanie z wiedzy na rzecz Mikhaila, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że sam niczego się nie dowiem… Szlag, moja reakcja na akcje Demidova rzeczywiście sporo utrudniła.
    Słysząc jego słowa uśmiechnąłem się mimowolnie, bo wiedziałem aż za dobrze. Na odchodne posłałem mu dłuższe spojrzenie. Trzymaj się, wariacie.
    Chwilę później rozdzieliłem przydziały, łącząc Mikhaila w parę z Walterem, który w trakcie akcji również wystrzelał większość naboi. Wydałem komendę do wymarszu. Dopilnowałem, by wszystko dobywało się, jak należy, po czym odszukałem Lwa. Obserwowałem go przez chwilę, nim się z nim zrównałem.
    - Coś zauważyłeś? – spytałem cicho.

    OdpowiedzUsuń
  165. Nie usłyszałem, co powiedział, ale, chyba w przypływie dobrego humoru, postanowiłem nie dopytywać. Ostatecznie, komuś trzeba ufać na tyle, by pozwolić mu mieć tajemnice.
    Trochę mnie zaskoczyło, że od razu się ze mną zgodził. Spodziewałem się czego innego, nawet wbrew logice. Zabawne. Zwykle, gdy ktoś się ze mną wykłóca, dostaję szału, a w przypadku tego konkretnego faceta zacząłem uznawać to za normę.
    - Ufam, że mimo pozoru solidarności z szeregowymi, przekażesz mi to, co usłyszysz – stwierdziłem cicho, nie spuszczając z niego uważnego spojrzenia.
    Zauważyłem to mrugnięcie okiem. Zrobiło mi się ciepło na sercu, jakby sama świadomość, że ten wariat jest tutaj, obok, poprawiała sytuację. Zakląłem w myślach. Jeszcze trochę, Schurz, a będziesz się głupkowato szczerzył na sam jego widok. Ogarnij się, bo żal bierze.
    ***
    Zauważając nonszalancką w moim odczuciu pozę Zajceva, skrzywiłem się. Lew Zdobywca, kurna jego mać. Odetchnąłem dla uspokojenia. Przecież nie będę się czepiał o coś, co nie ma żadnego znaczenia. Nawet jeśli to rusek, a Niemcy wlokący się za nim wyglądają, jakby ich psy podeptały. Mniejsza o to. Naprawdę.
    - Jakoś ci nie wierzę – mruknąłem, o dziwo bez nagany w głosie. Chyba powoli zaczynałem się przyzwyczajać do towarzystwa Rosjan i ich pokrętnych charakterów. Obejrzałem się na idących za nami żołnierzy. – Hager, idź na zwiad – rozkazałem jednemu z nich. Odkąd przejąłem dowodzenie, zwracałem baczną uwagę na to, jak zwracają się do nich inni, dzięki czemu znałem już cześć imion i nazwisk bez pytania każdego z nich o dane.
    ***
    Było niezwykle mało prawdopodobne, by Walter odezwał się pierwszy. Szedł, jak zawsze milczący, od czasu do czasu przeklinając pod nosem, gdy Rosjanin prawie potykał się o wystające korzenie. Teren był trudny, piął się pod górę, na szczęście nie na tyle stromo, by trzeba było się pochylać czy podtrzymywać rękoma. Pilnował, by podoficer nie musiał opierać się na rannej nodze dłużej, niż to konieczne. Przez większość czasu gapił się w ziemię, alternatywą były plecy żołnierzy niosących mężczyznę niezdolnego do marszu. Musieli być kiedyś zgranym oddziałem - pomyślał mimochodem. - Ciekawe, co się zepsuło..? I kiedy. On i Yashanov zamykali pochód, za nimi szedł jedynie plutonowy z Wehrmachtu, stanowiący straż tylną.

    OdpowiedzUsuń
  166. Sposób, w jaki Zajcev obejrzał się do tyłu i to nagłe zwolnienie kroku dało mi do myślenia. Coś jest nie tak i ten dupek dobrze o tym wie. Przygryzłem lekko wargę. Chyba, że nas wrabia. Tylko… po co? Może się myli? Tyle, że on i Yashanov lepiej znają strategię działania Armii Czerwonej, pierwsi wyczują zasadzkę. Mikhail niczego nie zauważył, a przynajmniej nie dał tego po sobie poznać, ale jego zmysły są teraz przytępione lekami. Wysłałem zwiadowcę, powinien nas ostrzec, gdyby coś było nie tak, ale…
    Na wszelki wypadek, ściszonym głosem, nakazałem całkowitą ciszę. Kilku żołnierzy szeptem przekazało komendę dalej. Czułem, jak moje serce zaczyna bić niespokojnie, a ciało spina się, podświadomie czekając na konieczność stoczenia walki w obronie życia. W tej sytuacji nie mamy żadnych szans.
    Przytrzymałem Zajceva za mundur powyżej ramienia, tak, by nie wymuszać zatrzymania się, ale jasno dać do zrozumienia, że nigdzie sobie w tej chwili nie pójdzie, a już na pewno nie do Yashanova.
    - Mów, co widziałeś – to nie było pytanie, a zimny rozkaz udzielenia odpowiedzi. Prawie szeptałem. – Jeśli władujesz nas w jakieś gówno, ani ty, ani Yashanov tego nie przeżyjecie. – To nie była groźba, raczej ostrzeżenie. - Nie jestem waszym wrogiem, mam nadzieję, że po tym, co powiedziałem ci przed akcją , to do ciebie dotarło – syknąłem na tyle cicho, by słyszał mnie tylko on.
    ***
    Zerknął niepewnie na Yashanova, potem na drugiego Rosjanina. Nie podobały mu się te spojrzenia.
    Słysząc pytanie, zamrugał, wyraźnie zaskoczony.
    - Czemu miałbym to panu mówić, scharführer? – spytał cicho. – Dlatego, że obersturmführer węszy także wokół tej sprawy? – ton, jakim to powiedział, jeszcze nie bezczelny, ale zbliżający się ku temu, jasno dawał do zrozumienia, że taki argument go nie przekonuje. Wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale umilkł, gdy rozkaz wydany przez Schurza dotarł na koniec kolumny. Domyślał się, co to oznacza i zimny dreszcze przebiegł mu po plecach.
    - Kurwa, i wyjdzie, że zginę za szkopów – wymamrotał w języku, który zdecydowanie nie był ani niemieckim, ani rosyjskim.

    OdpowiedzUsuń
  167. Walter uniósł brew, zaskoczony najpierw brakiem przywiązania do tytulatury, a potem, jeszcze bardziej, szczerością. Mimo to, nadal mu nie ufał. Na własne oczy widział, jak ten podoficer gada z Schurzem, dziwnie często, jak na czysto służbowy kontakt. Musieli znaleźć wspólny język, a skoro tak, to lepiej trzymać język za zębami. Mimo wszystko.
    Słysząc pytanie, uniósł na niego wzrok. W jego oczach malowała się czysta nieufność. Zagryzł wargę.
    - Z Kattowitz, a bo co?
    ***
    - Nie łudź się. Jeśli wprowadzisz nas w zasadzkę, ktoś z tych ludzi pociągnie za spust – warknąłem na tyle cicho, by słowa te pozostały między nami. I oby uznali za zdrajcę tylko ciebie, dokończyłem w myślach. Ludzie w stresie, zwłaszcza tacy, którzy przeżyli wcześniej efekt czyjejś zdrady, a potem bunt, stają się nieobliczalni. Mieliśmy za plecami tykającą bombę… Oby było warto, pomyślałem, mimowolnie wracając myślami do sprawy szantażu i Freischera.
    Słysząc odpowiedź Zajceva, konkretnie jej drugą część, wewnętrznie cały się spiąłem, ale pilnowałem, by nie dać tego po sobie poznać. Żebyś ty wiedział, co się dzieje, gdy nikogo nie ma w pobliżu… Miałem ochotę mu wyjaśnić, że od „nie jestem wrogiem” a „chcę być przyjacielem” jest bardzo długa skala, ale nie było czasu na tego typu bzdury.
    Zmarszczyłem brwi. Czy mogłem mu wierzyć? Nie byłem tego ani trochę pewien, ale… decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Wysłaliby dzieciaki na przeszpiegi? Cholera. Mają miasto pod bokiem. Jasne, że by wysłali. Błyskawicznie przypomniałem sobie całą drogę. Jakieś bezpieczne miejsce, jakaś osłona…
    - Zbierz sześciu do obławy. Zaraz dołączę – zwróciłem się do Zajceva. Trzeba było dokładnie przeszukać teren i dorwać te dzieciaki… ale pchać się w las z rannymi to samobójstwo.
    Pobiegłem na koniec kolumny, prosto do Mikhaila. W tym momencie miałem w dupie politykę, nikomu innemu nie mogłem w pełni zaufać. A raczej ci, którym bym mógł, nie nadawali się na dowódców.
    - Yashanov, przejmujesz dowodzenie nad połową grupy. Wycofajcie się w dół zbocza, tam gdzie są te wykroty. Ukryjcie się tam. W razie problemów ratuj tylu ludzi, ile się da, resztę poświęć – mówiłem ściszonym głosem, na tyle cicho, by ostatnie zdanie usłyszał tylko on. Nie chciałem rozdzielać oddziału, ale nie było innego wyjścia. Jeżeli Zajcev ma rację, wleźlibyśmy prosto w zasadzkę. Z kolei gdybyśmy wszyscy się wycofali, sowieci i tak by nas wyśledzili. Brakowało tylko tego, żebyśmy doprowadzili ich do reszty batalionu…

    OdpowiedzUsuń
  168. Mimowolnie się skulił. Nienawidził takich spojrzeń, zbyt dobrze wiedział, jakiego typu pytania po nich następują. Wziął głębszy wdech, nerwy w niczym mu nie pomogą. Setki razy to wyjaśniał, dziesiątki razy się tłumaczył. Przed rodziną, przed Niemcami… Chyba nie było osoby, która by do tego nie piła. Wbił wzrok w ziemię.
    - Nie jestem Polakiem. Nawet na tej cholernej liście wpisałem, że jestem Ślązakiem! – wybuchnął, tylko z rozsądku ściszając głos.
    Odetchnął, chcąc się uspokoić. Zazwyczaj zachowywał kamienne opanowanie, ale ile ktoś na siłę robił z niego Niemca albo Polaka, puszczały mu nerwy. Zmusił się, by unieść wzrok na podoficera. – A jakim cudem…? Tak samo, jak ty. Na ochotnika. – Dopiero widząc wraz oczu Rosjanina, dokończył o wiele ciszej: - Szkopy jakimś cudem dopatrzyły się, że rodzina mojej mamy pochodziła gdzieś zza Odry, więc uznali ją za Niemkę, a ojca za Polaka, bo walczył w powstaniu po propolskiej stronie. Wywieźliby go do obozu, ale kolega ze szkoły, ten Martin, który teraz jest w łączności, namówił mnie, żeby tu wstąpić. Że wtedy się od rodziny odczepią. – Umilkł, przygryzając wargę. – No więc tak wyszło. Nazwisko mamy im się chyba spodobało.
    ***
    Zmarszczyłem brwi, posyłając Mikhailowi chłodne spojrzenie. Nie przywykłem do tak bezczelnego zachowania w trakcie akcji i jedynie świadomość, że powinien wiedzieć w co się pakujemy, sprawiła, że mu sie nie wyrwałem. Zerknąłem krótko na Waltera. Trudno, musi słyszeć, inaczej się nie da. I tak już wie o wiele za dużo.
    - Zasadzka. Tak przynajmniej twierdzi Zajcev, a ja mu o dziwo wierzę.
    ***
    Chwilę później wróciłem do Lwa, obrzucając krótkim spojrzeniem żołnierzy, których zebrał do obławy. Nas ośmiu w terenie; Yashanov zostanie z siedmioma ludźmi zdolnymi do walki i ósemką rannych, z czego dwóch było na chodzie. Kurwa. Jebani sowieci zawsze wiedzą, kiedy atakować.

    OdpowiedzUsuń
  169. - Dużo – stwierdził z początku trochę niepewnie, zaskoczony, że ktokolwiek pyta. Zwykle zostawał z góry wrzucony do jednego worka razem z Polakami albo Niemcami. - Choć to zleży od tego, kto kim się bardziej czuje, bo znam takich, którzy twierdzili, że są „Ślązakami z Polski” albo „Ślązakami z Niemiec”. Nasz język… gwara, różni się od polskiego. To trochę tak, jakby… nie znam sytuacji w ZSRR, ale… to trochę tak, jakbyś porównał austriacki z niemieckim. Trochę się różnią. Do tego dochodzi kilka innych rzeczy i historia.
    Słysząc pytanie o rodzinę, uciekł spojrzeniem. Czy mógł mu w jakimkolwiek stopniu ufać?
    - Dali – stwierdził cicho, dziwnie złamanym głosem. - Tylko... nie mam z nimi kontaktu. Ale tydzień po tym, jak tutaj wstąpiłem, dostałem krótki list od ojca. Wszystko z nimi w porządku. – Niepokoiło go, że nie dostał żadnej wiadomości od matki, ale… każdy wie, jak jest na froncie. Może list nie doszedł? Albo Niemcy specjalnie utrudniali komunikację, żeby w Rzeszy nie wiedzieli, jak naprawdę wygląda życie na froncie? Co naprawdę tu robią? – Gdyby nie to, już dawno bym stąd uciekł. Zresztą… nie tylko ja – dodał tak cicho, że aż ledwie słyszalnie.
    ***
    Spojrzałem krótko na Zajceva. Czy mam pomysł? Uśmiechnąłem się gorzko. Jestem waszym dowódcą, więc dwadzieścia cztery na dobę muszę mieć jakiś cholerny pomysł. Insza sprawa, czy te pomysły się do czegoś nadają.
    - Przede wszystkim musimy wiedzieć, co zaplanowali dla nas sowieci. Musimy dorwać te dzieciaki, to nie powinno być trudne… a wszystko nam wyśpiewają. I to jest nasze zadanie – odpowiedziałem mu cicho, dopiero później zwracając się do całej grupy: - Idziemy tyralierą, w takiej odległości, by się widzieć. Musimy przeczesać las i znaleźć dwójkę dzieciaków. To są zwiadowcy, więc żadnego pobłażania. Przynajmniej jedno z nich musimy mieć żywcem. Nieważne, w jaki sposób. Jeśli będą uciekać, przestrzelcie im nogi, ale to w ostateczności. Hałas nie jest wskazany. Lew, idziesz ze mną i wskazujesz nam kierunek.

    OdpowiedzUsuń
  170. Wysłuchał go, wydawał się przy tym autentycznie zainteresowany. Mimowolnie zaczynał czuć coś na kształt sympatii wobec tego Rosjanina i choć zdawał sobie sprawę, że ten może go jedynie podpuszczać, wolał wierzyć, że nie każdy tutaj coś kombinuje.
    Odruchowo podtrzymał podoficera, mocniej go podtrzymując. Słysząc uwagę o rodzinie, kiwnął głową, choć nie było w tym krzty entuzjazmu. Przez chwilę błądził spojrzeniem po podłożu, jakby zbierając się na odwagę, by o cos zapytać.
    - Rozmawiasz od… od dość dawna z obersturmführerem. Czy on… on raczej dotrzymuje słowa, prawda?
    ***
    Westchnąłem ciężko, posyłając Zajcevowi tak zawiedzione spojrzenie, jakby właśnie mnie uderzył i to na tyle słabo, by mnie zirytować, ale by nieszczególnie zabolało.
    - Tylko takimi, jakimi będzie trzeba. Nie trafiłeś na sadystę.
    Przez dłuższy czas szedłem obok, celowo pozostając nieco w tyle. W przeciwieństwie do Lwa trzymałem broń gotową do strzału, na wszelki wypadek. Nie miałem żadnej pewności, że tropiąc te dzieciaki nie wleziemy prosto w zasadzkę.
    W pewnym momencie wydało mi się, że widziałem, jak coś mignęło między drzewami. Jak człowiek, który wychyla się zza pnia i natychmiast za nim chowa. Dotknąłem Zajceva w ramię i bez słowa, bardzo dyskretnym gestem wskazałem kierunek. W głowie kłębiły mi się dziesiątki niespokojnych przeczuć. Sowieci? Nasz żołnierz wysłany wcześniej na zwiad? Czy te dzieciaki?

    OdpowiedzUsuń
  171. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  172. Walter wypuścił wolno powietrze. Potrzebował jakiegoś, jakiegokolwiek potwierdzenia. Musiał mieć choć cień pewności, musiał wierzyć, że to wszystko tutaj czemuś służy, że jest z tymi Niemcami, bierze udział w tych parszywych akcjach dla kogoś. Że to ma sens. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać, spróbował się uśmiechnąć, choć wymagało to ogromnego wysiłku woli.
    - Nic. Po prostu to on kontaktował się z ludźmi, którzy aresztowali mojego ojca.
    ***
    Widząc, w kogo celuje Zajcev, nie zdołałem powstrzymać cichego parsknięcia. Posłałem Rosjaninowi kpiący uśmiech.
    - Wolałbyś czerwonoarmistów? – spytałem półgłosem, przymrużając nieco oczy. – Strasznie ucieszyliby się na twój widok… Strasz-nie - zaakcentowałem, rozbawiony. W tym czasie zwiadowca zdążył podjeść bliżej. Spojrzałem na niego wyczekująco.
    - Żadnych żołnierzy. W oddali słyszałem patrol z psami, prawdopodobnie nadal szukają was ci z miasta.
    Zamierzałem go o coś zapytać, ale dostrzegłem, jak Zajcev skupia na czymś wzrok. Słysząc informację, nawet nie drgnąłem, jakbym zupełnie nie był świadom obecności dzieciaka.
    - Zatocz łuk i zajdź go z prawej – wyszeptałem, pochylając nieco głowę. Dopiero teraz kątem oka zerknąłem we właściwe miejsce. Był tam. Drobna, niemal niewidoczna pośród zarośli sylwetka.
    Sam ruszyłem dalej razem z drugim żołnierzem, skręcając nieco w lewo, tak, by dzieciak pomyślał, że w swojej kryjówce jest bezpieczny.

    OdpowiedzUsuń
  173. Nie widział, czy też może raczej nie chciał widzieć tego grymasu. Spojrzał na niego nieufnie, co chwilę uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Słysząc pytanie, którego powtórzenia w gruncie rzeczy się spodziewał, westchnął cicho.
    - Od początku o to ci chodziło – mruknął, kręcąc lekko głową, jakby w zniechęceniu. – Zaczęło się od tego, że nasza mieszanka, ta na psy, okazała się wadliwa. Musiałem dostać nieszczelną butelkę, bo zawartość zwietrzała. Nie wiem, jakim cudem, sprawdzałem każdy korek po dziesięć razy – był ewidentnie zły na siebie, ale mimo to opowiadał dalej: - Usłyszeliśmy, że przecinką idzie patrol, rozmawiali o czymś. Klaus zdecydował, że podchodzimy bliżej, chciał ich policzyć, sprawdzić z jakiej są jednostki i w miarę możliwości dowiedzieć się, co mówią. Demidov przetłumaczył mu całą rozmowę, ale zwąchały nas psy. O ucieczce nie było mowy, więc Nikolai próbował uratować sytuację. A potem pojawiliście się ty i Gunter. Więc Demidov z nas wszystkich zawalił sprawę najmniej – dokończył z naciskiem.
    ***
    Zaraz z niewydarzonym zwiadowcą zatoczyliśmy niewielki łuk, zachodząc dzieciaka z lewej. Rozdzieliliśmy się, odcinając drogę ucieczki w lewo i na wprost, ale w przeciwieństwie do Zajceva trzymaliśmy się dalej. Żaden z nas nie miał odpowiedniego akcentu, by nasze głosy nie spowodowały u dzieciaka paniki.
    Wyszedłem Rosjaninowi naprzeciw. Szeregowy miał na tyle rozsądku, by sam z siebie objąć wartę, żeby nikt nas nie zaskoczył.
    Dzieciak miał na oko dziesięć, góra jedenaście lat. Był niemiłosiernie brudny, przez warstwę kurzu, błota i grom wie czego jeszcze trudno było rozpoznać rysy twarzy. W przyszarzałej bluzie i spodniach przetartych na kolanach wyglądał żałośnie. Chwyciłem go za ramię, żeby mi się nie wyrwał. Dzieciak próbował się cofnąć, jakby szukał u Zajceva pomocy. Spojrzałem na Rosjanina krótko, dając mu do zrozumienia, by się odsunął.
    Częściowo przykucnąłem, by twarze moja i chłopca znalazły się na podobnej wysokości. Uniósł głowę, wlepiając we mnie przerażone spojrzenie ciemnych, szeroko rozwartych oczu, widocznych spod potarganej, brązowej czupryny.
    - Jak masz na imię? – zapytałem po rosyjsku, choć mój akcent pozostawiał wiele do życzenia.
    - M-Masza – dziecinny, ewidentnie przerażony głos, zbyt wysoki, jak na chłopca. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że mam przed sobą dziewczynkę. Skrzywiłem się. Teraz tym bardziej nie wiedziałem, jak z tym gadać. ”Masza”. To jakieś zdrobnienie?
    - Dobrze, Masza, powiedz, kto kazał ci tu przyjść? - starałem się brzmieć łagodnie, wzbudzać zaufanie.
    Mała zagryzła wargę. Jej broda niebezpiecznie drżała. Westchnąłem ciężko, starając się nie ulegać ogarniającej mnie irytacji.
    - Przecież sama tu nie przyszłaś. Masza, gdzie są twoi rodzice? Albo inni dorośli?

    OdpowiedzUsuń
  174. - Moi rodzice nie żyją, zabili ich Niemcy.
    Nasz batalion? Ci z Wehrmachtu, czy..? Zacisnąłem zęby, starając się ignorować narastające poczucie własnej podłości. Myśl logicznie, durniu. Oni dokładnie na to liczyli, wysyłając tą smarkatą. Nie wierzyłem, że przylazła tu sama. Dziecko nie miało szans przeżyć samo w lesie, nie kiedy wokół było tyle wojska.
    Dziecko. Cholerny ruski pomiot, nie dziecko. Dlaczego patrzę na nią, jakby była jakąś… małą Niemką?
    Myśl logicznie, Schurz, do diabła, myśl logicznie.
    Ta mała nie wie, że jesteśmy Niemcami. Na razie to lepiej. Może zacznie mówić. Teraz to jest najważniejsze, potem… Szlag, musi zacząć mówić.
    Spojrzałem na nią uważnie, doszukując się śladów kłamstwa.
    - Wyglądasz na mądrą dziewczynkę. Nie zmuszaj mnie, żebym zaczął się zachowywać… jak Niemcy – ostatnie dwa słowa wypowiedziałem z taka niechęcią, jakbym mówił: jak Meyer. – Kto cię tu przysłał? – powtórzyłem pytanie wolno i dość dosadnie. - I skąd wiedziałaś, że ktokolwiek tu będzie? – umilkłem, oczekując odpowiedzi. Później przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz. – Nie przyszłaś tu sama, prawda? Ktoś z tobą był. Kto?

    OdpowiedzUsuń
  175. Czułem na sobie wzrok Zajceva, co dodatkowo mnie drażniło. Lada moment zrobi ze mnie zbrodniarza. Jakby sam był, kurwa, święty. .
    Pozwoliłem dziewczynce cofnąć się o krok. Jeśli zrobi następny, przytrzymam ją.
    - Opisz mi, gdzie dokładnie widziałaś tych żołnierzy. Czy było ich dużo? Masza, wiesz, jak wygląda czołg, prawda? Czy jakiś wyjechał z miasta?
    Zmarszczyłem brwi, słysząc, że była sama. Przecież Zajcev widział dwójkę.
    - Jesteś pewien, że było ich dwoje? – rzuciłem do Rosjanina, nie spuszczając wzroku z małej. Zauważyłem zmianę na jej twarzy. W pierwszy odruchu chciałem ją złapać, ale zdałem sobie sprawę, że w ten sposób tylko pogorszę sytuację. Ona i tak nie ucieknie, nadal jest zbyt blisko. Posłałem mordercze spojrzenie szeregowemu, nie przesuwając się ani o centymetr.
    - Jesteś tu bezpieczna. Zobacz, mam puste ręce. – Na potwierdzenie pokazałem jej swoje dłonie. – Chcę tylko, żebyś powiedziała mi prawdę. Wszystko, co widziałaś. Mi to bardzo, bardzo pomoże, a tobie nie wyrządzi żadnej szkody. Opowiedz mi, jak się tu znalazłaś i co robili wszyscy ludzie, jakich widziałaś, to dam ci coś do jedzenia, dobrze? Bo pewnie jesteś okropnie głodna, co? – uśmiechnąłem się do niej. Widziałem, że jest bardzo szczupła, a jeżeli faktycznie przyszła tu sama, zapewne nie miała niczego w ustach od dobrych paru dni.

    OdpowiedzUsuń